Rozdział I
w którym naświetlona zostaje istota życia i w ogóle
wszystkiego
Jest sobie pewne pudełko, które mieści życie i w ogóle wszystko.
Nie chodzi tu o metaforyczną puszkę wiedzy tajemnej. Nie chodzi o zbiór
kartek wziętych w niewolę, spętanych i zapełnionych kaligrafią wiary,
kroniką słabostek oraz sprzeczności gatunku ludzkiego. Nie wyróżnia się ono
zatęchłym zapachem starożytnych mądrości ani butwiejącymi stronicami. Nie
ma w nim C, G, A lub T, które rezydują wewnątrz komórek i zawierają ślady
wszystkiego, co do tej pory żyło – od dziś przez astralny pył Wielkiego
Wybuchu aż po początki czasu, cokolwiek wtedy istniało. Nie da się go
podzielić, zmienić ani poddać terapii. Nie jest dziełem żadnego z bogów ani
wynikiem ewolucji darwinowskiej. Nie jest tysiącem innych idei, jakkolwiek
skonkretyzowanych bądź abstrakcyjnych, które mogłyby zapełnić strony
niniejszej książki. Nie jest niczym z tego, co wymienione powyżej, lecz
wszystkim tym naraz, a nawet czymś więcej.
Skoro już wiemy, czym ono nie jest, skoncentrujmy się na tym, czym jest.
Mamy oto pudełko zawierające nieustanną obecność życia jako takiego.
W środku poruszają się żywe stworzenia i w pewnym momencie okaże się,
że istniało na tyle długo, by znalazło się w nim absolutnie wszystko. Nie żeby
naraz, ale z biegiem lat, kładąc się nieskończonymi warstwami na
nieskończonych warstwach, wszystko do niego trafi. Czas skompiluje te
doświadczenia, piętrząc kolejne na poprzednich, i choć chwile ze swej natury
są ulotne, ich wsobna pamięć pozostaje na zawsze. To, że określony moment
przeminął, nie wymaże faktu, że ów moment zaistniał.
W tym ujęciu pudełko wyrasta poza granice tego, co organiczne, i nabiera
charakteru eterycznego. Łamiąca serce słodycz miłości, rozdzierająca
nienawiść, oślizgłe pożądanie, żałoba po utracie kogoś z rodziny, każda
kiedykolwiek pomyślana myśl, wszystkie kiedykolwiek wypowiedziane
słowa, a nawet te niewypowiedziane, radość z narodzin i smutek po śmierci,
i wszystkie inne doznania zaistnieją w tym jednym konkretnym pojemniku.
Powietrze jest aż gęste od oczekiwania. A gdy już się to dokona, stanie się
ciężkie wszystkim tym, co przeminęło.
Pudełko skonstruowały ludzkie dłonie, a jeśli ktoś skłonny jest w takie
akurat rzeczy wierzyć, to owszem, tym samym ręce Boga. Niezależnie jednak
od rodowodu, cel pozostaje ten sam, a konstrukcja tenże cel odzwierciedla.
Pudełko podzielone jest na mniejsze przegrody, w których składowane są
wszystkie te zaistniałe w czasie doświadczenia, aczkolwiek nie sposób
znaleźć porządku ani w ich ułożeniu, ani w kolejności dziania się.
Przegród wypełnionych tym miszmaszem stoi na sobie dwadzieścia siedem,
na szerokość są trzy, a na głębokość – dwie. Melvin Dewey, patron
bibliotekarzy, wzdrygnąłby się na samą myśl o próbie skatalogowania tych
stu sześćdziesięciu dwóch pomieszczeń. W tym, co tutaj zachodzi, nie sposób
zaprowadzić ładu, nie sposób nad czymkolwiek zapanować, nie da się
dokonać systematyzacji. Jest to rozgardiasz, który musi pozostać
rozgardiaszem.
Wszystkie te przegrody łączą dwie windy, same będące małymi pudełkami.
Mogą pomieścić dziesięć osób lub udźwignąć „4000 funtów/1814
kilogramów”, cokolwiek nastąpi pierwsze. W każdej znajduje się mała
plakietka zamontowana na lustrzanej ścianie przy panelu, która potwierdza,
że to prawda. Poświadcza to również irytujący dźwięk alarmu, który
rozbrzmiewa, gdy ciężar zostanie przekroczony. Dźwigi niestrudzenie
przemieszczają się w górę i w dół w swych zapuszczonych szybach,
sumiennie dostarczając wytworzone przez ludzi przedmioty i kustoszy tychże
przedmiotów na przeróżne poziomy. Dniem i nocą kursują na jedno piętro, na
kolejne, a potem wracają do holu. Na wypadek pożaru bądź przerwy
w dostawie prądu są też schody, dzięki którym kustosze mogą chwycić
najdroższe im artefakty i bezpiecznie opuścić pudełko.
Tak, pudełko jest budynkiem. Albo dokładniej: blokiem mieszkalnym.
Znajduje się w konkretnym tutaj, umiejscowione w rzeczywistym mieście.
Ma swój adres, żeby ludzie nieznający okolicy mogli je odszukać.
Przyporządkowano mu serię cyfr, żeby mogli je znaleźć również prawnicy
i geodeci miejscy. Zostało sklasyfikowane na wiele sposobów. Dla miasta
jest pomarańczowym prostokątem z czarnym kreskowaniem na mapie
urbanistycznej. „Budownictwo wielorodzinne, zabudowa gęsta, wysoka”,
głosi legenda. Dla wielu mieszkańców jest ono „kawalerką do wynajęcia
z parkingiem podziemnym i automatami pralniczymi na monety”. Dla innych
była to „niewiarygodnie korzystna okazja doświadczenia wygód i emocji
życia w centrum: dwupokojowe mieszkanie własnościowe z łazienką
i doskonałym widokiem na miasto! Nie uwierzysz, dopóki nie zobaczysz!”,
która to okazja stała się ich domem. Dla nielicznych blok jest miejscem pracy
w robocze dni tygodnia. Jeszcze inni przyjeżdżają tu tylko na weekendy
z wizytą do znajomych.
Blok postawiono w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym szóstym
i od tamtej pory pałęta się przez czas. Nowy był najwyższym budynkiem na
ulicy. Teraz, kiedy się postarzał, są trzy wyższe od niego, a wkrótce wyrośnie
czwarty. Przez pewien czas był budowlą wytworną i majestatyczną. Obecnie
jakby staroświecki, przynależy do okresu w historii architektury, który ma
własną nazwę – nieznaną w momencie, gdy go wznoszono, ale fachowo
nadaną z perspektywy czasu.
Budynek niedawno odnowiono, ponieważ bardzo tego potrzebował.
Pomalowano beton, by ukryć ostre pęknięcia i nakładające się na siebie
graffiti. Wymieniono nieszczelne okna oraz bogate w szpary drzwi
balkonowe, żeby wieczorny chłód pozostawał na zewnątrz, a umiarkowanie
ciepłe powietrze w środku. W zeszłym roku zmodernizowano kocioł
grzewczy w celu zapewnienia odpowiednio gorącej wody do mycia.
Zmodernizowano też instalację elektryczną, by była zgodna z nowymi
przepisami prawa budowlanego. Dawniej w budynku mieściły się wyłącznie
lokale do wynajęcia. Obecnie jest to blok z mieszkaniami własnościowymi,
gdzie większość lokatorów jest u siebie, choć niektórzy nadal decydują się na
wynajem, żeby zrównoważyć ryzyko innych inwestycji, by
„zdywersyfikować portfel”.
Budynek w pełni realizuje arkijską misję niesienia wszystkiego, o czym
dotychczas mówiliśmy, chronienia przed potopem wigoru i chaosu życia oraz
owych istot, w których są one osadzone, aż po raz kolejny nie ustąpią wody
i nie znajdzie się bezpieczna przystań. To pudełko może stać na waszej ulicy.
Może nawet z miejsca, w którym czytacie te słowa, dotarlibyście do niego
spacerkiem. Możliwe, że przejeżdżacie obok niego, wracając z pracy, jeśli
pracujecie w centrum, a dom macie na przedmieściach. Możliwe też, że sami
w nim mieszkacie.
Jeśli je zobaczycie, przystańcie na moment, zadumajcie się nad tym, jakim
cudownym jest misterium. Będzie tu stało długo po tym, jak przewrócicie
ostatnią stronę tej książki, długo po tym, jak wszyscy pomrzemy, a słowa te
zostaną zapomniane. Tu, między tymi ścianami, między dachem a
parkingiem podziemnym nastąpi początek i kres czasu. Ale w tym
momencie, kiedy jego wiek to zaledwie kilka dziesięcioleci, jest
rozwijającym się cudem w swych zielonych latach, a książka ta stanowi
krótką kronikę jego młodości.
Przyśrubowane do cegły nad frontowymi drzwiami czarne wilgotne litery
z zardzewiałego już metalu układają się w nazwę budynku: „Sewilla na
Roxy”.
Rozdział II
w którym nasz główny bohater Ian spada
z przerażającej wysokości
Nasza opowieść nie rozpoczyna się od ryzykownego susa złotej rybki
o imieniu Ian z kulistego akwarium stojącego na balkonie dwudziestego
siódmego piętra, skąd na tyle, na ile była w stanie pojąć, rozkoszowała się
panoramą śródmiejskiego horyzontu.
W długich cieniach późnego popołudnia miasto stało się sztachetowym
płotem z budynków. Te z szaroróżowego szkła odbijają blask marsjańskiego
słońca. Inne są stalowoniebieskimi zwierciadłami, a jeszcze inne – zwykłymi
bryłami z cegły i betonu. Są trony biurowych wieżowców dumnie afiszujące
się koronami korporacyjnych logo, hotele i apartamentowce, z każdej strony
kolące ożebrowaniem balkonów. Wszystkie zostały osadzone w ziemi na
planie siatki, która zaprowadza jakiś tam ład w ich wyraźnej
nieprzystawalności.
Ian spogląda z wysoka na ten megalityczny ogród drapaczy chmur i widzi
w nim tylko tyle cudowności, ile jego umysł daje radę przyswoić. Jest złotą
rybką patrzącą na świat z lotu ptaka. Złotą rybką, którą na wysokościach
podtrzymuje betonowa platforma. Boża perspektywa zatraca się w mózgu,
który nie jest w stanie pojąć, na co patrzy, ale właśnie dlatego widok jest tym
bardziej cudny.
Ian nie da nura z balkonu aż do rozdziału pięćdziesiątego czwartego,
w którym kulminacja ciągu straszliwych wydarzeń stworzy mu okazję do
ucieczki z wodnego więzienia. Zaczniemy jednak od niego, gdyż mamy
ku temu kilka powodów. Po pierwsze, jest nader istotną nicią wiążącą
człowieczeństwo. Po drugie, ze względu na pojemność rybiego mózgu czas
i przestrzeń nie mają dla Iana większego znaczenia, gdyż nieustannie są
odkrywane na nowo. Nie liczy się, czy Ian skoczy teraz czy za piętnaście
minut, czy może zrobił to piętnaście minut temu, ponieważ obce są mu
zarówno pojęcia miejsca i czasu, jak i porządek, przez jedno wymuszany na
drugim.
Świat Iana to pastisz wydarzeń bez kolejności, przeszłości i przyszłości.
Na przykład dokładnie teraz, gdy zaczyna robić karierę jako karpiokształtny
skoczek w fazie swobodnego spadania, Ian pamięta, że jego wodny dom
wciąż znajduje się na kupionym na wyprzedaży składanym stoliku, z którego
obłazi zielona farba. Akwarium obecnie jest puste, nie licząc kilku kamyków,
małego różowego zamku z plastiku, glonowej mgiełki na szkle
i współlokatora Iana, ślimaka Troya. Błyskawicznie rosnący odcinek pustego
powietrza wyznacza odległość między akwarium a jego byłym mieszkańcem.
Dla Iana nie ma znaczenia, że to wydarzenie nie nastąpi aż do rozdziału
pięćdziesiątego czwartego, ponieważ już zapomniał, jak do niego doszło.
Wkrótce zapomni szklaną kulę, w której mieszkał miesiącami. Zapomni
absurdalny różowy zameczek. W miarę upływu czasu nieznośny Troy nie
tylko wyblaknie w pamięci Iana, ale zostanie całkowicie wymazany z jego
życiowego doświadczenia. Jakby nigdy nie istniał żaden Troy.
W oknie na wysokości dwudziestego piątego piętra spadający Ian dostrzega
przez mgnienie oka duży pokój, a w nim słusznych rozmiarów kobietę
w średnim wieku, która akurat daje krok przed siebie. W tymże mgnieniu
oka, przelotnym błysku w umyśle pozbawionego pamięci stworzenia kobieta
ma na sobie piękną suknię, porusza się zaś z taką samą elegancją
i wdziękiem, z jakim opływa ją i marszczy się na niej delikatny materiał.
Suknia jest czerwona, jej odcień zapiera dech. Gdyby znał właściwe słowo,
nazwałby ją karminową. Kobieta zwrócona jest tyłem do Iana, który
podziwia krój szytej na miarę kreacji, sposób, w jaki podkreśla ponętne
kształty, dolinę pleców pod umięśnionymi łopatkami. Osoba ta okrąża
właśnie mały stolik. Mowa jej ciała wskazuje na niejakie onieśmielenie
podszyte odrobiną strachu. Stopy ma lekko skierowane do wewnątrz, kolana
zsunięte. Złączone dłonie spoczywają na boku; jedno ramię przepraszająco
układa się w poprzek brzucha, drugie opiera się na biodrze. Dłonie splatają
się w gniazdko.
Pośrodku salonu widnieje zwalista sylwetka mężczyzny. Wyciąga on rękę
do kobiety, grube przedramiona pokryte ma bujnym owłosieniem, a w oczach
– wyraz błogości. Jego spokojna twarz kontrastuje z okazywanym przez
kobietę niepokojem. Cień uśmiechu wygina mu usta. Cały jest wrażeniem
przebywania w ramionach ukochanej lub ukochanego.
Wszystko to jest zaledwie mignięciem, chwilą w inercji, gdy Ian mija
dwudzieste piąte piętro, zbliżając się do osiągnięcia stałej szybkości lotu.
Obdarzony wrażliwością złotej rybki, nie umie sobie uzmysłowić dziwnie
boskiej natury faktu istnienia tejże stałej prędkości. Gdyby tylko mógł,
dziwowałby się pięknemu i mierzalnemu ładowi, jaki grawitacja narzuca
chaosowi świata, dziwowałby się harmonii małżeństwa stałego
przyspieszenia z prędkością graniczną, którą osiągają wszystkie obiekty
w stanie swobodnego spadania, ale jej nie przekraczają. Czy ta uniwersalna
wartość jest boska, czy czysto fizyczna? A jeśli to drugie, to czy może być
dziełem pierwszego?
Ian praktycznie nie kontroluje swego lotu w dół, obraca się zatem w stylu
dowolnym, wychwytując przy okazji widok rozległego jasnobłękitnego nieba
ponad setkami łopoczących arkuszy białego papieru, z wdziękiem
zwijających się w powietrzu, z gracją frunących i pikujących na niego
niczym stado morskich ptaków na trawler. Wokół Iana wirują na wietrze
dokładnie dwieście trzydzieści dwie strony nieukończonej pracy
magisterskiej. Pośród tych unoszących się kartek prym wiedzie strona
tytułowa, która spadła pierwsza i teraz poniżej pozostałych rzuca nią wiatr,
a napis na niej wytłuszczoną czcionką oznajmia: „Występowanie fitolitów
późnego plejstocenu i holocenu w kanionie rzeki Lower Salmon w stanie
Idaho”. Kursywa pod tytułem informuje, że autorem jest Connor Radley.
W ich spadaniu jest o wiele więcej gracji niż w niezgrabnym,
korkociągowym nurkowaniu złotej rybki, kiepsko przystosowanej przez
ewolucję do mijania kolejnych pięter śródmiejskiego wieżowca, których
numery gwałtownie się zmniejszają. Ewolucja doprawdy nie stworzyła
złotych rybek do latania. Pan Bóg też tego nie zrobił, jeśli w Niego akurat
wierzycie. Ale tak naprawdę nie ma to najmniejszego znaczenia. Ian
niezdolny jest pojąć bądź uwierzyć w jedno czy w drugie, a rezultat tej
niemożności w obu wypadkach jest taki sam. Przyczyna nie ma w tym
momencie znaczenia, gdyż efekt jest nieodwracalny.
Podczas gdy jego świat huśta się i wiruje, Ianowi na przemian migają przed
oczami chodnik, horyzont, bezkresne niebo i łagodnie szybujące papierowe
liście. Biedakowi nie przechodzi przez myśl, jakie to nieszczęście, że nie jest
mrówką znaną z tego, że potrafi bez szwanku spaść z wysokości
tysiąckrotnie przekraczającej długość jej ciała i dalej radośnie sześcionożyć.
Nie narzeka na fakt, że nie urodził się ptakiem, nad czym obecnie
z pewnością należałoby ubolewać. Ian nigdy nie był szczególnie
introspektywny, nie był też melancholijny. Kontemplacja i narzekanie nie
leżą w jego naturze. Rdzeń mentalności Iana to prosty amalgamat carpe
diem, leseferyzmu i Namaste.
Mniej myśleć, więcej działać. Filozofia złotej rybki.
„Posiadanie planu to pierwszy krok do porażki” – powiedziałby, gdyby
umiał mówić.
Ian jest bon vivantem i jeśliby obdarzyć go zdolnością do refleksji, uznałby
fakt, że w angielskim nie ma odpowiednika znaczeniowego tego określenia
i trzeba było ukraść je Francuzom, za trafne podsumowanie specyfiki języka.
Zawsze był szczęśliwy jako złota rybka. Nie świta mu w głowie, że jeśli nie
wydarzy się coś wyjątkowo niespodziewanego, ba!, cudownego, to minąwszy
dwadzieścia pięć pięter, spotka się z chodnikiem przy doprawdy niemałej
prędkości.
W pewnym sensie Ian został pobłogosławiony tym niekoniecznie
analitycznym umysłem. Problemy związane z głębszą refleksją zastąpił
podstawowy instynkt i pamięć zdolna przetrwać ułamek sekundy. Jego
specjalnością jest raczej reagowanie, a nie knowania czy snucie planów. Nad
niczym się długo nie rozwodzi ani niczego długo nie rozważa. Ledwie zda
sobie sprawę z opałów, w jakich się znalazł, błogo wypadają mu z głowy, i to
tak szybko, że zaraz może odkryć je na nowo. Z tego też powodu ma
spokojny sen: bez zmartwień i gonitw myśli.
Z innego jednak punktu widzenia, fizjologicznego, nieustanne
uświadamianie sobie grozy spadania jest dla organizmu dość wycieńczające.
To za każdym razem gwałtowny strzał adrenaliny, powtarzające się dźgnięcia
reakcji ucieczki, które obciążają ten pokryty złotem samorodek rybiego ciała.
– Zaraz, co to ja robiłem? Jejku, nie mogę złapać tchu! O jasna cholera,
spadam z wieżowca! Zaraz… Co to ja robiłem? Jejku…
Zaiste, błogosławieni nieskalani myślą.
Ale jak powiedziane zostało wcześniej, kiedy to Ian wypadł z balkonu
dwudziestego siódmego piętra, a jeszcze przed tym, zanim dotarł do piętra
dwudziestego piątego, nie od niego zaczyna się nasza opowieść.
Rozdział III
w którym Katie zmierza do Sewilli na Roxy
w niezmiernie ważnej misji
Nasza opowieść zaczyna się mniej więcej pół godziny przed susem Iana.
Inicjuje ją Katie, dziewczyna Connora Radleya. Tak, to ona stoi w drzwiach
drogerii dwie przecznice od Sewilli na Roxy i wygląda na
późnopopołudniowe słońce. Jedną rękę trzyma na klamce, ale zamiast ją
nacisnąć i wyjść ze sklepu, mierzy wzrokiem Roxy. Na chodniku kłębią się
idący ramię w ramię przechodnie, a ulicę blokują stojące zderzak w zderzak
samochody, których zbiera się tym więcej, im bliżej godziny szczytu.
Obok drogerii znajduje się teren budowy, a umieszczona przed nim tablica
głosi: „Tu stanie Baineston na Roxy, 180 luksusowych apartamentów już do
kupienia!”. Na rysunku widnieje pudełkowaty wieżowiec ze szkła okolony
zielonymi drzewami, przed nim przechodzą piesi. W porównaniu
z wyrazistością, z jaką przedstawiono budynek, ludzie i drzewa są tylko na
poły abstrakcyjnym szkicem. W poprzek jednego z rogów tablicy płaszczy
się nalepka. Napis na niej informuje, że „40% już sprzedane”. Odkleja się
i zawija nieco na rogach, co każe Katie się zastanowić, od jak dawna tu wisi.
Jej wzrok przyciągają szkicowe postacie, anonimowe i zamazane w ruchu,
bardziej ciała zapełniające przestrzeń niż ludzie żyjący swoim życiem.
Kiedy przed dziesięcioma minutami wchodziła do drogerii, gapili się na nią
łażący po budowie robotnicy w kaskach ochronnych. W powietrzu unosiły
się woń spalin diesla i cementowy pył. Ignorowała męskie spojrzenia.
Wychwyciła kilka sprośnych uwag które utwierdziły ją w przekonaniu, że to
o niej mowa. Było ich dość, żeby poczuła się skrępowana, lecz za mało, by
skłonić ją do stawienia czoła tej zgrai i wytknięcia im złego wychowania,
nawet gdyby zebrała się na odwagę.
Teraz plac budowy jest opuszczony, wszystkie maszyny ucichły. Przed
bramą z siatki drucianej została samotna postać. Ma na sobie niebieski
mundur z plakietką „Griffin Security” na ramieniu i z wyszytym na piersi
imieniem „Ahmed”. Obok stoi krzesło z wyłażącą pomarańczową gąbką,
piętrzącą się w rozdarciu poszycia.
Katie jest piękną młodą szatynką o krótkich włosach, bladoniebieskich
oczach obramowanych cieniem do powiek i ostrym podbródku. Nie tyle
kontemplowała jezdnię, ile czekała, aż robotnicy sięgną po swoje pudełka
z lunchem i się oddalą. Otwiera drzwi do drogerii i wychodzi na ulicę,
a wtedy jej drobna sylwetka wpada na miękką i krągłą, która należy do góry
o imieniu Garth.
Garth to niechlujny, nieogolony mężczyzna w kasku i roboczych spodniach
usmarowanych zaprawą. Pachnie pracą fizyczną – potem, wysiłkiem i pyłem.
Na ramionach ma plecak, a w ręce niesie czarną pękatą torbę foliową. Drugą
ręką podtrzymuje Katie, która chwiejnie cofa się o krok, rykoszetując od jego
masy.
– Przepraszam – mamrocze Katie.
Odrobinę się zawstydziła, ale myślami błądzi gdzie indziej. Jest do tego
stopnia przejęta zadaniem, które ma do wykonania, że ledwie zwraca uwagę
na otaczający ją świat.
Garth się uśmiecha. Żyje nieustannie świadom swych rozmiarów, a także
tego, jak onieśmielające wydają się tym, którzy go nie znają. W podobnych
sytuacjach standardowo reaguje próbą rozwiania wszelkich obaw, że mógłby
stanowić zagrożenie.
– Nie szkodzi – odpowiada i stoi przez chwilę w niezręcznym milczeniu,
niepewny, czy Katie powie coś jeszcze. Kiedy tego nie robi, kiwa jej głową
i odchodzi w swoją stronę.
Katie patrzy, jak Garth przekracza ulicę na czerwonym świetle, uskakując
przed ruszającymi autami. Podąża wzdłuż Roxy w kierunku Sewilli,
spiesznie przebiera nogami. Katie czeka pod bzyczącym neonem drogerii, by
nie odniósł wrażenia, że podąża jego śladem, i nie docieka przy tym,
dlaczego miałaby się przejmować, gdyby tak to wyglądało. Zwleka tak długo,
aż Ahmed z Griffin Security obrzuca ją podejrzliwym spojrzeniem. Katie nie
zauważa, że Ahmed muska palcami walkie-talkie, opuszcza rękę do pasa
z oporządzeniem i opiera ją na zamkniętej w futerale
dwustuczterdziestolumenowej latarce taktycznej Guard Dog. Ba! Katie nie
wie nawet, że latarka może być taktyczna, a już w ogóle nie potrafiłaby
powiedzieć, co ją taką czyni.
Stoi pośród opływającego ulicę hałasu samochodów i myśli o Connorze.
O ich pierwszym spotkaniu na uniwersytecie. Był asystentem na zajęciach,
na które uczęszczała, odwiedziła go w godzinach urzędowania z pytaniami
dotyczącymi zbliżającego się egzaminu. Potem poszli na kawę i rozmawiali
o wszystkim, tylko nie o zajęciach. Connor jest przystojny i czarujący, a jej
schlebiało, że zwrócił na nią uwagę. Wydawał się tak bardzo zainteresowany
jej wnętrzem i przemyśleniami. Natychmiast poczuła, że coś ją z nim łączy,
chemię, która skłoniła ją do rozważań, czy istnieje miłość od pierwszego
wejrzenia. Wciąż wydawało jej się to niemożliwe, zawsze przecież
podejrzewała, że takie rzeczy zdarzają się tylko w komediach romantycznych
i powieściach. Potem Katie zaczyna myśleć o fizycznej stronie ich
trwającego już trzy miesiące minus kilka dni związku. Powiedziała mu, że go
kocha, a on ledwie coś tam odburknął, leżąc w pościeli zmiętej po
gorączkowej rundzie uprawiania miłości. Potem najwyraźniej zasnął.
Gdy spogląda wstecz, to nie licząc pierwszego wyjścia na kawę, zjedli
dokładnie dwie domowe kolacje, byli na trzech randkach w kinie i osiem razy
w nocnych klubach, na ostro zakrapianych wychylanymi duszkiem drinkami
imprezach i tańcach (w przeciwieństwie do większości mężczyzn Connor jest
niesamowicie zmysłowym tancerzem, a jego ciało zdaje się reagować na jej
emocje). Poza tym większość spędzanego wspólnie czasu mijała im na
niemal conocnym gżeniu się w mieszkaniu Connora.
Katie jest świadoma, że cierpi na przypadłość polegającą na zakochiwaniu
się szybszym i z o wiele mniejszej liczby powodów, niż potrzeba większości
ludzi. Zdaje sobie sprawę, ile bólu wniosło to w jej życie, jak najbardziej,
odmawia jednak ujarzmienia swego romantycznego serca, gdyż dzięki niemu
zaznaje także radości. Wraca myślami do strumienia mężczyzn, których
z entuzjazmem przedstawiała rodzinie, zaprosiwszy ich na obiad, by poznali
jej rodziców i siostrę. Pamięta otulające ją krzepiące ciepło gromadnych
rozmów i wspólnych śmiechów przy stole. Potem przypomina sobie, na jak
wielu późniejszych rodzinnych obiadach zjawiała się samotnie po zerwaniu
z powodu takiej czy innej wady albo usłyszawszy, że to nie jej wina, tylko
jego. Takie obiady kończyły się cichymi rozmowami z mamą lub siostrą,
które do późnej nocy koiły jej złamane serce, podczas gdy tata spał na fotelu
w salonie. Poprzez szepty nad kuchennym stołem słyszały dobiegające
stamtąd telewizyjne obwieszczenia, od „Jezus jest odpowiedzią” po
„Zadzwoń do PartyBox, na linii czekają na ciebie setki pięknych singielek!”.
Katie nie ma wątpliwości, że na świecie są też inni ludzie obdarzeni takim
samym darem zakochiwania się. Postrzega swoją przypadłość jako coś
dobrego i nie daje się zniechęcić tymi wszystkimi odtrąceniami. Wierzy, że
miłość nie czyni człowieka słabym, że jest wręcz przeciwnie. Uważa
zakochiwanie się za swoją supermoc. Dzięki niej staje się silna.
Dzisiaj się przekona, czy Connor Radley też ją kocha.
Z zamyślenia wyrywa Katie meczenie klaksonu. Dziewczyna mruga,
spogląda przez zakorkowaną ulicę, ale nie widzi Gartha człapiącego gdzieś
w stadzie przechodniów. Dochodzi do wniosku, że czekała wystarczająco
długo. Pora na rozrachunek. Albo otrzyma potwierdzenie, że kocha
z wzajemnością, albo wróci sama do domu, zje śmieciowe żarcie, które na
wszelki wypadek kupiła w drogerii, wyprze Connora Radleya z myśli i jutro
zacznie od nowa. Z tym stanowczym postanowieniem Katie rusza
zatłoczonym chodnikiem. Czeka na rogu, aż światło zmieni się na jej
korzyść, po czym przechodzi przez jezdnię.
Teraz, kiedy zagrożenie minęło, Ahmed z Griffin Security rozluźnia
mięśnie. Czuje ukłucie smutku, że nie miał okazji wypróbować w praktyce
ruchów, które z gołym torsem i latarką taktyczną ćwiczył przed lustrem
w sypialni. Zdejmuje rękę z kabury na latarkę, a jego palec zsuwa się
z falistej powierzchni plastikowego guzika walkie-talkie.
Zbliżając się do budynku, Katie wygina szyję i spogląda w górę, na
dwadzieścia siedem pięter Sewilli.
On tam jest, myśli sobie, na samym szczycie tego betonowego pudła.
Widzi spód balkonu i mały szklany kwadrat okna jego mieszkania. Potem,
zbyt wcześnie, zatrzymuje się przed klawiaturą domofonu u wejścia. Drzwi
są zamknięte w celu ochrony przed bezdomnymi, a za odbijającą się w szybie
ulicą rozciąga się hol. Słabo oświetlony rzędami lamp fluorescencyjnych
wygląda smutno i pusto.
Katie naciska cztery guziki na panelu i czeka, słuchając dzwonka. Głośnik
ożywa dopiero po kilku sekundach. Dobywa się z niego drżący wdech,
a potem spłoszony głos:
– Halo?
Uwagę Katie odwraca chłopczyk zderzający się z jej udem. Spogląda
w jego zaskoczoną buzię, ale zaraz pojawia się mężczyzna i chwyta małego
pod ramiona.
– Mam cię, łobuziaku! – woła, a dzieciak piszczy i śmieje się do ojca.
Oddalają się chodnikiem, kontynuując zabawę.
Katie z powrotem odwraca się do domofonu i przerywa połączenie. Zły
numer mieszkania. Sprawdza spis lokatorów. Przez przypadek skontaktowała
się z Ridgestone, C. – o jedną cyfrę mniej i jedną linijkę pod Connorem.
Przesuwa palcem wskazującym po nazwiskach, żeby upewnić się co do
numeru Connora, po czym wystukuje cztery cyfry przyporządkowane do
Radley, C. Po dwóch dzwonkach nadchodzi odpowiedź:
– No? – głos Connora trzeszczy w kratce głośnika.
– To ja – mówi Katie.
Po wybuchu zakłóceń zapada cisza. Connor ryczy z domofonu o wiele
głośniej niż za pierwszym razem:
– Kto?!
– Katie.
Kolejne wyładowanie zakłóceń. Brzmi, jakby z drugiej strony przeciągano
czymś po mikrofonie.
Drzwi brzęczą, zamek klika.
Rozdział IV
w którym zapoznajemy się z czarnym charakterem
Connorem Radleyem i złą kusicielką Faye
Connor siedzi na balkonie w samych spodniach od dresu. Beton chłodzi
jego nagie stopy, których podeszwy pokrywa warstwa kurzu i piasku.
Doznanie jest orzeźwiające, równoważy ciepło popołudniowego powietrza.
Plastikowe krzesło ogrodowe lepi się od potu, Connor odkleja więc plecy od
oparcia, pochyla się i kładzie łokcie na kolanach.
Ma na nich stosik stu dwudziestu kartek, a spomiędzy jego ust zwisa
długopis. Kolejne sto dwanaście stron spoczywa na kulistym akwarium Iana;
obciąża je kubek do połowy wypełniony kawą, bastion wystawiony przeciw
zbłąkanym porywom wiatru. Akwarium Iana spoczywa z kolei na składanym
stoliku do gry w karty, przytulonym do barierki w rogu balkonu. Wszystkie
te elementy razem – kubek z kawą na stosie kartek na akwarium na
składanym stoliku na balkonie najwyższego piętra – tworzą cichą kapliczkę
ku czci wczesnych dni ich istnienia.
Connor siedzi na balkonie, ponieważ w swojej małej kawalerce odnosi
wrażenie, że ściany tłamszą w nim zdolność redagowania tekstu. Mieszkanie
jest za ciasne dla jego myśli. Pracuje nad pierwszą serią komentarzy
promotora do swojej pracy magisterskiej, a w dodatku, chcąc jak najszybciej
skończyć i wynieść się w diabły ze studiów, sam sobie narzucił
nieprzekraczalny termin. Connorowi łatwiej się myśli na otwartej przestrzeni,
dlatego balkon, który oferuje mu tak rozległe widoki, uczynił swoim
gabinetem. Ma tu swoje krzesełko ogrodowe, znalezisko na wyprzedaży
garażowej i ukłon w stronę lat siedemdziesiątych, wykonane z setek
plastikowych rurek w barwach prażonych migdałów, piaskowej zieleni
i brązu, oplecionych wokół aluminiowego szkieletu. Ma swój podniszczony
stolik do kart z surowego drewna, no i ma Iana. Ach, ma także kubek do
kawy z nadrukiem „Paleoklimatolodzy robią to w ziemi”. Pomysłowy
prezent od Faye. Czy raczej dała mu go Deb? A może Katie?
Connor spogląda na kartkę przed sobą.
Każda wydrukowana litera jest prostym symbolem, który sam z siebie nic
nie znaczy. Gdy je zestawić, litery układają się w słowa, ale te również
niewiele znaczą, jeśli nie mają sąsiadów. Natomiast wszystkie te słowa
zebrane razem przekazują głębszą treść, szczegółowo opisują założenia
analizy statystycznej wykorzystanej w badaniach Connora. Ta część sama
w sobie jest interesująca, co potwierdzają umieszczone na marginesie uwagi
promotora, ale nabiera głębszego sensu dopiero rozpatrywana w szerszym
kontekście całej pracy. Na tej samej zasadzie spostrzeżenia zawarte
w opracowaniu Connora, dotyczące wpływu wahań paleoklimatycznych na
pradawne społeczności ludzkie zamieszkujące Idaho, bez osadzenia
w kontekście świata prehistorycznego, byłyby mniej interesujące, niż tak
naprawdę są.
Ale w tym momencie Connor nie myśli tak rozległymi kategoriami.
Pracowicie zawęża sobie perspektywę, studiując pomniejszą kwestię, i gubi
szerszy kontekst. Stara się bowiem dociec, co też jego promotor nabazgrał
w poprzek równania. Marszczy czoło. Wydaje mu się, że uwaga brzmi:
„Niezgrabnie. Poprawić się”. Zastanawia się, co to ogólnikowe, a zarazem
cokolwiek brutalne polecenie może znaczyć.
Przecież to matematyka. Nie może być niezgrabna i ze swej natury nie jest
ani dobra, ani zła, jak więc miałby się poprawić? Zagryza końcówkę
długopisu i ponad Ianem rzuca spojrzenie na budynki za akwarium.
Ian nad niczym takim się nie zastanawia. Nie umie. Na stałe rezyduje
w swojej szklanej kuli na składanym stoliku ponad miastem i jest po temu
określony powód. Kiedy Connor siedzi nad swoją pracą magisterską, często
popada w stan bimaniakalny. Koncentruje się na niezdrowej liczbie
nanoszonych poprawek i świerzbiąco silnym pragnieniu zaspokojenia
seksualnego. Wstydzi się rozebrać do naga przed rybką, a już zdecydowanie
nie może przejść do akcji pod jej niemrugającym spojrzeniem. Co do Iana, to
Connor zupełnie go nie interesuje – ubrany ani rozebrany, onanizujący się ani
kopulujący.
Dzwoni telefon bezprzewodowy. Connor go słyszy, a Ian odczuwa
w postaci drgań przechodzących przez wodę.
Connor sięga po telefon leżący za akwarium Iana, naciska zielony guzik
i przykłada aparat do ucha.
– No? – mówi do słuchawki.
– To ja – odpowiada głuchy głos, a zakłócenia wskazują, że należy do
kogoś stojącego przed wejściem do budynku.
Connor nikogo nie oczekuje i nie potrafi zidentyfikować rozmówcy. Bez
wątpienia jest to głos kobiecy. Z całą pewnością dochodzi sprzed drzwi do
bloku. Hałas ruchu ulicznego unoszący się do balkonu i ten dochodzący ze
słuchawki, jazgotliwie dopplerujące w przelocie motocykle, trąbienie
klaksonów – wszystko to dociera do jego uszu we względnej synchronizacji.
– Kto?! – dopytuje.
– Katie.
Connor zamyka rękę na mikrofonie i mówi:
– O cholera.
Potem naciska dziewiątkę otwierającą drzwi do holu i odstawia aparat.
Wyrównuje strony na kolanie i dokłada je do stosu na akwarium Iana.
Ponownie przyciska je odważnikiem z kubka, mniej bojąc się rozmazanego
kółka po kawie niż chimerycznego powiewu wiatru, który mógłby
zdmuchnąć kartki za barierkę. Wstaje i podciąga spodnie od dresu.
– Siad! – rozkazuje Ianowi, jakby był to pies, a nie złota rybka.
Connor zawsze chciał mieć drugiego psa. Dorastał na przedmieściach,
samotny chłopiec w dzielnicy zamieszkanej głównie przez emerytów, więc
jego najlepszym przyjacielem było psisko o imieniu Ian. Spędzali długie
gnuśne letnie miesiące, obijając się na podwórku lub bawiąc w kanale
odwadniającym, który biegł przez zieloną przestrzeń za domem. Ian zawsze
czekał na Connora po lekcjach. Wydawało się, że wiedział, o której odezwie
się dzwonek. Czasami jednak błędnie szacował porę i Connor widywał go
wtedy przez okno klasy niekiedy całymi godzinami siedzącego przy
stojakach na rowery.
Aż pewnego ranka Iana przejechał szkolny autobus. Connor był do tego
stopnia przybity, że rodzice nie zaryzykowali kupienia mu drugiego psa,
gdyż nie byli pewni, jak zniesie jego ewentualną śmierć. Zatem przez
wszystkie późniejsze letnie miesiące Connor czytywał komiksy na podwórku
lub bez zapału samotnie bawił się w kanale.
Opowiedział tę historię Katie. Obdarzyła go jednym z tych współczujących
uśmiechów, które mówią „Moje ty biedactwo”, „Jakie to urocze” i „Tak mi
cię szkoda” naraz. Potem kupiła mu do towarzystwa złotą rybkę, Iana, żeby
złagodzić wspomnienia o traumatycznej stracie.
– Będziesz miał z kim spędzać czas pod moją nieobecność – powiedziała,
uśmiechając się swoim pięknym uśmiechem i wręczając mu plastikową
torebkę z Ianem.
Gdzieś głęboko, podświadomie, Connor zaczął wierzyć, że złota rybka Ian
jest duchowo spokrewniona z psem Ianem, może nawet do tego stopnia, że
stanowi jego reinkarnację.
W Sewilli na Roxy nie wolno trzymać psów ani kotów, inaczej Katie by mu
jakiegoś kupiła, był o tym przekonany. Na posiadanie zwierzaka musiał
zezwolić dozorca budynku, kulista persona nazwiskiem Jimenez. A Jimenez
nigdy na to nie zezwalał; wyjątek robił tylko dla pojedynczych rybek
w małych akwariach. Wierzył, że pod dachem nie ma miejsca dla zwierząt,
że wszystkie są nieczyste, a większe akwaria grożą zalaniem budynku i jego
mieszkańców. Stąd ograniczenie do czterolitrowych kul.
Connor chwyta bezprzewodowy telefon i rozsuwa drzwi balkonowe.
Wchodzi do mieszkania. Po słonecznej jasności jego oczy przez chwilę się
adaptują. Powietrze chłodzi mu spocone plecy.
Kilka chwil później spogląda na stertę zmiętych poduszek oraz okryć
piętrzących się na materacu i mówi:
– Musisz spadać. Natychmiast. Idzie tu moja dziewczyna.
Przemierza pokój, po drodze potyka się o butelkę po piwie, traci
równowagę, ale po chwili ją łapie. Potrząsa posłaniem.
– Zbieraj klamoty i uciekaj. Później do ciebie zadzwonię.
Zwleka jeszcze moment, po czym zrywa pościel z posłania i ciska ją na
podłogę.
Faye stęka i odwraca się na plecy. Leży przed nim na materacu
bezwstydnie naga i niewiarygodnie seksowna. Mruga do niego w jasnym
popołudniowym świetle.
Rozdział V
w którym stoik Jimenez usiłuje naprawić windę, choć
nie ma do tego najmniejszych kwalifikacji
Jimenez odchyla się na oparcie krzesła i wzdycha. Odrywa przednie nogi
mebla od podłogi, a ten, rad nierad, kiwa się na dwóch tylnych, komentując
to przeniesienie wagi głośnym trzeszczeniem. W pokoiku, który służy
Jimenezowi za biuro, jest gorąco, głośno i biało; rozjaśniają go mruczące
u góry stare świetlówki. Na drzwiach widnieje plastikowa plakietka
z napisem „Konserwator”, a drzwi są otwarte, choć powietrze wcale nie robi
się dzięki temu mniej zastałe.
W sąsiednim pomieszczeniu co jakieś piętnaście minut strzela iskrą
i z rykiem ożywa ogromny kocioł grzewczy. Za zardzewiałą metalową kratą
błękitny strumień płonącego gazu ziemnego podgrzewa zbiornik wody dla
mieszkańców Sewilli na Roxy. Płomień zapala się z pyknięciem
i dudnieniem. Hałas daje się słyszeć mimo pomalowanej ściany z pustaków;
rezonuje w kanale wentylacyjnym biegnącym między obydwoma
pomieszczeniami.
Zdaniem Jimeneza odgłosy wydawane przez mechanicznego stwora tuż za
drzwiami są i budujące, i cudowne: technologiczny smok podgrzewający
kocioł dla mas.
Machina ta jest sercem budynku, pompuje do niego krew. Robi to, co do
niej należy, z bezwzględnym posłuszeństwem, ale nie dostrzega jej nikt poza
Jimenezem. Gorąca woda wędruje rurami kaloryferów, które w chłodne
jesienne wieczory posyłają fale ciepła do każdego mieszkania. Ta sama
woda, parując, tryska z główek pryszniców, kiedy rano lokatorzy myją się
przed pracą, a wieczorem kąpią przed snem. Zmywa im naczynia i pierze
ubrania. Wypełnia kubły na weekendowe czyszczenie podłogi. Jest z nimi
w pokoju, kiedy goszczą przyjaciół, i cichutko kryje się w rurach, kiedy śpią;
czeka wówczas, aż znów zostanie wezwana do pracy. Układny to sługa,
aczkolwiek zapomniany.
Zupełnie jak kocioł, Sewilla na Roxy popadłaby w ruinę i rozsypała się,
gdyby nie zabiegi stoika Jimeneza. Zupełnie jak kocioł, Jimenez jest
niezbędnym i często niedostrzeganym składnikiem blokowej cywilizacji, bez
którego budynek zmarniałby szybko i nieodwracalnie. Obaj mieszkają
w piwnicy i obaj są rozpaczliwie samotni.
W chwili w której słyszy zapłon kotła, Jimenez składa mięsiste dłonie,
splata owłosione palce. Rozciąga ręce nad głową, uwalniając piżmowy
zapach spod pach. Wdycha go krótkim pociągnięciem nosa, rzeczowo i bez
emocji. Gdyby ktoś tu z nim był i obserwował to małe biuro, wyczytałby
z jego postawy, co następuje: „Owszem, właśnie obwąchałem swoje pachy
i wnioski są niejednoznaczne. Z jednej strony śmierdzę. Z drugiej – ciężko
pracuję przez cały dzień, więc mam prawo odrobinę wonieć”.
Zostały już tylko dwa zgłoszenia awarii, każde zapisane na kwadratowej
karteczce nabitej na metalowy szpikulec w rogu biurka, obok starego telefonu
z tarczą obrotową. Mimo że jego dzień pracy w zasadzie skończył się przed
godziną, Jimenez nie należy do tych, którzy potrafią zignorować zgłoszenie.
Poza tym kocha ład, jaki jego działania zaprowadzają w budynku. Zupełnie
jak pracy kotła, jego pracy nikt nie zauważa i nie docenia, ale fakt, że
wszystko działa, że dzięki niemu życie każdego mieszkańca staje się
odrobinę łatwiejsze, napawa go dumą.
Pozwala fotelowi opaść na wszystkie cztery nogi i zdejmuje dwa ostatnie
zgłoszenia ze szpikulca.
Pierwsze oznajmia: „Cieknie pod zlewozmywakiem. Lokal 2507”. Jimenez
wpycha je do kieszeni. Drugie gniecie i wrzuca do kosza na śmieci. Wie, co
jest na nim napisane. Odkładał to przez cały dzień, ale wreszcie przyszedł na
nie czas.
Wzdycha, wstaje i z haka przy drzwiach zdejmuje pas z narzędziami.
Zapina go, przemierzając kiepsko oświetlony piwniczny korytarz
o ziemistych ścianach i przechodząc przez drzwi na klatkę schodową.
Gdy ociężale pnie się po stopniach przy wtórze dzwonienia wiszących
u pasa narzędzi, usiłuje dociec, dlaczego nie przeszkadza mu praca do późna.
Często przebywa w swoim piwnicznym biurze do ciemnego wieczora,
o wiele godzin dłużej, niż nakazuje mu zakres obowiązków. W zamian za
swoją pracę Jimenez otrzymuje skromną wypłatę i ma dotowane mieszkanie
na trzecim piętrze. Przez lata bardziej niż zasłużył na swój balkon nad
wjazdem na parking podziemny, widok na boczną uliczkę i zapachy
dobiegające letnią porą z kontenera na śmieci stojącego pod oknem sypialni.
Zna odpowiedź. Haruje tak ciężko, ponieważ jest samotny. Nie ma dla kogo
wracać do domu, nie ma żadnego powodu, by nie pracować do późna. Tutaj
czuje się potrzebny. Tutaj czuje się ważny, chociaż mało kto o nim myśli,
jeśli nie naprawia akurat cieknącego kranu lub nie wyciera podłogi zalanej
przez zatkany kibel.
Zatęskniliby za mną dopiero wtedy, gdyby mnie zabrakło, myśli Jimenez.
Pytaliby: „Gdzie ten facet, który wszystko naprawia?”, „Gdzie dozorca?
Z mojego zlewu wypływa coś cuchnącego skisłym mlekiem!”.
Jimenez dociera do podestu, otwiera drzwi i wchodzi przez nie do holu.
Przystaje i poprzez szeroką przestrzeń spogląda na swych przeciwników:
windy. Jedna przestała działać kilka miesięcy temu i od tamtej pory stoi
z napisem „Nieczynna”. Druga uległa awarii o którejś tego ranka. Sama
zjechała na parter, pusta, i od tamtej pory spoczywa tu i ani drgnie. Wciąż
otwiera się z radosnym bing!, kiedy ktoś naciska guzik. Gdy ten ktoś wejdzie
do środka, drzwi się zasuwają, ale wduszanie guzika z numerem piętra nic nie
daje – winda stoi nieruchomo. Na szczęście drzwi jeszcze się otwierają
i uwalniają pasażerów.
Jimeneza zmęczyły telefony od mieszkańców, napisał więc markerem
notatkę na formularzu zgłoszenia awarii i przykleił ją taśmą do drzwi.
Notatka głosi: „Nie chodzi. Naprawa za niedługo. Korzystać ze schodów”.
Gdy już była zamocowana, Jimenez zadzwonił do zarządcy budynku.
– Marty, tu Jimenez. Druga winda też się popsuła.
– To napraw – odpowiedział Marty. Brzmiało to, jakby właśnie jadł chipsy
ziemniaczane.
Jimenez chwilę pomyślał. Bardzo mało wiedział o tym, jak działają windy.
– A co, jeśli nie umiem?
– Wtedy zadzwonię do kogoś, kto się zna. Ale najpierw sam spróbuj – rzekł
Marty. – Fachowcy… Stary, tacy liczą sobie jak za zboże. Przekręć później
i daj znać, jak poszło.
Mniej więcej pół godziny temu Jimenez odwlekał przystąpienie do pracy,
podlewając rośliny w holu. Zobaczył, jak ten chłopak, uczony w domu, a nie
w szkole, przemierza hol. Jimenezowi dzieciak wydawał się całkiem fajny,
nigdy nie rozrabiał, nie dewastował klatki schodowej ani nie rzucał niczym
z balkonu. Mimo to był jakiś dziwny, jakby czegoś w nim brakowało.
Kształcony w domu chłopak przeczłapał przez hol i nacisnął guzik przy
windzie. Drzwi wydały bing! i się rozsunęły. Dzieciak wszurał się do kabiny.
Drzwi się zamknęły. Jimenez podlał jeszcze kilka roślin, ale narosła w nim
ciekawość, co też mały może robić w nieruchomej windzie. Odstawił
konewkę i czekał. Drzwi wreszcie się rozsunęły, wyszedł z nich dzieciak,
rozejrzał się i zapytał:
– Przepraszam, ale to nie moje piętro. Gdzie jest moje mieszkanie?
– Wejdź schodami, mały. Winda się popsuła.
Jimenez odkładał jej naprawę przez cały dzień. Stosik zgłoszeń zmniejszał
się z godziny na godzinę, gdy załatwiał jedno po drugim: filtr w suszarce do
ubrań marki Coin-O-Matic został odetkany, wyjście przeciwpożarowe na
klatkę schodową na siedemnastym piętrze już nie jest zatrzaśnięte, odór
siuśków na parkingu w sektorze P1 został zniwelowany i tak dalej, i tak dalej,
aż Jimenezowi zostały tylko dwa zgłoszenia i nie mógł już dłużej grać na
zwłokę.
Drzwi na klatkę schodową syczą, gdy hydrauliczne ramię zamyka je za
Jimenezem. Zatrzask klika, a Jimenez rusza wolnym krokiem przez hol,
zapatrzony w coraz bliższą windę. Wykładzina podłogowa lśni, dmuchawa
rozprowadza świeże powietrze do otworów wentylacyjnych. Hałas uliczny na
zewnątrz, za wyjściem ewakuacyjnym, jest wytłumiony. Młotek Jimeneza
kołysze się na pętli u pasa z narzędziami i uderza bezwładnie o jego udo.
Jakie narzędzia są potrzebne do naprawienia windy? – zastanawia się
Jimenez i podciąga ciężki pas z powrotem na biodra. – Co w ogóle jest z nią
nie tak? – duma, naciskając guzik windy.
Drzwi rozsuwają się z szepnięciem i odsłaniają lustrzane wnętrze. Jimenez
spogląda na swoje odbicie. Za sobą, w wejściu do holu, spostrzega
ogromnego faceta, który mieszka na dwudziestym piątym piętrze. Facet ma
na głowie kask i niesie wielką czarną reklamówkę. Jimenez przystaje, żeby
na powitanie skinąć głową jego odbiciu. Mężczyzna odpowiada skinieniem.
Jak trudna może być naprawa windy? – myśli Jimenez, wchodząc do
kabiny, po czym zaczyna wykręcać mosiężne śruby panelu.
Drzwi się zasuwają.
Jimenez opiera pokrywę o ścianę, po czym zaczyna na chybił trafił szperać
w panelu, szukając wskazówki, jak to ustrojstwo działa lub co jest z nim nie
Tytuł oryginału FISHBOWL Copyright © 2015 by Bradley Somer. All rights reserved. Published by arrangement with St. Martin’s Press, LLC Projekt okładki Wojciech Wawoczny Zdjęcie na okładce © Africa Studio/Shutterstock.com; Andrey Armyagov/Shutterstock.com; pisaphotography/Shutterstock.com; Andrekart Photography/Shutterstock.com; Michael Kraus/Shutterstock.com Redaktor prowadzący Monika Kalinowska Redakcja Renata Bubrowiecka Korekta Michał Załuska Bożena Hulewicz ISBN 978-83-8069-390-6 Warszawa 2016 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. ul. Rzymowskiego 28, 02–697 Warszawa www.proszynski.pl
Dla B. Tyler
Rozdział I w którym naświetlona zostaje istota życia i w ogóle wszystkiego Jest sobie pewne pudełko, które mieści życie i w ogóle wszystko. Nie chodzi tu o metaforyczną puszkę wiedzy tajemnej. Nie chodzi o zbiór kartek wziętych w niewolę, spętanych i zapełnionych kaligrafią wiary, kroniką słabostek oraz sprzeczności gatunku ludzkiego. Nie wyróżnia się ono zatęchłym zapachem starożytnych mądrości ani butwiejącymi stronicami. Nie ma w nim C, G, A lub T, które rezydują wewnątrz komórek i zawierają ślady wszystkiego, co do tej pory żyło – od dziś przez astralny pył Wielkiego Wybuchu aż po początki czasu, cokolwiek wtedy istniało. Nie da się go podzielić, zmienić ani poddać terapii. Nie jest dziełem żadnego z bogów ani wynikiem ewolucji darwinowskiej. Nie jest tysiącem innych idei, jakkolwiek skonkretyzowanych bądź abstrakcyjnych, które mogłyby zapełnić strony niniejszej książki. Nie jest niczym z tego, co wymienione powyżej, lecz wszystkim tym naraz, a nawet czymś więcej. Skoro już wiemy, czym ono nie jest, skoncentrujmy się na tym, czym jest. Mamy oto pudełko zawierające nieustanną obecność życia jako takiego. W środku poruszają się żywe stworzenia i w pewnym momencie okaże się, że istniało na tyle długo, by znalazło się w nim absolutnie wszystko. Nie żeby naraz, ale z biegiem lat, kładąc się nieskończonymi warstwami na nieskończonych warstwach, wszystko do niego trafi. Czas skompiluje te doświadczenia, piętrząc kolejne na poprzednich, i choć chwile ze swej natury są ulotne, ich wsobna pamięć pozostaje na zawsze. To, że określony moment przeminął, nie wymaże faktu, że ów moment zaistniał. W tym ujęciu pudełko wyrasta poza granice tego, co organiczne, i nabiera charakteru eterycznego. Łamiąca serce słodycz miłości, rozdzierająca nienawiść, oślizgłe pożądanie, żałoba po utracie kogoś z rodziny, każda
kiedykolwiek pomyślana myśl, wszystkie kiedykolwiek wypowiedziane słowa, a nawet te niewypowiedziane, radość z narodzin i smutek po śmierci, i wszystkie inne doznania zaistnieją w tym jednym konkretnym pojemniku. Powietrze jest aż gęste od oczekiwania. A gdy już się to dokona, stanie się ciężkie wszystkim tym, co przeminęło. Pudełko skonstruowały ludzkie dłonie, a jeśli ktoś skłonny jest w takie akurat rzeczy wierzyć, to owszem, tym samym ręce Boga. Niezależnie jednak od rodowodu, cel pozostaje ten sam, a konstrukcja tenże cel odzwierciedla. Pudełko podzielone jest na mniejsze przegrody, w których składowane są wszystkie te zaistniałe w czasie doświadczenia, aczkolwiek nie sposób znaleźć porządku ani w ich ułożeniu, ani w kolejności dziania się. Przegród wypełnionych tym miszmaszem stoi na sobie dwadzieścia siedem, na szerokość są trzy, a na głębokość – dwie. Melvin Dewey, patron bibliotekarzy, wzdrygnąłby się na samą myśl o próbie skatalogowania tych stu sześćdziesięciu dwóch pomieszczeń. W tym, co tutaj zachodzi, nie sposób zaprowadzić ładu, nie sposób nad czymkolwiek zapanować, nie da się dokonać systematyzacji. Jest to rozgardiasz, który musi pozostać rozgardiaszem. Wszystkie te przegrody łączą dwie windy, same będące małymi pudełkami. Mogą pomieścić dziesięć osób lub udźwignąć „4000 funtów/1814 kilogramów”, cokolwiek nastąpi pierwsze. W każdej znajduje się mała plakietka zamontowana na lustrzanej ścianie przy panelu, która potwierdza, że to prawda. Poświadcza to również irytujący dźwięk alarmu, który rozbrzmiewa, gdy ciężar zostanie przekroczony. Dźwigi niestrudzenie przemieszczają się w górę i w dół w swych zapuszczonych szybach, sumiennie dostarczając wytworzone przez ludzi przedmioty i kustoszy tychże przedmiotów na przeróżne poziomy. Dniem i nocą kursują na jedno piętro, na kolejne, a potem wracają do holu. Na wypadek pożaru bądź przerwy w dostawie prądu są też schody, dzięki którym kustosze mogą chwycić najdroższe im artefakty i bezpiecznie opuścić pudełko. Tak, pudełko jest budynkiem. Albo dokładniej: blokiem mieszkalnym. Znajduje się w konkretnym tutaj, umiejscowione w rzeczywistym mieście. Ma swój adres, żeby ludzie nieznający okolicy mogli je odszukać. Przyporządkowano mu serię cyfr, żeby mogli je znaleźć również prawnicy i geodeci miejscy. Zostało sklasyfikowane na wiele sposobów. Dla miasta jest pomarańczowym prostokątem z czarnym kreskowaniem na mapie
urbanistycznej. „Budownictwo wielorodzinne, zabudowa gęsta, wysoka”, głosi legenda. Dla wielu mieszkańców jest ono „kawalerką do wynajęcia z parkingiem podziemnym i automatami pralniczymi na monety”. Dla innych była to „niewiarygodnie korzystna okazja doświadczenia wygód i emocji życia w centrum: dwupokojowe mieszkanie własnościowe z łazienką i doskonałym widokiem na miasto! Nie uwierzysz, dopóki nie zobaczysz!”, która to okazja stała się ich domem. Dla nielicznych blok jest miejscem pracy w robocze dni tygodnia. Jeszcze inni przyjeżdżają tu tylko na weekendy z wizytą do znajomych. Blok postawiono w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym szóstym i od tamtej pory pałęta się przez czas. Nowy był najwyższym budynkiem na ulicy. Teraz, kiedy się postarzał, są trzy wyższe od niego, a wkrótce wyrośnie czwarty. Przez pewien czas był budowlą wytworną i majestatyczną. Obecnie jakby staroświecki, przynależy do okresu w historii architektury, który ma własną nazwę – nieznaną w momencie, gdy go wznoszono, ale fachowo nadaną z perspektywy czasu. Budynek niedawno odnowiono, ponieważ bardzo tego potrzebował. Pomalowano beton, by ukryć ostre pęknięcia i nakładające się na siebie graffiti. Wymieniono nieszczelne okna oraz bogate w szpary drzwi balkonowe, żeby wieczorny chłód pozostawał na zewnątrz, a umiarkowanie ciepłe powietrze w środku. W zeszłym roku zmodernizowano kocioł grzewczy w celu zapewnienia odpowiednio gorącej wody do mycia. Zmodernizowano też instalację elektryczną, by była zgodna z nowymi przepisami prawa budowlanego. Dawniej w budynku mieściły się wyłącznie lokale do wynajęcia. Obecnie jest to blok z mieszkaniami własnościowymi, gdzie większość lokatorów jest u siebie, choć niektórzy nadal decydują się na wynajem, żeby zrównoważyć ryzyko innych inwestycji, by „zdywersyfikować portfel”. Budynek w pełni realizuje arkijską misję niesienia wszystkiego, o czym dotychczas mówiliśmy, chronienia przed potopem wigoru i chaosu życia oraz owych istot, w których są one osadzone, aż po raz kolejny nie ustąpią wody i nie znajdzie się bezpieczna przystań. To pudełko może stać na waszej ulicy. Może nawet z miejsca, w którym czytacie te słowa, dotarlibyście do niego spacerkiem. Możliwe, że przejeżdżacie obok niego, wracając z pracy, jeśli pracujecie w centrum, a dom macie na przedmieściach. Możliwe też, że sami w nim mieszkacie.
Jeśli je zobaczycie, przystańcie na moment, zadumajcie się nad tym, jakim cudownym jest misterium. Będzie tu stało długo po tym, jak przewrócicie ostatnią stronę tej książki, długo po tym, jak wszyscy pomrzemy, a słowa te zostaną zapomniane. Tu, między tymi ścianami, między dachem a parkingiem podziemnym nastąpi początek i kres czasu. Ale w tym momencie, kiedy jego wiek to zaledwie kilka dziesięcioleci, jest rozwijającym się cudem w swych zielonych latach, a książka ta stanowi krótką kronikę jego młodości. Przyśrubowane do cegły nad frontowymi drzwiami czarne wilgotne litery z zardzewiałego już metalu układają się w nazwę budynku: „Sewilla na Roxy”.
Rozdział II w którym nasz główny bohater Ian spada z przerażającej wysokości Nasza opowieść nie rozpoczyna się od ryzykownego susa złotej rybki o imieniu Ian z kulistego akwarium stojącego na balkonie dwudziestego siódmego piętra, skąd na tyle, na ile była w stanie pojąć, rozkoszowała się panoramą śródmiejskiego horyzontu. W długich cieniach późnego popołudnia miasto stało się sztachetowym płotem z budynków. Te z szaroróżowego szkła odbijają blask marsjańskiego słońca. Inne są stalowoniebieskimi zwierciadłami, a jeszcze inne – zwykłymi bryłami z cegły i betonu. Są trony biurowych wieżowców dumnie afiszujące się koronami korporacyjnych logo, hotele i apartamentowce, z każdej strony kolące ożebrowaniem balkonów. Wszystkie zostały osadzone w ziemi na planie siatki, która zaprowadza jakiś tam ład w ich wyraźnej nieprzystawalności. Ian spogląda z wysoka na ten megalityczny ogród drapaczy chmur i widzi w nim tylko tyle cudowności, ile jego umysł daje radę przyswoić. Jest złotą rybką patrzącą na świat z lotu ptaka. Złotą rybką, którą na wysokościach podtrzymuje betonowa platforma. Boża perspektywa zatraca się w mózgu, który nie jest w stanie pojąć, na co patrzy, ale właśnie dlatego widok jest tym bardziej cudny. Ian nie da nura z balkonu aż do rozdziału pięćdziesiątego czwartego, w którym kulminacja ciągu straszliwych wydarzeń stworzy mu okazję do ucieczki z wodnego więzienia. Zaczniemy jednak od niego, gdyż mamy ku temu kilka powodów. Po pierwsze, jest nader istotną nicią wiążącą człowieczeństwo. Po drugie, ze względu na pojemność rybiego mózgu czas i przestrzeń nie mają dla Iana większego znaczenia, gdyż nieustannie są
odkrywane na nowo. Nie liczy się, czy Ian skoczy teraz czy za piętnaście minut, czy może zrobił to piętnaście minut temu, ponieważ obce są mu zarówno pojęcia miejsca i czasu, jak i porządek, przez jedno wymuszany na drugim. Świat Iana to pastisz wydarzeń bez kolejności, przeszłości i przyszłości. Na przykład dokładnie teraz, gdy zaczyna robić karierę jako karpiokształtny skoczek w fazie swobodnego spadania, Ian pamięta, że jego wodny dom wciąż znajduje się na kupionym na wyprzedaży składanym stoliku, z którego obłazi zielona farba. Akwarium obecnie jest puste, nie licząc kilku kamyków, małego różowego zamku z plastiku, glonowej mgiełki na szkle i współlokatora Iana, ślimaka Troya. Błyskawicznie rosnący odcinek pustego powietrza wyznacza odległość między akwarium a jego byłym mieszkańcem. Dla Iana nie ma znaczenia, że to wydarzenie nie nastąpi aż do rozdziału pięćdziesiątego czwartego, ponieważ już zapomniał, jak do niego doszło. Wkrótce zapomni szklaną kulę, w której mieszkał miesiącami. Zapomni absurdalny różowy zameczek. W miarę upływu czasu nieznośny Troy nie tylko wyblaknie w pamięci Iana, ale zostanie całkowicie wymazany z jego życiowego doświadczenia. Jakby nigdy nie istniał żaden Troy. W oknie na wysokości dwudziestego piątego piętra spadający Ian dostrzega przez mgnienie oka duży pokój, a w nim słusznych rozmiarów kobietę w średnim wieku, która akurat daje krok przed siebie. W tymże mgnieniu oka, przelotnym błysku w umyśle pozbawionego pamięci stworzenia kobieta ma na sobie piękną suknię, porusza się zaś z taką samą elegancją i wdziękiem, z jakim opływa ją i marszczy się na niej delikatny materiał. Suknia jest czerwona, jej odcień zapiera dech. Gdyby znał właściwe słowo, nazwałby ją karminową. Kobieta zwrócona jest tyłem do Iana, który podziwia krój szytej na miarę kreacji, sposób, w jaki podkreśla ponętne kształty, dolinę pleców pod umięśnionymi łopatkami. Osoba ta okrąża właśnie mały stolik. Mowa jej ciała wskazuje na niejakie onieśmielenie podszyte odrobiną strachu. Stopy ma lekko skierowane do wewnątrz, kolana zsunięte. Złączone dłonie spoczywają na boku; jedno ramię przepraszająco układa się w poprzek brzucha, drugie opiera się na biodrze. Dłonie splatają się w gniazdko. Pośrodku salonu widnieje zwalista sylwetka mężczyzny. Wyciąga on rękę do kobiety, grube przedramiona pokryte ma bujnym owłosieniem, a w oczach – wyraz błogości. Jego spokojna twarz kontrastuje z okazywanym przez
kobietę niepokojem. Cień uśmiechu wygina mu usta. Cały jest wrażeniem przebywania w ramionach ukochanej lub ukochanego. Wszystko to jest zaledwie mignięciem, chwilą w inercji, gdy Ian mija dwudzieste piąte piętro, zbliżając się do osiągnięcia stałej szybkości lotu. Obdarzony wrażliwością złotej rybki, nie umie sobie uzmysłowić dziwnie boskiej natury faktu istnienia tejże stałej prędkości. Gdyby tylko mógł, dziwowałby się pięknemu i mierzalnemu ładowi, jaki grawitacja narzuca chaosowi świata, dziwowałby się harmonii małżeństwa stałego przyspieszenia z prędkością graniczną, którą osiągają wszystkie obiekty w stanie swobodnego spadania, ale jej nie przekraczają. Czy ta uniwersalna wartość jest boska, czy czysto fizyczna? A jeśli to drugie, to czy może być dziełem pierwszego? Ian praktycznie nie kontroluje swego lotu w dół, obraca się zatem w stylu dowolnym, wychwytując przy okazji widok rozległego jasnobłękitnego nieba ponad setkami łopoczących arkuszy białego papieru, z wdziękiem zwijających się w powietrzu, z gracją frunących i pikujących na niego niczym stado morskich ptaków na trawler. Wokół Iana wirują na wietrze dokładnie dwieście trzydzieści dwie strony nieukończonej pracy magisterskiej. Pośród tych unoszących się kartek prym wiedzie strona tytułowa, która spadła pierwsza i teraz poniżej pozostałych rzuca nią wiatr, a napis na niej wytłuszczoną czcionką oznajmia: „Występowanie fitolitów późnego plejstocenu i holocenu w kanionie rzeki Lower Salmon w stanie Idaho”. Kursywa pod tytułem informuje, że autorem jest Connor Radley. W ich spadaniu jest o wiele więcej gracji niż w niezgrabnym, korkociągowym nurkowaniu złotej rybki, kiepsko przystosowanej przez ewolucję do mijania kolejnych pięter śródmiejskiego wieżowca, których numery gwałtownie się zmniejszają. Ewolucja doprawdy nie stworzyła złotych rybek do latania. Pan Bóg też tego nie zrobił, jeśli w Niego akurat wierzycie. Ale tak naprawdę nie ma to najmniejszego znaczenia. Ian niezdolny jest pojąć bądź uwierzyć w jedno czy w drugie, a rezultat tej niemożności w obu wypadkach jest taki sam. Przyczyna nie ma w tym momencie znaczenia, gdyż efekt jest nieodwracalny. Podczas gdy jego świat huśta się i wiruje, Ianowi na przemian migają przed oczami chodnik, horyzont, bezkresne niebo i łagodnie szybujące papierowe liście. Biedakowi nie przechodzi przez myśl, jakie to nieszczęście, że nie jest mrówką znaną z tego, że potrafi bez szwanku spaść z wysokości
tysiąckrotnie przekraczającej długość jej ciała i dalej radośnie sześcionożyć. Nie narzeka na fakt, że nie urodził się ptakiem, nad czym obecnie z pewnością należałoby ubolewać. Ian nigdy nie był szczególnie introspektywny, nie był też melancholijny. Kontemplacja i narzekanie nie leżą w jego naturze. Rdzeń mentalności Iana to prosty amalgamat carpe diem, leseferyzmu i Namaste. Mniej myśleć, więcej działać. Filozofia złotej rybki. „Posiadanie planu to pierwszy krok do porażki” – powiedziałby, gdyby umiał mówić. Ian jest bon vivantem i jeśliby obdarzyć go zdolnością do refleksji, uznałby fakt, że w angielskim nie ma odpowiednika znaczeniowego tego określenia i trzeba było ukraść je Francuzom, za trafne podsumowanie specyfiki języka. Zawsze był szczęśliwy jako złota rybka. Nie świta mu w głowie, że jeśli nie wydarzy się coś wyjątkowo niespodziewanego, ba!, cudownego, to minąwszy dwadzieścia pięć pięter, spotka się z chodnikiem przy doprawdy niemałej prędkości. W pewnym sensie Ian został pobłogosławiony tym niekoniecznie analitycznym umysłem. Problemy związane z głębszą refleksją zastąpił podstawowy instynkt i pamięć zdolna przetrwać ułamek sekundy. Jego specjalnością jest raczej reagowanie, a nie knowania czy snucie planów. Nad niczym się długo nie rozwodzi ani niczego długo nie rozważa. Ledwie zda sobie sprawę z opałów, w jakich się znalazł, błogo wypadają mu z głowy, i to tak szybko, że zaraz może odkryć je na nowo. Z tego też powodu ma spokojny sen: bez zmartwień i gonitw myśli. Z innego jednak punktu widzenia, fizjologicznego, nieustanne uświadamianie sobie grozy spadania jest dla organizmu dość wycieńczające. To za każdym razem gwałtowny strzał adrenaliny, powtarzające się dźgnięcia reakcji ucieczki, które obciążają ten pokryty złotem samorodek rybiego ciała. – Zaraz, co to ja robiłem? Jejku, nie mogę złapać tchu! O jasna cholera, spadam z wieżowca! Zaraz… Co to ja robiłem? Jejku… Zaiste, błogosławieni nieskalani myślą. Ale jak powiedziane zostało wcześniej, kiedy to Ian wypadł z balkonu dwudziestego siódmego piętra, a jeszcze przed tym, zanim dotarł do piętra dwudziestego piątego, nie od niego zaczyna się nasza opowieść.
Rozdział III w którym Katie zmierza do Sewilli na Roxy w niezmiernie ważnej misji Nasza opowieść zaczyna się mniej więcej pół godziny przed susem Iana. Inicjuje ją Katie, dziewczyna Connora Radleya. Tak, to ona stoi w drzwiach drogerii dwie przecznice od Sewilli na Roxy i wygląda na późnopopołudniowe słońce. Jedną rękę trzyma na klamce, ale zamiast ją nacisnąć i wyjść ze sklepu, mierzy wzrokiem Roxy. Na chodniku kłębią się idący ramię w ramię przechodnie, a ulicę blokują stojące zderzak w zderzak samochody, których zbiera się tym więcej, im bliżej godziny szczytu. Obok drogerii znajduje się teren budowy, a umieszczona przed nim tablica głosi: „Tu stanie Baineston na Roxy, 180 luksusowych apartamentów już do kupienia!”. Na rysunku widnieje pudełkowaty wieżowiec ze szkła okolony zielonymi drzewami, przed nim przechodzą piesi. W porównaniu z wyrazistością, z jaką przedstawiono budynek, ludzie i drzewa są tylko na poły abstrakcyjnym szkicem. W poprzek jednego z rogów tablicy płaszczy się nalepka. Napis na niej informuje, że „40% już sprzedane”. Odkleja się i zawija nieco na rogach, co każe Katie się zastanowić, od jak dawna tu wisi. Jej wzrok przyciągają szkicowe postacie, anonimowe i zamazane w ruchu, bardziej ciała zapełniające przestrzeń niż ludzie żyjący swoim życiem. Kiedy przed dziesięcioma minutami wchodziła do drogerii, gapili się na nią łażący po budowie robotnicy w kaskach ochronnych. W powietrzu unosiły się woń spalin diesla i cementowy pył. Ignorowała męskie spojrzenia. Wychwyciła kilka sprośnych uwag które utwierdziły ją w przekonaniu, że to o niej mowa. Było ich dość, żeby poczuła się skrępowana, lecz za mało, by skłonić ją do stawienia czoła tej zgrai i wytknięcia im złego wychowania, nawet gdyby zebrała się na odwagę.
Teraz plac budowy jest opuszczony, wszystkie maszyny ucichły. Przed bramą z siatki drucianej została samotna postać. Ma na sobie niebieski mundur z plakietką „Griffin Security” na ramieniu i z wyszytym na piersi imieniem „Ahmed”. Obok stoi krzesło z wyłażącą pomarańczową gąbką, piętrzącą się w rozdarciu poszycia. Katie jest piękną młodą szatynką o krótkich włosach, bladoniebieskich oczach obramowanych cieniem do powiek i ostrym podbródku. Nie tyle kontemplowała jezdnię, ile czekała, aż robotnicy sięgną po swoje pudełka z lunchem i się oddalą. Otwiera drzwi do drogerii i wychodzi na ulicę, a wtedy jej drobna sylwetka wpada na miękką i krągłą, która należy do góry o imieniu Garth. Garth to niechlujny, nieogolony mężczyzna w kasku i roboczych spodniach usmarowanych zaprawą. Pachnie pracą fizyczną – potem, wysiłkiem i pyłem. Na ramionach ma plecak, a w ręce niesie czarną pękatą torbę foliową. Drugą ręką podtrzymuje Katie, która chwiejnie cofa się o krok, rykoszetując od jego masy. – Przepraszam – mamrocze Katie. Odrobinę się zawstydziła, ale myślami błądzi gdzie indziej. Jest do tego stopnia przejęta zadaniem, które ma do wykonania, że ledwie zwraca uwagę na otaczający ją świat. Garth się uśmiecha. Żyje nieustannie świadom swych rozmiarów, a także tego, jak onieśmielające wydają się tym, którzy go nie znają. W podobnych sytuacjach standardowo reaguje próbą rozwiania wszelkich obaw, że mógłby stanowić zagrożenie. – Nie szkodzi – odpowiada i stoi przez chwilę w niezręcznym milczeniu, niepewny, czy Katie powie coś jeszcze. Kiedy tego nie robi, kiwa jej głową i odchodzi w swoją stronę. Katie patrzy, jak Garth przekracza ulicę na czerwonym świetle, uskakując przed ruszającymi autami. Podąża wzdłuż Roxy w kierunku Sewilli, spiesznie przebiera nogami. Katie czeka pod bzyczącym neonem drogerii, by nie odniósł wrażenia, że podąża jego śladem, i nie docieka przy tym, dlaczego miałaby się przejmować, gdyby tak to wyglądało. Zwleka tak długo, aż Ahmed z Griffin Security obrzuca ją podejrzliwym spojrzeniem. Katie nie zauważa, że Ahmed muska palcami walkie-talkie, opuszcza rękę do pasa z oporządzeniem i opiera ją na zamkniętej w futerale dwustuczterdziestolumenowej latarce taktycznej Guard Dog. Ba! Katie nie
wie nawet, że latarka może być taktyczna, a już w ogóle nie potrafiłaby powiedzieć, co ją taką czyni. Stoi pośród opływającego ulicę hałasu samochodów i myśli o Connorze. O ich pierwszym spotkaniu na uniwersytecie. Był asystentem na zajęciach, na które uczęszczała, odwiedziła go w godzinach urzędowania z pytaniami dotyczącymi zbliżającego się egzaminu. Potem poszli na kawę i rozmawiali o wszystkim, tylko nie o zajęciach. Connor jest przystojny i czarujący, a jej schlebiało, że zwrócił na nią uwagę. Wydawał się tak bardzo zainteresowany jej wnętrzem i przemyśleniami. Natychmiast poczuła, że coś ją z nim łączy, chemię, która skłoniła ją do rozważań, czy istnieje miłość od pierwszego wejrzenia. Wciąż wydawało jej się to niemożliwe, zawsze przecież podejrzewała, że takie rzeczy zdarzają się tylko w komediach romantycznych i powieściach. Potem Katie zaczyna myśleć o fizycznej stronie ich trwającego już trzy miesiące minus kilka dni związku. Powiedziała mu, że go kocha, a on ledwie coś tam odburknął, leżąc w pościeli zmiętej po gorączkowej rundzie uprawiania miłości. Potem najwyraźniej zasnął. Gdy spogląda wstecz, to nie licząc pierwszego wyjścia na kawę, zjedli dokładnie dwie domowe kolacje, byli na trzech randkach w kinie i osiem razy w nocnych klubach, na ostro zakrapianych wychylanymi duszkiem drinkami imprezach i tańcach (w przeciwieństwie do większości mężczyzn Connor jest niesamowicie zmysłowym tancerzem, a jego ciało zdaje się reagować na jej emocje). Poza tym większość spędzanego wspólnie czasu mijała im na niemal conocnym gżeniu się w mieszkaniu Connora. Katie jest świadoma, że cierpi na przypadłość polegającą na zakochiwaniu się szybszym i z o wiele mniejszej liczby powodów, niż potrzeba większości ludzi. Zdaje sobie sprawę, ile bólu wniosło to w jej życie, jak najbardziej, odmawia jednak ujarzmienia swego romantycznego serca, gdyż dzięki niemu zaznaje także radości. Wraca myślami do strumienia mężczyzn, których z entuzjazmem przedstawiała rodzinie, zaprosiwszy ich na obiad, by poznali jej rodziców i siostrę. Pamięta otulające ją krzepiące ciepło gromadnych rozmów i wspólnych śmiechów przy stole. Potem przypomina sobie, na jak wielu późniejszych rodzinnych obiadach zjawiała się samotnie po zerwaniu z powodu takiej czy innej wady albo usłyszawszy, że to nie jej wina, tylko jego. Takie obiady kończyły się cichymi rozmowami z mamą lub siostrą, które do późnej nocy koiły jej złamane serce, podczas gdy tata spał na fotelu w salonie. Poprzez szepty nad kuchennym stołem słyszały dobiegające
stamtąd telewizyjne obwieszczenia, od „Jezus jest odpowiedzią” po „Zadzwoń do PartyBox, na linii czekają na ciebie setki pięknych singielek!”. Katie nie ma wątpliwości, że na świecie są też inni ludzie obdarzeni takim samym darem zakochiwania się. Postrzega swoją przypadłość jako coś dobrego i nie daje się zniechęcić tymi wszystkimi odtrąceniami. Wierzy, że miłość nie czyni człowieka słabym, że jest wręcz przeciwnie. Uważa zakochiwanie się za swoją supermoc. Dzięki niej staje się silna. Dzisiaj się przekona, czy Connor Radley też ją kocha. Z zamyślenia wyrywa Katie meczenie klaksonu. Dziewczyna mruga, spogląda przez zakorkowaną ulicę, ale nie widzi Gartha człapiącego gdzieś w stadzie przechodniów. Dochodzi do wniosku, że czekała wystarczająco długo. Pora na rozrachunek. Albo otrzyma potwierdzenie, że kocha z wzajemnością, albo wróci sama do domu, zje śmieciowe żarcie, które na wszelki wypadek kupiła w drogerii, wyprze Connora Radleya z myśli i jutro zacznie od nowa. Z tym stanowczym postanowieniem Katie rusza zatłoczonym chodnikiem. Czeka na rogu, aż światło zmieni się na jej korzyść, po czym przechodzi przez jezdnię. Teraz, kiedy zagrożenie minęło, Ahmed z Griffin Security rozluźnia mięśnie. Czuje ukłucie smutku, że nie miał okazji wypróbować w praktyce ruchów, które z gołym torsem i latarką taktyczną ćwiczył przed lustrem w sypialni. Zdejmuje rękę z kabury na latarkę, a jego palec zsuwa się z falistej powierzchni plastikowego guzika walkie-talkie. Zbliżając się do budynku, Katie wygina szyję i spogląda w górę, na dwadzieścia siedem pięter Sewilli. On tam jest, myśli sobie, na samym szczycie tego betonowego pudła. Widzi spód balkonu i mały szklany kwadrat okna jego mieszkania. Potem, zbyt wcześnie, zatrzymuje się przed klawiaturą domofonu u wejścia. Drzwi są zamknięte w celu ochrony przed bezdomnymi, a za odbijającą się w szybie ulicą rozciąga się hol. Słabo oświetlony rzędami lamp fluorescencyjnych wygląda smutno i pusto. Katie naciska cztery guziki na panelu i czeka, słuchając dzwonka. Głośnik ożywa dopiero po kilku sekundach. Dobywa się z niego drżący wdech, a potem spłoszony głos: – Halo? Uwagę Katie odwraca chłopczyk zderzający się z jej udem. Spogląda w jego zaskoczoną buzię, ale zaraz pojawia się mężczyzna i chwyta małego
pod ramiona. – Mam cię, łobuziaku! – woła, a dzieciak piszczy i śmieje się do ojca. Oddalają się chodnikiem, kontynuując zabawę. Katie z powrotem odwraca się do domofonu i przerywa połączenie. Zły numer mieszkania. Sprawdza spis lokatorów. Przez przypadek skontaktowała się z Ridgestone, C. – o jedną cyfrę mniej i jedną linijkę pod Connorem. Przesuwa palcem wskazującym po nazwiskach, żeby upewnić się co do numeru Connora, po czym wystukuje cztery cyfry przyporządkowane do Radley, C. Po dwóch dzwonkach nadchodzi odpowiedź: – No? – głos Connora trzeszczy w kratce głośnika. – To ja – mówi Katie. Po wybuchu zakłóceń zapada cisza. Connor ryczy z domofonu o wiele głośniej niż za pierwszym razem: – Kto?! – Katie. Kolejne wyładowanie zakłóceń. Brzmi, jakby z drugiej strony przeciągano czymś po mikrofonie. Drzwi brzęczą, zamek klika.
Rozdział IV w którym zapoznajemy się z czarnym charakterem Connorem Radleyem i złą kusicielką Faye Connor siedzi na balkonie w samych spodniach od dresu. Beton chłodzi jego nagie stopy, których podeszwy pokrywa warstwa kurzu i piasku. Doznanie jest orzeźwiające, równoważy ciepło popołudniowego powietrza. Plastikowe krzesło ogrodowe lepi się od potu, Connor odkleja więc plecy od oparcia, pochyla się i kładzie łokcie na kolanach. Ma na nich stosik stu dwudziestu kartek, a spomiędzy jego ust zwisa długopis. Kolejne sto dwanaście stron spoczywa na kulistym akwarium Iana; obciąża je kubek do połowy wypełniony kawą, bastion wystawiony przeciw zbłąkanym porywom wiatru. Akwarium Iana spoczywa z kolei na składanym stoliku do gry w karty, przytulonym do barierki w rogu balkonu. Wszystkie te elementy razem – kubek z kawą na stosie kartek na akwarium na składanym stoliku na balkonie najwyższego piętra – tworzą cichą kapliczkę ku czci wczesnych dni ich istnienia. Connor siedzi na balkonie, ponieważ w swojej małej kawalerce odnosi wrażenie, że ściany tłamszą w nim zdolność redagowania tekstu. Mieszkanie jest za ciasne dla jego myśli. Pracuje nad pierwszą serią komentarzy promotora do swojej pracy magisterskiej, a w dodatku, chcąc jak najszybciej skończyć i wynieść się w diabły ze studiów, sam sobie narzucił nieprzekraczalny termin. Connorowi łatwiej się myśli na otwartej przestrzeni, dlatego balkon, który oferuje mu tak rozległe widoki, uczynił swoim gabinetem. Ma tu swoje krzesełko ogrodowe, znalezisko na wyprzedaży garażowej i ukłon w stronę lat siedemdziesiątych, wykonane z setek plastikowych rurek w barwach prażonych migdałów, piaskowej zieleni i brązu, oplecionych wokół aluminiowego szkieletu. Ma swój podniszczony
stolik do kart z surowego drewna, no i ma Iana. Ach, ma także kubek do kawy z nadrukiem „Paleoklimatolodzy robią to w ziemi”. Pomysłowy prezent od Faye. Czy raczej dała mu go Deb? A może Katie? Connor spogląda na kartkę przed sobą. Każda wydrukowana litera jest prostym symbolem, który sam z siebie nic nie znaczy. Gdy je zestawić, litery układają się w słowa, ale te również niewiele znaczą, jeśli nie mają sąsiadów. Natomiast wszystkie te słowa zebrane razem przekazują głębszą treść, szczegółowo opisują założenia analizy statystycznej wykorzystanej w badaniach Connora. Ta część sama w sobie jest interesująca, co potwierdzają umieszczone na marginesie uwagi promotora, ale nabiera głębszego sensu dopiero rozpatrywana w szerszym kontekście całej pracy. Na tej samej zasadzie spostrzeżenia zawarte w opracowaniu Connora, dotyczące wpływu wahań paleoklimatycznych na pradawne społeczności ludzkie zamieszkujące Idaho, bez osadzenia w kontekście świata prehistorycznego, byłyby mniej interesujące, niż tak naprawdę są. Ale w tym momencie Connor nie myśli tak rozległymi kategoriami. Pracowicie zawęża sobie perspektywę, studiując pomniejszą kwestię, i gubi szerszy kontekst. Stara się bowiem dociec, co też jego promotor nabazgrał w poprzek równania. Marszczy czoło. Wydaje mu się, że uwaga brzmi: „Niezgrabnie. Poprawić się”. Zastanawia się, co to ogólnikowe, a zarazem cokolwiek brutalne polecenie może znaczyć. Przecież to matematyka. Nie może być niezgrabna i ze swej natury nie jest ani dobra, ani zła, jak więc miałby się poprawić? Zagryza końcówkę długopisu i ponad Ianem rzuca spojrzenie na budynki za akwarium. Ian nad niczym takim się nie zastanawia. Nie umie. Na stałe rezyduje w swojej szklanej kuli na składanym stoliku ponad miastem i jest po temu określony powód. Kiedy Connor siedzi nad swoją pracą magisterską, często popada w stan bimaniakalny. Koncentruje się na niezdrowej liczbie nanoszonych poprawek i świerzbiąco silnym pragnieniu zaspokojenia seksualnego. Wstydzi się rozebrać do naga przed rybką, a już zdecydowanie nie może przejść do akcji pod jej niemrugającym spojrzeniem. Co do Iana, to Connor zupełnie go nie interesuje – ubrany ani rozebrany, onanizujący się ani kopulujący. Dzwoni telefon bezprzewodowy. Connor go słyszy, a Ian odczuwa w postaci drgań przechodzących przez wodę.
Connor sięga po telefon leżący za akwarium Iana, naciska zielony guzik i przykłada aparat do ucha. – No? – mówi do słuchawki. – To ja – odpowiada głuchy głos, a zakłócenia wskazują, że należy do kogoś stojącego przed wejściem do budynku. Connor nikogo nie oczekuje i nie potrafi zidentyfikować rozmówcy. Bez wątpienia jest to głos kobiecy. Z całą pewnością dochodzi sprzed drzwi do bloku. Hałas ruchu ulicznego unoszący się do balkonu i ten dochodzący ze słuchawki, jazgotliwie dopplerujące w przelocie motocykle, trąbienie klaksonów – wszystko to dociera do jego uszu we względnej synchronizacji. – Kto?! – dopytuje. – Katie. Connor zamyka rękę na mikrofonie i mówi: – O cholera. Potem naciska dziewiątkę otwierającą drzwi do holu i odstawia aparat. Wyrównuje strony na kolanie i dokłada je do stosu na akwarium Iana. Ponownie przyciska je odważnikiem z kubka, mniej bojąc się rozmazanego kółka po kawie niż chimerycznego powiewu wiatru, który mógłby zdmuchnąć kartki za barierkę. Wstaje i podciąga spodnie od dresu. – Siad! – rozkazuje Ianowi, jakby był to pies, a nie złota rybka. Connor zawsze chciał mieć drugiego psa. Dorastał na przedmieściach, samotny chłopiec w dzielnicy zamieszkanej głównie przez emerytów, więc jego najlepszym przyjacielem było psisko o imieniu Ian. Spędzali długie gnuśne letnie miesiące, obijając się na podwórku lub bawiąc w kanale odwadniającym, który biegł przez zieloną przestrzeń za domem. Ian zawsze czekał na Connora po lekcjach. Wydawało się, że wiedział, o której odezwie się dzwonek. Czasami jednak błędnie szacował porę i Connor widywał go wtedy przez okno klasy niekiedy całymi godzinami siedzącego przy stojakach na rowery. Aż pewnego ranka Iana przejechał szkolny autobus. Connor był do tego stopnia przybity, że rodzice nie zaryzykowali kupienia mu drugiego psa, gdyż nie byli pewni, jak zniesie jego ewentualną śmierć. Zatem przez wszystkie późniejsze letnie miesiące Connor czytywał komiksy na podwórku lub bez zapału samotnie bawił się w kanale. Opowiedział tę historię Katie. Obdarzyła go jednym z tych współczujących uśmiechów, które mówią „Moje ty biedactwo”, „Jakie to urocze” i „Tak mi
cię szkoda” naraz. Potem kupiła mu do towarzystwa złotą rybkę, Iana, żeby złagodzić wspomnienia o traumatycznej stracie. – Będziesz miał z kim spędzać czas pod moją nieobecność – powiedziała, uśmiechając się swoim pięknym uśmiechem i wręczając mu plastikową torebkę z Ianem. Gdzieś głęboko, podświadomie, Connor zaczął wierzyć, że złota rybka Ian jest duchowo spokrewniona z psem Ianem, może nawet do tego stopnia, że stanowi jego reinkarnację. W Sewilli na Roxy nie wolno trzymać psów ani kotów, inaczej Katie by mu jakiegoś kupiła, był o tym przekonany. Na posiadanie zwierzaka musiał zezwolić dozorca budynku, kulista persona nazwiskiem Jimenez. A Jimenez nigdy na to nie zezwalał; wyjątek robił tylko dla pojedynczych rybek w małych akwariach. Wierzył, że pod dachem nie ma miejsca dla zwierząt, że wszystkie są nieczyste, a większe akwaria grożą zalaniem budynku i jego mieszkańców. Stąd ograniczenie do czterolitrowych kul. Connor chwyta bezprzewodowy telefon i rozsuwa drzwi balkonowe. Wchodzi do mieszkania. Po słonecznej jasności jego oczy przez chwilę się adaptują. Powietrze chłodzi mu spocone plecy. Kilka chwil później spogląda na stertę zmiętych poduszek oraz okryć piętrzących się na materacu i mówi: – Musisz spadać. Natychmiast. Idzie tu moja dziewczyna. Przemierza pokój, po drodze potyka się o butelkę po piwie, traci równowagę, ale po chwili ją łapie. Potrząsa posłaniem. – Zbieraj klamoty i uciekaj. Później do ciebie zadzwonię. Zwleka jeszcze moment, po czym zrywa pościel z posłania i ciska ją na podłogę. Faye stęka i odwraca się na plecy. Leży przed nim na materacu bezwstydnie naga i niewiarygodnie seksowna. Mruga do niego w jasnym popołudniowym świetle.
Rozdział V w którym stoik Jimenez usiłuje naprawić windę, choć nie ma do tego najmniejszych kwalifikacji Jimenez odchyla się na oparcie krzesła i wzdycha. Odrywa przednie nogi mebla od podłogi, a ten, rad nierad, kiwa się na dwóch tylnych, komentując to przeniesienie wagi głośnym trzeszczeniem. W pokoiku, który służy Jimenezowi za biuro, jest gorąco, głośno i biało; rozjaśniają go mruczące u góry stare świetlówki. Na drzwiach widnieje plastikowa plakietka z napisem „Konserwator”, a drzwi są otwarte, choć powietrze wcale nie robi się dzięki temu mniej zastałe. W sąsiednim pomieszczeniu co jakieś piętnaście minut strzela iskrą i z rykiem ożywa ogromny kocioł grzewczy. Za zardzewiałą metalową kratą błękitny strumień płonącego gazu ziemnego podgrzewa zbiornik wody dla mieszkańców Sewilli na Roxy. Płomień zapala się z pyknięciem i dudnieniem. Hałas daje się słyszeć mimo pomalowanej ściany z pustaków; rezonuje w kanale wentylacyjnym biegnącym między obydwoma pomieszczeniami. Zdaniem Jimeneza odgłosy wydawane przez mechanicznego stwora tuż za drzwiami są i budujące, i cudowne: technologiczny smok podgrzewający kocioł dla mas. Machina ta jest sercem budynku, pompuje do niego krew. Robi to, co do niej należy, z bezwzględnym posłuszeństwem, ale nie dostrzega jej nikt poza Jimenezem. Gorąca woda wędruje rurami kaloryferów, które w chłodne jesienne wieczory posyłają fale ciepła do każdego mieszkania. Ta sama woda, parując, tryska z główek pryszniców, kiedy rano lokatorzy myją się przed pracą, a wieczorem kąpią przed snem. Zmywa im naczynia i pierze ubrania. Wypełnia kubły na weekendowe czyszczenie podłogi. Jest z nimi
w pokoju, kiedy goszczą przyjaciół, i cichutko kryje się w rurach, kiedy śpią; czeka wówczas, aż znów zostanie wezwana do pracy. Układny to sługa, aczkolwiek zapomniany. Zupełnie jak kocioł, Sewilla na Roxy popadłaby w ruinę i rozsypała się, gdyby nie zabiegi stoika Jimeneza. Zupełnie jak kocioł, Jimenez jest niezbędnym i często niedostrzeganym składnikiem blokowej cywilizacji, bez którego budynek zmarniałby szybko i nieodwracalnie. Obaj mieszkają w piwnicy i obaj są rozpaczliwie samotni. W chwili w której słyszy zapłon kotła, Jimenez składa mięsiste dłonie, splata owłosione palce. Rozciąga ręce nad głową, uwalniając piżmowy zapach spod pach. Wdycha go krótkim pociągnięciem nosa, rzeczowo i bez emocji. Gdyby ktoś tu z nim był i obserwował to małe biuro, wyczytałby z jego postawy, co następuje: „Owszem, właśnie obwąchałem swoje pachy i wnioski są niejednoznaczne. Z jednej strony śmierdzę. Z drugiej – ciężko pracuję przez cały dzień, więc mam prawo odrobinę wonieć”. Zostały już tylko dwa zgłoszenia awarii, każde zapisane na kwadratowej karteczce nabitej na metalowy szpikulec w rogu biurka, obok starego telefonu z tarczą obrotową. Mimo że jego dzień pracy w zasadzie skończył się przed godziną, Jimenez nie należy do tych, którzy potrafią zignorować zgłoszenie. Poza tym kocha ład, jaki jego działania zaprowadzają w budynku. Zupełnie jak pracy kotła, jego pracy nikt nie zauważa i nie docenia, ale fakt, że wszystko działa, że dzięki niemu życie każdego mieszkańca staje się odrobinę łatwiejsze, napawa go dumą. Pozwala fotelowi opaść na wszystkie cztery nogi i zdejmuje dwa ostatnie zgłoszenia ze szpikulca. Pierwsze oznajmia: „Cieknie pod zlewozmywakiem. Lokal 2507”. Jimenez wpycha je do kieszeni. Drugie gniecie i wrzuca do kosza na śmieci. Wie, co jest na nim napisane. Odkładał to przez cały dzień, ale wreszcie przyszedł na nie czas. Wzdycha, wstaje i z haka przy drzwiach zdejmuje pas z narzędziami. Zapina go, przemierzając kiepsko oświetlony piwniczny korytarz o ziemistych ścianach i przechodząc przez drzwi na klatkę schodową. Gdy ociężale pnie się po stopniach przy wtórze dzwonienia wiszących u pasa narzędzi, usiłuje dociec, dlaczego nie przeszkadza mu praca do późna. Często przebywa w swoim piwnicznym biurze do ciemnego wieczora, o wiele godzin dłużej, niż nakazuje mu zakres obowiązków. W zamian za
swoją pracę Jimenez otrzymuje skromną wypłatę i ma dotowane mieszkanie na trzecim piętrze. Przez lata bardziej niż zasłużył na swój balkon nad wjazdem na parking podziemny, widok na boczną uliczkę i zapachy dobiegające letnią porą z kontenera na śmieci stojącego pod oknem sypialni. Zna odpowiedź. Haruje tak ciężko, ponieważ jest samotny. Nie ma dla kogo wracać do domu, nie ma żadnego powodu, by nie pracować do późna. Tutaj czuje się potrzebny. Tutaj czuje się ważny, chociaż mało kto o nim myśli, jeśli nie naprawia akurat cieknącego kranu lub nie wyciera podłogi zalanej przez zatkany kibel. Zatęskniliby za mną dopiero wtedy, gdyby mnie zabrakło, myśli Jimenez. Pytaliby: „Gdzie ten facet, który wszystko naprawia?”, „Gdzie dozorca? Z mojego zlewu wypływa coś cuchnącego skisłym mlekiem!”. Jimenez dociera do podestu, otwiera drzwi i wchodzi przez nie do holu. Przystaje i poprzez szeroką przestrzeń spogląda na swych przeciwników: windy. Jedna przestała działać kilka miesięcy temu i od tamtej pory stoi z napisem „Nieczynna”. Druga uległa awarii o którejś tego ranka. Sama zjechała na parter, pusta, i od tamtej pory spoczywa tu i ani drgnie. Wciąż otwiera się z radosnym bing!, kiedy ktoś naciska guzik. Gdy ten ktoś wejdzie do środka, drzwi się zasuwają, ale wduszanie guzika z numerem piętra nic nie daje – winda stoi nieruchomo. Na szczęście drzwi jeszcze się otwierają i uwalniają pasażerów. Jimeneza zmęczyły telefony od mieszkańców, napisał więc markerem notatkę na formularzu zgłoszenia awarii i przykleił ją taśmą do drzwi. Notatka głosi: „Nie chodzi. Naprawa za niedługo. Korzystać ze schodów”. Gdy już była zamocowana, Jimenez zadzwonił do zarządcy budynku. – Marty, tu Jimenez. Druga winda też się popsuła. – To napraw – odpowiedział Marty. Brzmiało to, jakby właśnie jadł chipsy ziemniaczane. Jimenez chwilę pomyślał. Bardzo mało wiedział o tym, jak działają windy. – A co, jeśli nie umiem? – Wtedy zadzwonię do kogoś, kto się zna. Ale najpierw sam spróbuj – rzekł Marty. – Fachowcy… Stary, tacy liczą sobie jak za zboże. Przekręć później i daj znać, jak poszło. Mniej więcej pół godziny temu Jimenez odwlekał przystąpienie do pracy, podlewając rośliny w holu. Zobaczył, jak ten chłopak, uczony w domu, a nie w szkole, przemierza hol. Jimenezowi dzieciak wydawał się całkiem fajny,
nigdy nie rozrabiał, nie dewastował klatki schodowej ani nie rzucał niczym z balkonu. Mimo to był jakiś dziwny, jakby czegoś w nim brakowało. Kształcony w domu chłopak przeczłapał przez hol i nacisnął guzik przy windzie. Drzwi wydały bing! i się rozsunęły. Dzieciak wszurał się do kabiny. Drzwi się zamknęły. Jimenez podlał jeszcze kilka roślin, ale narosła w nim ciekawość, co też mały może robić w nieruchomej windzie. Odstawił konewkę i czekał. Drzwi wreszcie się rozsunęły, wyszedł z nich dzieciak, rozejrzał się i zapytał: – Przepraszam, ale to nie moje piętro. Gdzie jest moje mieszkanie? – Wejdź schodami, mały. Winda się popsuła. Jimenez odkładał jej naprawę przez cały dzień. Stosik zgłoszeń zmniejszał się z godziny na godzinę, gdy załatwiał jedno po drugim: filtr w suszarce do ubrań marki Coin-O-Matic został odetkany, wyjście przeciwpożarowe na klatkę schodową na siedemnastym piętrze już nie jest zatrzaśnięte, odór siuśków na parkingu w sektorze P1 został zniwelowany i tak dalej, i tak dalej, aż Jimenezowi zostały tylko dwa zgłoszenia i nie mógł już dłużej grać na zwłokę. Drzwi na klatkę schodową syczą, gdy hydrauliczne ramię zamyka je za Jimenezem. Zatrzask klika, a Jimenez rusza wolnym krokiem przez hol, zapatrzony w coraz bliższą windę. Wykładzina podłogowa lśni, dmuchawa rozprowadza świeże powietrze do otworów wentylacyjnych. Hałas uliczny na zewnątrz, za wyjściem ewakuacyjnym, jest wytłumiony. Młotek Jimeneza kołysze się na pętli u pasa z narzędziami i uderza bezwładnie o jego udo. Jakie narzędzia są potrzebne do naprawienia windy? – zastanawia się Jimenez i podciąga ciężki pas z powrotem na biodra. – Co w ogóle jest z nią nie tak? – duma, naciskając guzik windy. Drzwi rozsuwają się z szepnięciem i odsłaniają lustrzane wnętrze. Jimenez spogląda na swoje odbicie. Za sobą, w wejściu do holu, spostrzega ogromnego faceta, który mieszka na dwudziestym piątym piętrze. Facet ma na głowie kask i niesie wielką czarną reklamówkę. Jimenez przystaje, żeby na powitanie skinąć głową jego odbiciu. Mężczyzna odpowiada skinieniem. Jak trudna może być naprawa windy? – myśli Jimenez, wchodząc do kabiny, po czym zaczyna wykręcać mosiężne śruby panelu. Drzwi się zasuwają. Jimenez opiera pokrywę o ścianę, po czym zaczyna na chybił trafił szperać w panelu, szukając wskazówki, jak to ustrojstwo działa lub co jest z nim nie