31.10 Księga cieni
Spis treści
Wstęp
Księga Cieni Kinga Ochendowska
Wielkie potwory mistrza Gottentota Paweł Mateja
Łowcy Paweł „DarkAraghel” Rejdak
Ode złego Grzegorz Gajek
Mgła Marek Rosowski
Serce i wahadło Marcin Podlewski
Książka ze szkła Anna Klejzerowicz
Będzina Marek Ścieszek
Groza zza muru T. J. Krzywik
Mistrz lalek Anna Rybkowska
Jedność Maciej Kaźmierczak
Czarownice Magdalena Witkiewicz
Narodziny Bogini Ewa Bauer
Broń mnie od pokuty Kornelia Romanowska
Po drugiej stronie księgi Robert Rusik
Siedlisko Maciej Lewandowski
Potrzeby Tomasz Czarny
Spójrz w moje oczy Szymon Adamus
I co ja robię tu? Krzysztof T. Dąbrowski
Ta księga Chepcher Jones
Pierwsza strona Marek Grzywacz
Tam chciałbym się zestarzeć… Karolina Wilczyńska
Oko czarownicy Andrzej F. Paczkowski
Cienie Michał Stonawski
O tym jak ciemność straciła kobietę Kamil Czepiel
Powroty Antonina Kostrzewa
Ścieżka bez nazwy Krzysztof Maciejewski
Alfabetyczny spis autorów:
Szymon Adamus
Ewa Bauer
Tomasz Czarny
Kamil Czepiel
Krzysztof T. Dąbrowski
Grzegorz Gajek
Marek Grzywacz
Chepcher Jones
Maciej Kaźmierczak
Anna Klejzerowicz
Antonina Kostrzewa
T. J. Krzywik
Maciej Lewandowski
Krzysztof Maciejewski
Paweł Mateja
Kinga Ochendowska
Andrzej F. Paczkowski
Marcin Podlewski
Paweł „DarkAraghel” Rejdak
Kornelia Romanowska
Marek Rosowski
Robert Rusik
Anna Rybkowska
Michał Stonawski
Marek Ścieszek
Karolina Wilczyńska
Magdalena Witkiewicz
Wstęp
Drodzy Czytelnicy,
to już po raz trzeci spotykamy się z Wami w cyklu 31.10 Halloween po polsku.
Tym razem chcemy Was zapytać, czy wierzycie w magię, zaklęcia, czarownice i tajemne
księgi? Zastanówcie się dobrze nad odpowiedzią, zanim przystąpicie do lektury. Czeka Was
bowiem nie lada wyzwanie.
Zanim jednak zaczaiło się ono na Was, najpierw dopadło dwudziestu siedmiu autorów, którzy
przyczynili się do powstania najnowszej edycji 31.10.
W największym sekrecie, pod osłoną mroku i w blasku księżyca, szukali w najodleglejszych
krańcach ziemi tajemniczych ksiąg, by potem opowiedzieć Wam swoje historie. Tym razem
naprawdę bardzo czarodziejskie.
Jak zwykle, żaden z autorów nie wiedział, o czym pisze reszta. To ćwiczenie, związane nie
tylko z umiejętnością pracy w grupie, ale również z innym niż czysto literacki rodzajem
wyobraźni. Niezwykle trudno jest bowiem stworzyć spójną całość z indywidualnych kontrybucji,
pełnych indywidualnego ognia, różniących się postrzeganiem świata, podejściem, a nawet
zrozumieniem tematu.
Ale przecież nie miało być łatwo, tylko kreatywnie, pasjonująco i co najważniejsze –
oczywiście magicznie. Czy nasi autorzy sprostali zadaniu? O tym przekonacie się już za chwilę.
Jak zwykle, chciałabym podziękować wszystkim uczestniczącym w projekcie. Nie tylko
autorom, ale również tym, których pracy nie widać gołym okiem i nie pojawiają się na okładce
czy w spisie treści.
Wśród tych osób znajduje się z pewnością Chris Babental, który od trzech lat ofiarnie dba,
żeby doświadczenie naszych czytelników, sięgających po Halloween po polsku, było bez zarzutu
w zakresie składu i konwersji publikacji. W tym roku przygotował dla nas również wspaniałą
okładkę. Serdecznie dziękujemy!
Nie da się również nie docenić wkładu Moniki Olasek, która zajęła się logistyczną częścią
powstawania Halloween II w wersji papierowej. Moniko, wielki ukłon. To dzięki Tobie możemy
ofiarować papierowe egzemplarze naszym czytelnikom.
Kolejnym punktem na długiej liście podziękowań są oczywiście autorzy, fantastyczna grupa
ludzi, potrafiąca współpracować razem pomimo dzielącej ich odległości i przy użyciu wyłącznie
wirtualnych narzędzi. Możecie mi wierzyć, że nie jest to łatwe i wymaga wiele zrozumienia dla
siebie nawzajem. Mamy to szczęście, że nasi autorzy są naprawdę wyjątkowi, zarówno jako
indywidualności, jak i grupa. Bardzo się cieszę, że dane mi jest pracować z tak wspaniałymi
ludźmi.
I oczywiście Wy, nasi czytelnicy. Tak naprawdę, to właśnie Wy jesteście najważniejsi. To dla
Was piszemy i dla Was zbieramy się co roku, aby opowiadać halloweenowe historie. Wam
dziękujemy przede wszystkim za wspaniałe przyjęcie naszych książek. Cieszymy się, że bawicie
się razem z nami.
To jedna z najpiękniejszych właściwości interentu – pomimo dzielących nas odległości,
kilometrów, kontynentów i stref czasowych, łączy nas i zbliża pasja oraz dobra zabawa. To
dlatego właśnie spotykamy się już po raz trzeci. Dziękujemy Wam, że jesteście z nami!
W tym roku, poza wyborem opowiadań, w którym, jak mamy nadzieję, każdy z Was znajdzie
coś dla siebie, nasi autorzy postanowili podzielić się z Wami swoją wiedzą magiczną. Dlatego,
pomiędzy zmurszałymi stronami Księgi Cieni znajdziecie również tajemnicze przepisy i zaklęcia.
Pamiętajcie, że magia to delikatna materia. Wszelkie zaklęcia wypróbowujecie na własną
odpowiedzialność! A jeśli dopadną Was złe moce… nie piszcie, nie dzwońcie, nie szukajcie u nas
pomocy.
A najlepiej wcale nie próbujcie tego w domu.
Mamy nadzieję, że i w tym roku będziecie się dobrze bawić. Zapraszamy Was również na
naszą stronę na Facebook’u, gdzie wspólnie spędzimy tajemniczy wieczór Halloween.
Do zobaczenia i strzeżcie się!
Strzeżcie się czarownic…
Redaktor wydania,
Kinga Ochendowska
Aby rzecz ukrytą, osobie przynależną odnaleźć
Ingrediencje:
świeca purpurowa, moce umysłu wzmagająca,
athame, sztylet rytualny,
kwiat lawendy.
Zapal świecę purpurową i krąg sztyletem zatocz tak, by się zamknął i złej mocy do swego wnętrza
nie dopuścił. Kwiat lawendy suszony rozrzuć wewnątrz kręgu i wdychaj zapach jego, by myśli
swoje skoncentrować i oczyścić. Przymknij oczy i na pojawienie się obiektu czekaj. Dla lepszego
efektu wzywaj żywioły: ziemię, ogień powietrze i wodę, by ujawniły miejsce jego pobytu.
Gdy przeznaczony ci przedmiot gotów objawić się będzie, drogę do niego wskaże ci niebieska
poświata.
Z obiektem postępuj ostrożnie, bowiem przeznaczenie Twe z nim jest związane i skrywaną prawdę
o Tobie wyjawić może.
Księga Cieni
Kinga Ochendowska
Dość długo odkładałam porządkowanie strychu po śmierci babci. Jak wiadomo, przeżyte lata
zapisują swoją historię w przedmiotach. Bibelotach, strojnych sukniach, książkach, obrazach,
a nawet meblach czy przedmiotach domowego użytku. Nie chcąc się z nimi rozstawać,
zamykamy je w piwnicy lub na strychu, jak niemych świadków dawno zapomnianej świetności.
Tak było w przypadku domu babci. Strych był ich prawdziwym cmentarzyskiem. Jako dziecko,
bałam się tam wchodzić, zresztą babcia zabraniała tego surowo tłumacząc, że belki pod dachem
mogą być spróchniałe i niebezpieczne. Odkąd pamiętam, babcia pachniała naftaliną i lawendą –
specyficzny rodzaj zapachu, który zwykle unosi się w szafach i kufrach. Miała dobry, ciepły
uśmiech i niezwykły błysk w niebieskich jak niezabudki oczach. Była babcią. W kieszeni białego
fartucha zawsze znajdowała coś dobrego, gdy przybiegałam zapłakana, z obtartymi kolanami
i łokciami. Wiadomo przecież, babcie takie są.
Na początku spędzałam u niej każde wakacje i cieszyłam się na myśl o kolejnym przyjeździe.
W domu babci nie sposób było się nudzić. Za oknami rozpościerała się pełna wrzosów łąka, za
nią las i niewielka rzeka. Mogłam biegać do woli, chociaż czasem brakowało mi towarzystwa, bo
w pobliżu nie mieszkały inne dzieci. Bawiłam się z babcinymi kotami, które wszystkie, jak jeden
mąż, były czarne jak węgiel, oraz babcinym psem, który był najbrzydszym psem na świecie. Miał
zmierzwione kudły, których nie dawało się rozczesać i dwukolorowe oczy – jedno niebieskie,
a drugie brązowe. Podobnie jak koty, zawsze chodzi własnymi drogami – pojawiał się znikąd
i znikał kiedy chciał. Ale zawsze, ale to zawsze, przychodził, gdy byłam smutna albo chora.
Kładł się wtedy obok i wpatrywał we mnie tymi swoimi różnokolorowymi ślepiami. Kiedy tak
patrzył, czułam się bezpieczna, spokojna i szybko zasypiałam. Rano smutek i choroby znikały,
jak to u dzieci bywa. A my wybieraliśmy się do lasu, albo nad rzekę. Tam gdzie czekała
przygoda.
Potem zaczęłam dorastać i coraz mniej interesowały mnie wyjazdy na babciną wieś.
Chciałam spędzać czas z rówieśnikami, na słuchaniu muzyki, rozmawianiu o seksownych
aktorach, nowych fryzurach i rozmowach o nastoletnich tajemnicach. Oczywiście spotykaliśmy
się w czasie świąt, które u babci zaczynały się zwykle 21 grudnia, od zapalenia w kominku
olbrzymiego polana. Była też choinka i prezenty, ale to właśnie owo polano zapamiętałam
najlepiej. Nie zauważyłam, żeby jeszcze ktoś tak robił. Zresztą, babcia miała wiele dziwnych
nawyków. W lecie, po sianokosach, robiła ze słomy małe laleczki. Wiosną, przywiązywała do
drzewa kolorowe wstążki i zaplatała je w długie warkocze, zaś jesienią, gdy przychodziły
pierwsze chłody, stawiała przed stodołą latarnię, zrobioną z wielkiej rzepy, którą na tę okazję
zawsze hodowała w ogródku. Nie przypominam sobie, żebym rozmawiała o tym kiedykolwiek
z mamą albo tatą. Rzeczy były takie, jakie były. To był świat babci i to ona ustalała reguły.
W końcu nadszedł czas studiów, który wspominam z tęsknotą. Byłam już wystarczająco
dorosła, by robić to, na co miałam ochotę i wystarczająco niedojrzała, by popełniać błędy i nie
wychodzić spod parasola ochronnego rodziców. Trzy razy zmieniałam kierunek studiów. Raz
poszłam na ochronę środowiska, następnie na archeologię. W końcu znalazłam się na
bibliotekarstwie i tam już zostałam. W 5 lat później trzymałam w ręku tytuł magistra
i zastanawiałam się, co szykuje dla mnie los. W tym czasie babcię odwiedzałam niezbyt często,
zdarzało mi się opuścić nawet świąteczne spotkania rodzinne. Wraz z grupą przyjaciół ze studiów
spędzaliśmy czas w górach, w schronisku, albo urządzaliśmy sylwestrową imprezę na mazurach.
Rodzice często wspominali, że babcia chciałaby mnie zobaczyć, ale nie naciskali. Wiedzieli, że
młodość ma swoje prawa. Co prawda, od czasu do czasu gryzło mnie sumienie, ale wyrzuty
szybko znikały w czasie zabawy w dobrym towarzystwie. Potem dostałam swoją pierwszą pracę
i muszę przyznać, że był to nadzwyczajny zbieg okoliczności. Dyrektor biblioteki
uniwersyteckiej zarekomendował mnie jako asystentkę szefa działu literatury obcej. Tuż przed
świętami zostałam wysłana do Włoch, do Rzymu, w celu uzgodnienia warunków przekazania na
pewien czas części księgozbioru tamtejszej biblioteki. Znów nie miałam szansy na spędzenie
świąt z rodziną. I tego właśnie roku babcia zmarła. Z tego co mówili rodzice, zdążyła jeszcze
zapalić wielkie polano. Wieczorem wszyscy siedzieli na dole, grzejąc się w bijącym od niego
cieple. Mama i tata poszli spać wcześniej, babcia z uśmiechem powiedziała, że jeszcze trochę
posiedzi i pogrzeje stare kości. Miała smutne oczy. Rano znalazła ją mama – siedzącą
w ulubionym fotelu, przy dogasającym polanie. Podobno na twarzy miała wymalowany spokój.
Nigdy sobie nie wybaczyłam, że mnie tam nie było, że wybrałam pracę zamiast rodzinnych
świąt. Z resztą, dręczyło mnie też wspomnienie wszystkich pozostałych okazji, kiedy uciekałam
na zabawę z rówieśnikami, zamiast spędzić z nią święta. Dotarło do mnie, że tego czasu nikt już
nam nie zwróci. Ani mnie, ani jej.
W testamencie, babcia zapisała mi swój dom. Nie wiedziałam, co z nim począć, chociaż
rodzice wspominali co jakiś czas, że warto byłoby go zachować dla wnuków. Nie myślałam
wtedy o dzieciach. Nie miałam nawet chłopaka. Zbierałam siły, żeby zrobić pierwszy krok do
sprzedaży domu – przejrzeć zgromadzone tam rzeczy, posegregować, niepotrzebne wyrzucić.
Byłam przekonana, że rodzice będą chcieli zatrzymać kilka pamiątek po babci, a na kupujących
źle działa panujący w domu bałagan i masa szpargałów.
Pojechałam do domu babci pod koniec października, tuż przed świętem zmarłych. Nie
pomyślałam wtedy, że to może nie być najlepszy czas na odgrzebywanie wspomnień
i rozdrapywanie ran. Jednak dni umykały tak szybko wypełnione pracą i obowiązkami, że nie
zauważałam upływającego czasu ani dat w kalendarzu. Po prostu, pewnego jesiennego dnia
zebrałam się w sobie, kupiłam bilet na pociąg i pojechałam. Droga ze stacji była krótka.
Brzegiem lasu, jak tysiące razy w dzieciństwie. Teraz jednak cienie drzew wydawały mi się
bardziej tajemnicze, a odgłosu lasu mniej przyjazne. Raz na jakiś czas słychać było pohukujące
sowy, przekrzykujące szarpiący konary drzew jesienny wiatr. Z ulgą więc dostrzegłam
wyłaniające się z cienia zarysy domu babci. Stara furtka zaskrzypiała jak zawsze. Ręce drżały mi
lekko, gdy próbowałam trafić kluczem do dziurki. W końcu zasuwka ustąpiła i przywitał mnie
chłód dawno nieogrzewanego domu.
Na szczęście rodzice regulowali wszystkie płatności związane z domem, więc po
pstryknięciu przełącznika kuchnię i pokój zalała fala jasnego światła. Odetchnęłam z ulgą.
Dom wyglądał jak zawsze. W zasadzie jak zawsze, bo czuło się w nim rodzaj pustki,
nieobecności. W kominku wciąż leżało wielkie, na wpół spalone, świąteczne polano. Na meblach
i blatach osiadła cienka warstwa kurzu. Babcia nigdy by na to nie pozwoliła. Nie wiedziałam, co
ze sobą zrobić i zaczęłam żałować spontanicznej decyzji. Pokoje na piętrze, te gościnne,
w których spałam zwykle ja i rodzice, wydawały się zimne i ponure. Na dole, tam gdzie zmarła
babcia, spać nie chciałam. To wydawało się niestosowne. Przez chwilę, z nieobecnym wzrokiem
zastanawiałam się, co stało się ze zwierzętami babci i zorientowałam się, że nigdy nie zapytałam
o to rodziców. Może odeszły, w końcu żyły bardzo długo, od czasów mojego dzieciństwa.
A może zabrali je sąsiedzi? Otrząsnęłam się z przygnębiających myśli. Wstawiłam czajnik wody
i zrobiłam gorącą herbatę, jeszcze z babcinej mieszanki, zamkniętej w szczelnej, metalowej
puszce. Pachniała jak zwykle – latem, kwiatami i słońcem. Oczy zaczęły mi się zamykać
i zasnęłam, zwinięta na kuchennej ławie.
Rano obudziły mnie promienie jesiennego słońca, wpadające przez kuchenne okna. Byłam
zziębnięta i skostniała – ława to jednak nie najlepsze miejsce do spania. Rozejrzałam się w około.
Dom wydawał się mniej przygnębiający niż wieczorem. Jak mawiała babcia, złe myśli odchodzą
wraz z nadchodzącym świtem. Jak zwykle – miała rację.
Porządkowanie postanowiłam zacząć od strychu, czyli cmentarzyska staroci. Dopiero
w świetle dnia, wpadającego przez małe okienko na poddaszu, zrozumiałam, jak ciężkie zadanie
mnie czeka. Na strychu znajdowały się przedmioty, których istnienia nawet nie podejrzewałam.
Stara komoda, bez jednej nogi. Pęknięte olbrzymie lustro w sczerniałej ze starości ramie.
Wyszczerbione wazoniki, stare książki i albumy ze zdjęciami. Na zakurzonych półkach starych
regałów trudno było znaleźć wolne miejsce. Na strychu było wszystko.
Pracowałam przez cały dzień, czas upływał niepostrzeżenie, a mnie udało się oczyścić
zaledwie niewielką przestrzeń. Znalazłam kilka słomianych lalek i swojego własnego starego
misia bez jednego oka oraz koronkową, pewnie ślubną suknię babci – kiedyś zapewne białą, teraz
szarą i spłowiałą. Niektóre rzeczy bez żalu odkładałam na stos przeznaczony do wyrzucenia, nad
częścią musiałam się zastanowić. Niektóre z pewnością chciałam zachować. Na strychu powoli
zapadał półmrok. Niestety, nigdy nie podciągnięto tam elektryczności, więc zaczęłam się
rozglądać za jakimś źródłem światła i dostrzegłam w kącie świecznik z grubą, fioletową świecą.
Zapaliłam ją przy pomocy leżących obok, starych zapałek. Obrazek na pudełku przedstawiał
uśmiechniętą twarz słońca.
W świetle chybotliwego płomienia świecy strych nabrał innego klimatu. Cienie stały się
ciemniejsze, a zarysy przedmiotów bardziej tajemnicze. Pomyślałam, że czas już zakończyć
pracę, gdy mój wzrok padł na małą skrzyneczkę, której przedtem nie zauważyłam. Podniosłam ją
i przesunęłam dłonią po zakurzonej pokrywie. Na wieczku znajdowała się duża, pięcioramienna
gwiazda, na której ramionach znajdowały się malunki przedstawiające dziwne twarze. Z ust
jednej z nich wydobywał się płomień, z ust drugiej płynęła woda. Trzecia wyglądała tak, jakby
głęboko oddychała, a czwarta, uniesiona ku górze, wypuszczała zielone pędy. Na samym
szczycie znajdował się symbol słońca i księżyca, połączony w jedno. Powoli otworzyłam
wieczko. W środku, na podkładce zrobionej ze starego, czerwonego weluru, leżał nóż, jakiego
w dawnych czasach używano do rozcinania papieru. Piękna, rzemieślnicza robota. A obok mały
woreczek wypełniony ziołami, w których natychmiast rozpoznałam babciną lawendę. Ostrożnie
wyjęłam nóż i woreczek z pudełka, i trzymając go w ręku obróciłam się dookoła, szukając
najlepszego miejsca, by dokładnie go obejrzeć. Wtedy, zapewne pod wpływem nacisku stary
woreczek z lawendą pękł i jego zawartość rozsypała się po podłodze. Głęboko wciągnęłam
powietrze, wdychając znany, uspokajający zapach. Na chwilę przymknęłam oczy i pod
powiekami zobaczyłam wieczko pudełka. Ziemia, ogień, powietrze, woda – pomyślałam. Przez
półprzymknięte powieki przebijała niebieskawa poświata. Otworzyłam oczy. Światło świecy
oświetlało wyraźnie jedną z książek, spoczywających na półce. Ciężki wolumin o pożółkłych
kartach, oprawiony w wytartą, skórzaną okładkę.
Książka wyglądała na bardzo starą i od razu rozbudziła moją bibliotekarską ciekawość.
W końcu wiadomo, że stare strychy skrywać mogą niejedną tajemnicę. Zapomniane przedmioty
mają czasem wielką wartość, kolekcjonerską lub historyczną. A jednym z bardziej popularnych
znalezisk są właśnie książki – pojedyncze zachowane egzemplarze, prawdziwe białe kruki.
Wzięłam księgę do ręki i na podłogę posypały się luźne stronice. Spomiędzy pozostałych
wypadły zasuszone zioła, kwiaty i liście. Usiadłam na ziemi, by powkładać je z powrotem i lepiej
przyjrzeć okładce, którą wieńczyły te same symbole, które znajdowały się na wieczku pudełka.
Prawie zatarte od częstego dotykania okładki, tego byłam pewna. Ta książka była często
w użyciu. Przysunęłam bliżej świecę i zaczęłam przeglądać luźne strony, by ułożyć je we
właściwej kolejności. Zawartość księgi była co najmniej dziwna. Po części wydrukowana, starą,
ozdobną czcionką, po części wykaligrafowana, i to różnymi charakterami pisma. Zupełnie, jakby
była bardziej notatnikiem niż faktyczną książką. Co dziwniejsze i bardziej zaskakujące –
pomiędzy starymi stronicami oryginalnej księgi znajdowały się również nowsze wycinki
prasowe, fragmenty maszynopisów, a nawet listów, napisanych nieznaną ręką. Wyglądało na to,
że babcia używała księgi całkiem niedawno.
Część notatek wyglądała jak przepisy kucharskie – zawierały listę składników, spisanych
w archaicznej polszczyźnie. Na pierwszy rzut oka były to ziołowe mieszanki, jakich pewnie
używano kiedyś do leczenia chorób i niedomagania. Ale skład niektórych zdawał się być nieco
nierealny – trudno uwierzyć, by ktoś używał w mieszankach kości kruka czy sowich piór.
Chociaż, kiedyś ludzie wierzyli w różne gusła, a na wsi ta wiara była bardziej żywa niż gdzie
indziej.
Jeden z przepisów wydał mi się bardziej niedorzeczny niż pozostałe. Tak niedorzeczny, że
gdy przez okno zajrzała pełna twarz księżyca, pod wpływem nagłego impulsu postanowiłam go
wprowadzić w czyn. Nie wiem, skąd i dlaczego przyszło mi to do głowy. Nie wiem, skąd naszła
mnie nagła ochota i przekonanie, że wszystkie składniki znajdą się w zasięgu ręki. Pomyślałam,
że nie zaszkodzi zostać czarownicą. Albo i nie.
Aby moce magiczne w sobie obudzić
Ingrediencje:
srebrna świeca,
dziewiczy skrawek pergaminu,
woreczek,
sowie pióro,
inkaust ze smoczej posoki,
olejek namaszczający.
W dniu pełni księżyca przygotowania rozpocznij pod wieczór. Weź aromatyczną kąpiel i namaść
się olejkiem. Załóż białą szatę. Zapal srebrną świecę i imienia wybranej Bogini wzywaj, sercu
twemu najbliższej. Następnie na dziewiczym skrawku pergaminu zapisz owe imię i w płomieniu
srebrnej świecy spal na popiół. Popiół zbierz skrzętnie do woreczka i przed północą wyjdź na
dwór.
W blasku księżyca w pełni posyp swą głowę popiołem z woreczka i unieś ramiona w górę,
wzywając mocy księżyca. Ten odpowie i słynie na ciebie, otaczając całą Twą postać kordonem
mocy. Wtedy żywiołów wzywaj – ziemi, powietrza, ognia i wody i proś, by władzy nad nimi
uświadczyć. Słowa muszą płynąć z głębi serca. Jeśli twe pragnienie jest szczere i prawdziwe,
a serce nieustraszone, do grona czarownic dołączysz i nad żywiołami panować będziesz.
Szybko i jakby w transie rozejrzałam się dookoła, szukając koniecznych składników. Na
zakurzonej półce znalazłam pudełko świec. Wszystkie były białe, ale w świetle księżyca
wyglądały jak srebrne. Wyjęłam jedną. Szukając czegoś, co mogłoby wyglądać jak smocza
posoka, znalazłam buteleczkę czerwonego proszku z napisem Dracaena, który postanowiłam
rozcieńczyć wodą. Za woreczek posłużyć miała materiałowa chusteczka, których nieużywane
pudełko znalazłam wcześniej, w kufrze z ubraniami babci. Pióro sowy znalazłam bez trudu, bo
wyleniała, wypchana sowa od dawna w wątpliwy sposób ozdabiała pokój na dole. Nieużywany
notes przywiozłam ze sobą, by spisać rzeczy babci, więc z dziewiczym pergaminem nie było
problemu. Pod wpływem impulsu sięgnęłam po ślubną suknię babci, Przeleciało mi przez głowę,
że to prawie świętokradztwo, ale coś pchało mnie do przodu. Byłam tak pochłonięta, że szybko
przestałam się nad tym zastanawiać. Zbiegłam na dół.
Wzięłam prysznic i natarłam się rumiankowym balsamem, uznając, że to wystarczy, jeśli
chodzi o wonną kąpiel i namaszczanie. Założyłam babciną suknię. Wymieszałam czerwony
proszek z wodą i przygotowałam sowie pióro. Zamyśliłam się przez chwilę, szukając w myślach
odpowiedniego bóstwa. Na pierwszym roku archeologii zapoznawaliśmy się z różnymi
wierzeniami i artefaktami, ale żaden nie wydawał mi się odpowiedni. W końcu przypomniałam
sobie historię, którą babcia opowiadała mi często przed snem – historię bogini Diany, kochającej
las i dzikie zwierzęta, przedstawianej z jeleniem lub wilkiem u boku. Bez namysłu wypisałam jej
imię na skrawku papieru i przysunęłam go do płomienia świecy. Płonący papier poparzył mi
palce. Zebrałam popiół do chusteczki.
Wyszłam na dwór. Księżyc nad moją głową był pełny i jasny. Otworzyłam chusteczkę
i drobne płatki popiołu opadły na moje włosy. Uniosłam ramiona w górę i, patrząc w srebrną kulę
nad moją głową, powtarzałam w myślach: ziemia, ogień, powietrze, woda. Ziemia, ogień,
powietrze, woda. Ziemia… Nagle wydało mi się, że księżyc wraz z całym swoim blaskiem opada
na ziemię. Otoczyło mnie łagodne światło, gwiazdy znalazły się na wyciągnięcie ręki. Świat był
piękny i spokojny. Panowała cisza, jakby czas się zatrzymał. I trwał. Światło zafalowało, jak
niewidoczna kurtyna. I wtedy ją zobaczyłam. Była taka, jaką zapamiętałam ją z dzieciństwa –
w białym fartuchu i z oczami niebieskimi jak niezabudki. Uśmiechała się ciepło, jak kiedyś.
Poczułam mokre szturchnięcie na dłoni i spojrzałam w dół. Do nóg łasił mi się najbrzydszy na
świecie pies, o skołtuniałej sierści i różnokolorowych oczach. A obok niego siedziały czarne jak
węgiel koty. Światło, które nas otaczało, było czystą miłością. Miłością, która nie zna czasu ani
odległości. Babcia rozłożyła ręce, a ja pobiegłam do niej niczym mała dziewczynka i wtuliłam
się w jej pachnące naftaliną oraz lawendą ramiona. I poczułam, że jestem w domu.
Obudziłam się na strychu, wśród rozrzuconych na podłodze kartek starej księgi. Suknia babci
spokojnie wisiała na wieszaku, a fioletowa świeca wypaliła się do cna, zostawiając na podłodze
stróżki roztopionej parafiny.
Tego dnia znów kupiłam bilet na pociąg. Wsłuchując się w obracające się równomiernie koła
pociągu wyglądałam za okno. Wszędzie płonęły znicze. Był pierwszy listopada. Dzień
Wszystkich Świętych.
***
Jak możecie się domyślać, nie sprzedałam babcinego domu. Tego dnia wróciłam do rodziców
i oznajmiłam im swoją decyzję. Postanowiłam tam zamieszkać. Zrezygnowałam z pracy,
przeprowadziłam się i zaczęłam pisać książki dla dzieci. A powyższa historia jest pierwszą
z wielu, którą spisałam w znalezionej na strychu księdze. Pierwszą i wyjątkową, bo moją własną.
Pierwszą spisaną w Księdze Cieni.
Ciekawi Was też pewnie, czy cała historia wydarzyła się naprawdę, czy zaklęcie zadziałało,
czy też wszystko było tylko niezwykłym snem?
Historie zapisane w Księdze Cieni zawsze są prawdziwe, zaś sama księga wędruje przez czas
i przestrzeń, by znaleźć się w rękach tych, którzy jej potrzebują. Dziś znalazła się w Waszych
rękach, a jutro? Kto wie? Używajcie jej rozważnie, bo nigdy nie wiadomo, co może się
wydarzyć. Drzemią w niej zarówno stwory światła, jak i ciemności.
A ja? Ja mam na imię Lena i jestem czarownicą. Tak jak moja babcia, i jej babcia, i babcia
babci mojej babci. A kiedy przyjdzie czas, zostanie nią również moja wnuczka i jej wnuczka.
O to już zadba Diana, bogini lasu.
Aby opętać miłością
Masz już w sobie wszystko, czego będziesz potrzebować: swoje piękno, urok i chciwość. Nie
potrzeba tu rytów i zaklęć, ale za to wiele nauk, które wydawać mogą ci się niegodne
i poniżające. Twoje spojrzenie musi być zarazem łagodne i pełne pogardy, usta nabrzmiałe
podnietą, ale skromnie uśmiechnięte, cera blada i zarumieniona, oddech słaby jak przed
omdleniem i pachnący podnieceniem. Czyż Pajęczyca ucieka się do magii? Czy też snuje nić
zarazem niemal niewidoczną i mocną tak, że nie sposób się z niej wyplątać?
Bądź Pajęczycą, snuj sieć a gdy przyjdzie pora, nasyć ofiarę jadem.
Wielkie potwory mistrza Gottentota
Paweł Mateja
Pierwszy raz zobaczyłem ją pewnej bezsennej nocy, gdy wyjrzałem przez okno, nużony
długim wpatrywaniem się w sufit. Okutana w czerwoną chustę szła Mansfeldstrasse, między
jeszcze niewygaszonymi latarniami. Ze swojego pokoju na piętrze mogłem obserwować jak
spiesznie stawia kroki, a wiatr rozdmuchuje welon jej włosów. Już od tej chwili zrozumiałem, że
połączyło nas coś niezwykłego i fatalnego, wiedziałem że nigdy już nie zapomnę zimnych oczu,
które przez chwilę patrzyły prosto w moje okno. Zdawało mi się, że uśmiechnęła się do mnie,
choć ukryty byłem za ciężką firaną i za snami, w które coraz mocniej jestem uwikłany i które
sprawiają, że świat z każdym dniem i każdym przebudzeniem staje się czymś innym, czymś
nowym. Przestaje być domem.
Wierzę, że to, co wydarzyło się między mną a Mathildą Horn, było prawdziwe. Dnie i noce
pełne zmagań, które sprawiły, że ani jedno z nas nie jest już w pełni człowiekiem. Walczyliśmy
między sobą, nie zdając sobie sprawy z tego, że walka ta jest beznadziejna i nie ma w niej
miejsca dla zwycięzcy. Boże, jeśli jeszcze to możliwe – uratuj jej duszę, te nędzne resztki dawnej
świetności, która gnić musiały w zepsutym ciele przez lata, karmione podłym jadłem okultyzmu,
chłostane wiarą we własną moc. Codziennie rano, gdy drżącymi z niewyspania rękami trzymam
przed sobą Brewiarz, modlę się w jej intencji, starając się wyprzeć z pamięci wszystko to, czego
byłem świadkiem w ostatnich miesiącach. A gdy budzą mnie w nocy wycia alarmów, gdy nad
miastem powietrze tną samoloty, słyszę huk bomb rwących jakieś odległe miejsca, z trudem
powstrzymuję krzyk, który rodzi się w moich ustach, nim jeszcze świadomość zdąży się
wybudzić. Pośród krzyków i hałasów dobiegających z ulicy wyławiam informacje o tym, co
dzieje się gdzieś w oddali i już spokojniejszy kładę się znowu. Wiem, że to walczą ludzie, czuję
ich ból, strach i rozpacz. Czasem z daleka wiatr niesie odór dymu, w którym rozpoznać można
woń palonego mięsa i włosów; impregnowanego drewna, szmat i papieru. Czasem wiatr niesie
wycie z bólu, czasem krzyki żołnierzy, w których nieistotny jest język, ale emocje i wściekłość.
Ale kładę się na powrót spokojniejszy, wiedząc że to tylko ludzie. Że bestie, które tam walczą,
nie nazywają się Nefilim.
„Nefilim” – to jedyne słowo, które pada jeszcze z ust rabina, gdy w nocy schodzę do
kościelnych krypt, by sprawdzić w jakim jest stanie. Zazwyczaj gryzie wtedy suchą kromkę
chleba, patrzy gdzieś przed siebie, w głębie, które widoczne są tylko jego oczom.
„Nefilim, Nefilim” powtarza, ale gdy zamykam go w spreparowanej beczce i gdy schodzą
w dół do piwnicy węszące mundury, zamienia się w kamień, nie drgnie nawet i gdy mundury
wychodzą, jeszcze długo nie otwiera ust. Stracił kontakt ze światem, ale już od tak dawna żyje
ukryty w podziemiach, że instynkt samozachowawczy ma wykształcony jeszcze mocniej niż my
wszyscy. Niektórzy powiadali, że oszalał już w Noc Kryształową, gdy płonęła synagoga;
pamiętam doskonale grymas bólu na jego twarzy w tamtym czasie. Starzec krył się po kątach,
obity i ledwie żywy, ale przede wszystkim wściekły i żądny zemsty. Nie znam nikogo mającego
odeń większą wiedzę i żyjącego większą nienawiścią. Wierzę, że któregoś dnia jego dusza wróci
z zaświatów i wstąpi w puste ciało. Boję się tego, co może przyjść wraz z nią.
Zszedłem po schodach, widzę go ukrytego w kącie. Ciemność rozświetla tylko lampa
naftowa, którą dopiero tu ośmielam się zapalić. Czuję dreszcz, widząc zaciętą twarz Żyda, tak
dostojną i godną szacunku. Ktoś inny zobaczyłby tu po prostu szaleńca, który nie strzygł brody
od dwóch lat, który cuchnie i powtarza tylko czasem obco brzmiące słowa. Kładę na kamieniu
jednego z grobowców butelkę z wodą, chleb, kawałek mięsa. Oto jak w tych czasach jadać muszą
mędrcy! Wracam czym prędzej na górę, proboszcz stoi w oknie, ma ręce złożone do modlitwy.
Za szybą jakieś krzyki. Wychodzę i mijam przechodzący tłum, starając się nie myśleć kto idzie
i skąd. Pada deszcz.
Wracam do pokoju, gdzie czekają na mnie papiery, które powinienem już dawno spalić, ale
nie mam ku temu odwagi. Wczoraj przyszedł ostatni list, ciągle nierozpieczętowany leży na
blacie. Nie mam zamiaru go otwierać, nie chcę wiedzieć, dlaczego po kilku miesiącach milczenia
znów von Gottentot postanowił się odezwać. Bóg mi świadkiem, że nie wiem, kto kryje się za
tym groteskowym, bluźnierczym nazwiskiem. Żałuję dnia, w którym pierwszy raz je usłyszałem.
Wpierw zobaczyłem jednak Mathilda Horn, jej oczy, uśmiech na wąskich karmazynowych ustach
i bladą szyję. Szyja, na której winienem zacisnąć mocno palce, gdy jeszcze był na to czas, gdy
jeszcze mój czyn mógł coś zmienić i zatrzymać bieg wydarzeń, które nigdy nie powinny się
zaistnieć.
Pamiętam ją ze sklepów, z ulicy, z krótkich mgnień, gdy, przechodząc, mijała mnie i na
krótko spotykały się nasze spojrzenia. Raz zdawało mi się, że usta krzywi jej grymas niesmaku,
innym razem, że ten wzrok jest jasny i że kobieta widzi mnie, że jest świadoma mojej obecności,
że być może spotkaliśmy się nie przypadkiem, ale właśnie dla mnie wyszła z mieszkania
w oficynie kamienicy przy Lindenstrasse, gdzie czasem błądziłem w czasie nocnych spacerów po
pustoszejących ulicach. Gdzie czasem wędrowałem w stanie głębokiego zamyślenia, innym
razem podążałem jej tropem jak szpieg. Początkowo odrzucałem myśl, że mam obsesję na
punkcie tej osoby. Byłem subtelny i ukrywałem to nawet przed sobą, ale przychodziła do mnie
w nocy w snach, wtedy gdy sny miałem jeszcze zwykłe, człowiecze. Budziłem się później
w środku nocy, spocony, rozgrzany i padałem na zimną podłogę krzyżem, modląc się długimi
mantrami, prosząc o uwolnienie od mar. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, jak bliski byłem prawdy,
w chwilach rozpaczy wyzywając ją od sukkubów. Nie znałem jej natury, choć przeczuwałem ją
za każdym razem coraz mocniej. Uśmiechała się, czy tylko mi się zdawało? Znikała nagle
w tłumie na targu, a już po chwili mijaliśmy się i muśnięcie jej długiej sukni było niczym dotyk
płomienia. Nawet teraz ów żar, który rozpalała przez długie miesiące ciągłej udręki, nawet teraz
jeszcze czuję go w sobie. Obmywam czoło zimną wodą, która spływa po skroniach, po brodzie,
ale resztki ognia nie zgasną nigdy, dlatego też boję się, że grzech, jakim była, jest i we mnie
i nigdy nie będę mógł go z siebie zmyć. Nie pragnę tego, choć powinienem, nadal jednak czuję ją
w sercu, jak słodką drzazgę. Boże, oto jak nisko upada twój sługa w czasach końca!
Parafia Podwyższenia Krzyża była moją pierwszą. Traktowałem posługę z ogromną
gorliwością i pokorą, starając się dokładnie i skrupulatnie wypełniać powinności, zwłaszcza że
czuwało nad nimi oko starego proboszcza. Ten jednak miał swoje sprawy, które z każdym dniem
coraz mocniej go pochłaniały. Wraz z początkiem wojny ogromnie podupadł na zdrowiu i coraz
więcej obowiązków zrzucał na moje barki. Mnie też wysłał późną nocą w kościelne podziemia,
gdzie czekał na mnie rabin, zawsze głodny wiadomości ze świata. Za wszelkie informacje
odwdzięczał się długimi wykładami, w których często trącał tematy apokryficze, początkowo
mimochodem, później z rosnącą emfazą. Stałem się jego uczniem krótko po tym, jak
przygotowaliśmy mu schronienie. Badał też moje poglądy na wojnę i na politykę Führera.
Z czasem postanowił mi zaufać na tyle, że poprosił o przyniesienie papieru, pióra i świecy.
Nakreślił list w kilku słowach pisanych po hebrajsku, zapieczętował i poprosił o dostarczenie
tego pewnej zaufanej osobie, która miała przekazać wiadomość dalej. Odpowiedź wróciła po
kilku dniach. Rabin czytał przy mnie list kilka razy, szepcząc pod nosem niezrozumiale. Widząc
wzburzenie Żyda, postanowiłem dać mu nieco czasu, a gdy wróciłem w podziemia po kilku
kwadransach, jego odpowiedź była sporządzona.
Tak zaczęło się moje pośrednictwo w dialogu między rabinem Goldbergiem, a tajemniczym
von Gottentotem. Starzec niewiele mówił o owej personie, z czasem jednak ulegał moim
indagacjom i wyznał, że nigdy adresata listów nie spotkał osobiście, a mimo to miał go za
personę wielce odrażającą i zepsutą. Mówił, że Gottentot to czarnoksiężnik, uczony,
prawdopodobnie jeden z największych mędrców naszych czasów. Obdarzył go mnóstwem
inwektyw wymieszanych ze słowami uznania, ani razu jednak nie nazwał go człowiekiem. Teraz,
gdy widzę kolejny list leżący na moim biurku, przejmuje mnie dreszcz. Od długiego czasu nie są
już one kierowane do żydowskiego mędrca, tylko do mnie, młodego i naiwnego kleryka, który
chciałby o całej sprawie zapomnieć. A nie potrafię, nie potrafię zmusić się i rzucić papieru
w ogień. Wiem, że w środku czekają na mnie słowa jak jad, które będą psuć mi krew, wsączać się
w sny. Sprawiają, że przestaję być sobą. Jednak jestem już bliski odkrycia znaczenia podstępu
czarnoksiężnika, zrozumienia tego, czemu służyć miała cała nasza sprawa. Tajemniczy człowiek
powoli przejmuje nade mną kontrolę; zaczynam się zmieniać i tracić wolną wolę. Powoli staję się
jego marionetką.
– Żałuję, że kiedykolwiek cię spotkałem, że pomogłem ci wtedy, gdy zasłabłaś! Jesteś
diablicą! – krzyczałem. Uśmiechała się tylko, wiedziała że kłamię, że jestem cały w jej mocy.
Stojący z boku żołnierz szturchnął mnie brutalnie, przywołując do porządku.
– Ksiądz nie powinien odzywać się w ten sposób do kobiety.
Zacisnąłem tylko usta i pięści, staliśmy tam, podczas gdy zza drzwi dochodził mnie suchy
i szeleszczący głos proboszcza, raz za razem przerywany potokiem słów z ust oficera gestapo.
Usłyszałem słowa „piwnice”, po czym drzwi otworzyły się, mężczyzna w czarnym płaszczu
skinął w stronę towarzyszącej nam obstawy.
– Przeszukajcie kościół w całości. Ta dama będzie wam towarzyszyć i trzymać nadzór. –
Odpowiedział, skinął krótko i odszedł ciężkim krokiem. Całe miasto już od kilku dni huczało
plotkami o jego przybyciu. Jego samochód przybył prosto z Berlina. Ludzie, z którymi
zamieniałem słowo na ulicy mieli setki teorii na temat tego, jaki jest cel jego przybycia, jednak ja
od początku się go domyślałem. Mężczyzna był gruby, miał twarz jak aksolotl i delikatny głos,
którym się brzydziłem. Zaraz po tym, jak wydał rozkazy, wyszedł z plebanii, zapewne
zaabsorbowany kolejnymi sprawami. Natomiast ona stała oparta niedbale o bieloną ścianę,
udawała nieco znudzoną. Nagle oderwała się od białej fasady zakrystii i ruszyła w stronę rudej
cegły kościoła. Obstawa trzymała się z tyłu, idąc krok w krok. Krzyknąłem. Kobieta zatrzymała
się. Czekała.
– Tam nie ma już nic, czego mogłabyś szukać. Mało ci tych stosów dokumentów, które ci
oddałem? Kościół to miejsce święte, nie ma w nim nic, czego mogłabyś szukać!
– Czy na pewno? – Uśmiechnęła się złośliwie. – Po co nosisz tam jedzenie co noc? Dla
myszy? To z nimi tak szepczesz godzinami? – Zaśmiała się i ruchem dłoni oddaliła obstawę.
Sprzedałem tajemnicę za życie Goldberga. Gdy odchodziła ze stosem notatek i listów,
obdarzyła mnie uśmiechem pełnym pogardy. To wydarzenie sprawiło, że jeszcze bardziej
utwierdziłem się w przekonaniu, że sprawa musi zostać doprowadzona do końca. Od tego
momentu liczyły się godziny i minuty.
Rabin Icchak wiedział już wszystko, gdy zszedłem do niego w podziemia. Miał oczy okrągłe
i nabrzmiałe jak ryba. Zaprowadził mnie do jednej z sal, skąd biegł z dawna zawalony korytarz
łączący kościół z dawną bramą miasta. Staliśmy między zimnymi wilgotnymi ścianami piwnic,
długo milczeliśmy wiedząc jakie wyzwanie nas czeka i jakie niebezpieczeństwo. O ile jednak
większe będzie ono, jeśli wiedźma zmiesza swoją tajemną wiedzę z zapomnianą wiedzą Szeolu,
którą poza nami znał zapewne tylko szalony von Gottentot. Wiedzieliśmy, że on sam jej nie
użyje, nie mając ku temu żadnych podstaw. Życie było dla niego jedynie igraszką, a wszystko co
robił przyświecało innym celom, niż tym, którymi kierowały się narody. Nawet jeśli Mathilda
Horn nie potrafiła sama zrozumieć ciągów hebrajskich modlitw i inklinacji, jeśliby przerosły ją
owe nieziemskie wersety, ukryte w długich listach, w księgach, gromadzonych przez Goldberga
latami, zostawał jej adres korespondencyjny von Gottentota, który najwyraźniej w ostatnim
czasie osiadł w jednej z praskich dzielnic. Nie będzie miał on skrupułów by zmienić rozmówcę
i przekazać wiedźmie w skrócie całą wiedzę, którą z rozwagą wyciągaliśmy od niego przez
długie miesiące. Kiedy umacnialiśmy się w medytacji i modlitwie, studiowaliśmy księgi Boże,
zgłębialiśmy raz za razem słowa Henoha, Noego i świętych… Nie wszystkie wizje proroków
przekazano do szerszego obiegu. Objawienia z różnych stuleci i różnych miejsc świata, odtrącane
przez kapłanów większości wyznań, a zatajone przed społecznościami przez wzgląd na często
przerażającą, wręcz katastroficzną treść.
Goldberg padł na zimną podłogę, nakazał mi zrobić to samo. Modliliśmy się długo. Nie
wiem o co rabin błagał Boga, bo nie słuchałem jego słów, ale ja o zmiłowanie. Było już jednak za
późno, by zamknąć oczy i zapomnieć. Mathilda Horn z pewnością nie miała teraz zamiaru się
zatrzymać, a moim zadaniem było przeciwstawić się jej zamysłom. Kobieta była szalona i przez
to tym bardziej niebezpieczna, zwłaszcza pod auspicjami przywódców III Rzeszy, szalonych
katów i zdemoralizowanych bestii, które nie znając strachu przed Bogiem, pragnęły Jego dzieła
wykorzystać przeciwko całemu światu. Czyż jednak nasz plan nie był podobny?
Z daleka, zza zakrętu, z wnętrza długiego tunelu doszedł mnie odgłos kroków. Zbliżało się
nasze przeznaczenie, zbliżały się czasy ostateczne, czasy pogardy i śmierci, a miecz obosieczny,
którym chcieliśmy uczynić sprawiedliwość, odrąbie nam głowy.
Poznałem ciężki oddech i powolny chód proboszcza. Mężczyzna wyszedł do nas, otaczając
nasze mizerne ciała kręgiem światła z lampy naftowej. Wyciągnął do mnie rękę, wstałem
i ucałowałem dostojne palce, które zaraz zacisnęły się jak stalowe szczypce.
– Musisz zabić czarownicę, nawet jeśli Bóg nigdy ci tego nie wybaczy – szepnął, a później,
gnąc artretyczne stawy, padł na posadzkę obok rabina. Tam ich zostawiłem.
W jeden ze wcześniejszych dni, przed kilkoma miesiącami, krótko po ocaleniu Goldberga,
pełniłem wieczorną służbę w konfesjonale. Deszcz bębnił o dach i przez otwarte drzwi docierał
do mnie szum wody rozchlapywanej u podstawy rynny i dalej spływającej w kanalizację.
Świątynia była ciemna i cicha, poza kilkoma staruszkami nikt nie czekał na mszę. Czuwałem
zamyślony, marznąć lekko, bo mimo panującej wiosny, mieliśmy mroźny i wietrzny tydzień.
Wraz usłyszałem stukot obcasów, który wyodrębnił się z deszczowego szumu. Klęcznik jęknął
cicho pod lekkim naciskiem kolan. Nachyliłem ucho ku drewnianej kracie, wcześniej jednak
mimo woli zerknąłem w stronę penitenta – była to kobieta, tyle tylko dostrzegłem nim we
wrażeniu tym utwierdził mnie delikatny szept:
– Ojcze, zgrzeszyłam. Zgrzeszyłam w myślach, uczynkach i snach. Zgrzeszyłam przeciw
czystości ciała i ducha, przeciwko Bogu i przeciw tobie.
– Jak to?
– Śniłam o tobie, ojcze – szept stał się niemal niesłyszalny. – O tym jak chodzisz za mną
ulicami, śledzisz mnie, jak patrzysz przez okno na mój kontur, gdy się rozbieram. Śniłam
o naszych tajemnicach. Opowiem ci wszystko, ojcze.
Ileż w jej słowach było bezwstydu, ile drwiny i żarliwości przemieszanej ze znudzeniem. Nie
ośmieliłem się przerwać wyznania, nie zadawałem żadnych pytań. Do szpary w kracie, która nas
dzieliła, wślizgnęły się smukłe palce, przesunęły się po słojach desek. Cofnąłem się, niemal
z obrzydzeniem. Głos kontynuował obłąkane wyznanie.
– Wieczorami zdawało mi się, że jestem śledzona. Chodził za mną chudy i wysoki chłopiec
w okularach. Później ja zaczęłam go śledzić. A może już wcześniej zdarzało mi się przyłapywać
go na nocnym przemykaniu się ulicami. Czy znasz go, ojcze? Czy znasz jego sekrety? Ojcze, czy
wybaczysz mi grzechy? Czy zrobisz to nawet, jeśli nie będę w stanie obiecać, że z nimi zerwę?
– Nie ja odpuszczam grzechy, ale Bój Ojciec w Niebie. Obiecaj, że nie będziesz wracać do
pokus, pokutuj, a będzie ci odpuszczone.
Wydało mi się, że słyszę z drugiej strony ciche łkanie. A może był to śmiech?
– Nie chcę – szepnęła wreszcie. Klęcznik jęknął. Stukot obcasów oddalił się. Siedziałem
w milczeniu jeszcze długą chwilę, byłem cały rozedrgany. Chaos myśli w głowie szumiał jak
alkohol. Mszę zacząłem ze sporym opóźnieniem, na szczęście nieliczni przybyli nie zwrócili na
to szczególnej uwagi.
Przez całą eucharystię z trudem koncentrowałem uwagę na obowiązkach, w krótkich
momentach, gdy stałem twarzą do przybyłych, walczyłem z potrzebą szukania jej twarzy. Nie
znalazłem jej jednak. Dopiero w trakcie komunii, stanęła nagle przede mną młoda kobieta
w czarnym kapeluszu. Zadawałem sobie pytanie – czy to ona? Czy to ta, którą widywałem
nocami na ulicy, która przyszła do konfesjonału? Klęczała przede mną, trzymałem opłatek
walcząc z pragnieniem ucieczki.
– Nie mogę – szepnąłem. – To grzech.
Podniosła głowę, spojrzała mi w oczy z lekkim uśmiechem.
– Ojcze? – Otworzyła usta i czekała, a gdy nadal nie mogłem podjąć decyzji, skrzywiła się,
jak obrażona pensjonariuszka. Sytuacja stawała się groteskowa, zebrałem się wreszcie
i przesunąłem w stronę następnej osoby, zaś kobieta nadal z drwiną na obliczu odwróciła się
niespiesznie i powabnym krokiem wyszła z kościoła.
Tego dnia nie miałem już głowy do niczego, wymówiłem się od obowiązków i spędziłem
wieczór w łóżku, przewracając się z boku na bok.
Był to początek długiej gry, w której z czasem zacząłem zajmować coraz bardziej aktywną
rolę. Przychodziła o różnych porach, przez szpary w kracie konfesjonału starałem się dostrzec,
jak się wystroiła. Widziałem jej usta – czasem zmysłowe i nabrzmiałe podnieceniem,
dostrzegałem fragmenty kapelusza z piórem czy dekoltu, który nie przystawał do Domu Bożego.
Innym razem była niczym gruźliczka o głosie podchodzącym flegmą albo suchym i zdartym.
Wtedy nie było w jej grze nic erotycznego, tylko smutek i melancholia, a może słabość. Innym
razem zdawało się, że rozmawiam z niedojrzałą dziewczyną z pensji, która kokietuje
nieumiejętnie, ale uroczo, rumieniąc się przy tym. Bywało też, że z jej wizyt znikała wszelka gra,
mówiliśmy o sprawach wielkich i ważnych bez podtekstów i gier. W każdym przypadku były to
jednak rozmowy niebezpieczne, w których ważyć musiałem każde słowo i w pozorach swobody
skrywać rzeczy, które były najwyższą tajemnicą.
– Śnił mi się, proszę księdza, wczoraj ów rabin z synagogi, którą spalono. Biedny człowiek.
Mówili o nim, że miał wielką wiedzę, że wcale nie umarł, bo cudem uratował się z rąk tłumu.
Czy powinnam modlić się za jego duszę, księże? – Módl się przede wszystkim za siebie, ale też
za wszystkich, którzy zginęli. – Sądzi ksiądz, że zginął na pewno? – Śmierć spotkała wielu. – Ale
czy jego również? – Tłum nie miał litości, tak mówiono.
– Widziałam nie raz, że spotyka ksiądz na mieście pewnego człowieka, który nie ma
najlepszej opinii. Widziałam, że nosi listy i śledziłam jego drogę. Czy ksiądz ma jakieś wstydliwe
tajemnice?
– Śledziłeś mnie wczoraj znowu, widziałam przez okno, jak stałeś po drugiej stronie ulicy.
– Śniłeś mi się tej nocy.
– Śniłaś mi się znów. Co noc budzę się z krzykiem, jest w tych snach coś strasznego. – Boisz
się mnie? – Tak, ciebie również się boję.
Drogę do sutereny, którą zajmowała kobieta, znałem tak dobrze, że trafiłbym do niej nawet
lunatykując, tym razem jednak dotarcie tam wydawało się przekraczać moje możliwości.
Po tym, jak opuściłem kościelne krypty, chwilę jeszcze stałem przed ołtarzem oświetlonym
tylko refleksami nocnych świateł, wpadającymi przez okno. Widziałem fragment księżyca
w półdrodze do nowiu, nim jednak ośmieliłem się wyjść na ulicę, niebo było już jednolicie
czarne od chmur. Zerwał się wiatr, który poderwał mnie wraz ze śmieciami znalezionymi
w podwórkach i oderwanymi z murów ogłoszeniami. Strach targał mną po bruku, prowadził
w puste i ciemne ulice, wąskie przesmyki między rzędami kamienic o małych oknach, spośród
których tylko niektóre jarzyły się światłem lamp i świeczników. Puste, splądrowane wnętrza
żydowskich mieszkań na poddaszach trzaskały okiennicami, niemal czułem, jak ich wilgotne
i zagrzybione wnętrza, o których oprawcy po opróżnieniu po prostu zapomnieli; ociekają jadem
i mrocznymi żądzami zemsty. Mocniej otuliłem swe chude i kościste ramiona płaszczem,
przyspieszyłem kroku, czułem się niejako współwinny.
Nagle zatrzymał mnie rozkaz. Nie obracając się podniosłem ręce. Pierwsze krople deszczu
spadły mi na nieosłonięty kark. Żołnierz wyszedł z podwórka za moimi plecami. Miał ciężkie
buty i niespieszny krok. Gdy czekałem, kolejna kropla spadła mi na szkło okularów, słyszałem
jak deszcz się wzmaga, rozdzwania o dachy i bruk.
– A, to wy – chłopak opuścił karabin. – Gdzie ksiądz tak pędzi w nocy? Mógłbym pomyśleć,
że w jakiś nieczystych sprawach.
– Wierzcie mi, że wolałbym w takiej pogodzie zostać u siebie, to żadna przyjemność narażać
się po nocy na zawieruchę lub kulkę.
– Do chorego?
– Tak. Być może już tylko modlitwa jej została.
– Zmówcie i za mnie na wszelki wypadek.
Próbowałem się uśmiechnąć, zdawało mi się, że tylko połowicznie byłem obecny przy tej
scenie, myślami szedłem dalej, podążałem w coraz ciemniejsze, coraz bardziej mi obce ulice
pełne obskurnych sklepów, o oknach zamalowanych lub zupełnie bez szyb. Zdawało mi się, że
zagubiłem się już zupełnie, a ściany stają się coraz wyższe, zaś ulice węższe. Że zaczynam się
dusić, kontury zatracają się zupełnie i wokoło mnie są już tylko zdeformowane kamienne bloki
i wiatr – wycie, huk, podmuchy. I że dostrzegam w swoim wnętrzu nieskończoność nieba –
wielkości małego ziarnka grochu. Staje się ono zimne jak blask księżyca, innym razem wrzące
jak słońce pustynne. Sam nie wiedziałem już, czy owa drobina jest strachem, przeczuciem czy
moim duchem, który nagle rozbudził się – i nie daje mi spocząć.
Żołnierz, zaniepokojony moją pewnie groteskową miną pożegnał mnie jakimś frazesem, na
który odpowiedziałem cicho przytaknięciem. Odchodząc czułem, że tamten przejął w siebie
część mojego niepokoju, że zrozumiał, iż wszelkie próby rozmowy ze mną, mającej skrócić nudę
nocnej warty, jest bezcelowa. Widział, że pytać nie ma o co i nie warto. Że oto nie ja idę, ale coś
mnie niesie, a większe jest to coś ode mnie, od niego i od ciężkich i obłych kamienic, z których
obłaziło wapno. Odtąd rzeczywistość zatracała się sama w sobie.
Dotarłem wreszcie do wielorodzinnego domu niedaleko głównego dworca, skąd dochodził
mnie przez wichurę odgłos sunących po torach ciężkich wagonów, prawdopodobnie
wojskowych. Wejście do budynku biegło od strony żelaznej drogi smukłą aleją, bujnie
zadrzewioną, z rzadka oświetloną ulicznymi latarniami. Zbliżając się do drzwi wspomniałem
słowa von Gottentota, które zawarł w pierwszym wysłanym mi liście. Już na sam widok
zalakowanej koperty z moim nazwiskiem, która wyszła spod jego dłoni poczułem przerażenie,
o ile jednak mocniej odczułem na sobie ciężar owej frazy: „Każdy człowiek nosi w sobie
uczucia, byty fikcyjne i niczemu niepotrzebne. Zmysłowe fałsze, bo przecież nic nie ma
pewnego, nic nie możesz wiedzieć naprawdę. Emocje to sznur na którym prowadzi się
wzajemnie bydło i na którym zawiśnie. Oto już pętla zaciska się na miękkiej tkance twojego
gardła”. Każdy krok, który czyniłem, odczuwałem jakby prowadził w górę po schodach na
szafot, za drzwiami spodziewałem się ujrzeć tę, która prowadziła mnie za rękę. Myliłem się
jednak, myśląc, że to ona stać się ma moim egzekutorem – to rezydujący w Pradze diabeł miał mi
wykopnąć stołek spod nóg. „Von Gottentot”, Nigdy nie podpisywał się imieniem, wątpię by
jakiekolwiek posiadał. Samo zresztą już samo nazwisko sprawiało wrażenie kiepskiego żartu.
Ileż w jego brzmieniu było drwiny i groteski, jakby tylko pozornie sprawiać miało wrażenie
czegoś złowrogiego i bluźnierczego. Taki pseudonim mógłby posiadać sztukmistrz w cyrku,
który swoimi występami budzi grozę wśród dzieci. Tajemniczy mędrzec sam był fałszem
opartym na fałszu.
Światło paliło się w oknie, za grubą zasłoną. Zaś za drzwiami wejściowymi do kamienicy
panował mrok, korytarz cuchnął mokrym drewnem obrabianym przez korniki. Uderzała panująca
we wnętrzu cisza – wichura jeszcze nie osiągnęła swojego kulminacyjnego punktu, ale już mnie
nie dotyczyła. Z boku rozbłysło światło – Mathilda Horn stała w wejściu do jednego z mieszkań.
Gniew, który w sobie powstrzymywałem nagle zamarł, tak pięknie wyglądała. Umalowana,
z precyzyjnie upiętymi w kok włosami. Spod szlafroka niedbale wysunęło się kolano.
– Jesteśmy sami, odesłałam mundury. Nie są już potrzebni – zawahała się teatralnie
przystawiając palec do policzka – a właściwie to cały czas byli zbędni, prawda? To był pokaz dla
ciebie. My, kobiety, uwielbiamy pokazówki. Wejdź, czekałam.
Stałem w brudnych, przemoczonych butach na miękkim, puszystym dywanie, na kominku
dymiły wonne kadzidła. Wiedźma zamknęła za mną drzwi.
– Przyszedłeś mnie zabić – powiedziała, nie uzewnętrzniając przy tym za grosz niepokoju.
Wydawała się być podniecona, jakby rzecz była już dokonana a triumf wrogich sił dopełniony.
– Jestem tu po to, by świat nie stanął w ogniu jeszcze groźniejszym, niż ten, który nas otacza.
– Czy na pewno? – usiadła przy stole, nalewając parującego naparu do orientalnych czarek.
Wskazała mi krzesło. – A może ma zostać podpalony po prostu z innej strony? Och – znów
teatralny gest – nie traktuj mnie jak idiotki, owszem, nie miałam jeszcze okazji przeczytać całości
korespondencji i zapisków z badań, ale i bez nich wiem dostatecznie wiele. Zacytowałabym ci
fragment Henoha, ale to nie mam chęci sięgać po książki w tej chwili. Pragniecie znaleźć
akcelerator, tę siłę, frazę czy modlitwę, która skłoni Boga do oczyszczenia Ziemi z grzechu. –
Przerwała na moment, dając mi chwilę na zajęcie stanowiska. Milczałem jednak, czując, że
sprawa jest już przesądzona. Upiła łyk naparu i kontynuowała: – O wiele łatwiej rozmawia się
teraz, gdy kładziemy karty na stół, nawet jeśli się przed tym wzdragasz. Razem poradzilibyśmy
sobie z tym o wiele sprawniej. – Wstała, prężąc dumnie ciało. – Sama mam wiedzę, dzięki której
mogę o wiele więcej niż może się ci wydawać. Zgłębiłam księgi z wielu dziedzin, innych wiar,
kłaniałam się przed wieloma bogami i boginiami, służyłam duchom i to one mnie służyły. A to
nie wszelkie wpływy, jakie posiadam. Berlin…
– Berlin! – krzyknąłem, podnosząc się z krzesła. – Miałem okazję widzieć dzisiaj twoich
przyjaciół. Nie mamy wspólnych celów. Jedyne, czego my chcemy, to końca wojny; niezależnie
od jej wyniku, sam jej akt to cierpienie milionów. Bóg oczywiści Ziemię, zapanuje ład, zamiast
tego piekła, które wy chcecie tylko podsycać.
– Dobry boże – westchnęła zirytowana – mam swoje cele, którymi mam zamiaru dzielić się
ani tobą ani wodzem. Myślisz, że jestem sługą władzy? Zbyt wiele czeka mnie tu poświęceń.
– W takim razie jesteś tym bardziej szalona!
– Nazbyt łatwo przychodzi ci oceniać, księże. Zwłaszcza że jesteś w samym środku tego
wszystkiego. Tuż obok mnie. – Tupnęła. – I nie jesteś tu bez powodu. – Odsunąłem się o krok
i ruszyłem w stronę drzwi. Szarpnąłem klamkę, zaraz jednak odbiłem się od karabinu, który
trzymał przed sobą strażnik. Padłem na dywan, czując ból w klatce piersiowej.
– Och – westchnęła, uśmiechając się uroczo i skinęła głową osobie za mną. Zostałem
przytrzymany i siłą przeniesiony wgłąb mieszkania. Tam jeden z mundurowych przytrzymał mi
głowę, podczas gdy drugi przymierzał się do otwarcia mi ust za pomocą bagnetu. Widząc, że nie
mam najmniejszych szans warknąłem wreszcie, że się poddaję. Mathilda wlała mi w usta
zawartość czarki, która stała wcześniej przede mną na stole.
– Przepraszam za to kłamstwo, to chyba ostatnie jakie między nami padło. Ale chyba nie
pomyślałbyś, że naprawdę ich odesłałam.
Nie wiem, jaka była to substancja i skąd wiedźma znała jej recepturę, najpewniej jednak
z jakiś mrocznych grimuarów, jednej z owych przeklętych ksiąg pogańskich, które gromadzą
bluźnierczą wiedzę setek lat bezbożnych praktyk.
Wpierw poczułem wielką słabość i wiotkość kończyn. Zostałem położony na wielkim
puszystym łóżku, zaś strażnicy wyszli bez słowa. Nie mogłem się ruszyć. Później zaczęła mi
drętwieć także dusza, co było aktem łaski. Od świata odseparowała mnie jakby błona,
przepuszczająca tylko część bodźców. Słyszałem wicher zawodzący za oknem, gwiżdżący
między szczelinami w oknach, krople co podmuch uderzające gwałtownie o szybę. Widziałem
jak jedwabny szlafrok Mathildy Horn zsuwa się na podłogę. Wiedźma patrzy mi głęboko w oczy,
mówi coś powoli i głośno – ale ja słyszę tylko wiatr.
Śniła mi się burza, w której każdy grzmot był słowem zbyt potężnym, bym mógł je
zrozumieć. Byłem jedną z kropel deszczu, która nurkowała w powietrzu, leciała przez
nieskończoność w stronę ziemi. Przewalające się czarnym niebem pioruny były wielkości
światów, moje myśli zaś kierowały się ku temu, co było nad chmurami. Nim jednak zdołałem to
pojąć, przyszło zimne i mdłe przebudzenie.
Mistrz Gottentot włada potworami małymi i dużymi. Ogromne bestie nawiedzają mnie
w snach, sprawiając, że budzę się szepcząc „Nefilim, nefilim”.
Chcieliśmy wykorzystać je do swoich celów, naprawić świat, nie wiedzieliśmy jednak, że
mają one już swojego pana, a on uwielbia prowadzić gry. Wojna nie będzie miała się prędko ku
końcowi, ale wiem że osiadły w Pradze czarnoksiężnik nie wspomaga i nie wspomagał żadnej ze
stron. Nie znajduję jednak w tym wielkiego pocieszenia. Mniejsze potwory? Och, to przecież my.
Gdy rano wygrzebałem się z rynsztoka, umorusany, przemarznięty i bolejący, zastałem
proboszcza w łóżku. Miał gorączkę i majaki. Posłałem po doktora, staruszek jednak z trudem
współpracował. Wydawał się być zlękniony, bredził i jego serce raz biło gwałtownie, raz tętno
opadał niebezpiecznie nisko. „Jest ksiądz przemęczony”, gderał medyk, osłuchując plecy
pacjenta. Ów kątem oka śledził moją twarz, gładził się po pomarszczonych, słabych ramionach,
jakby szukając oparcia w czymś żywym i realnym. „Czy ksiądz się nie przepracowuje?
Przydałoby się jakieś sanatorium, ale teraz, w czasie wojny…”.
– To od przeciągu – wysapał wreszcie staruszek, patrząc na mnie z wyczekiwaniem. Jadłem
niemrawo chleb z cienką warstwą miodu, tłumiłem w sobie natłok pytań i emocji związanych
z nocą, która zakończyła się dla mnie omdleniem. Bóg jeden wie, co działo się później. Gdybym
tylko miał ku temu siłę… ale czy wtóra wizyta w mieszkaniu Mathildy nie skończyłaby się
podobnie? Czyli właściwie jak? Zacząłem zdawać sobie sprawę, że nadal nie jestem do końca
przytomny, że narkotyk, który we mnie wmuszono jeszcze płynie mi w żyłach i tylko chyba
dlatego mam w sobie ten spokój. – Zimno i wilgoć, to straszne – mamrotał nadal proboszcz,
wybałuszając na mnie oczy. – Całą noc w zimnie i wilgoci. To straszne – dodał z emfazą.
Znaczenie jego słów dotarło do mnie wreszcie, serce mi przyspieszyło. Lekarz jeszcze chwilę
egzaminował zdrowie mojego przełożonego, wreszcie jednak powtórzył coś o sanatorium, zalecił
odpoczynek i wyszedł. Opuściłem plebanię zaraz za nim.
Piwnice pod kościołem – odkąd pamiętam wydawały mi się nieprzyjemne. W jednych
pomieszczeniach panowała wilgoć, w innych powietrze było suche, albo przeciągi szarpały
płomieniem świecy. Echo dudniło przy każdym kroku i nawet wiedząc, że znajduję się
w poświęconym, Bożym miejscu, nie mogłem do końca wyzbyć się uczucia niepokoju, gdy
schodziłem w owe ciemne korytarze. Tego jednak dnia, po powrocie z mieszkania Mathildy,
czułem tam inny niepokój, strach odmienny, ale intensywniejszy. Jakby poświęcone miejsce
odwiedziło coś boskiego, co zupełnie zmieniło strukturę i materię, w sposób bezpośrednio
niezauważalny dla człowieka. Zmianę odczuwałem najbardziej pierwotną częścią swojej duszy.
Była ona jak dźwięk dzwonu, który odezwał się gdzieś nieskończenie głęboko i trwa
w nieskończoność. Zastała, niechcąca wygasnąć wibracja. Wąska luka, która otwarła się
w nieznaną ludzkości rzeczywistość.
Światło lampy naftowej zdawało się być tłumione lub wysysane, szedłem niemal po omacku.
Gdzieś z daleka usłyszałem krótki i urwany krzyk. Poznałem głos rabina i czym prędzej ruszyłem
w jego kierunku, obijając się o nagle wyrastające przede mną drzwi, potem o ścianę. Zupełnie nie
potrafiłem się odnaleźć w korytarzach, które przez długie miesiące dzień w dzień odwiedzałem.
Odnosiłem wrażenie, że zapuszczam się coraz głębiej w nieznaną i obcą mi rzeczywistość.
Atawistyczny strach eskalowała rosnąca we mnie świadomość wracających obrazów z upiornej
nocy. Stałem się współtwórcą grzechu, którego konsekwencji jeszcze wtedy nie mogłem
przewidzieć. W mojej głowie walczyły dwa obrazy – rosnących przede mną gigantycznych
katakumb, w które przerodziły się piwnice i nagiego ciała Mathildy Horn, które wracało pośród
wizji z narkotycznych halucynacji. Niemal czułem jej rozpalony dotyk, przyspieszony oddech,
wycie pradawnej istoty – wilkołaka – który przebudził się pośród wichury i ulewy, który obcował
z wiedźmą szepczącą inkantacje między spazmami rozkoszy.
Niemal potknąłem się o leżące na posadzce ciało Icchaka Goldberga. Był zimny i blady jak
śmierć. Osiwiał zupełnie. W pierwszej chwili myślałem, że krzyk jaki usłyszałem wcześniej był
jego ostatnim, z trudem jednak wyczułem śladowy puls. Trwał w głębokim uśpieniu. Z trudem
poznać można było w tym ciele owego możnego rabina, jakim był jeszcze niedawno. Wychudł
okropnie, przez ostatnie miesiące jedząc raczej z obowiązku niż potrzeby, od braku słońca skóra
mu zbladła i stała się szpetna. Najgorsze były jednak dla mnie jego oczy, w tym momencie
szczęśliwie zamknięte.
Mimo iż ważył niewiele – niczym kilkunastoletni chłopiec, wlokłem go korytarzami w jedną
z cieplejszych i suchych sal, z niemałym trudem. Wreszcie zacząłem rozpoznawać miejsca
w których się znajdowałem, choć uczucie sakralnego niepokoju trwało we mnie dalej.
Długie dni spędzałem na czuwaniu na przemian przy jednym i drugim starcu, mozolnie
wyciągając z nich strzępy wspomnień z owej nocy, podczas której rabin postanowił samodzielnie
przywołać pradawne istoty i zaprowadzić Boży porządek. Unikali szczegółów, odzywając się
raczej tylko półsłówkami, sam zaś w pewnym momencie zaniechałem dalszych indagacji, widząc
jak niekorzystnie na nich wpływają. Po jakimś czasie proboszcz wrócił do względnego zdrowia,
jeśli można było tak określić jego i tak podły duchowo stan, rabin zaś popadał w coraz
mocniejszy obłęd. Gotowi byliśmy nawet zaryzykować wyprowadzenie go z podziemi, nie chciał
jednak opuszczać swojego miejsca.
Coraz trudniej znoszę każdy kolejny dzień; tonące w fantasmagoriach noce wydają się być
już wręcz wytchnieniem. Myślę o Mathildzie Horn, o tym, jak wreszcie zmusiłem się w wiele dni
po incydencie do zbliżenia się do onej kamienicy, w której podano mi eliksir. Opuściła je – jak
się zdaje kilka dni wcześniej. Zabrała jedynie najpotrzebniejsze rzeczy, porzucając cały swój
dobytek na pastwę losu. Zostałem tam przydybany przez mundurowych, którzy jednak
najwidoczniej nie zdawali sobie sprawy, jaką rolę odegrałem w tej historii. Przyszedł ów oficer
gestapo o twarzy jak aksolotl. Długo rozmawialiśmy, indagował z różnych stron, próbował grozić
lub obiecywać wiele doczesnych rzeczy. Wspominał o kontaktach w Berlinie, wreszcie zaczął
krzyczeć. Pozostawałem bezradny, bo nawet gdybym chciał mu powiedzieć gdzie jest wiedźma –
jak i on również ją nazywał – skąd miałbym wziąć tę wiedzę? Kolejny list od Gottentota
przyszedł następnego dnia po przesłuchaniu i wtedy zrozumiałem jego przebiegłość.
„Przebywa u mnie ostatnimi czasy pewna dama”, pisał. „Poznaliśmy się doskonale i będzie
u mnie rezydowała przez pewien czas, bo nie czuje się najlepiej. Jest brzemienna.” Zbladłem,
czytając te słowa. Kolejnych listów nie miałem już odwagi otwierać, choć przychodziły
regularnie co dwa - trzy dni.
Budzą mnie nocami odgłosy detonacji, krzyki i strzały oraz wycie ogromnych silników
aeroplanów. Wstaję wtedy – rozgorączkowany i schodzę w piwnice, by upewnić się, czy rabin
Icchak Goldberg nie zniknął. Boję się, że któregoś dnia zagubi się w którymś z mrocznych
korytarzy i już więcej o nim nie usłyszymy. Jest tam jednak, nawet dzisiaj, mimo iż mamy środek
nocy, nie śpi. Śpiewa niepokojącą hebrajską pieśń, której melodia daje mi ukojenie. Staruszek
nawet nie zauważa, że przyszedłem. Dzień za dniem spędzałem walcząc ze sobą, wreszcie jednak
dzisiaj przełamałem lak na ostatnim liście przybyłym z Pragi.
„Dziecko rośnie nadzwyczaj szybko, myślę że poród nastąpi nie później niż za tydzień” –
pisał we wczorajszym liście, w miesiąc po zaginięciu Mathildy. „Moja przyjaciółka czuje się
słabo, dziecko wysysa z niej siły. Mówi, że przyszło do niej we śnie, miało włosy jasne jak wełna
i świecące oczy. Myślisz, że będziemy mogli spodziewać się Ciebie jeszcze przed
rozwiązaniem?”. Do listu dołączona była kartka z odciśniętym karminowym śladem ust, które,
zdaje się, rozpoznałem. Nie mam wątpliwości, że to nie ślad szminki, tylko najprawdziwsza
krew.
Śpiew rabina daje mi chwilę wytchnienia, tak potrzebnego w trudnych chwilach. Potrzeba mi
wiele siły, zwłaszcza teraz. Siła łącząca mnie z Mathildą Horn trzyma mi serce w pięści.
„Nefilim”, szepcze stary Żyd. „Tak”. Myślę o liście, który nakreśliłem drżącą ręką w swoim
pokoju i który muszę z rana nadać do Pragi tajnym kanałem. Sam zaś wyruszę zaraz za nim.
Aby wampira unicestwić, należy pamiętać o jednej prostej zasadzie – Miej wiarę w Pana. Nic
innego ci nie pomoże.
Wiara to stan ducha. Siła serca, a nie jak wielu myśli – nauka. Odrzuć przeto wszelkie
„dowody”. Nie będą ci one potrzebne. Stań ufny, pokorny, lecz wyprostowany. Całą wolę, i wiarę
swoją, skup w sercu i pozwól by ze świetlistą modlitwą na usta wypłynęła chwaląc Pana i Jego
anioły. Ale pamiętaj, by modlić się głośno i żarliwie, bo Siódme królestwo Absolutu jest daleko
od szamba, w którym żyjesz. Jeśli nie przywołasz Jego, to przyjdą po ciebie „ci drudzy”, a ich
boi się nawet sam Diabeł.
Nie potrzeba koła, trójkąta ani dziwnych znaków. Ofiarne świece czerwone i białe, schowaj
między bajki. Wystarczy modlitwa i egzorcyzm, a jeśli wiara twoja jest silna, nawet wypalone
świece rozbłysną czerwonym płomieniem na podobieństwo niebiańskiego gniewu. Modlitwa jest
zawsze dobra i słuszna. Jej moc cię poprowadzi.
Pióra czarnego koguta zostaw niedzielnym satanistom, a kości kruka i szpony gargulca niech
szczerzą się ze słoików w domach kolekcjonerów. Są gówno warte. Oczy zamknij i chwyć mocno
za medalion. Moduluj głos, zmieniaj język i tempo modlitwy, aż poczujesz że spadasz w otchłań.
Spadaj i poczuj jak umierasz. Tylko brak lęku może cię teraz ocalić. Poczujesz wibracje Psalmów,
które przenikną przez twoje członki, a w rękę twą wcisną potężny oręż do walki z wampirami –
Zaklęcie Astralnych Kajdanów. Dzięki niemu schwytasz upadłych, krnąbrne dzieci Babel, które
przed eonami ośmieliły się rzucić wyzwanie niebiosom.
Bądź spokojny. Zaklęcie wymawia się samo i zamyka swe magiczne szczęki na astralnym ciele
wampira pozbawiając go mocy. Na krótką chwilę, ale to wystarczy. Wtedy jest twój. Rozetnij jego
powłokę i śmiało wyrwij z gnijących trzewi okruch Babel – serce każdego wampira.
Bądź spokojny. Jesteś Inkwizytorem, karzącą prawicą Pana. My nigdy nie chybiamy celu.
Łowcy
Paweł „DarkAraghel” Rejdak
Dafne i Wiktora spotkały się przy wyjściu z kanałów, gdzie przemysłowy szlam zmieszany
z fekaliami chlustał do rzeki z wielkiej betonowej rury.
Obie upadłe rozmawiały tylko chwilę, jak zwykle obrzucając się wzajemnie obelgami i stertą
uszczypliwych uwag. Przyjaciółki nieraz potrafią udowodnić, jak miłości blisko jest do
nienawiści.
Dafne, z triumfem wymalowanym na pięknej, porcelanowej twarzy, odeszła w stronę
głównej drogi, znikając po chwili w oblepiającej wszystko mgle, Wiktoria zaś, złorzecząc
przyjaciółce pod nosem, odwróciła się na pięcie i zniknęła w głębi rury prowadzącej w mrok.
Miejskie kanały, czyli mroczne królestwo Viccariusa ciągnęło się setkami tuneli, wiło niczym
czarne węże, splatało ciasno. Tysiące meandrycznych zakamarków było terenem, którego nie
sposób zbadać ni egzorcyzmować.
Te kundle z wieży Babel są jak zaraza, jak plaga. Gdzie nie spojrzeć, wszędzie ich pełno.
Tfu! Obraza boska!
Samotny mnich spoglądał w ziejącą z rury ciemność i uzbrojony we własną wiarę wkraczał
prosto w paszczę lwa.
Gdzie są Anioły, kiedy się ich potrzebuje?! Pewnie w dupie.
***
Greg przeładował kałasznikowa i położył palec na spuście. Po skroni pociekła mu strużka
potu. Drżał.
W kanałach było zimno i ciemno, a unoszący się wokół odór dławił stęchlizną i smrodem.
Smrodem krwi. Zatem ta suka musiała tutaj być! Ścierwojad!
Mnich szedł powoli, brodząc po kostki w śmierdzącej brei. Co jakiś czas wchodził w mdławy
słup światła rzucany z góry przez splatające się nad nim ściekowe kraty. W jasnej poświacie
twarz duchownego przecinały ukośnie padające cienie. Może i lepiej, bo nie należał on do
najprzystojniejszych. Blada, sinawa skóra opinała się na sterczącej brodzie i kościach
policzkowych, jakby miała zaraz popękać. Wyłupiaste, mocno przekrwione oczy upodobniały go
do ryby, a ścięte od ciągłego przygryzania zęby znaczył ciemny nalot tytoniu. W nosie miał kilka
dużych okrągłych kolczyków, te małe zaś oblepiały małżowiny uszne, pyszniąc się jak dojrzałe
winogrona, unurzane w złocie i blasku kolorowych kamyków. Najbardziej w oczy rzucał się
jednak tatuaż trzech czarnych krzyży, wtłoczony fanatyczną dłonią artysty tuż pod skórę twarzy.
Pierwszy na czole i po jednym na policzkach, a wraz z nimi litery J, H i S. Ich czerń odcinała się
wyraźnie od bladej cery zakonnika.
Mnich zamknął oczy, chwycił mocno za medalion i począł szeptać urywane frazy modlitw
i egzorcyzmów. Zmieniał ton głosu, prędkość mowy, a nawet język. Z łaciny na grekę, stamtąd
na angielski, francuski, coś niezidentyfikowanego i koniec końców na aramejski. Zdawało się, iż
ten bełkot nie ma kompletnie sensu; ta paplanina bez ładu i składu nie może odnieść żadnego
skutku. Nagle urwał. Gdy otworzył powieki, jego oczy zniknęły, pozostawiając puste oczodoły
pełne zaschniętej krwi.
Szczur pisnął, zasyczał i pomknął w głąb korytarza. Ślepy mnich wsunął rękę pod habit
i wydobył stamtąd Sang-ryth’al. Nóż o podwójnym ostrzu wykuty ze świętej stali mocą czystej
modlitwy był śmiertelną bronią dla zarazy, na którą polował Greg. Wchodząc tu miał trop, a teraz
miał też broń i oczy jednakie z potworem, którego ścigał. Szanse zaczynały się więc
H A L L O W E E N P O P O L S K U
31.10 Księga cieni Spis treści Wstęp Księga Cieni Kinga Ochendowska Wielkie potwory mistrza Gottentota Paweł Mateja Łowcy Paweł „DarkAraghel” Rejdak Ode złego Grzegorz Gajek Mgła Marek Rosowski Serce i wahadło Marcin Podlewski Książka ze szkła Anna Klejzerowicz Będzina Marek Ścieszek Groza zza muru T. J. Krzywik Mistrz lalek Anna Rybkowska Jedność Maciej Kaźmierczak Czarownice Magdalena Witkiewicz Narodziny Bogini Ewa Bauer Broń mnie od pokuty Kornelia Romanowska Po drugiej stronie księgi Robert Rusik Siedlisko Maciej Lewandowski Potrzeby Tomasz Czarny Spójrz w moje oczy Szymon Adamus I co ja robię tu? Krzysztof T. Dąbrowski Ta księga Chepcher Jones Pierwsza strona Marek Grzywacz Tam chciałbym się zestarzeć… Karolina Wilczyńska Oko czarownicy Andrzej F. Paczkowski Cienie Michał Stonawski O tym jak ciemność straciła kobietę Kamil Czepiel Powroty Antonina Kostrzewa Ścieżka bez nazwy Krzysztof Maciejewski
Alfabetyczny spis autorów: Szymon Adamus Ewa Bauer Tomasz Czarny Kamil Czepiel Krzysztof T. Dąbrowski Grzegorz Gajek Marek Grzywacz Chepcher Jones Maciej Kaźmierczak Anna Klejzerowicz Antonina Kostrzewa T. J. Krzywik Maciej Lewandowski Krzysztof Maciejewski Paweł Mateja Kinga Ochendowska Andrzej F. Paczkowski Marcin Podlewski Paweł „DarkAraghel” Rejdak Kornelia Romanowska Marek Rosowski Robert Rusik Anna Rybkowska Michał Stonawski Marek Ścieszek Karolina Wilczyńska Magdalena Witkiewicz
Wstęp Drodzy Czytelnicy, to już po raz trzeci spotykamy się z Wami w cyklu 31.10 Halloween po polsku. Tym razem chcemy Was zapytać, czy wierzycie w magię, zaklęcia, czarownice i tajemne księgi? Zastanówcie się dobrze nad odpowiedzią, zanim przystąpicie do lektury. Czeka Was bowiem nie lada wyzwanie. Zanim jednak zaczaiło się ono na Was, najpierw dopadło dwudziestu siedmiu autorów, którzy przyczynili się do powstania najnowszej edycji 31.10. W największym sekrecie, pod osłoną mroku i w blasku księżyca, szukali w najodleglejszych krańcach ziemi tajemniczych ksiąg, by potem opowiedzieć Wam swoje historie. Tym razem naprawdę bardzo czarodziejskie. Jak zwykle, żaden z autorów nie wiedział, o czym pisze reszta. To ćwiczenie, związane nie tylko z umiejętnością pracy w grupie, ale również z innym niż czysto literacki rodzajem wyobraźni. Niezwykle trudno jest bowiem stworzyć spójną całość z indywidualnych kontrybucji, pełnych indywidualnego ognia, różniących się postrzeganiem świata, podejściem, a nawet zrozumieniem tematu. Ale przecież nie miało być łatwo, tylko kreatywnie, pasjonująco i co najważniejsze – oczywiście magicznie. Czy nasi autorzy sprostali zadaniu? O tym przekonacie się już za chwilę. Jak zwykle, chciałabym podziękować wszystkim uczestniczącym w projekcie. Nie tylko autorom, ale również tym, których pracy nie widać gołym okiem i nie pojawiają się na okładce czy w spisie treści. Wśród tych osób znajduje się z pewnością Chris Babental, który od trzech lat ofiarnie dba, żeby doświadczenie naszych czytelników, sięgających po Halloween po polsku, było bez zarzutu w zakresie składu i konwersji publikacji. W tym roku przygotował dla nas również wspaniałą okładkę. Serdecznie dziękujemy! Nie da się również nie docenić wkładu Moniki Olasek, która zajęła się logistyczną częścią powstawania Halloween II w wersji papierowej. Moniko, wielki ukłon. To dzięki Tobie możemy ofiarować papierowe egzemplarze naszym czytelnikom. Kolejnym punktem na długiej liście podziękowań są oczywiście autorzy, fantastyczna grupa ludzi, potrafiąca współpracować razem pomimo dzielącej ich odległości i przy użyciu wyłącznie wirtualnych narzędzi. Możecie mi wierzyć, że nie jest to łatwe i wymaga wiele zrozumienia dla siebie nawzajem. Mamy to szczęście, że nasi autorzy są naprawdę wyjątkowi, zarówno jako indywidualności, jak i grupa. Bardzo się cieszę, że dane mi jest pracować z tak wspaniałymi ludźmi. I oczywiście Wy, nasi czytelnicy. Tak naprawdę, to właśnie Wy jesteście najważniejsi. To dla Was piszemy i dla Was zbieramy się co roku, aby opowiadać halloweenowe historie. Wam dziękujemy przede wszystkim za wspaniałe przyjęcie naszych książek. Cieszymy się, że bawicie
się razem z nami. To jedna z najpiękniejszych właściwości interentu – pomimo dzielących nas odległości, kilometrów, kontynentów i stref czasowych, łączy nas i zbliża pasja oraz dobra zabawa. To dlatego właśnie spotykamy się już po raz trzeci. Dziękujemy Wam, że jesteście z nami! W tym roku, poza wyborem opowiadań, w którym, jak mamy nadzieję, każdy z Was znajdzie coś dla siebie, nasi autorzy postanowili podzielić się z Wami swoją wiedzą magiczną. Dlatego, pomiędzy zmurszałymi stronami Księgi Cieni znajdziecie również tajemnicze przepisy i zaklęcia. Pamiętajcie, że magia to delikatna materia. Wszelkie zaklęcia wypróbowujecie na własną odpowiedzialność! A jeśli dopadną Was złe moce… nie piszcie, nie dzwońcie, nie szukajcie u nas pomocy. A najlepiej wcale nie próbujcie tego w domu. Mamy nadzieję, że i w tym roku będziecie się dobrze bawić. Zapraszamy Was również na naszą stronę na Facebook’u, gdzie wspólnie spędzimy tajemniczy wieczór Halloween. Do zobaczenia i strzeżcie się! Strzeżcie się czarownic… Redaktor wydania, Kinga Ochendowska
Aby rzecz ukrytą, osobie przynależną odnaleźć Ingrediencje: świeca purpurowa, moce umysłu wzmagająca, athame, sztylet rytualny, kwiat lawendy. Zapal świecę purpurową i krąg sztyletem zatocz tak, by się zamknął i złej mocy do swego wnętrza nie dopuścił. Kwiat lawendy suszony rozrzuć wewnątrz kręgu i wdychaj zapach jego, by myśli swoje skoncentrować i oczyścić. Przymknij oczy i na pojawienie się obiektu czekaj. Dla lepszego efektu wzywaj żywioły: ziemię, ogień powietrze i wodę, by ujawniły miejsce jego pobytu. Gdy przeznaczony ci przedmiot gotów objawić się będzie, drogę do niego wskaże ci niebieska poświata. Z obiektem postępuj ostrożnie, bowiem przeznaczenie Twe z nim jest związane i skrywaną prawdę o Tobie wyjawić może.
Księga Cieni Kinga Ochendowska Dość długo odkładałam porządkowanie strychu po śmierci babci. Jak wiadomo, przeżyte lata zapisują swoją historię w przedmiotach. Bibelotach, strojnych sukniach, książkach, obrazach, a nawet meblach czy przedmiotach domowego użytku. Nie chcąc się z nimi rozstawać, zamykamy je w piwnicy lub na strychu, jak niemych świadków dawno zapomnianej świetności. Tak było w przypadku domu babci. Strych był ich prawdziwym cmentarzyskiem. Jako dziecko, bałam się tam wchodzić, zresztą babcia zabraniała tego surowo tłumacząc, że belki pod dachem mogą być spróchniałe i niebezpieczne. Odkąd pamiętam, babcia pachniała naftaliną i lawendą – specyficzny rodzaj zapachu, który zwykle unosi się w szafach i kufrach. Miała dobry, ciepły uśmiech i niezwykły błysk w niebieskich jak niezabudki oczach. Była babcią. W kieszeni białego fartucha zawsze znajdowała coś dobrego, gdy przybiegałam zapłakana, z obtartymi kolanami i łokciami. Wiadomo przecież, babcie takie są. Na początku spędzałam u niej każde wakacje i cieszyłam się na myśl o kolejnym przyjeździe. W domu babci nie sposób było się nudzić. Za oknami rozpościerała się pełna wrzosów łąka, za nią las i niewielka rzeka. Mogłam biegać do woli, chociaż czasem brakowało mi towarzystwa, bo w pobliżu nie mieszkały inne dzieci. Bawiłam się z babcinymi kotami, które wszystkie, jak jeden mąż, były czarne jak węgiel, oraz babcinym psem, który był najbrzydszym psem na świecie. Miał zmierzwione kudły, których nie dawało się rozczesać i dwukolorowe oczy – jedno niebieskie, a drugie brązowe. Podobnie jak koty, zawsze chodzi własnymi drogami – pojawiał się znikąd i znikał kiedy chciał. Ale zawsze, ale to zawsze, przychodził, gdy byłam smutna albo chora. Kładł się wtedy obok i wpatrywał we mnie tymi swoimi różnokolorowymi ślepiami. Kiedy tak patrzył, czułam się bezpieczna, spokojna i szybko zasypiałam. Rano smutek i choroby znikały, jak to u dzieci bywa. A my wybieraliśmy się do lasu, albo nad rzekę. Tam gdzie czekała przygoda. Potem zaczęłam dorastać i coraz mniej interesowały mnie wyjazdy na babciną wieś. Chciałam spędzać czas z rówieśnikami, na słuchaniu muzyki, rozmawianiu o seksownych aktorach, nowych fryzurach i rozmowach o nastoletnich tajemnicach. Oczywiście spotykaliśmy się w czasie świąt, które u babci zaczynały się zwykle 21 grudnia, od zapalenia w kominku olbrzymiego polana. Była też choinka i prezenty, ale to właśnie owo polano zapamiętałam najlepiej. Nie zauważyłam, żeby jeszcze ktoś tak robił. Zresztą, babcia miała wiele dziwnych nawyków. W lecie, po sianokosach, robiła ze słomy małe laleczki. Wiosną, przywiązywała do drzewa kolorowe wstążki i zaplatała je w długie warkocze, zaś jesienią, gdy przychodziły pierwsze chłody, stawiała przed stodołą latarnię, zrobioną z wielkiej rzepy, którą na tę okazję zawsze hodowała w ogródku. Nie przypominam sobie, żebym rozmawiała o tym kiedykolwiek z mamą albo tatą. Rzeczy były takie, jakie były. To był świat babci i to ona ustalała reguły. W końcu nadszedł czas studiów, który wspominam z tęsknotą. Byłam już wystarczająco dorosła, by robić to, na co miałam ochotę i wystarczająco niedojrzała, by popełniać błędy i nie wychodzić spod parasola ochronnego rodziców. Trzy razy zmieniałam kierunek studiów. Raz poszłam na ochronę środowiska, następnie na archeologię. W końcu znalazłam się na bibliotekarstwie i tam już zostałam. W 5 lat później trzymałam w ręku tytuł magistra i zastanawiałam się, co szykuje dla mnie los. W tym czasie babcię odwiedzałam niezbyt często, zdarzało mi się opuścić nawet świąteczne spotkania rodzinne. Wraz z grupą przyjaciół ze studiów spędzaliśmy czas w górach, w schronisku, albo urządzaliśmy sylwestrową imprezę na mazurach. Rodzice często wspominali, że babcia chciałaby mnie zobaczyć, ale nie naciskali. Wiedzieli, że
młodość ma swoje prawa. Co prawda, od czasu do czasu gryzło mnie sumienie, ale wyrzuty szybko znikały w czasie zabawy w dobrym towarzystwie. Potem dostałam swoją pierwszą pracę i muszę przyznać, że był to nadzwyczajny zbieg okoliczności. Dyrektor biblioteki uniwersyteckiej zarekomendował mnie jako asystentkę szefa działu literatury obcej. Tuż przed świętami zostałam wysłana do Włoch, do Rzymu, w celu uzgodnienia warunków przekazania na pewien czas części księgozbioru tamtejszej biblioteki. Znów nie miałam szansy na spędzenie świąt z rodziną. I tego właśnie roku babcia zmarła. Z tego co mówili rodzice, zdążyła jeszcze zapalić wielkie polano. Wieczorem wszyscy siedzieli na dole, grzejąc się w bijącym od niego cieple. Mama i tata poszli spać wcześniej, babcia z uśmiechem powiedziała, że jeszcze trochę posiedzi i pogrzeje stare kości. Miała smutne oczy. Rano znalazła ją mama – siedzącą w ulubionym fotelu, przy dogasającym polanie. Podobno na twarzy miała wymalowany spokój. Nigdy sobie nie wybaczyłam, że mnie tam nie było, że wybrałam pracę zamiast rodzinnych świąt. Z resztą, dręczyło mnie też wspomnienie wszystkich pozostałych okazji, kiedy uciekałam na zabawę z rówieśnikami, zamiast spędzić z nią święta. Dotarło do mnie, że tego czasu nikt już nam nie zwróci. Ani mnie, ani jej. W testamencie, babcia zapisała mi swój dom. Nie wiedziałam, co z nim począć, chociaż rodzice wspominali co jakiś czas, że warto byłoby go zachować dla wnuków. Nie myślałam wtedy o dzieciach. Nie miałam nawet chłopaka. Zbierałam siły, żeby zrobić pierwszy krok do sprzedaży domu – przejrzeć zgromadzone tam rzeczy, posegregować, niepotrzebne wyrzucić. Byłam przekonana, że rodzice będą chcieli zatrzymać kilka pamiątek po babci, a na kupujących źle działa panujący w domu bałagan i masa szpargałów. Pojechałam do domu babci pod koniec października, tuż przed świętem zmarłych. Nie pomyślałam wtedy, że to może nie być najlepszy czas na odgrzebywanie wspomnień i rozdrapywanie ran. Jednak dni umykały tak szybko wypełnione pracą i obowiązkami, że nie zauważałam upływającego czasu ani dat w kalendarzu. Po prostu, pewnego jesiennego dnia zebrałam się w sobie, kupiłam bilet na pociąg i pojechałam. Droga ze stacji była krótka. Brzegiem lasu, jak tysiące razy w dzieciństwie. Teraz jednak cienie drzew wydawały mi się bardziej tajemnicze, a odgłosu lasu mniej przyjazne. Raz na jakiś czas słychać było pohukujące sowy, przekrzykujące szarpiący konary drzew jesienny wiatr. Z ulgą więc dostrzegłam wyłaniające się z cienia zarysy domu babci. Stara furtka zaskrzypiała jak zawsze. Ręce drżały mi lekko, gdy próbowałam trafić kluczem do dziurki. W końcu zasuwka ustąpiła i przywitał mnie chłód dawno nieogrzewanego domu. Na szczęście rodzice regulowali wszystkie płatności związane z domem, więc po pstryknięciu przełącznika kuchnię i pokój zalała fala jasnego światła. Odetchnęłam z ulgą. Dom wyglądał jak zawsze. W zasadzie jak zawsze, bo czuło się w nim rodzaj pustki, nieobecności. W kominku wciąż leżało wielkie, na wpół spalone, świąteczne polano. Na meblach i blatach osiadła cienka warstwa kurzu. Babcia nigdy by na to nie pozwoliła. Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić i zaczęłam żałować spontanicznej decyzji. Pokoje na piętrze, te gościnne, w których spałam zwykle ja i rodzice, wydawały się zimne i ponure. Na dole, tam gdzie zmarła babcia, spać nie chciałam. To wydawało się niestosowne. Przez chwilę, z nieobecnym wzrokiem zastanawiałam się, co stało się ze zwierzętami babci i zorientowałam się, że nigdy nie zapytałam o to rodziców. Może odeszły, w końcu żyły bardzo długo, od czasów mojego dzieciństwa. A może zabrali je sąsiedzi? Otrząsnęłam się z przygnębiających myśli. Wstawiłam czajnik wody i zrobiłam gorącą herbatę, jeszcze z babcinej mieszanki, zamkniętej w szczelnej, metalowej puszce. Pachniała jak zwykle – latem, kwiatami i słońcem. Oczy zaczęły mi się zamykać i zasnęłam, zwinięta na kuchennej ławie. Rano obudziły mnie promienie jesiennego słońca, wpadające przez kuchenne okna. Byłam
zziębnięta i skostniała – ława to jednak nie najlepsze miejsce do spania. Rozejrzałam się w około. Dom wydawał się mniej przygnębiający niż wieczorem. Jak mawiała babcia, złe myśli odchodzą wraz z nadchodzącym świtem. Jak zwykle – miała rację. Porządkowanie postanowiłam zacząć od strychu, czyli cmentarzyska staroci. Dopiero w świetle dnia, wpadającego przez małe okienko na poddaszu, zrozumiałam, jak ciężkie zadanie mnie czeka. Na strychu znajdowały się przedmioty, których istnienia nawet nie podejrzewałam. Stara komoda, bez jednej nogi. Pęknięte olbrzymie lustro w sczerniałej ze starości ramie. Wyszczerbione wazoniki, stare książki i albumy ze zdjęciami. Na zakurzonych półkach starych regałów trudno było znaleźć wolne miejsce. Na strychu było wszystko. Pracowałam przez cały dzień, czas upływał niepostrzeżenie, a mnie udało się oczyścić zaledwie niewielką przestrzeń. Znalazłam kilka słomianych lalek i swojego własnego starego misia bez jednego oka oraz koronkową, pewnie ślubną suknię babci – kiedyś zapewne białą, teraz szarą i spłowiałą. Niektóre rzeczy bez żalu odkładałam na stos przeznaczony do wyrzucenia, nad częścią musiałam się zastanowić. Niektóre z pewnością chciałam zachować. Na strychu powoli zapadał półmrok. Niestety, nigdy nie podciągnięto tam elektryczności, więc zaczęłam się rozglądać za jakimś źródłem światła i dostrzegłam w kącie świecznik z grubą, fioletową świecą. Zapaliłam ją przy pomocy leżących obok, starych zapałek. Obrazek na pudełku przedstawiał uśmiechniętą twarz słońca. W świetle chybotliwego płomienia świecy strych nabrał innego klimatu. Cienie stały się ciemniejsze, a zarysy przedmiotów bardziej tajemnicze. Pomyślałam, że czas już zakończyć pracę, gdy mój wzrok padł na małą skrzyneczkę, której przedtem nie zauważyłam. Podniosłam ją i przesunęłam dłonią po zakurzonej pokrywie. Na wieczku znajdowała się duża, pięcioramienna gwiazda, na której ramionach znajdowały się malunki przedstawiające dziwne twarze. Z ust jednej z nich wydobywał się płomień, z ust drugiej płynęła woda. Trzecia wyglądała tak, jakby głęboko oddychała, a czwarta, uniesiona ku górze, wypuszczała zielone pędy. Na samym szczycie znajdował się symbol słońca i księżyca, połączony w jedno. Powoli otworzyłam wieczko. W środku, na podkładce zrobionej ze starego, czerwonego weluru, leżał nóż, jakiego w dawnych czasach używano do rozcinania papieru. Piękna, rzemieślnicza robota. A obok mały woreczek wypełniony ziołami, w których natychmiast rozpoznałam babciną lawendę. Ostrożnie wyjęłam nóż i woreczek z pudełka, i trzymając go w ręku obróciłam się dookoła, szukając najlepszego miejsca, by dokładnie go obejrzeć. Wtedy, zapewne pod wpływem nacisku stary woreczek z lawendą pękł i jego zawartość rozsypała się po podłodze. Głęboko wciągnęłam powietrze, wdychając znany, uspokajający zapach. Na chwilę przymknęłam oczy i pod powiekami zobaczyłam wieczko pudełka. Ziemia, ogień, powietrze, woda – pomyślałam. Przez półprzymknięte powieki przebijała niebieskawa poświata. Otworzyłam oczy. Światło świecy oświetlało wyraźnie jedną z książek, spoczywających na półce. Ciężki wolumin o pożółkłych kartach, oprawiony w wytartą, skórzaną okładkę. Książka wyglądała na bardzo starą i od razu rozbudziła moją bibliotekarską ciekawość. W końcu wiadomo, że stare strychy skrywać mogą niejedną tajemnicę. Zapomniane przedmioty mają czasem wielką wartość, kolekcjonerską lub historyczną. A jednym z bardziej popularnych znalezisk są właśnie książki – pojedyncze zachowane egzemplarze, prawdziwe białe kruki. Wzięłam księgę do ręki i na podłogę posypały się luźne stronice. Spomiędzy pozostałych wypadły zasuszone zioła, kwiaty i liście. Usiadłam na ziemi, by powkładać je z powrotem i lepiej przyjrzeć okładce, którą wieńczyły te same symbole, które znajdowały się na wieczku pudełka. Prawie zatarte od częstego dotykania okładki, tego byłam pewna. Ta książka była często w użyciu. Przysunęłam bliżej świecę i zaczęłam przeglądać luźne strony, by ułożyć je we właściwej kolejności. Zawartość księgi była co najmniej dziwna. Po części wydrukowana, starą,
ozdobną czcionką, po części wykaligrafowana, i to różnymi charakterami pisma. Zupełnie, jakby była bardziej notatnikiem niż faktyczną książką. Co dziwniejsze i bardziej zaskakujące – pomiędzy starymi stronicami oryginalnej księgi znajdowały się również nowsze wycinki prasowe, fragmenty maszynopisów, a nawet listów, napisanych nieznaną ręką. Wyglądało na to, że babcia używała księgi całkiem niedawno. Część notatek wyglądała jak przepisy kucharskie – zawierały listę składników, spisanych w archaicznej polszczyźnie. Na pierwszy rzut oka były to ziołowe mieszanki, jakich pewnie używano kiedyś do leczenia chorób i niedomagania. Ale skład niektórych zdawał się być nieco nierealny – trudno uwierzyć, by ktoś używał w mieszankach kości kruka czy sowich piór. Chociaż, kiedyś ludzie wierzyli w różne gusła, a na wsi ta wiara była bardziej żywa niż gdzie indziej. Jeden z przepisów wydał mi się bardziej niedorzeczny niż pozostałe. Tak niedorzeczny, że gdy przez okno zajrzała pełna twarz księżyca, pod wpływem nagłego impulsu postanowiłam go wprowadzić w czyn. Nie wiem, skąd i dlaczego przyszło mi to do głowy. Nie wiem, skąd naszła mnie nagła ochota i przekonanie, że wszystkie składniki znajdą się w zasięgu ręki. Pomyślałam, że nie zaszkodzi zostać czarownicą. Albo i nie. Aby moce magiczne w sobie obudzić Ingrediencje: srebrna świeca, dziewiczy skrawek pergaminu, woreczek, sowie pióro, inkaust ze smoczej posoki, olejek namaszczający. W dniu pełni księżyca przygotowania rozpocznij pod wieczór. Weź aromatyczną kąpiel i namaść się olejkiem. Załóż białą szatę. Zapal srebrną świecę i imienia wybranej Bogini wzywaj, sercu twemu najbliższej. Następnie na dziewiczym skrawku pergaminu zapisz owe imię i w płomieniu srebrnej świecy spal na popiół. Popiół zbierz skrzętnie do woreczka i przed północą wyjdź na dwór. W blasku księżyca w pełni posyp swą głowę popiołem z woreczka i unieś ramiona w górę, wzywając mocy księżyca. Ten odpowie i słynie na ciebie, otaczając całą Twą postać kordonem mocy. Wtedy żywiołów wzywaj – ziemi, powietrza, ognia i wody i proś, by władzy nad nimi uświadczyć. Słowa muszą płynąć z głębi serca. Jeśli twe pragnienie jest szczere i prawdziwe, a serce nieustraszone, do grona czarownic dołączysz i nad żywiołami panować będziesz. Szybko i jakby w transie rozejrzałam się dookoła, szukając koniecznych składników. Na zakurzonej półce znalazłam pudełko świec. Wszystkie były białe, ale w świetle księżyca wyglądały jak srebrne. Wyjęłam jedną. Szukając czegoś, co mogłoby wyglądać jak smocza posoka, znalazłam buteleczkę czerwonego proszku z napisem Dracaena, który postanowiłam rozcieńczyć wodą. Za woreczek posłużyć miała materiałowa chusteczka, których nieużywane pudełko znalazłam wcześniej, w kufrze z ubraniami babci. Pióro sowy znalazłam bez trudu, bo wyleniała, wypchana sowa od dawna w wątpliwy sposób ozdabiała pokój na dole. Nieużywany notes przywiozłam ze sobą, by spisać rzeczy babci, więc z dziewiczym pergaminem nie było
problemu. Pod wpływem impulsu sięgnęłam po ślubną suknię babci, Przeleciało mi przez głowę, że to prawie świętokradztwo, ale coś pchało mnie do przodu. Byłam tak pochłonięta, że szybko przestałam się nad tym zastanawiać. Zbiegłam na dół. Wzięłam prysznic i natarłam się rumiankowym balsamem, uznając, że to wystarczy, jeśli chodzi o wonną kąpiel i namaszczanie. Założyłam babciną suknię. Wymieszałam czerwony proszek z wodą i przygotowałam sowie pióro. Zamyśliłam się przez chwilę, szukając w myślach odpowiedniego bóstwa. Na pierwszym roku archeologii zapoznawaliśmy się z różnymi wierzeniami i artefaktami, ale żaden nie wydawał mi się odpowiedni. W końcu przypomniałam sobie historię, którą babcia opowiadała mi często przed snem – historię bogini Diany, kochającej las i dzikie zwierzęta, przedstawianej z jeleniem lub wilkiem u boku. Bez namysłu wypisałam jej imię na skrawku papieru i przysunęłam go do płomienia świecy. Płonący papier poparzył mi palce. Zebrałam popiół do chusteczki. Wyszłam na dwór. Księżyc nad moją głową był pełny i jasny. Otworzyłam chusteczkę i drobne płatki popiołu opadły na moje włosy. Uniosłam ramiona w górę i, patrząc w srebrną kulę nad moją głową, powtarzałam w myślach: ziemia, ogień, powietrze, woda. Ziemia, ogień, powietrze, woda. Ziemia… Nagle wydało mi się, że księżyc wraz z całym swoim blaskiem opada na ziemię. Otoczyło mnie łagodne światło, gwiazdy znalazły się na wyciągnięcie ręki. Świat był piękny i spokojny. Panowała cisza, jakby czas się zatrzymał. I trwał. Światło zafalowało, jak niewidoczna kurtyna. I wtedy ją zobaczyłam. Była taka, jaką zapamiętałam ją z dzieciństwa – w białym fartuchu i z oczami niebieskimi jak niezabudki. Uśmiechała się ciepło, jak kiedyś. Poczułam mokre szturchnięcie na dłoni i spojrzałam w dół. Do nóg łasił mi się najbrzydszy na świecie pies, o skołtuniałej sierści i różnokolorowych oczach. A obok niego siedziały czarne jak węgiel koty. Światło, które nas otaczało, było czystą miłością. Miłością, która nie zna czasu ani odległości. Babcia rozłożyła ręce, a ja pobiegłam do niej niczym mała dziewczynka i wtuliłam się w jej pachnące naftaliną oraz lawendą ramiona. I poczułam, że jestem w domu. Obudziłam się na strychu, wśród rozrzuconych na podłodze kartek starej księgi. Suknia babci spokojnie wisiała na wieszaku, a fioletowa świeca wypaliła się do cna, zostawiając na podłodze stróżki roztopionej parafiny. Tego dnia znów kupiłam bilet na pociąg. Wsłuchując się w obracające się równomiernie koła pociągu wyglądałam za okno. Wszędzie płonęły znicze. Był pierwszy listopada. Dzień Wszystkich Świętych. *** Jak możecie się domyślać, nie sprzedałam babcinego domu. Tego dnia wróciłam do rodziców i oznajmiłam im swoją decyzję. Postanowiłam tam zamieszkać. Zrezygnowałam z pracy, przeprowadziłam się i zaczęłam pisać książki dla dzieci. A powyższa historia jest pierwszą z wielu, którą spisałam w znalezionej na strychu księdze. Pierwszą i wyjątkową, bo moją własną. Pierwszą spisaną w Księdze Cieni. Ciekawi Was też pewnie, czy cała historia wydarzyła się naprawdę, czy zaklęcie zadziałało, czy też wszystko było tylko niezwykłym snem? Historie zapisane w Księdze Cieni zawsze są prawdziwe, zaś sama księga wędruje przez czas i przestrzeń, by znaleźć się w rękach tych, którzy jej potrzebują. Dziś znalazła się w Waszych rękach, a jutro? Kto wie? Używajcie jej rozważnie, bo nigdy nie wiadomo, co może się wydarzyć. Drzemią w niej zarówno stwory światła, jak i ciemności. A ja? Ja mam na imię Lena i jestem czarownicą. Tak jak moja babcia, i jej babcia, i babcia babci mojej babci. A kiedy przyjdzie czas, zostanie nią również moja wnuczka i jej wnuczka. O to już zadba Diana, bogini lasu.
Aby opętać miłością Masz już w sobie wszystko, czego będziesz potrzebować: swoje piękno, urok i chciwość. Nie potrzeba tu rytów i zaklęć, ale za to wiele nauk, które wydawać mogą ci się niegodne i poniżające. Twoje spojrzenie musi być zarazem łagodne i pełne pogardy, usta nabrzmiałe podnietą, ale skromnie uśmiechnięte, cera blada i zarumieniona, oddech słaby jak przed omdleniem i pachnący podnieceniem. Czyż Pajęczyca ucieka się do magii? Czy też snuje nić zarazem niemal niewidoczną i mocną tak, że nie sposób się z niej wyplątać? Bądź Pajęczycą, snuj sieć a gdy przyjdzie pora, nasyć ofiarę jadem.
Wielkie potwory mistrza Gottentota Paweł Mateja Pierwszy raz zobaczyłem ją pewnej bezsennej nocy, gdy wyjrzałem przez okno, nużony długim wpatrywaniem się w sufit. Okutana w czerwoną chustę szła Mansfeldstrasse, między jeszcze niewygaszonymi latarniami. Ze swojego pokoju na piętrze mogłem obserwować jak spiesznie stawia kroki, a wiatr rozdmuchuje welon jej włosów. Już od tej chwili zrozumiałem, że połączyło nas coś niezwykłego i fatalnego, wiedziałem że nigdy już nie zapomnę zimnych oczu, które przez chwilę patrzyły prosto w moje okno. Zdawało mi się, że uśmiechnęła się do mnie, choć ukryty byłem za ciężką firaną i za snami, w które coraz mocniej jestem uwikłany i które sprawiają, że świat z każdym dniem i każdym przebudzeniem staje się czymś innym, czymś nowym. Przestaje być domem. Wierzę, że to, co wydarzyło się między mną a Mathildą Horn, było prawdziwe. Dnie i noce pełne zmagań, które sprawiły, że ani jedno z nas nie jest już w pełni człowiekiem. Walczyliśmy między sobą, nie zdając sobie sprawy z tego, że walka ta jest beznadziejna i nie ma w niej miejsca dla zwycięzcy. Boże, jeśli jeszcze to możliwe – uratuj jej duszę, te nędzne resztki dawnej świetności, która gnić musiały w zepsutym ciele przez lata, karmione podłym jadłem okultyzmu, chłostane wiarą we własną moc. Codziennie rano, gdy drżącymi z niewyspania rękami trzymam przed sobą Brewiarz, modlę się w jej intencji, starając się wyprzeć z pamięci wszystko to, czego byłem świadkiem w ostatnich miesiącach. A gdy budzą mnie w nocy wycia alarmów, gdy nad miastem powietrze tną samoloty, słyszę huk bomb rwących jakieś odległe miejsca, z trudem powstrzymuję krzyk, który rodzi się w moich ustach, nim jeszcze świadomość zdąży się wybudzić. Pośród krzyków i hałasów dobiegających z ulicy wyławiam informacje o tym, co dzieje się gdzieś w oddali i już spokojniejszy kładę się znowu. Wiem, że to walczą ludzie, czuję ich ból, strach i rozpacz. Czasem z daleka wiatr niesie odór dymu, w którym rozpoznać można woń palonego mięsa i włosów; impregnowanego drewna, szmat i papieru. Czasem wiatr niesie wycie z bólu, czasem krzyki żołnierzy, w których nieistotny jest język, ale emocje i wściekłość. Ale kładę się na powrót spokojniejszy, wiedząc że to tylko ludzie. Że bestie, które tam walczą, nie nazywają się Nefilim. „Nefilim” – to jedyne słowo, które pada jeszcze z ust rabina, gdy w nocy schodzę do kościelnych krypt, by sprawdzić w jakim jest stanie. Zazwyczaj gryzie wtedy suchą kromkę chleba, patrzy gdzieś przed siebie, w głębie, które widoczne są tylko jego oczom. „Nefilim, Nefilim” powtarza, ale gdy zamykam go w spreparowanej beczce i gdy schodzą w dół do piwnicy węszące mundury, zamienia się w kamień, nie drgnie nawet i gdy mundury wychodzą, jeszcze długo nie otwiera ust. Stracił kontakt ze światem, ale już od tak dawna żyje ukryty w podziemiach, że instynkt samozachowawczy ma wykształcony jeszcze mocniej niż my wszyscy. Niektórzy powiadali, że oszalał już w Noc Kryształową, gdy płonęła synagoga; pamiętam doskonale grymas bólu na jego twarzy w tamtym czasie. Starzec krył się po kątach, obity i ledwie żywy, ale przede wszystkim wściekły i żądny zemsty. Nie znam nikogo mającego odeń większą wiedzę i żyjącego większą nienawiścią. Wierzę, że któregoś dnia jego dusza wróci z zaświatów i wstąpi w puste ciało. Boję się tego, co może przyjść wraz z nią. Zszedłem po schodach, widzę go ukrytego w kącie. Ciemność rozświetla tylko lampa naftowa, którą dopiero tu ośmielam się zapalić. Czuję dreszcz, widząc zaciętą twarz Żyda, tak dostojną i godną szacunku. Ktoś inny zobaczyłby tu po prostu szaleńca, który nie strzygł brody od dwóch lat, który cuchnie i powtarza tylko czasem obco brzmiące słowa. Kładę na kamieniu jednego z grobowców butelkę z wodą, chleb, kawałek mięsa. Oto jak w tych czasach jadać muszą
mędrcy! Wracam czym prędzej na górę, proboszcz stoi w oknie, ma ręce złożone do modlitwy. Za szybą jakieś krzyki. Wychodzę i mijam przechodzący tłum, starając się nie myśleć kto idzie i skąd. Pada deszcz. Wracam do pokoju, gdzie czekają na mnie papiery, które powinienem już dawno spalić, ale nie mam ku temu odwagi. Wczoraj przyszedł ostatni list, ciągle nierozpieczętowany leży na blacie. Nie mam zamiaru go otwierać, nie chcę wiedzieć, dlaczego po kilku miesiącach milczenia znów von Gottentot postanowił się odezwać. Bóg mi świadkiem, że nie wiem, kto kryje się za tym groteskowym, bluźnierczym nazwiskiem. Żałuję dnia, w którym pierwszy raz je usłyszałem. Wpierw zobaczyłem jednak Mathilda Horn, jej oczy, uśmiech na wąskich karmazynowych ustach i bladą szyję. Szyja, na której winienem zacisnąć mocno palce, gdy jeszcze był na to czas, gdy jeszcze mój czyn mógł coś zmienić i zatrzymać bieg wydarzeń, które nigdy nie powinny się zaistnieć. Pamiętam ją ze sklepów, z ulicy, z krótkich mgnień, gdy, przechodząc, mijała mnie i na krótko spotykały się nasze spojrzenia. Raz zdawało mi się, że usta krzywi jej grymas niesmaku, innym razem, że ten wzrok jest jasny i że kobieta widzi mnie, że jest świadoma mojej obecności, że być może spotkaliśmy się nie przypadkiem, ale właśnie dla mnie wyszła z mieszkania w oficynie kamienicy przy Lindenstrasse, gdzie czasem błądziłem w czasie nocnych spacerów po pustoszejących ulicach. Gdzie czasem wędrowałem w stanie głębokiego zamyślenia, innym razem podążałem jej tropem jak szpieg. Początkowo odrzucałem myśl, że mam obsesję na punkcie tej osoby. Byłem subtelny i ukrywałem to nawet przed sobą, ale przychodziła do mnie w nocy w snach, wtedy gdy sny miałem jeszcze zwykłe, człowiecze. Budziłem się później w środku nocy, spocony, rozgrzany i padałem na zimną podłogę krzyżem, modląc się długimi mantrami, prosząc o uwolnienie od mar. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, jak bliski byłem prawdy, w chwilach rozpaczy wyzywając ją od sukkubów. Nie znałem jej natury, choć przeczuwałem ją za każdym razem coraz mocniej. Uśmiechała się, czy tylko mi się zdawało? Znikała nagle w tłumie na targu, a już po chwili mijaliśmy się i muśnięcie jej długiej sukni było niczym dotyk płomienia. Nawet teraz ów żar, który rozpalała przez długie miesiące ciągłej udręki, nawet teraz jeszcze czuję go w sobie. Obmywam czoło zimną wodą, która spływa po skroniach, po brodzie, ale resztki ognia nie zgasną nigdy, dlatego też boję się, że grzech, jakim była, jest i we mnie i nigdy nie będę mógł go z siebie zmyć. Nie pragnę tego, choć powinienem, nadal jednak czuję ją w sercu, jak słodką drzazgę. Boże, oto jak nisko upada twój sługa w czasach końca! Parafia Podwyższenia Krzyża była moją pierwszą. Traktowałem posługę z ogromną gorliwością i pokorą, starając się dokładnie i skrupulatnie wypełniać powinności, zwłaszcza że czuwało nad nimi oko starego proboszcza. Ten jednak miał swoje sprawy, które z każdym dniem coraz mocniej go pochłaniały. Wraz z początkiem wojny ogromnie podupadł na zdrowiu i coraz więcej obowiązków zrzucał na moje barki. Mnie też wysłał późną nocą w kościelne podziemia, gdzie czekał na mnie rabin, zawsze głodny wiadomości ze świata. Za wszelkie informacje odwdzięczał się długimi wykładami, w których często trącał tematy apokryficze, początkowo mimochodem, później z rosnącą emfazą. Stałem się jego uczniem krótko po tym, jak przygotowaliśmy mu schronienie. Badał też moje poglądy na wojnę i na politykę Führera. Z czasem postanowił mi zaufać na tyle, że poprosił o przyniesienie papieru, pióra i świecy. Nakreślił list w kilku słowach pisanych po hebrajsku, zapieczętował i poprosił o dostarczenie tego pewnej zaufanej osobie, która miała przekazać wiadomość dalej. Odpowiedź wróciła po kilku dniach. Rabin czytał przy mnie list kilka razy, szepcząc pod nosem niezrozumiale. Widząc wzburzenie Żyda, postanowiłem dać mu nieco czasu, a gdy wróciłem w podziemia po kilku kwadransach, jego odpowiedź była sporządzona. Tak zaczęło się moje pośrednictwo w dialogu między rabinem Goldbergiem, a tajemniczym
von Gottentotem. Starzec niewiele mówił o owej personie, z czasem jednak ulegał moim indagacjom i wyznał, że nigdy adresata listów nie spotkał osobiście, a mimo to miał go za personę wielce odrażającą i zepsutą. Mówił, że Gottentot to czarnoksiężnik, uczony, prawdopodobnie jeden z największych mędrców naszych czasów. Obdarzył go mnóstwem inwektyw wymieszanych ze słowami uznania, ani razu jednak nie nazwał go człowiekiem. Teraz, gdy widzę kolejny list leżący na moim biurku, przejmuje mnie dreszcz. Od długiego czasu nie są już one kierowane do żydowskiego mędrca, tylko do mnie, młodego i naiwnego kleryka, który chciałby o całej sprawie zapomnieć. A nie potrafię, nie potrafię zmusić się i rzucić papieru w ogień. Wiem, że w środku czekają na mnie słowa jak jad, które będą psuć mi krew, wsączać się w sny. Sprawiają, że przestaję być sobą. Jednak jestem już bliski odkrycia znaczenia podstępu czarnoksiężnika, zrozumienia tego, czemu służyć miała cała nasza sprawa. Tajemniczy człowiek powoli przejmuje nade mną kontrolę; zaczynam się zmieniać i tracić wolną wolę. Powoli staję się jego marionetką. – Żałuję, że kiedykolwiek cię spotkałem, że pomogłem ci wtedy, gdy zasłabłaś! Jesteś diablicą! – krzyczałem. Uśmiechała się tylko, wiedziała że kłamię, że jestem cały w jej mocy. Stojący z boku żołnierz szturchnął mnie brutalnie, przywołując do porządku. – Ksiądz nie powinien odzywać się w ten sposób do kobiety. Zacisnąłem tylko usta i pięści, staliśmy tam, podczas gdy zza drzwi dochodził mnie suchy i szeleszczący głos proboszcza, raz za razem przerywany potokiem słów z ust oficera gestapo. Usłyszałem słowa „piwnice”, po czym drzwi otworzyły się, mężczyzna w czarnym płaszczu skinął w stronę towarzyszącej nam obstawy. – Przeszukajcie kościół w całości. Ta dama będzie wam towarzyszyć i trzymać nadzór. – Odpowiedział, skinął krótko i odszedł ciężkim krokiem. Całe miasto już od kilku dni huczało plotkami o jego przybyciu. Jego samochód przybył prosto z Berlina. Ludzie, z którymi zamieniałem słowo na ulicy mieli setki teorii na temat tego, jaki jest cel jego przybycia, jednak ja od początku się go domyślałem. Mężczyzna był gruby, miał twarz jak aksolotl i delikatny głos, którym się brzydziłem. Zaraz po tym, jak wydał rozkazy, wyszedł z plebanii, zapewne zaabsorbowany kolejnymi sprawami. Natomiast ona stała oparta niedbale o bieloną ścianę, udawała nieco znudzoną. Nagle oderwała się od białej fasady zakrystii i ruszyła w stronę rudej cegły kościoła. Obstawa trzymała się z tyłu, idąc krok w krok. Krzyknąłem. Kobieta zatrzymała się. Czekała. – Tam nie ma już nic, czego mogłabyś szukać. Mało ci tych stosów dokumentów, które ci oddałem? Kościół to miejsce święte, nie ma w nim nic, czego mogłabyś szukać! – Czy na pewno? – Uśmiechnęła się złośliwie. – Po co nosisz tam jedzenie co noc? Dla myszy? To z nimi tak szepczesz godzinami? – Zaśmiała się i ruchem dłoni oddaliła obstawę. Sprzedałem tajemnicę za życie Goldberga. Gdy odchodziła ze stosem notatek i listów, obdarzyła mnie uśmiechem pełnym pogardy. To wydarzenie sprawiło, że jeszcze bardziej utwierdziłem się w przekonaniu, że sprawa musi zostać doprowadzona do końca. Od tego momentu liczyły się godziny i minuty. Rabin Icchak wiedział już wszystko, gdy zszedłem do niego w podziemia. Miał oczy okrągłe i nabrzmiałe jak ryba. Zaprowadził mnie do jednej z sal, skąd biegł z dawna zawalony korytarz łączący kościół z dawną bramą miasta. Staliśmy między zimnymi wilgotnymi ścianami piwnic, długo milczeliśmy wiedząc jakie wyzwanie nas czeka i jakie niebezpieczeństwo. O ile jednak większe będzie ono, jeśli wiedźma zmiesza swoją tajemną wiedzę z zapomnianą wiedzą Szeolu, którą poza nami znał zapewne tylko szalony von Gottentot. Wiedzieliśmy, że on sam jej nie użyje, nie mając ku temu żadnych podstaw. Życie było dla niego jedynie igraszką, a wszystko co robił przyświecało innym celom, niż tym, którymi kierowały się narody. Nawet jeśli Mathilda
Horn nie potrafiła sama zrozumieć ciągów hebrajskich modlitw i inklinacji, jeśliby przerosły ją owe nieziemskie wersety, ukryte w długich listach, w księgach, gromadzonych przez Goldberga latami, zostawał jej adres korespondencyjny von Gottentota, który najwyraźniej w ostatnim czasie osiadł w jednej z praskich dzielnic. Nie będzie miał on skrupułów by zmienić rozmówcę i przekazać wiedźmie w skrócie całą wiedzę, którą z rozwagą wyciągaliśmy od niego przez długie miesiące. Kiedy umacnialiśmy się w medytacji i modlitwie, studiowaliśmy księgi Boże, zgłębialiśmy raz za razem słowa Henoha, Noego i świętych… Nie wszystkie wizje proroków przekazano do szerszego obiegu. Objawienia z różnych stuleci i różnych miejsc świata, odtrącane przez kapłanów większości wyznań, a zatajone przed społecznościami przez wzgląd na często przerażającą, wręcz katastroficzną treść. Goldberg padł na zimną podłogę, nakazał mi zrobić to samo. Modliliśmy się długo. Nie wiem o co rabin błagał Boga, bo nie słuchałem jego słów, ale ja o zmiłowanie. Było już jednak za późno, by zamknąć oczy i zapomnieć. Mathilda Horn z pewnością nie miała teraz zamiaru się zatrzymać, a moim zadaniem było przeciwstawić się jej zamysłom. Kobieta była szalona i przez to tym bardziej niebezpieczna, zwłaszcza pod auspicjami przywódców III Rzeszy, szalonych katów i zdemoralizowanych bestii, które nie znając strachu przed Bogiem, pragnęły Jego dzieła wykorzystać przeciwko całemu światu. Czyż jednak nasz plan nie był podobny? Z daleka, zza zakrętu, z wnętrza długiego tunelu doszedł mnie odgłos kroków. Zbliżało się nasze przeznaczenie, zbliżały się czasy ostateczne, czasy pogardy i śmierci, a miecz obosieczny, którym chcieliśmy uczynić sprawiedliwość, odrąbie nam głowy. Poznałem ciężki oddech i powolny chód proboszcza. Mężczyzna wyszedł do nas, otaczając nasze mizerne ciała kręgiem światła z lampy naftowej. Wyciągnął do mnie rękę, wstałem i ucałowałem dostojne palce, które zaraz zacisnęły się jak stalowe szczypce. – Musisz zabić czarownicę, nawet jeśli Bóg nigdy ci tego nie wybaczy – szepnął, a później, gnąc artretyczne stawy, padł na posadzkę obok rabina. Tam ich zostawiłem. W jeden ze wcześniejszych dni, przed kilkoma miesiącami, krótko po ocaleniu Goldberga, pełniłem wieczorną służbę w konfesjonale. Deszcz bębnił o dach i przez otwarte drzwi docierał do mnie szum wody rozchlapywanej u podstawy rynny i dalej spływającej w kanalizację. Świątynia była ciemna i cicha, poza kilkoma staruszkami nikt nie czekał na mszę. Czuwałem zamyślony, marznąć lekko, bo mimo panującej wiosny, mieliśmy mroźny i wietrzny tydzień. Wraz usłyszałem stukot obcasów, który wyodrębnił się z deszczowego szumu. Klęcznik jęknął cicho pod lekkim naciskiem kolan. Nachyliłem ucho ku drewnianej kracie, wcześniej jednak mimo woli zerknąłem w stronę penitenta – była to kobieta, tyle tylko dostrzegłem nim we wrażeniu tym utwierdził mnie delikatny szept: – Ojcze, zgrzeszyłam. Zgrzeszyłam w myślach, uczynkach i snach. Zgrzeszyłam przeciw czystości ciała i ducha, przeciwko Bogu i przeciw tobie. – Jak to? – Śniłam o tobie, ojcze – szept stał się niemal niesłyszalny. – O tym jak chodzisz za mną ulicami, śledzisz mnie, jak patrzysz przez okno na mój kontur, gdy się rozbieram. Śniłam o naszych tajemnicach. Opowiem ci wszystko, ojcze. Ileż w jej słowach było bezwstydu, ile drwiny i żarliwości przemieszanej ze znudzeniem. Nie ośmieliłem się przerwać wyznania, nie zadawałem żadnych pytań. Do szpary w kracie, która nas dzieliła, wślizgnęły się smukłe palce, przesunęły się po słojach desek. Cofnąłem się, niemal z obrzydzeniem. Głos kontynuował obłąkane wyznanie. – Wieczorami zdawało mi się, że jestem śledzona. Chodził za mną chudy i wysoki chłopiec w okularach. Później ja zaczęłam go śledzić. A może już wcześniej zdarzało mi się przyłapywać go na nocnym przemykaniu się ulicami. Czy znasz go, ojcze? Czy znasz jego sekrety? Ojcze, czy
wybaczysz mi grzechy? Czy zrobisz to nawet, jeśli nie będę w stanie obiecać, że z nimi zerwę? – Nie ja odpuszczam grzechy, ale Bój Ojciec w Niebie. Obiecaj, że nie będziesz wracać do pokus, pokutuj, a będzie ci odpuszczone. Wydało mi się, że słyszę z drugiej strony ciche łkanie. A może był to śmiech? – Nie chcę – szepnęła wreszcie. Klęcznik jęknął. Stukot obcasów oddalił się. Siedziałem w milczeniu jeszcze długą chwilę, byłem cały rozedrgany. Chaos myśli w głowie szumiał jak alkohol. Mszę zacząłem ze sporym opóźnieniem, na szczęście nieliczni przybyli nie zwrócili na to szczególnej uwagi. Przez całą eucharystię z trudem koncentrowałem uwagę na obowiązkach, w krótkich momentach, gdy stałem twarzą do przybyłych, walczyłem z potrzebą szukania jej twarzy. Nie znalazłem jej jednak. Dopiero w trakcie komunii, stanęła nagle przede mną młoda kobieta w czarnym kapeluszu. Zadawałem sobie pytanie – czy to ona? Czy to ta, którą widywałem nocami na ulicy, która przyszła do konfesjonału? Klęczała przede mną, trzymałem opłatek walcząc z pragnieniem ucieczki. – Nie mogę – szepnąłem. – To grzech. Podniosła głowę, spojrzała mi w oczy z lekkim uśmiechem. – Ojcze? – Otworzyła usta i czekała, a gdy nadal nie mogłem podjąć decyzji, skrzywiła się, jak obrażona pensjonariuszka. Sytuacja stawała się groteskowa, zebrałem się wreszcie i przesunąłem w stronę następnej osoby, zaś kobieta nadal z drwiną na obliczu odwróciła się niespiesznie i powabnym krokiem wyszła z kościoła. Tego dnia nie miałem już głowy do niczego, wymówiłem się od obowiązków i spędziłem wieczór w łóżku, przewracając się z boku na bok. Był to początek długiej gry, w której z czasem zacząłem zajmować coraz bardziej aktywną rolę. Przychodziła o różnych porach, przez szpary w kracie konfesjonału starałem się dostrzec, jak się wystroiła. Widziałem jej usta – czasem zmysłowe i nabrzmiałe podnieceniem, dostrzegałem fragmenty kapelusza z piórem czy dekoltu, który nie przystawał do Domu Bożego. Innym razem była niczym gruźliczka o głosie podchodzącym flegmą albo suchym i zdartym. Wtedy nie było w jej grze nic erotycznego, tylko smutek i melancholia, a może słabość. Innym razem zdawało się, że rozmawiam z niedojrzałą dziewczyną z pensji, która kokietuje nieumiejętnie, ale uroczo, rumieniąc się przy tym. Bywało też, że z jej wizyt znikała wszelka gra, mówiliśmy o sprawach wielkich i ważnych bez podtekstów i gier. W każdym przypadku były to jednak rozmowy niebezpieczne, w których ważyć musiałem każde słowo i w pozorach swobody skrywać rzeczy, które były najwyższą tajemnicą. – Śnił mi się, proszę księdza, wczoraj ów rabin z synagogi, którą spalono. Biedny człowiek. Mówili o nim, że miał wielką wiedzę, że wcale nie umarł, bo cudem uratował się z rąk tłumu. Czy powinnam modlić się za jego duszę, księże? – Módl się przede wszystkim za siebie, ale też za wszystkich, którzy zginęli. – Sądzi ksiądz, że zginął na pewno? – Śmierć spotkała wielu. – Ale czy jego również? – Tłum nie miał litości, tak mówiono. – Widziałam nie raz, że spotyka ksiądz na mieście pewnego człowieka, który nie ma najlepszej opinii. Widziałam, że nosi listy i śledziłam jego drogę. Czy ksiądz ma jakieś wstydliwe tajemnice? – Śledziłeś mnie wczoraj znowu, widziałam przez okno, jak stałeś po drugiej stronie ulicy. – Śniłeś mi się tej nocy. – Śniłaś mi się znów. Co noc budzę się z krzykiem, jest w tych snach coś strasznego. – Boisz się mnie? – Tak, ciebie również się boję. Drogę do sutereny, którą zajmowała kobieta, znałem tak dobrze, że trafiłbym do niej nawet lunatykując, tym razem jednak dotarcie tam wydawało się przekraczać moje możliwości.
Po tym, jak opuściłem kościelne krypty, chwilę jeszcze stałem przed ołtarzem oświetlonym tylko refleksami nocnych świateł, wpadającymi przez okno. Widziałem fragment księżyca w półdrodze do nowiu, nim jednak ośmieliłem się wyjść na ulicę, niebo było już jednolicie czarne od chmur. Zerwał się wiatr, który poderwał mnie wraz ze śmieciami znalezionymi w podwórkach i oderwanymi z murów ogłoszeniami. Strach targał mną po bruku, prowadził w puste i ciemne ulice, wąskie przesmyki między rzędami kamienic o małych oknach, spośród których tylko niektóre jarzyły się światłem lamp i świeczników. Puste, splądrowane wnętrza żydowskich mieszkań na poddaszach trzaskały okiennicami, niemal czułem, jak ich wilgotne i zagrzybione wnętrza, o których oprawcy po opróżnieniu po prostu zapomnieli; ociekają jadem i mrocznymi żądzami zemsty. Mocniej otuliłem swe chude i kościste ramiona płaszczem, przyspieszyłem kroku, czułem się niejako współwinny. Nagle zatrzymał mnie rozkaz. Nie obracając się podniosłem ręce. Pierwsze krople deszczu spadły mi na nieosłonięty kark. Żołnierz wyszedł z podwórka za moimi plecami. Miał ciężkie buty i niespieszny krok. Gdy czekałem, kolejna kropla spadła mi na szkło okularów, słyszałem jak deszcz się wzmaga, rozdzwania o dachy i bruk. – A, to wy – chłopak opuścił karabin. – Gdzie ksiądz tak pędzi w nocy? Mógłbym pomyśleć, że w jakiś nieczystych sprawach. – Wierzcie mi, że wolałbym w takiej pogodzie zostać u siebie, to żadna przyjemność narażać się po nocy na zawieruchę lub kulkę. – Do chorego? – Tak. Być może już tylko modlitwa jej została. – Zmówcie i za mnie na wszelki wypadek. Próbowałem się uśmiechnąć, zdawało mi się, że tylko połowicznie byłem obecny przy tej scenie, myślami szedłem dalej, podążałem w coraz ciemniejsze, coraz bardziej mi obce ulice pełne obskurnych sklepów, o oknach zamalowanych lub zupełnie bez szyb. Zdawało mi się, że zagubiłem się już zupełnie, a ściany stają się coraz wyższe, zaś ulice węższe. Że zaczynam się dusić, kontury zatracają się zupełnie i wokoło mnie są już tylko zdeformowane kamienne bloki i wiatr – wycie, huk, podmuchy. I że dostrzegam w swoim wnętrzu nieskończoność nieba – wielkości małego ziarnka grochu. Staje się ono zimne jak blask księżyca, innym razem wrzące jak słońce pustynne. Sam nie wiedziałem już, czy owa drobina jest strachem, przeczuciem czy moim duchem, który nagle rozbudził się – i nie daje mi spocząć. Żołnierz, zaniepokojony moją pewnie groteskową miną pożegnał mnie jakimś frazesem, na który odpowiedziałem cicho przytaknięciem. Odchodząc czułem, że tamten przejął w siebie część mojego niepokoju, że zrozumiał, iż wszelkie próby rozmowy ze mną, mającej skrócić nudę nocnej warty, jest bezcelowa. Widział, że pytać nie ma o co i nie warto. Że oto nie ja idę, ale coś mnie niesie, a większe jest to coś ode mnie, od niego i od ciężkich i obłych kamienic, z których obłaziło wapno. Odtąd rzeczywistość zatracała się sama w sobie. Dotarłem wreszcie do wielorodzinnego domu niedaleko głównego dworca, skąd dochodził mnie przez wichurę odgłos sunących po torach ciężkich wagonów, prawdopodobnie wojskowych. Wejście do budynku biegło od strony żelaznej drogi smukłą aleją, bujnie zadrzewioną, z rzadka oświetloną ulicznymi latarniami. Zbliżając się do drzwi wspomniałem słowa von Gottentota, które zawarł w pierwszym wysłanym mi liście. Już na sam widok zalakowanej koperty z moim nazwiskiem, która wyszła spod jego dłoni poczułem przerażenie, o ile jednak mocniej odczułem na sobie ciężar owej frazy: „Każdy człowiek nosi w sobie uczucia, byty fikcyjne i niczemu niepotrzebne. Zmysłowe fałsze, bo przecież nic nie ma pewnego, nic nie możesz wiedzieć naprawdę. Emocje to sznur na którym prowadzi się wzajemnie bydło i na którym zawiśnie. Oto już pętla zaciska się na miękkiej tkance twojego
gardła”. Każdy krok, który czyniłem, odczuwałem jakby prowadził w górę po schodach na szafot, za drzwiami spodziewałem się ujrzeć tę, która prowadziła mnie za rękę. Myliłem się jednak, myśląc, że to ona stać się ma moim egzekutorem – to rezydujący w Pradze diabeł miał mi wykopnąć stołek spod nóg. „Von Gottentot”, Nigdy nie podpisywał się imieniem, wątpię by jakiekolwiek posiadał. Samo zresztą już samo nazwisko sprawiało wrażenie kiepskiego żartu. Ileż w jego brzmieniu było drwiny i groteski, jakby tylko pozornie sprawiać miało wrażenie czegoś złowrogiego i bluźnierczego. Taki pseudonim mógłby posiadać sztukmistrz w cyrku, który swoimi występami budzi grozę wśród dzieci. Tajemniczy mędrzec sam był fałszem opartym na fałszu. Światło paliło się w oknie, za grubą zasłoną. Zaś za drzwiami wejściowymi do kamienicy panował mrok, korytarz cuchnął mokrym drewnem obrabianym przez korniki. Uderzała panująca we wnętrzu cisza – wichura jeszcze nie osiągnęła swojego kulminacyjnego punktu, ale już mnie nie dotyczyła. Z boku rozbłysło światło – Mathilda Horn stała w wejściu do jednego z mieszkań. Gniew, który w sobie powstrzymywałem nagle zamarł, tak pięknie wyglądała. Umalowana, z precyzyjnie upiętymi w kok włosami. Spod szlafroka niedbale wysunęło się kolano. – Jesteśmy sami, odesłałam mundury. Nie są już potrzebni – zawahała się teatralnie przystawiając palec do policzka – a właściwie to cały czas byli zbędni, prawda? To był pokaz dla ciebie. My, kobiety, uwielbiamy pokazówki. Wejdź, czekałam. Stałem w brudnych, przemoczonych butach na miękkim, puszystym dywanie, na kominku dymiły wonne kadzidła. Wiedźma zamknęła za mną drzwi. – Przyszedłeś mnie zabić – powiedziała, nie uzewnętrzniając przy tym za grosz niepokoju. Wydawała się być podniecona, jakby rzecz była już dokonana a triumf wrogich sił dopełniony. – Jestem tu po to, by świat nie stanął w ogniu jeszcze groźniejszym, niż ten, który nas otacza. – Czy na pewno? – usiadła przy stole, nalewając parującego naparu do orientalnych czarek. Wskazała mi krzesło. – A może ma zostać podpalony po prostu z innej strony? Och – znów teatralny gest – nie traktuj mnie jak idiotki, owszem, nie miałam jeszcze okazji przeczytać całości korespondencji i zapisków z badań, ale i bez nich wiem dostatecznie wiele. Zacytowałabym ci fragment Henoha, ale to nie mam chęci sięgać po książki w tej chwili. Pragniecie znaleźć akcelerator, tę siłę, frazę czy modlitwę, która skłoni Boga do oczyszczenia Ziemi z grzechu. – Przerwała na moment, dając mi chwilę na zajęcie stanowiska. Milczałem jednak, czując, że sprawa jest już przesądzona. Upiła łyk naparu i kontynuowała: – O wiele łatwiej rozmawia się teraz, gdy kładziemy karty na stół, nawet jeśli się przed tym wzdragasz. Razem poradzilibyśmy sobie z tym o wiele sprawniej. – Wstała, prężąc dumnie ciało. – Sama mam wiedzę, dzięki której mogę o wiele więcej niż może się ci wydawać. Zgłębiłam księgi z wielu dziedzin, innych wiar, kłaniałam się przed wieloma bogami i boginiami, służyłam duchom i to one mnie służyły. A to nie wszelkie wpływy, jakie posiadam. Berlin… – Berlin! – krzyknąłem, podnosząc się z krzesła. – Miałem okazję widzieć dzisiaj twoich przyjaciół. Nie mamy wspólnych celów. Jedyne, czego my chcemy, to końca wojny; niezależnie od jej wyniku, sam jej akt to cierpienie milionów. Bóg oczywiści Ziemię, zapanuje ład, zamiast tego piekła, które wy chcecie tylko podsycać. – Dobry boże – westchnęła zirytowana – mam swoje cele, którymi mam zamiaru dzielić się ani tobą ani wodzem. Myślisz, że jestem sługą władzy? Zbyt wiele czeka mnie tu poświęceń. – W takim razie jesteś tym bardziej szalona! – Nazbyt łatwo przychodzi ci oceniać, księże. Zwłaszcza że jesteś w samym środku tego wszystkiego. Tuż obok mnie. – Tupnęła. – I nie jesteś tu bez powodu. – Odsunąłem się o krok i ruszyłem w stronę drzwi. Szarpnąłem klamkę, zaraz jednak odbiłem się od karabinu, który trzymał przed sobą strażnik. Padłem na dywan, czując ból w klatce piersiowej.
– Och – westchnęła, uśmiechając się uroczo i skinęła głową osobie za mną. Zostałem przytrzymany i siłą przeniesiony wgłąb mieszkania. Tam jeden z mundurowych przytrzymał mi głowę, podczas gdy drugi przymierzał się do otwarcia mi ust za pomocą bagnetu. Widząc, że nie mam najmniejszych szans warknąłem wreszcie, że się poddaję. Mathilda wlała mi w usta zawartość czarki, która stała wcześniej przede mną na stole. – Przepraszam za to kłamstwo, to chyba ostatnie jakie między nami padło. Ale chyba nie pomyślałbyś, że naprawdę ich odesłałam. Nie wiem, jaka była to substancja i skąd wiedźma znała jej recepturę, najpewniej jednak z jakiś mrocznych grimuarów, jednej z owych przeklętych ksiąg pogańskich, które gromadzą bluźnierczą wiedzę setek lat bezbożnych praktyk. Wpierw poczułem wielką słabość i wiotkość kończyn. Zostałem położony na wielkim puszystym łóżku, zaś strażnicy wyszli bez słowa. Nie mogłem się ruszyć. Później zaczęła mi drętwieć także dusza, co było aktem łaski. Od świata odseparowała mnie jakby błona, przepuszczająca tylko część bodźców. Słyszałem wicher zawodzący za oknem, gwiżdżący między szczelinami w oknach, krople co podmuch uderzające gwałtownie o szybę. Widziałem jak jedwabny szlafrok Mathildy Horn zsuwa się na podłogę. Wiedźma patrzy mi głęboko w oczy, mówi coś powoli i głośno – ale ja słyszę tylko wiatr. Śniła mi się burza, w której każdy grzmot był słowem zbyt potężnym, bym mógł je zrozumieć. Byłem jedną z kropel deszczu, która nurkowała w powietrzu, leciała przez nieskończoność w stronę ziemi. Przewalające się czarnym niebem pioruny były wielkości światów, moje myśli zaś kierowały się ku temu, co było nad chmurami. Nim jednak zdołałem to pojąć, przyszło zimne i mdłe przebudzenie. Mistrz Gottentot włada potworami małymi i dużymi. Ogromne bestie nawiedzają mnie w snach, sprawiając, że budzę się szepcząc „Nefilim, nefilim”. Chcieliśmy wykorzystać je do swoich celów, naprawić świat, nie wiedzieliśmy jednak, że mają one już swojego pana, a on uwielbia prowadzić gry. Wojna nie będzie miała się prędko ku końcowi, ale wiem że osiadły w Pradze czarnoksiężnik nie wspomaga i nie wspomagał żadnej ze stron. Nie znajduję jednak w tym wielkiego pocieszenia. Mniejsze potwory? Och, to przecież my. Gdy rano wygrzebałem się z rynsztoka, umorusany, przemarznięty i bolejący, zastałem proboszcza w łóżku. Miał gorączkę i majaki. Posłałem po doktora, staruszek jednak z trudem współpracował. Wydawał się być zlękniony, bredził i jego serce raz biło gwałtownie, raz tętno opadał niebezpiecznie nisko. „Jest ksiądz przemęczony”, gderał medyk, osłuchując plecy pacjenta. Ów kątem oka śledził moją twarz, gładził się po pomarszczonych, słabych ramionach, jakby szukając oparcia w czymś żywym i realnym. „Czy ksiądz się nie przepracowuje? Przydałoby się jakieś sanatorium, ale teraz, w czasie wojny…”. – To od przeciągu – wysapał wreszcie staruszek, patrząc na mnie z wyczekiwaniem. Jadłem niemrawo chleb z cienką warstwą miodu, tłumiłem w sobie natłok pytań i emocji związanych z nocą, która zakończyła się dla mnie omdleniem. Bóg jeden wie, co działo się później. Gdybym tylko miał ku temu siłę… ale czy wtóra wizyta w mieszkaniu Mathildy nie skończyłaby się podobnie? Czyli właściwie jak? Zacząłem zdawać sobie sprawę, że nadal nie jestem do końca przytomny, że narkotyk, który we mnie wmuszono jeszcze płynie mi w żyłach i tylko chyba dlatego mam w sobie ten spokój. – Zimno i wilgoć, to straszne – mamrotał nadal proboszcz, wybałuszając na mnie oczy. – Całą noc w zimnie i wilgoci. To straszne – dodał z emfazą. Znaczenie jego słów dotarło do mnie wreszcie, serce mi przyspieszyło. Lekarz jeszcze chwilę egzaminował zdrowie mojego przełożonego, wreszcie jednak powtórzył coś o sanatorium, zalecił odpoczynek i wyszedł. Opuściłem plebanię zaraz za nim. Piwnice pod kościołem – odkąd pamiętam wydawały mi się nieprzyjemne. W jednych
pomieszczeniach panowała wilgoć, w innych powietrze było suche, albo przeciągi szarpały płomieniem świecy. Echo dudniło przy każdym kroku i nawet wiedząc, że znajduję się w poświęconym, Bożym miejscu, nie mogłem do końca wyzbyć się uczucia niepokoju, gdy schodziłem w owe ciemne korytarze. Tego jednak dnia, po powrocie z mieszkania Mathildy, czułem tam inny niepokój, strach odmienny, ale intensywniejszy. Jakby poświęcone miejsce odwiedziło coś boskiego, co zupełnie zmieniło strukturę i materię, w sposób bezpośrednio niezauważalny dla człowieka. Zmianę odczuwałem najbardziej pierwotną częścią swojej duszy. Była ona jak dźwięk dzwonu, który odezwał się gdzieś nieskończenie głęboko i trwa w nieskończoność. Zastała, niechcąca wygasnąć wibracja. Wąska luka, która otwarła się w nieznaną ludzkości rzeczywistość. Światło lampy naftowej zdawało się być tłumione lub wysysane, szedłem niemal po omacku. Gdzieś z daleka usłyszałem krótki i urwany krzyk. Poznałem głos rabina i czym prędzej ruszyłem w jego kierunku, obijając się o nagle wyrastające przede mną drzwi, potem o ścianę. Zupełnie nie potrafiłem się odnaleźć w korytarzach, które przez długie miesiące dzień w dzień odwiedzałem. Odnosiłem wrażenie, że zapuszczam się coraz głębiej w nieznaną i obcą mi rzeczywistość. Atawistyczny strach eskalowała rosnąca we mnie świadomość wracających obrazów z upiornej nocy. Stałem się współtwórcą grzechu, którego konsekwencji jeszcze wtedy nie mogłem przewidzieć. W mojej głowie walczyły dwa obrazy – rosnących przede mną gigantycznych katakumb, w które przerodziły się piwnice i nagiego ciała Mathildy Horn, które wracało pośród wizji z narkotycznych halucynacji. Niemal czułem jej rozpalony dotyk, przyspieszony oddech, wycie pradawnej istoty – wilkołaka – który przebudził się pośród wichury i ulewy, który obcował z wiedźmą szepczącą inkantacje między spazmami rozkoszy. Niemal potknąłem się o leżące na posadzce ciało Icchaka Goldberga. Był zimny i blady jak śmierć. Osiwiał zupełnie. W pierwszej chwili myślałem, że krzyk jaki usłyszałem wcześniej był jego ostatnim, z trudem jednak wyczułem śladowy puls. Trwał w głębokim uśpieniu. Z trudem poznać można było w tym ciele owego możnego rabina, jakim był jeszcze niedawno. Wychudł okropnie, przez ostatnie miesiące jedząc raczej z obowiązku niż potrzeby, od braku słońca skóra mu zbladła i stała się szpetna. Najgorsze były jednak dla mnie jego oczy, w tym momencie szczęśliwie zamknięte. Mimo iż ważył niewiele – niczym kilkunastoletni chłopiec, wlokłem go korytarzami w jedną z cieplejszych i suchych sal, z niemałym trudem. Wreszcie zacząłem rozpoznawać miejsca w których się znajdowałem, choć uczucie sakralnego niepokoju trwało we mnie dalej. Długie dni spędzałem na czuwaniu na przemian przy jednym i drugim starcu, mozolnie wyciągając z nich strzępy wspomnień z owej nocy, podczas której rabin postanowił samodzielnie przywołać pradawne istoty i zaprowadzić Boży porządek. Unikali szczegółów, odzywając się raczej tylko półsłówkami, sam zaś w pewnym momencie zaniechałem dalszych indagacji, widząc jak niekorzystnie na nich wpływają. Po jakimś czasie proboszcz wrócił do względnego zdrowia, jeśli można było tak określić jego i tak podły duchowo stan, rabin zaś popadał w coraz mocniejszy obłęd. Gotowi byliśmy nawet zaryzykować wyprowadzenie go z podziemi, nie chciał jednak opuszczać swojego miejsca. Coraz trudniej znoszę każdy kolejny dzień; tonące w fantasmagoriach noce wydają się być już wręcz wytchnieniem. Myślę o Mathildzie Horn, o tym, jak wreszcie zmusiłem się w wiele dni po incydencie do zbliżenia się do onej kamienicy, w której podano mi eliksir. Opuściła je – jak się zdaje kilka dni wcześniej. Zabrała jedynie najpotrzebniejsze rzeczy, porzucając cały swój dobytek na pastwę losu. Zostałem tam przydybany przez mundurowych, którzy jednak najwidoczniej nie zdawali sobie sprawy, jaką rolę odegrałem w tej historii. Przyszedł ów oficer gestapo o twarzy jak aksolotl. Długo rozmawialiśmy, indagował z różnych stron, próbował grozić
lub obiecywać wiele doczesnych rzeczy. Wspominał o kontaktach w Berlinie, wreszcie zaczął krzyczeć. Pozostawałem bezradny, bo nawet gdybym chciał mu powiedzieć gdzie jest wiedźma – jak i on również ją nazywał – skąd miałbym wziąć tę wiedzę? Kolejny list od Gottentota przyszedł następnego dnia po przesłuchaniu i wtedy zrozumiałem jego przebiegłość. „Przebywa u mnie ostatnimi czasy pewna dama”, pisał. „Poznaliśmy się doskonale i będzie u mnie rezydowała przez pewien czas, bo nie czuje się najlepiej. Jest brzemienna.” Zbladłem, czytając te słowa. Kolejnych listów nie miałem już odwagi otwierać, choć przychodziły regularnie co dwa - trzy dni. Budzą mnie nocami odgłosy detonacji, krzyki i strzały oraz wycie ogromnych silników aeroplanów. Wstaję wtedy – rozgorączkowany i schodzę w piwnice, by upewnić się, czy rabin Icchak Goldberg nie zniknął. Boję się, że któregoś dnia zagubi się w którymś z mrocznych korytarzy i już więcej o nim nie usłyszymy. Jest tam jednak, nawet dzisiaj, mimo iż mamy środek nocy, nie śpi. Śpiewa niepokojącą hebrajską pieśń, której melodia daje mi ukojenie. Staruszek nawet nie zauważa, że przyszedłem. Dzień za dniem spędzałem walcząc ze sobą, wreszcie jednak dzisiaj przełamałem lak na ostatnim liście przybyłym z Pragi. „Dziecko rośnie nadzwyczaj szybko, myślę że poród nastąpi nie później niż za tydzień” – pisał we wczorajszym liście, w miesiąc po zaginięciu Mathildy. „Moja przyjaciółka czuje się słabo, dziecko wysysa z niej siły. Mówi, że przyszło do niej we śnie, miało włosy jasne jak wełna i świecące oczy. Myślisz, że będziemy mogli spodziewać się Ciebie jeszcze przed rozwiązaniem?”. Do listu dołączona była kartka z odciśniętym karminowym śladem ust, które, zdaje się, rozpoznałem. Nie mam wątpliwości, że to nie ślad szminki, tylko najprawdziwsza krew. Śpiew rabina daje mi chwilę wytchnienia, tak potrzebnego w trudnych chwilach. Potrzeba mi wiele siły, zwłaszcza teraz. Siła łącząca mnie z Mathildą Horn trzyma mi serce w pięści. „Nefilim”, szepcze stary Żyd. „Tak”. Myślę o liście, który nakreśliłem drżącą ręką w swoim pokoju i który muszę z rana nadać do Pragi tajnym kanałem. Sam zaś wyruszę zaraz za nim.
Aby wampira unicestwić, należy pamiętać o jednej prostej zasadzie – Miej wiarę w Pana. Nic innego ci nie pomoże. Wiara to stan ducha. Siła serca, a nie jak wielu myśli – nauka. Odrzuć przeto wszelkie „dowody”. Nie będą ci one potrzebne. Stań ufny, pokorny, lecz wyprostowany. Całą wolę, i wiarę swoją, skup w sercu i pozwól by ze świetlistą modlitwą na usta wypłynęła chwaląc Pana i Jego anioły. Ale pamiętaj, by modlić się głośno i żarliwie, bo Siódme królestwo Absolutu jest daleko od szamba, w którym żyjesz. Jeśli nie przywołasz Jego, to przyjdą po ciebie „ci drudzy”, a ich boi się nawet sam Diabeł. Nie potrzeba koła, trójkąta ani dziwnych znaków. Ofiarne świece czerwone i białe, schowaj między bajki. Wystarczy modlitwa i egzorcyzm, a jeśli wiara twoja jest silna, nawet wypalone świece rozbłysną czerwonym płomieniem na podobieństwo niebiańskiego gniewu. Modlitwa jest zawsze dobra i słuszna. Jej moc cię poprowadzi. Pióra czarnego koguta zostaw niedzielnym satanistom, a kości kruka i szpony gargulca niech szczerzą się ze słoików w domach kolekcjonerów. Są gówno warte. Oczy zamknij i chwyć mocno za medalion. Moduluj głos, zmieniaj język i tempo modlitwy, aż poczujesz że spadasz w otchłań. Spadaj i poczuj jak umierasz. Tylko brak lęku może cię teraz ocalić. Poczujesz wibracje Psalmów, które przenikną przez twoje członki, a w rękę twą wcisną potężny oręż do walki z wampirami – Zaklęcie Astralnych Kajdanów. Dzięki niemu schwytasz upadłych, krnąbrne dzieci Babel, które przed eonami ośmieliły się rzucić wyzwanie niebiosom. Bądź spokojny. Zaklęcie wymawia się samo i zamyka swe magiczne szczęki na astralnym ciele wampira pozbawiając go mocy. Na krótką chwilę, ale to wystarczy. Wtedy jest twój. Rozetnij jego powłokę i śmiało wyrwij z gnijących trzewi okruch Babel – serce każdego wampira. Bądź spokojny. Jesteś Inkwizytorem, karzącą prawicą Pana. My nigdy nie chybiamy celu.
Łowcy Paweł „DarkAraghel” Rejdak Dafne i Wiktora spotkały się przy wyjściu z kanałów, gdzie przemysłowy szlam zmieszany z fekaliami chlustał do rzeki z wielkiej betonowej rury. Obie upadłe rozmawiały tylko chwilę, jak zwykle obrzucając się wzajemnie obelgami i stertą uszczypliwych uwag. Przyjaciółki nieraz potrafią udowodnić, jak miłości blisko jest do nienawiści. Dafne, z triumfem wymalowanym na pięknej, porcelanowej twarzy, odeszła w stronę głównej drogi, znikając po chwili w oblepiającej wszystko mgle, Wiktoria zaś, złorzecząc przyjaciółce pod nosem, odwróciła się na pięcie i zniknęła w głębi rury prowadzącej w mrok. Miejskie kanały, czyli mroczne królestwo Viccariusa ciągnęło się setkami tuneli, wiło niczym czarne węże, splatało ciasno. Tysiące meandrycznych zakamarków było terenem, którego nie sposób zbadać ni egzorcyzmować. Te kundle z wieży Babel są jak zaraza, jak plaga. Gdzie nie spojrzeć, wszędzie ich pełno. Tfu! Obraza boska! Samotny mnich spoglądał w ziejącą z rury ciemność i uzbrojony we własną wiarę wkraczał prosto w paszczę lwa. Gdzie są Anioły, kiedy się ich potrzebuje?! Pewnie w dupie. *** Greg przeładował kałasznikowa i położył palec na spuście. Po skroni pociekła mu strużka potu. Drżał. W kanałach było zimno i ciemno, a unoszący się wokół odór dławił stęchlizną i smrodem. Smrodem krwi. Zatem ta suka musiała tutaj być! Ścierwojad! Mnich szedł powoli, brodząc po kostki w śmierdzącej brei. Co jakiś czas wchodził w mdławy słup światła rzucany z góry przez splatające się nad nim ściekowe kraty. W jasnej poświacie twarz duchownego przecinały ukośnie padające cienie. Może i lepiej, bo nie należał on do najprzystojniejszych. Blada, sinawa skóra opinała się na sterczącej brodzie i kościach policzkowych, jakby miała zaraz popękać. Wyłupiaste, mocno przekrwione oczy upodobniały go do ryby, a ścięte od ciągłego przygryzania zęby znaczył ciemny nalot tytoniu. W nosie miał kilka dużych okrągłych kolczyków, te małe zaś oblepiały małżowiny uszne, pyszniąc się jak dojrzałe winogrona, unurzane w złocie i blasku kolorowych kamyków. Najbardziej w oczy rzucał się jednak tatuaż trzech czarnych krzyży, wtłoczony fanatyczną dłonią artysty tuż pod skórę twarzy. Pierwszy na czole i po jednym na policzkach, a wraz z nimi litery J, H i S. Ich czerń odcinała się wyraźnie od bladej cery zakonnika. Mnich zamknął oczy, chwycił mocno za medalion i począł szeptać urywane frazy modlitw i egzorcyzmów. Zmieniał ton głosu, prędkość mowy, a nawet język. Z łaciny na grekę, stamtąd na angielski, francuski, coś niezidentyfikowanego i koniec końców na aramejski. Zdawało się, iż ten bełkot nie ma kompletnie sensu; ta paplanina bez ładu i składu nie może odnieść żadnego skutku. Nagle urwał. Gdy otworzył powieki, jego oczy zniknęły, pozostawiając puste oczodoły pełne zaschniętej krwi. Szczur pisnął, zasyczał i pomknął w głąb korytarza. Ślepy mnich wsunął rękę pod habit i wydobył stamtąd Sang-ryth’al. Nóż o podwójnym ostrzu wykuty ze świętej stali mocą czystej modlitwy był śmiertelną bronią dla zarazy, na którą polował Greg. Wchodząc tu miał trop, a teraz miał też broń i oczy jednakie z potworem, którego ścigał. Szanse zaczynały się więc