Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony228 514
  • Obserwuję250
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań145 773

3_Boginie-NoraRoberts

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
EBooki prywatne

3_Boginie-NoraRoberts.pdf

Ankiszon EBooki EBooki prywatne Nora Roberts
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 32 osób, 10 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 382 stron)

NORA ROBERTS TRZY BOGINIE Tytuł oryginału THREE FATES

CZĘŚĆ 1 NIĆ SIĘ PRZĘDZIE Jakże pokrętną przędziesz nić, Gdy oszukujesz pierwszy raz! Sir Walter Scott

ROZDZIAŁ 1 7 maja 1915 Henry W. Wyley na szczęście nie wiedział, że zginie za dwadzieścia trzy minuty. Właśnie wyobrażał sobie, że szczypie apetycznie zaokrągloną pupę stojącej przed nim młodej blondynki. Oczywiście, wcale nie przeszkadzało to ani blondynce, ani jego żonie, natomiast wprowadziło Henry'ego w wyjątkowo dobry nastrój. Otuliwszy ciepłym pledem tłuste kolana i z miłym poczuciem sytości po niedawnym wykwintnym lunchu, siedział teraz w podmuchach rześkiej morskiej bryzy ze swoją małżonką Edith, której tyłek, niestety, był płaski jak naleśnik, i delektował się wdziękami blondynki oraz filiżanką earl greya. Henry, zażywny, jowialny mężczyzna, znawca kobiet, nie pofatygował się z innymi pasażerami do relingu, by podziwiać migoczące w słońcu brzegi Irlandii. Znał ten krajobraz dostatecznie dobrze i myślał, że obejrzy go jeszcze niejeden raz, jeśli tylko będzie miał na to ochotę. Nie zachwycał się zresztą widokiem zielonych traw i urwistych skał. Był do szpiku kości mieszczuchem, który zdecydowanie wolał solidne budowle ze stali i betonu. A poza tym jego uwagę pochłaniały w tej chwili przede wszystkim podane do herbaty pyszne czekoladowe ciasteczka. Zwłaszcza że blondynka przesunęła się do przodu i stracił ją z oczu. Pochłonął z rozkoszą trzy ciasteczka, choć Edith burknęła na niego, że zachowuje się jak prosię. Ona jak zwykle wolała się głodzić. Naprawdę szkoda, że w ostatnich chwilach swojego życia odmówiła sobie nawet tak drobnej przyjemności, widocznie jednak miała umrzeć, tak jak żyła - do samego końca martwiąc się mężowską nadwagą i strząsając z gorsu jego koszuli rozsypane nieuważnie okruszki. Henry natomiast lubił sobie dogadzać. No bo po co jest majątek, jeśli nie po to, by móc sobie pozwolić na odrobinę luksusu? Kiedyś był biedny, poznał głód i wiedział już, że dużo lepiej być sytym i bogatym. Nigdy nie był szczególnie przystojny, ale przecież człowiek, który ma pieniądze, nie jest gruby, lecz solidnie zbudowany. I nie brzydki, lecz interesujący. Henry doceniał te nonsensowne subtelności. W piękne słoneczne majowe popołudnie, tuż przed trzecią, wietrzyk rozwiewał mu śmieszny, kruczoczarny kosmyk nad czołem i wywoływał zdrowy rumieniec na pulchnych policzkach. Henry miał w kieszeni złoty zegarek, a w krawacie spinkę z rubinem. Jego Edith, mizerna jak zmokła kura, nosiła suknie od najlepszego paryskiego krawca. Posiadał majątek

wart prawie trzy miliony. Może nie aż tak wielki, jak Alfred Vanderbilt, który płynął razem z nimi przez Atlantyk, ale wystarczająco duży, by czuć satysfakcję. Dość, myślał z dumą, gryząc czwarte ciasteczko, żeby pozwolić sobie na podróż pierwszą klasą tego pływającego pałacu. I dość, by posłać dzieci do najlepszych szkół, do których pójdą też jego wnuki. Zdawał sobie sprawę, że dla niego pierwsza klasa jest ważniejsza niż dla Vanderbilta. W końcu Alfred nigdy nie musiał zadowalać się drugą. Słuchał jednym uchem paplaniny żony, co będą robić po przyjeździe do Anglii. Oczywiście składać wizyty i przyjmować gości. Nie zamierza przecież spędzać całego czasu ze wspólnikami ani ślęczeć bez końca nad informacjami z giełdy. Zapewnił ją o tym jak zwykle serdecznie, bo choć już blisko czterdzieści lat byli małżeństwem, bardzo kochał Edith i zależało mu na tym, by podczas pobytu w Anglii nie brakowało jej rozrywek. Miał jednak także własne plany i to one właśnie były powodem, że wybrał się tej wiosny na drugą stronę Atlantyku. Jeśli informacje, które otrzymał, były ścisłe, wkrótce powinien zdobyć drugą Mojrę: mały, srebrny posążek, przedmiot jego starań i zabiegów, cel, do którego uparcie zmierzał od czasu, gdy udało mu się kupić pierwszą figurkę ze sławnej trójki. Miał także informacje o trzeciej i wierzył, że zdoła ją wytropić, gdy tylko stanie się właścicielem drugiej. Posiadać wszystkie trzy, ha, to dopiero coś! Galeria antyków Wyleya będzie wówczas bezkonkurencyjna. A co za satysfakcja, osobista i zawodowa. Wszystko dzięki trzem srebrnym kobietkom, z których każda oddzielnie kosztuje ładny grosz, ale ich łącznej wartości po prostu nie da się oszacować. Może pokaże je kiedyś w Metropolitan Museum of Art w Nowym Jorku. Zachwycił się tym pomysłem: Trzy Mojry z prywatnej kolekcji Henry'ego W. Wyleya Edith będzie miała ukochane nowe kapelusze, przyjęcia i popołudniowe spacery w wielkim świecie. A on odniesie sukces swojego życia. Z westchnieniem satysfakcji Henry rozsiadł się wygodniej i popijał swoją ostatnią filiżankę herbaty. Felix Greenfield był złodziejem i nie czuł z tego powodu ani wstydu, ani dumy. Po prostu kradł od zawsze. I tak samo jak Henry'emu Wyleyowi wydawało się, że będzie jeszcze nieraz oglądał wybrzeże Irlandii, tak i Felix sądził, że będzie kradł jeszcze wiele lat.

Był dobry w swoim fachu, może nie najlepszy - pierwszy był gotów to przyznać - ale przecież na tyle dobry, że mógł z tego wyżyć. Na tyle dobry, myślał, przemykając korytarzem pierwszej klasy w skradzionym mundurze stewarda, że wystarczyło mu na powrót trzecią klasą do Anglii. W Nowym Jorku ziemia zaczynała już palić mu się pod stopami. Czuł na karku oddech policji węszącej po tym spartaczonym włamaniu. Nie popełnił błędu, w każdym razie nie on jeden. A jeśli zawinił, to tylko tym, że złamał swoją podstawową zasadę, biorąc do roboty wspólnika. Fatalna decyzja, bo partner naruszył kolejną fundamentalną regułę: nie kradnij niczego, czego nie da się łatwo i dyskretnie pozbyć przez pasera. Stary Monk Dwa Piwka chyba zgłupiał z chciwości, pomyślał Felix i westchnął. Wszedł właśnie do salonu w apartamencie Wyleya. Gdzie ten Mark miał głowę, zwijając diamentowy naszyjnik z szafirami? A później zachował się jak porąbany amator - spił się niczym szewc ulubionym jasnym mocnym piwem i przechwalał się tym, co zdobył. Teraz Dwa Piwka będzie przechwalał się w więzieniu, choć tam nie ma piwa, które rozwiązuje temu idiocie język. Kłopot w tym, że skubany zaczął śpiewać jak ostatni kapuś i wsypał Feliksa. Najlepsze, co można było w tej sytuacji zrobić, to wybrać się na morską wycieczkę. Bo gdzie lepiej da się ukryć niż na tym cholernym statku, wielkim jak miasto? Niepokoiła go trochę wojna w Europie, a zwłaszcza pogłoski, że na morzach grasują niemieckie okręty. Te zagrożenia wydawały się jednak odległe i mało konkretne, za to policja i perspektywa dłuższej odsiadki zagrażały mu rzeczywiście i to w bliskiej przyszłości. Nie bardzo też wierzył w niebezpieczeństwo, skoro wypuszcza się na Atlantyk tak wspaniałą łajbę jak „Lusitania”. I to z tyloma bogaczami na pokładzie. Poza tym to statek pasażerski. Felix był pewien, że Niemcy mają obiekty znacznie ciekawsze od luksusowego liniowca pełnego amerykańskich obywateli. To naprawdę szczęście, że mu się udało. Zdobył bilet, choć miał na karku policję, i zgubił się w tłumie pasażerów. Ale musiał działać błyskawicznie i wydał niemal wszystko co do grosza. A teraz nadarzało się mnóstwo okazji, żeby odkuć się na tym eleganckim, bogatym statku pełnym wytwornych i bogatych pasażerów. Najlepsza byłaby gotówka, bo banknotów nie da się rozpoznać ani po kształtach, ani po kolorze. Wszedł do salonu i aż cicho gwizdnął z wrażenia. Niesamowite, pomyślał, na krótką chwilę oddając się marzeniom. Choć raz tak podróżować!

Na architekturze i wyposażeniu tego wnętrza znał się akurat tak samo jak pchła na rasach psów. Wiedział jednak, że otacza go luksus. Salonik był większy niż cała jego kabina z przyległościami w trzeciej klasie, a sypialnia zapierała dech w piersiach. Ci, którzy w niej spali, nie wiedzieli, co to ciasnota, zakamarki i zaduch trzeciej klasy. Nie miał im jednak za złe tego komfortu. Kogo w końcu by okradał, gdyby zabrakło ludzi żyjących na takiej stopie? Nie wolno mu jednak gapić się i marnować czasu. Zbliżała się trzecia, a jeśli Wyleyowie przestrzegają swoich zwyczajów, przed czwartą pani Wyley powinna wrócić do apartamentu na popołudniową drzemkę. Starając się nie zostawiać śladów, zwinnymi palcami ostrożnie szukał pieniędzy. Większą gotówkę ludzie z towarzystwa przechowują oczywiście w depozycie, lubią jednak mieć przy sobie gruby zwitek banknotów, choćby tylko dla szpanu. Znalazł kopertę z napisem „steward”. Uśmiechając się szeroko, rozerwał ją, wyjął hojny napiwek - plik nowiutkich banknotów - i wsunął go do kieszeni spodni pożyczonego uniformu. W ciągu dziesięciu minut znalazł i zgarnął prawie sto pięćdziesiąt dolarów, a także kolczyki z granatami pozostawione lekkomyślnie w wieczorowej jedwabnej torebce. Nie dotykał kasetek z biżuterią - ani damskiej, ani należącej do mężczyzny. Nie chciał napytać sobie kłopotów. Grzebiąc ostrożnie wśród skarpetek i kalesonów, natrafił na twardy przedmiot zawinięty w aksamit. Przygryzając wargi, zaintrygowany rozwinął miękką szmatkę. Nie znał się na sztuce, ale od razu rozpoznał, że posążek jest zrobiony z czystego srebra. Maleńka postać kobieca mieściła się na jego dłoni. Miała na sobie długą szatę, a w ręku trzymała coś podobnego, jak mu się wydawało, do wrzeciona. Była piękna i zgrabna, można by powiedzieć: czarująca, choć jak na jego gust trochę zbyt chłodna i wyrachowana. Osobiście wolał kobiety niekoniecznie inteligentne, ale za to o pogodnym usposobieniu. Obok figurki w zawiniątku znalazł kartkę z nazwiskiem, adresem i nabazgraną notatką: kontakt na drugą Mojrę. Pomyślał chwilę i z przyzwyczajenia zapisał w pamięci treść karteczki. Może skorzysta z okazji, kiedy już będzie w Londynie. Zaczął z powrotem zawijać figurkę, ale zamiast odłożyć ją na miejsce, obracał posążek w dłoniach. W całej swojej długiej złodziejskiej karierze jeszcze nigdy nie zdarzyło

mu się pozazdrościć i zapragnąć jakiegoś przedmiotu tylko dla siebie. Jeśli coś kradł, to tylko po to, by dostać pieniądze. Kradzież była dla niego niczym więcej jak środkiem do celu, nigdy celem samym w sobie. Tym razem jednak Felix Greenfield, do niedawna mieszkaniec Hell's Kitchen - cieszącej się wyjątkowo złą sławą nowojorskiej dzielnicy przestępców - obecnie w drodze do londyńskich czynszówek, stał pośrodku luksusowej kabiny na wspaniałym pasażerskim liniowcu dopływającym właśnie do brzegów Irlandii i pragnął zachować srebrną figurkę kobiety tylko dla siebie. Była taka... ładna. I tak przyjemnie trzymało się ją w ręce, kiedy metal zaczął już rozgrzewać się od ciepła dłoni. Miły drobiazg. A dlaczego by nie? - Nie bądź głupi - mruknął i zawinął figurkę w aksamit. - Bierz, bracie, pieniądze i zjeżdżaj. Już miał ją odłożyć, gdy usłyszał coś jakby grzmot. Poczuł, że podłoga pod jego stopami usuwa się i drży. Statek chwiał się na boki; Felix, wciąż ściskając w ręce zawiniętą figurkę, usiłował utrzymać równowagę i dobrnąć do drzwi. Odruchowo wsunął ją do kieszeni spodni i wytoczył się na korytarz. Podłoga uciekała mu spod nóg. Huk, który teraz usłyszał, nie przypominał pioruna, ale uderzenie ogromnego młota, który runął z góry i miażdżył statek. Felix uciekał przed śmiercią. Czuł, że ogarnia go szaleństwo. Przód statku gwałtownie się zanurzył, a jego zwaliło z nóg; potoczył się jak kamyk w dół korytarza. Słyszał krzyki i tupot. W ustach miał smak krwi. Zapadła ciemność. Góra lodowa! To była pierwsza myśl, jaka mu przyszła do głowy. Coś takiego spotkało ogromnego „Titanica”. Ale teraz, w pełnym świetle wiosennego popołudnia, tuż przy brzegach Irlandii? Niemożliwe. W ogóle nie pomyślał o Niemcach. Ani o wojnie. Szamotał się w ciemności, wpadał na ściany, potykał o stopnie schodów, aż w końcu ze spanikowanym tłumem wydostał się na pokład. Właśnie spuszczano szalupy, rozpaczliwe krzyki mieszały się z rozkazami, by zrobić miejsce dla kobiet i dzieci. Gorączkowo próbował rozeznać się w sytuacji. Nie było chyba tak źle, skoro z pokładu widział zielone brzegi Irlandii. Nakazywał sobie spokój, ale statek znów zanurzył się głębiej, a jedna z opuszczanych szalup wywróciła się do góry dnem i wśród rozpaczliwych krzyków pasażerowie wpadli do wody.

Widział tłum twarzy, okaleczonych, poparzonych, naznaczonych paniką. Na pokładzie piętrzyły się pogruchotane szczątki nadbudówek, przygniatając zakrwawionych i wołających o pomoc ludzi. Zamarł z przerażenia, bo niektórzy przestali już krzyczeć. I tam, na tym przechylonym pokładzie wielkiego statku Felix poczuł zapach, który doskonale znał z Hell's Kitchen. Zapach śmierci. Kobiety tuliły dzieci, płakały i modliły się. Mężczyźni biegali w popłochu albo rozpaczliwie starali się uwolnić rannych uwięzionych na pokładzie pod szczątkami. W całym tym chaosie stewardowie i stewardesy z pozornym spokojem rozdawali kamizelki ratunkowe. Chyba równie dobrze mogliby roznosić filiżanki z herbatą. Ktoś wrzasnął na niego. - Rusz się! Do roboty! Zajmij się pasażerami! Minęła chwila, zanim do Feliksa dotarło, że wciąż ma na sobie skradziony uniform stewarda. Musiała minąć jeszcze jedna, by zrozumiał, tym razem naprawdę zrozumiał, że toną. Niech to diabli, pomyślał, zginiemy. Zewsząd słyszał krzyki i modlitwy. Z wody dobiegały rozpaczliwe wołania o pomoc. Felix dopchał się do relingu i spojrzał w dół. Zobaczył ludzi szamoczących się wśród unoszonych na falach zwłok i szczątków statku. Tonęli. Spuszczano właśnie kolejną szalupę. Może dałoby się jakoś do niej wskoczyć i poszukać ratunku? Musi przepchnąć się przez tłum, by wspiąć się jeszcze wyżej. Trzeba tylko ustać na nogach, żeby w porę skoczyć do łodzi. Żeby przeżyć. Zobaczył elegancko ubranego mężczyznę, który zdjął kamizelkę ratunkową i włożył ją na płaczącą kobietę. Bogacze mogą być bohaterami, pomyślał. Stać ich na to. On jednak wolał żyć. Pokład znów się obsunął; Felix wraz z całym tłumem ześliznął się w dół. Żarłoczna gardziel morza była coraz bliżej. Wyciągnął rozpaczliwie rękę i zwinnymi, złodziejskimi palcami zdołał uchwycić się poręczy. Druga, wolna ręka odruchowo zacisnęła się na spadającej tuż obok kamizelce ratunkowej. Naciągał ją na siebie, mamrocząc słowa modlitwy dziękczynnej. To znak, myślał, znak od Boga, że zdołam przeżyć. Serce waliło mu dziko, oczy wychodziły na wierzch z przerażenia. Zmagając się rozdygotanymi palcami z oporną kamizelką dostrzegł zaklinowaną

między dwoma przewróconymi leżakami kobietę. I dziecko. Widział małą anielską twarzyczkę chłopczyka, którego tuliła do siebie. Nie płakała. Nie wołała o pomoc. Trzymała tylko małego i huśtała, jakby chciała go ukołysać do popołudniowej drzemki. - Matko boska! - przeklinając własną głupotę, Felix zaczął pełznąć po stromym pokładzie. Podniósł i pociągnął przygniatające ich leżaki. - Coś mi się stało w nogę. - Wciąż gładziła włosy dziecka, a pierścionki na jej dłoni połyskiwały w ostrym, wiosennym słońcu. Głos miała spokojny, lecz ogromne oczy wyrażały strach, ból i taką samą grozę, która chwytała ją za gardło. - Chyba nie dam rady iść. Mógłby pan wziąć mojego synka? Proszę, niech pan wsadzi go do szalupy. Niech go pan ratuje. Miał tylko ułamek sekundy do namysłu. Dokoła szalało piekło; dziecko uśmiechnęło się. - Niech pani to włoży i mocno trzyma chłopca. - Dajmy ją jemu. - Za duża. Na nic mu się nie przyda. - Chyba straciłam męża. - Jej głos był opanowany i choć miała w oczach łzy, spokojnie patrzyła Feliksowi w twarz, kiedy pomagał jej włożyć kamizelkę ratunkową. - Wypadł za burtę. Boję się, że nie żyje. - Ale pani żyje. I chłopiec też. - Przez odór paniki i śmierci wyczuwał zapach dziecka: puder, mleko, niewinność. - Jak ma na imię? - Steven. Steven Edward Cunningham Trzeci. - Spróbuję wsadzić panią razem ze Stevenem Edwardem Cunninghamem Trzecim do łodzi ratunkowej. - Toniemy. - Nie da się ukryć. - Pociągnął ją za sobą znów wdrapywał się na wystającą wysoko nad wodę część statku. Pełznął, wbijając paznokcie w mokre deski pokładu. - Trzymaj się mocno mamy, Steven - usłyszał jej głos. Czołgali się razem, coraz wyżej, w rozszalałym wokół chaosie. - Nie bój się - uspokajała synka, choć sama dyszała z wysiłku. Zmoczona suknia była ciężka, połyskujące pierścionki znaczyła krew. - Musisz być dzielny. I trzymaj się mamy, choćby świat się walił. Chłopczyk, najwyżej trzyletni, uczepił się jej szyi jak małpka. Wpatruje się w matkę, jakby widział na jej twarzy odpowiedź na każde pytanie, pomyślał Felix, walcząc o każdy centymetr pokładu. Z góry spadały na nich leżaki, stoły, rozmaite przedmioty. Podciągnął ją jeszcze o parę

centymetrów, jeszcze pół metra. - Już tylko kawałek - wycharczał, choć sam nie bardzo wiedział, co dalej. Poczuł, że coś ciężkiego uderzyło go w plecy. Puścił ją. - Proszę pani! - krzyknął i wyciągnął na oślep rękę, ale złapał tylko jedwabny rękaw jej sukni. Patrzył bezradnie na wyrwany kawał materiału. - Niech cię Bóg błogosławi! - Mocno trzymając synka w ramionach, ześliznęła się w dół, do wody, poza krawędź życia. Pokład znów się obsunął. Felix zdążył tylko zakląć i zjechał w ślad za nią. Okrutne zimno zacisnęło mu krtań i zaparło dech. Nic nie widział, czuł, że drętwieje, zaczął więc rozpaczliwie wymachiwać nogami i rękami, czepiał się powierzchni morza, tak jak wcześniej wbijał paznokcie w deski pokładu. Kiedy wreszcie wypłynął i zaczerpnął haust powietrza, zobaczył wokół siebie prawdziwe piekło. Otaczali go umarli. Wkoło kołysały się na falach białe, martwe twarze. Słyszał krzyki tonących. W wodzie pełno było desek, krzeseł, resztek skrzyń i zgruchotanych łodzi ratunkowych. Czuł, że kostnieje, szamotał się desperacko, próbując wpełznąć na unoszące się na wodzie szczątki drewnianej skrzyni - byle wydobyć się z lodowatej głębi. Widok był przerażający. Na lśniącym od słońca morzu unosiły się setki martwych ciał. Krztusząc się i wypluwając wodę, Felix zaczął płynąć ku na pół zatopionej szalupie; fale, choć niezbyt duże, unosiły zwłoki w różne strony, a jego samego bezlitośnie odpychały od łodzi ratunkowej. Ogromny statek, pływający pałac, tonął na jego oczach. Przy burtach zwisały jeszcze łodzie ratunkowe, bezużyteczne jak zabawki. Zaskoczyło go, że na pokładzie wciąż byli ludzie. Jedni klęczeli, inni miotali się, rozpaczliwie próbując uciec przed nieuchronnym przeznaczeniem. Patrzył ze zgrozą, jak wpadają do wody; przypominali mu kukiełki. Olbrzymie czarne kominy statku chyliły się ku otchłani, coraz bliżej niego. Kiedy tylko dotknęły powierzchni morza, zaczęła je wypełniać woda; wir wciągał ludzi. Nie, tylko nie to, pomyślał, coraz słabiej szamocząc się w wodzie. Człowiek nie powinien tak umierać. Ale prąd porwał go i niósł coraz szybciej, wokół kłębiła się bulgocząca czeluść. Felix zakrztusił się oleistym, słonym dymem. Uderzył całym ciałem w masywną ścianę i wtedy zdał sobie sprawę, że wpadł w pułapkę. Uwiązł w kominie jak szczur i jak szczur będzie w nim zdychać. Dusząc się, pomyślał o kobiecie z dzieckiem. Modlitwę za siebie uznał za

bezsensowną, jednak prosił Boga o życie dla tamtych dwojga. Później, kiedy wspominał to, co się stało, wydawało mu się, że ujęły go niewidzialne dłonie i wyszarpnęły na powierzchnię. W rzeczywistości ciśnienie wypchnęło go z komina wraz z potężnym strumieniem sadzy. Obolały i oszołomiony, uchwycił się jakiejś deski i zdołał wsunąć się na nią do połowy. Przylgnął policzkiem do drewna, głęboko oddychał i płakał. Patrzył, jak „Lusitania” idzie na dno. Woda burzyła się, gotowała i wypluwała dym, a wraz z nim, zauważył ze zgrozą, także ludzkie ciała. Przeżył to sam zaledwie chwilę wcześniej, los go jednak oszczędził. Z trudem powstrzymywał się od krzyku. Woda stopniowo się uspokoiła, była teraz jak szklana tafla. Ostatkiem sił podciągnął się i położył na desce. Słyszał przeraźliwy krzyk mew, żałosne modlitwy i wołania tych, którzy tak jak on próbowali utrzymać się na powierzchni. Chyba zamarzam, pomyślał, tracąc przytomność. Mimo wszystko lepsze to, niż utonąć. Chłód przywrócił mu przytomność, przenikał całe ciało. Każdy podmuch wiatru był udręką. Felix bał się ruszyć, ale ostrożnie dotknął przemoczonej i podartej marynarki stewarda. Ostry ból przyprawiał go o nudności. Drżącą ręką przesunął po twarzy: wilgoć, którą poczuł pod palcami, nie była wodą, lecz krwią. Zaśmiał się obłąkańczo. Jaki będzie koniec - zamarznie czy wykrwawi się na śmierć? Może jednak szkoda, że nie utonął, przynajmniej byłoby już po wszystkim. Ściągając powolutku marynarkę, poczuł, że coś jest nie w porządku z jego ramieniem. Otarł twarz podartym rękawem. Krzyki cichły. Słyszał jeszcze słabe wołania, jęki i modlitwy, ale wokół siebie, jak okiem sięgnąć, widział tylko martwe, milczące ciała. Patrzył na zwłoki unoszone przez fale tuż obok. Minęło dobrych parę sekund, zanim rozpoznał zbielałą jak kość, poranioną twarz. Wyley. O Boże. Po raz pierwszy od chwili, gdy zaczął się ten koszmar, poczuł, że ciąży mu coś w kieszeni. Coś, co należało do człowieka, który pustymi niebieskimi oczami patrzył teraz w niebo. - I tak już niczego nie potrzebujesz - mamrotał przez dzwoniące zęby - ale przysięgam na Boga, że gdybym wiedział, nie zabrałbym ci tego w ostatnich chwilach życia. To tak jakbym obrabował grób. - Przypomniał sobie dawno zapomniany gest i złożył ręce do modlitwy. - Jeśli dziś umrę i spotkamy się po tej samej stronie bramy, osobiście cię

przeproszę. A jeśli przeżyję, przysięgam, że postaram się zmienić. Bez sensu byłoby mówić, że na pewno mi się uda, lecz obiecuję, że naprawdę się postaram. Znów zemdlał. Obudził go warkot silnika. Otępiały i oszołomiony, próbował unieść głowę. Przed oczami chwiał się zamazany obraz łodzi, a przez szum przedzierały się krzyki i głosy. Chciał zawołać, ale tylko zarzęził. - Ja żyję. - Bryza zagłuszała i unosiła jego ochrypły szept. - Ja jeszcze żyję. Nie czuł, jak przenosili go na rybacki kuter „Dan O'Connell”. Nieprzytomnego z zimna i bólu zawinęli w koce i wlali mu do gardła gorącą herbatę. Nie miał pojęcia, że został uratowany, nie znał ludzi, którzy wciągnęli go na bezpieczny pokład. W ogóle nic nie docierało do niego aż do chwili, gdy niemal dwadzieścia cztery godziny po uderzeniu torpedy obudził się na wąskim łóżku w niewielkim, rozsłonecznionym pokoju. Na zawsze zapamiętał, co wyłoniło się z zamglonego obrazu, kiedy otworzył oczy. Była młoda i ładna, miała jasnoniebieskie oczy i złociste piegi na zgrabnym nosie i krągłych policzkach. Blond włosy upięła na czubku głowy w coś w rodzaju koka, który wyglądał tak, jakby zaraz miał się rozsypać. Spojrzała na niego, uśmiechnęła się i szybko wstała, odkładając cerowaną właśnie skarpetkę. - No proszę, witamy! Ciekawa jestem, czy tym razem zostanie pan z nami na dłużej. Poznał irlandzki akcent. Silna dłoń uniosła mu głowę i poczuł zapach lawendy. - Co... - Zdziwił się, słysząc swój schrypnięty głos. Gardło miał suche jak wiór, a w głowie zamęt. - Najpierw proszę to połknąć. Doktor kazał panu to brać. Powiedział, że ma pan zapalenie płuc i sporą ranę na głowie, którą trzeba było zszywać. Poza tym rozciął pan sobie ramię. Ale najgorsze już minęło i teraz może pan spokojnie odpoczywać. Zaopiekujemy się panem. - Co... się stało? Statek... Z pięknych ust zniknął uśmiech. - Cholerni Niemcy. Storpedowała was łódź podwodna. Pójdą do piekła za tych pomordowanych ludzi, za pozabijane dzieci. - Oczy jej zwilgotniały, a po policzku spłynęła łza. Mimo to sprawnie podała mu lekarstwo. - A teraz proszę odpoczywać. To cud, że pan przeżył. Ponad tysiąc osób zginęło... Przerażony chwycił ją za rękę. - Tysiąc? - Nawet więcej. A teraz jest pan w Queenstown. Zdrów i cały. - Przechyliła głowę. -

Amerykanin, prawda? Prawie, pomyślał, bo od dwunastu lat nie widział ojczystej Anglii. - Tak. I chciałbym... - Herbaty - przerwała mu. - I bulionu. - Podeszła do drzwi. - Mamo! Obudził się, chyba na dobre. - Obejrzała się. - Za moment przyniosę coś ciepłego. - Dziękuję. Kim pani jest? - Ja? - Znowu promiennie się uśmiechnęła. - Ja jestem Meg. Meg O'Reiley. A pan trafił do domu moich rodziców, Pata i Mary O'Reiley. Jest pan naszym gościem, dopóki nie wróci pan do zdrowia. Jak pan się nazywa? - Greenfield. Felix Greenfield. - Gość w dom, Bóg w dom, panie Greenfield. Chwileczkę... Była tam kobieta z małym synkiem. Cunningham. Posmutniała. - Ogłaszają listę pasażerów. Spróbuję sprawdzić. Proszę odpocząć, a ja przyniosę herbatę. Wyszła. Felix zwrócił twarz ku słońcu. Na stole pod oknem zobaczył pieniądze, które miał w kieszeni, i kolczyki z granatami. Obok lśniła srebrna figurka. Zaśmiał się, ale śmiech przeszedł w płacz. Dowiedział się, że rodzina O'Reiley żyje z morza. Pat i jego dwaj synowie uczestniczyli w akcji ratunkowej. Poznał całą trójkę, a także ich młodszą siostrę Meg. Przez pierwszy dzień nie był w stanie zapamiętać nikogo. Poza Meg. Uczepił się jej, tak jak tam w morzu trzymał się deski - ze strachu, że znów obsunie się w ciemność. - Powiedz mi wszystko, co wiesz - błagał. - Nie będzie ci łatwo to znieść. Trudno nawet o tym mówić. Podeszła do okna i patrzyła na wieś, w której przeżyła całe swoje osiemnaście lat. Rozbitków takich jak Felix umieszczono w hotelu i w domach sąsiadów. Ciała zmarłych, niech im ziemia lekką będzie, złożono w prowizorycznych kostnicach. Niektórych pochowają tutaj, innych odeślą do domów. Jeszcze inni na zawsze pozostaną w morzu. - Kiedy o tym usłyszałam - opowiadała - wprost nie mogłam uwierzyć. Jak mogło zdarzyć się coś takiego? Kutry były wtedy w morzu i od razu popłynęły ratować rozbitków. Inne wyruszyły z portu, ale przeważnie było już za późno. Mogli tylko wyciągać z wody ciała. Mój Boże, na własne oczy widziałam ludzi, których przywieziono na ląd. Kobiety i dzieci, mężczyźni, półnadzy, nie mogli ustać na nogach. Niektórzy płakali, inni tylko patrzyli. Tak jak ty, nieruchomym wzrokiem. Podobno statek zatonął w ciągu niecałych dwudziestu

minut. To możliwe? - Nie wiem - mruknął Felix i zamknął oczy. Spojrzała na niego; miała nadzieję, że znajdzie siłę, by wysłuchać jej do końca. - Wielu umarło już na lądzie. Byli zbyt wyczerpani i ranni. Niektórzy spędzili parę godzin w wodzie. Na liście ofiar wciąż przybywają nowe nazwiska. Nie potrafię sobie wyobrazić, co czują rodziny czekające na wiadomości. Albo ci, którzy już wiedzą, że stracili swoich bliskich w tak strasznych okolicznościach. Mówiłeś, że na wieści o tobie nikt nie czeka. - Nie. Nikt. Podeszła do niego. Opatrywała jego rany, cierpiała razem z nim, gdy leżał nieprzytomny i gorączkował. Minęły dopiero trzy dni, od kiedy znalazł się pod jej opieką, ale dla nich obojga było to całe życie. - Lepiej, żebyś został. To żaden wstyd - powiedziała cicho. - Nie powinieneś jeszcze dzisiaj iść na pogrzeb. Dopiero zaczynasz wracać do siebie. - Muszę iść. - Spojrzał na pożyczone ubranie. Czuł się w nim dziwnie wątły i kruchy. Ale żył. Cisza była wprost niesamowita. Tego dnia w Queenstown zamknięto wszystkie lokale i sklepy. Z ulic zniknęły rozwrzeszczane dzieciaki, ludzie nie zatrzymywali się, żeby pogadać i poplotkować. Słychać było tylko bicie dzwonów ze stojącego na pagórku kościoła Świętego Colmana i posępne dźwięki żałobnej muzyki. Felix wiedział, że nawet gdyby żył sto lat, nigdy tego nie zapomni. Słuchał głuchego, monotonnego warczenia werbli. Patrzył na lśniące w słońcu mosiężne instrumenty orkiestry - pamiętał, że tak samo lśnił mosiądz śruby „Lusitania”, kiedy tuż przed zatonięciem rufa statku wynurzyła się nad wodę. Żyję, pomyślał znów. Nie czuł jednak ulgi ani wdzięczności, tylko rozpacz i ciężar winy. Ze zwieszoną głową wlókł się za księżmi, za żałobnikami, za trumnami przez ulice pogrążone w uroczystej ciszy. Minęła z górą godzina, zanim dotarli na cmentarz. Był słaby i kręciło mu się w głowie. Kiedy doszedł do trzech zbiorowych mogił wykopanych pod wyniosłymi wiązami, przy których stali ministranci z kadzielnicami w dłoniach, musiał mocno oprzeć się na Meg. Nie mógł powstrzymać łez, gdy zobaczył małe dziecinne trumienki. Słuchał cichego szlochu, słów księży kościoła katolickiego i irlandzkiego, ale nic do niego nie docierało. Wciąż jeszcze miał w uszach wołania tonących. Wzywali Boga, lecz Bóg

nie wysłuchał ich błagań i pozwolił zginąć straszną śmiercią. Zdawało mu się, że ten obraz zostanie w nim na zawsze. Podniósł głowę. Po przeciwnej stronie grobów zobaczył kobietę i małego chłopczyka ze statku. Łzy spływały mu po policzkach, kiedy torował sobie drogę przez tłum. Dotarł do niej w momencie, gdy rozległy się pierwsze dźwięki Pozostań przy mnie, Panie, i ukląkł przed fotelem na kółkach, na którym siedziała. - Bałam się, że pan nie żyje. - Jedną ręką dotknęła jego twarzy. Druga wystawała z gipsowego opatrunku. - Nie wiedziałam, jak pan się nazywa, więc nie mogłam sprawdzić na liście. Pani żyje. - Patrzył na pokaleczoną twarz, a kolor policzków nasuwał podejrzenie, że miała gorączkę. Noga również była zagipsowana. - I chłopczyk też. Malec spał w objęciach innej kobiety. Jak aniołek, pomyślał znów Felix. Cicho i niewinnie. Ucisk przygniatającej go rozpaczy zelżał. Przynajmniej ta jedna modlitwa została wysłuchana. - Ani na chwilę mnie nie puścił. - Rozpłakała się. - To takie dobre dziecko. Ani na chwilę. Upadając, złamałam rękę. Gdyby nie kamizelka ratunkowa, którą pan mi dał, utonęlibyśmy. Mój mąż... - Głos jej się załamał, gdy spojrzała na groby. - Nie znaleźli go. - Tak mi przykro. - Na pewno dziękowałby panu. - Podniosła rękę, żeby dotknąć nóżki dziecka. - Tak bardzo kochał synka. - Zaczerpnęła głęboko powietrza. - Skoro go nie ma, to ja dziękuję panu za życie syna i moje własne. Kim pan jest? Jak pan się nazywa? - Felix Greenfield, madam. - Panie Greenfield. - Wychyliła się do przodu i musnęła wargami jego policzek. - Nigdy pana nie zapomnę. I mój syn też. Kiedy odwozili ją w fotelu, siedziała prosto, z taką cichą godnością, że Felix poczuł się zawstydzony. - Jesteś bohaterem - szepnęła Meg. Potrząsnął głową i pospiesznie się wycofał. Jak najdalej od ludzi, jak najdalej od grobów. - Nie. To ona. Ja jestem nikim. Jak możesz tak mówić? Przecież słyszałam, co powiedziała. Uratowałeś życie jej i dziecku. - Zaniepokojona schwyciła go za ramię, by nie upadł.

Gdyby nie był taki słaby, strząsnąłby jej rękę. Zamiast tego po prostu usiadł w wysokiej, bujnej trawie cmentarza i ukrył twarz w dłoniach. - Już dobrze. - Ogarnęło ją współczucie, usiadła obok i objęła go ramionami. - Już dobrze, Felix. Myślał o tym, ile siły było w twarzy młodej wdowy. Ile niewinności w śnie jej synka. - Była ranna, więc poprosiła mnie, żebym zabrał chłopca. Chciała go ratować. - Uratowałeś oboje. - Nawet nie wiem, dlaczego to zrobiłem. Myślałem tylko o sobie. Jestem złodziejem. Wie pani, co znalazła pani w mojej kieszeni? Skradzione rzeczy. Ukradłem je, kiedy okręt został trafiony. I jedyne, o czym myślałem, to żeby samemu ujść z życiem. Meg odsunęła się i założyła ręce. - Dałeś jej własną kamizelkę ratunkową? - Nie była moja. Znalazłem ją. I nie wiem, dlaczego jej oddałem. Ta kobieta była uwięziona między leżakami; trzymała chłopca. Zachowywała zimną krew w samym środku tego piekła. - Mogłeś ją zostawić i sam się ratować. Otarł oczy. - Chciałem. - Ale nie zrobiłeś tego. - I zupełnie nie wiem dlaczego. - Wiedział tylko tyle, że w chwili, gdy zobaczył ich żywych, coś się w nim zmieniło. - Problem w tym, że jestem tylko marnym złodziejaszkiem. Znalazłem się na statku, bo uciekałem przed glinami. Okradłem człowieka na parę minut przed jego śmiercią. Tysiące ludzi nie żyje, widziałem, jak ginęli. A ja ocalałem. Co to za świat, w którym złodziej się ratuje, a dzieci giną? - Kto to wie? Ale jest dziecko, które żyje dziś tylko dlatego, że ty tam byłeś. Czy gdybyś nie kradł, znalazłbyś się akurat właśnie w tamtym miejscu? Parsknął szyderczo. - Tacy jak ja bywają w pierwszej klasie tylko wtedy, kiedy kradną. - Ot i co. - Wyjęła z kieszeni chusteczkę i otarła mu łzy, jak dziecku. - Kradzież to nic dobrego. Wiadomo, że to grzech, i nie ma o czym dyskutować. Ale gdybyś myślał tylko o sobie, zginęłaby i ta kobieta, i jej dziecko. Jeśli grzech ratuje życie niewinnych ludzi, to chyba nie jest aż taki wielki. Poza tym nie za wiele ukradłeś, skoro miałeś przy sobie tylko parę kolczyków, małą figurkę i trochę amerykańskich dolarów. Nie wiedzieć czemu rozśmieszyło go to.

- No cóż, dopiero zaczynałem. W odpowiedzi posłała mu czarujący uśmiech. - Moim zdaniem dopiero teraz zaczynasz.

ROZDZIAŁ 2 Helsinki; 2002 Nie tak ją sobie wyobrażał. Widział wcześniej jej zdjęcie na ostatniej stronie okładki i drugie, w programie odczytu - Boże, niechże się to wreszcie skończy - na żywo wyglądała jednak inaczej. Po pierwsze, sądził, że jest wyższa. Wydawała się bardzo drobna w bezpretensjonalnym, szarym kostiumie, który zresztą mógłby być o dwa, trzy centymetry krótszy. Z tego, co widać, nogi ma chyba niezłe. Nie wyglądała też na tak oschłą i onieśmielającą jak na fotografii na okładce książki, a nieduże okulary w metalowej oprawce dodawały jej intelektualnego szyku. Miała miły głos. Może nawet zbyt miły, pomyślał, czując, że go usypia. Choć winien był przede wszystkim temat odczytu. Owszem, interesowały go greckie mity, konkretnie jeden z nich. Ale jak długo można słuchać wykładu o całej reszcie? Wyprostował się na krześle i postanowił się skoncentrować. Nawet nie na tym, co mówiła, bo cóż go w końcu obchodzi Artemida, która zamieniła jakiegoś biednego palanta w jelenia tylko dlatego, że zobaczył ją nagą. Świadczy to tylko o tym, że kobiety, wszystko jedno jakie, nawet boginie, to istoty dziwne. Doktor Tia Marsh była jego zdaniem istotą zdecydowanie dziwną. Urodziła się w niesłychanie bogatym domu, ale zamiast żyć sobie wygodnie i korzystać z majątku, ślęczała nad jakimiś dawno zapomnianymi greckimi bogami, pisała o nich i wykładała w kółko. Bez końca. Całe pokolenia tworzyły ją taką, jaka była. Miała krew tak błękitną jak jeziora hrabstwa Kerry. Teraz jednak wygłaszała swój tasiemcowy wykład tutaj, w Finlandii, a przedtem ciągnęła tę samą śpiewkę w Szwecji i Norwegii. W Skandynawii i całej Europie. Zapewne nie zależy jej na pieniądzach, myślał. Może po prostu lubi słuchać własnego głosu. To często się zdarza. Wiedział, że ma dwadzieścia dziewięć lat. Niezamężna, jest jedyną córką nowojorskich Marshów, a co najważniejsze - praprawnuczką Henry 'ego W. Wyleya. Galeria Wyleya od prawie stu lat zaliczała się do najlepszych antykwariatów i domów aukcyjnych w Nowym Jorku. I zapewne nie przypadkiem w dziedziczce Wyleyów obudziło się tak wielkie zainteresowanie greckimi bogami, zaś jego zadanie polegało na tym, by wyciągnąć z niej, obojętnie jakimi środkami, wszystko, co wie o trzech Mojrach czy też, jak kto woli, o

Parkach. Gdyby nie była taka zasadnicza, myślał, można by spróbować ją poderwać. Zadziwiające, jak wiele ludzie mają sobie do powiedzenia, gdy w grę wchodzi seks. Na swój profesorski sposób okazała się nawet atrakcyjna, ale nie do końca wiedział, jak sobie radzić z intelektualistkami. Zmarszczył czoło i raz jeszcze odwrócił książkę, żeby obejrzeć zdjęcie. Miała na nim bardzo jasne włosy, spięte z tyłu w rodzaj koka. Uśmiechała się, ale, jak teraz stwierdził, raczej oficjalnie. Jak gdyby na czyjeś polecenie. Oczy pozostały spokojne i poważne, podobnie zresztą jak linia ust. A jednak, gdyby nie skromne uczesanie i poważny wzrok, w tej twarzy, lekko zwężającej się ku dołowi, można byłoby nawet dopatrzyć się czegoś figlarnego. Sprawiała wrażenie kobiety, której potrzeba zdrowego śmiechu... albo porządnego chłopa. Gdyby powiedział to głośno w domu, oberwałby zarówno od matki, jak i od siostry, a to, co mężczyzna sobie myśli, to już tylko jego sprawa. Postanowił, że najlepiej zagadnąć zasadniczą panią doktor Marsh bardzo uprzejmie i bardzo rzeczowo. Kiedy rozległy się oklaski - dużo głośniejsze, niż oczekiwał - szczerze się ucieszył. Już wstawał, gdy równocześnie wystrzeliło w górę kilka rąk. Zaniepokojony, wzniósł oczy do nieba, spojrzał na zegarek i przygotował się na dłuższą rundę pytań i odpowiedzi. Odpowiadała za pośrednictwem tłumacza, więc mogło się to ciągnąć aż do nocy. Zauważył, że zdjęła okulary i mrużyła oczy jak sowa w blasku słońca. Brała głęboki oddech, niczym nurek przed odbiciem i skokiem do wody. W końcu zdecydował się podnieść rękę. Przed wywaleniem kopniakiem drzwi nie zawadzi, pomyślał, najpierw zapukać i sprawdzić, czy nie są otwarte. Kiedy wskazała na niego, wstał i posłał jej swój najczarowniejszy uśmiech. - Przede wszystkim chciałbym podziękować pani doktor za pasjonujący odczyt. - Och. - Zatrzepotała rzęsami. Zauważył, że zaskoczył ją irlandzki akcent. Świetnie, można i to wykorzystać. Z niezrozumiałych dla niego powodów jankesi najczęściej głupieją z zachwytu nad akcentem. - Bardzo mi miło - powiedziała. - Interesują mnie Mojry. Ciekaw jestem, czy ich potęga tkwi we wspólnocie całej trójki, czy też każda z nich osobno może, pani zdaniem, zachować swoją moc? - Mojry, czyli boginie przeznaczenia, stanowią triadę - zaczęła. - Każda z nich

wykonuje odrębne zadanie. Kloto przędzie nić życia, Lachesis ją odmierza, a na końcu Atropos ucina. Żadna nie może działać w pojedynkę. Nie miałoby przecież sensu prząść nić bez celu i bez końca. A bez przędzenia nie byłoby czego mierzyć i ciąć. Trzy części - złączyła razem wyprostowane palce - ale jeden cel. - Złożyła palce w pięść. - Osobno byłyby tylko pospolitymi, choć może i interesującymi kobietami. Razem stoją w szeregu najpotężniejszych i najbardziej czczonych bóstw. Oczywiście, pomyślał, siadając. Właśnie tak. Była bardzo zmęczona. Kiedy słuchacze przestali zadawać pytania, ledwie udało jej się dojść do stolika, przy którym miała podpisywać książki. Nie pomogła melatonina, dieta, aromaterapią ani specjalne ćwiczenia - wewnętrzny zegar biologiczny Tii kompletnie się rozstroił. Na szczęście dotarła już do Helsinek. To się liczy. Wszyscy tu byli tak mili, tak zainteresowani tym, co robi, zresztą podobnie jak na wszystkich kolejnych etapach podróży od wyjazdu z Nowego Jorku. Kiedy to było? - zastanowiła się, siadając. Podniosła pióro i przywołała na twarz obowiązkowy uśmiech. Dwadzieścia dwa dni temu. Musi pamiętać, że ma za sobą już trzy czwarte drogi. Trzy czwarte udręki, którą sama sobie narzuciła. „Jak sobie radzić z fobiami? - pytał doktor Lowenstein. - Po prostu stawić im czoło. Cierpi pani na chroniczną nieśmiałość z elementami paranoi? Trzeba stanąć przed publicznością i nawiązać z nią kontakt”. Ciekawe, co poradziłby pacjentowi skarżącemu się na lęk wysokości, może skok z mostu Brooklyńskiego? Nie chciał jej słuchać, kiedy twierdziła, że cierpi na coś w rodzaju lęku przed ludźmi. A może ma agorafobię połączoną z klaustrofobią? Nie, upierał się. To tylko nieśmiałość. Przypomniał jej, że to on analizuje przypadek i stawia diagnozę. Pierwsi słuchacze zaczęli już podchodzić do stolika, by zamienić parę słów i poprosić o autograf. Tia poczuła ostry skurcz żołądka. Szkoda, że nie ma tu doktora Lowensteina - miała wielką ochotę porządnie mu przyłożyć. A jednak musiała przyznać, że coś zmieniło się na lepsze. To ona czuła się lepiej. Przebrnęła przez wykład, a przecież nie łyknęła przed nim ani uspokajającej tabletki, ani pośpiesznej, wstydliwie ukrywanej szklaneczki whisky. Problem polegał na tym, że odczyty przychodziły jej dużo łatwiej niż spotkania twarzą w twarz, w cztery oczy z czytelnikiem, bo pozwalały na dystans i nie zmuszały do osobistego zaangażowania; powstawało coś w rodzaju bezpiecznej, amortyzującej poduszki. Poza tym

zawsze miała przy sobie notatki i szczegółowy plan - od Ananke do Zeusa. Podchodzący po autograf wymagali od niej czegoś więcej - naturalności, pogawędki, a nawet osobistego wdzięku. Już nie drżała jej ręka przy podpisywaniu książek. Głos się nie załamywał. To był niewątpliwy postęp. Na pierwszym etapie, w Londynie, pod koniec spotkania wpadła w stan niemal katatonicznego odrętwienia. Kiedy wróciła do hotelu, była jednym wielkim rozdygotanym kłębkiem nerwów. Połknęła wtedy kilka tabletek i uciekła w bezpieczny kokon sztucznego snu. Tak bardzo chciała tamtego dnia wrócić do domu. Schować się jak zając w swojej nowojorskiej norze, zamknąć się na cztery spusty we własnym, cudownym mieszkanku. Niestety, zobowiązała się. Dała słowo. W rodzinie Marshów zawsze dotrzymywano słowa. Miała teraz prawo do satysfakcji, a nawet do dumy, że dała sobie radę. Przebrnęła z mozołem przez pierwszy tydzień, roztrzęsiona wytrzymała drugi, a wreszcie z zaciśniętymi zębami zniosła trzeci. Była już tak wyczerpana podróżą, że nawet się nie przejęła perspektywą rozmowy z obcymi ludźmi. Kolejka amatorów autografów kończyła się, a Tia czuła, że twarz zdrętwiała jej od przyklejonego uśmiechu. Podniosła wzrok i napotkała zielone oczy Irlandczyka, który pytał ją o Mojry. Pasjonujący odczyt, pani doktor - powiedział z czarującym akcentem. - Dziękuję. Cieszę się, że się panu spodobał. - Sięgała już po książkę, kiedy zauważyła, że mężczyzna wyciągnął do niej dłoń. Zmieszała się, ale odłożyła pióro i podała mu rękę. Po co właściwie ludziom to podawanie rąk? - irytowała się w duchu. Naprawdę nie zdają sobie sprawy, ile zarazków przenosi się tą drogą? Dłoń Irlandczyka była ciepła i mocna. Przytrzymał jej rękę na tyle długo, że poczuła, jak od szyi w górę twarzy pełznie krępujący rumieniec. A propos losu i przeznaczenia. - Uśmiechnął się swobodnie, szeroko. - Ucieszyłem się, że pojawiła się pani w Helsinkach akurat w tym samym czasie, kiedy załatwiałem tutaj interesy. Od dawna fascynują mnie pani prace - łgał bez zmrużenia oka. - Bardzo mi miło. - O Boże, chce rozmawiać. Pierwsza zasada: pozwolić mu mówić. - Pochodzi pan z Irlandii? - Tak, z hrabstwa Cork. Ale teraz podróżuję, podobnie jak pani. - Istotnie.

- Podróżując, żyje się ciekawiej, prawda? Ciekawiej? - O, tak. Znacznie ciekawiej - skłamała. - Nie chciałbym pani zatrzymywać. - Podał jej książkę. - Mam na imię Malachi. Malachi Sullivan. - Miło mi pana poznać. - Wpisała dedykację ładnym, starannym pismem, zastanawiając się, jak zakończyć tę niecodzienną rozmowę. - Jestem wdzięczna, że zechciał pan przyjść. - Podniosła się. - Życzę udanego pobytu w Finlandii. - I wzajemnie, pani doktor. Inaczej ją sobie wyobrażał, podsumował pierwszą próbę nawiązania kontaktu. Wydawała się opanowana, chłodna i trochę snobistyczna, ale przecież zauważył rumieniec na jej policzkach i błysk paniki w oczach. W gruncie rzeczy jest nieśmiała, ocenił, obserwując z rogu ulicy wejście do hotelu. Należało zmienić taktykę. Nie miał pojęcia, skąd może się brać nieśmiałość w kobiecie o takim majątku i pozycji. Jednak świat pełen jest niespodzianek. Równie dobrze można by się zastanawiać, skąd całkowicie normalnemu mężczyźnie o dobrze zorganizowanym życiu i z przyzwoitymi dochodami przychodzi do głowy pomysł podróży do Helsinek, aby od nieznanej kobiety wyciągać sekret skarbu, który być może w ogóle nie istnieje. Pytanie jest zbyt złożone, żeby dało się udzielić na nie jednej, prostej odpowiedzi. Gdyby jednak musiał coś wybrać, powiedziałby, że chodzi o honor rodziny. Jest w tym jednak coś więcej. To przecież bardzo ważne, że trzymał już w ręce figurkę Mojry; nie spocznie, dopóki jej nie odzyska. Tia Marsh miała związek z jego przeszłością, ale także, jak sądził, z przyszłością. Należy się spodziewać, spojrzał na zegarek, że już za chwilę postawią razem pierwszy wspólny krok. Ucieszył się, że jego przewidywania okazały się słuszne. Przyjechała do hotelu prosto z uniwersytetu, pomyślał, patrząc, jak wysiada z taksówki. I to sama. Powoli ruszył chodnikiem, starając się wyliczyć czas. Spojrzał na nią w momencie, gdy się odwróciła. Znów stanęli twarzą w twarz. - Pani doktor Marsh! - Udał zaskoczenie i radość, która miała jej pochlebić. - A więc i pani tutaj mieszka? - Och. Pan Sullivan. Tak, istotnie. - Zapamiętała jego nazwisko. Pomyślała nawet, że jest atrakcyjnym mężczyzną, kiedy w taksówce wcierała płyn bakteriobójczy w dłonie.

- Bardzo przyjemny hotel. I świetna obsługa. - Podszedł do wejścia i otworzył przed nią drzwi. Zatrzymał się. - Pani doktor, mam nadzieję, że nie uzna pani tego za niestosowne, jeśli zaproponuję drinka? Ja... - Poczuła kompletny zamęt w głowie. Jadąc taksówką, wyobrażała sobie, że prowadzi z nim dowcipną i inteligentną rozmowę i że kończą ten wieczór szalonym, lekkomyślnym romansem. - Ja w ogóle nie piję - wykrztusiła. - Naprawdę? - Na jego twarzy pojawiło się rozbawienie. - To od razu na wstępie cios dla mężczyzny, który chciałby spędzić trochę czasu z interesującą i atrakcyjną kobietą. Może w takim razie zgodzi się pani na spacer? Na spacer? - Była całkiem zdezorientowana. To niemożliwe, żeby do niej startował. Mężczyźni nie podrywają przecież kobiet takich jak ona, a zwłaszcza zabójczo przystojni cudzoziemcy z bajecznym akcentem. - Urok Helsinek latem to właśnie słońce. - Wykorzystując jej zmieszanie, wziął ją delikatnie pod rękę; odeszli spod wejścia do hotelu. - No proszę, już po wpół do dziewiątej, a jasno jak za dnia. Grzech to zmarnować, prawda? Zwiedziła już pani port? - Nie, ja... - Oszołomiona, oglądała się za siebie, w stronę hotelu. Samotność. Bezpieczeństwo. - Chyba naprawdę powinnam... - Leci pani rannym samolotem? - Wiedział, że zostaje, ale był ciekaw, czy skłamie. - Nie. Zostaję tu do środy. - No to świetnie. Proszę mi to dać. - Zabrał jej teczkę i założył sobie na ramię. Była zaskakująco ciężka, ale manewr udał się gładko. - To naprawdę trudne zadanie wykładać i prowadzić seminaria, jeśli nie zna się języka. - Mam tłumaczkę. - Rzeczywiście, była bardzo dobra. Ale chyba i tak nie jest łatwo, prawda? Nie dziwi pani takie zainteresowanie Grecją, i to tutaj? - Istnieją pewne korelacje między mitami greckimi i nordyckimi. Te bóstwa z ludzkimi ułomnościami i cnotami, przygody, seks, zdrady... Jeśli teraz nie pokieruje jakoś rozmową, jak przed chwilą kierował jej krokami, zaraz znów będzie musiał wysłuchać odczytu. - Ma pani rację, oczywiście. W końcu sam pochodzę z kraju, gdzie ceni się mity. Była pani kiedyś w Irlandii? - Tylko raz, w dzieciństwie. Ale nic nie pamiętam. - Wstyd. Musi pani tam znów pojechać. Nie jest pani zimno? - Skądże. Świetnie się czuję. - W tym samym momencie uświadomiła sobie, że

należało poskarżyć się na chłód... i uciec. Był tylko jeden kłopot: ze zdenerwowania w ogóle nie zwracała uwagi, dokąd idą, nie miała więc pojęcia, jak wrócić do hotelu. Choć akurat to nie powinno okazać się zbyt trudne. Ulice są proste i czyste, zauważyła, odzyskując równowagę. Choć dochodziła dziesiąta, roiły się od ludzi - dzięki światłu, cudownemu, jasnemu słońcu, które zalewało miasto ciepłymi promieniami. Nie zdążyła dotychczas przejść się nawet po najbliższej okolicy. A mogła przecież wybrać się na spacer, kupić jakieś głupiutkie drobiazgi albo wypić kawę w kawiarnianym ogródku. Zachowywała się tu dokładnie tak samo jak w Nowym Jorku. Siedziała w swojej norze, chyba że wzywały ją obowiązki. Rozglądała się teraz niepewnie wokół siebie. Wygląda jak wyrwana z transu lunatyczka, pomyślał. Ramię, za które ją trzymał, było wciąż sztywne, ale już się nie obawiał, że Tia wyrwie mu się i ucieknie. Być może tłumy ludzi dodawały jej pewności siebie; na chodnikach pełno było zakochanych par i turystów rozkoszujących się niekończącym się dniem. Od strony zatłoczonego placu dolatywały dźwięki muzyki. Ominęli go i poszli w stronę portu. Wiał rześki wiatr. Nad ciemnobłękitną wodą, na której kołysały się białe i czerwone łodzie, po raz pierwszy zdobyła się na swobodny uśmiech. Jak tu pięknie. - Mówiła głośniej, bo zagłuszała ją muzyka. - Pięknie i nowocześnie. Żałuję, że nie przypłynęłam tu promem ze Sztokholmu, bałam się jednak choroby morskiej. Ale przynajmniej chorowałabym na Bałtyku. Byłoby o czym opowiadać. Zmieszała się, gdy się roześmiał. Zupełnie zapomniała, że rozmawia z obcym. - Plotę głupstwa. - Przeciwnie, to było urocze. - Sam był zaskoczony tym, co powiedział. - A teraz zrobimy to, co Finowie robią o tej porze. - Pójdziemy do sauny? Znów się roześmiał i zsunął dłoń wzdłuż jej ręki, aż napotkał dłoń. - Napijemy się kawy. To nie mogła być prawda. Wydawało się to wszystko kompletnie nierealne - ta zatłoczona kawiarnia rozświetlona o jedenastej wieczorem mglistym światłem słonecznym, i ona - tysiące kilometrów od domu. Siedziała w kawiarni z mężczyzną tak niewiarygodnie przystojnym, że aż nie chciało jej się wierzyć, że przyszedł tutaj właśnie z nią. Wietrzyk rozwiewał mu włosy wokół wspaniałej głowy, w kasztanowych kosmykach

połyskiwało słońce. Twarz miał gładką i szczupłą, z leciutkimi dołkami w policzkach. Stanowcze i ruchliwe usta rozjaśniał uśmiech, który mógł przyprawić każdą kobietę o przyspieszone bicie serca. Ją przyprawiał z całą pewnością. Miał gęste, ciemne rzęsy i wyraziste brwi. Ale to oczy ją urzekły - w kolorze głębokiej zieleni, która przywodziła na myśl letnią łąkę, ze złocistą obwódką wokół źrenic. Gdy mówił, szukał jej wzroku, ale wcale nie natrętnie i badawczo. Z sympatią i zainteresowaniem. Bywało, że przyciągała spojrzenia mężczyzn. W końcu nie należy do najbrzydszych. Ale skończyła dwadzieścia dziewięć lat i jeszcze żaden mężczyzna nie patrzył na nią tak, jak Malachi Sullivan. Właściwie powinno ją to wytrącić z równowagi. A jednak nic takiego się nie stało, pewnie dlatego, że jego sposób bycia, a także ubierania się, świadczył o tym, że to stuprocentowy dżentelmen. Prowadził swobodną rozmowę, był spokojny i odprężony. Szary garnitur idealnie leżał na wysokiej, szczupłej sylwetce. Jej ojciec, który w dziedzinie mody był wyjątkowo wymagający, z pewnością by go zaakceptował. Piła już drugą kawę bezkofeinową, zastanawiając się, jakim zrządzeniem losu ten człowiek pojawił się na jej drodze. Rozmowa znów zeszła na trzy boginie przeznaczenia, ale Tii to nie przeszkadzało. Jakoś łatwiej przychodziło jej mówić o boginiach, niż o bardziej osobistych sprawach. - Nigdy nie umiałem odpowiedzieć sobie na pytanie, czy wiara w przeznaczenie daje człowiekowi pociechę, czy budzi grozę. Te trzy kobiety miałyby przesądzać o jego życiu, jeszcze zanim przyjdzie na świat. - I nie tylko o tym, jak długo będzie żył. - Tia ugryzła się w język, by nie pouczyć Malachiego o zgubnych skutkach cukru, widząc, jak wsypuje do kawy kopiastą łyżeczkę. - Także o tym, jakie będzie to jego życie. Ile w nim będzie dobra, a ile zła. Rozdzielają jedno i drugie sprawiedliwie, a człowiek musi sam zdecydować, co z tym zrobi. - To znaczy, że nic nie jest z góry przesądzone? - Każdy postępek wynika z ludzkiej woli. Albo z jej braku. - Wzruszyła ramionami. - I każdy ma swoje konsekwencje. Zeus, władca bogów, przy tym łasy na kobiety, pożądał Tetydy. Mojry przepowiedziały, że jej syn będzie sławniejszy, a może nawet potężniejszy od swego ojca. I Zeus, który przecież pamiętał, jak postąpił z własnym ojcem, zawahał się. Nie chciał spłodzić tego dziecka. Z troski o własne dobro porzucił więc Tetydę. - Mężczyzna, który rezygnuje z kobiety tylko dlatego, że coś się może zdarzyć, jest