Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony239 065
  • Obserwuję256
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań152 203

Adams Anna - Kontrakt małżeński

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
EBooki prywatne

Adams Anna - Kontrakt małżeński.pdf

Ankiszon EBooki EBooki prywatne Adams Anna
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 348 stron)

ANNA ADAMS Kontrakt małżeński

ROZDZIAŁ PIERWSZY Nick Dylan uniósł szklaneczkę ku zachodzącemu październikowemu słońcu, które zaglądało przez ok­ no biblioteki ojca. Nie! Jego biblioteki. Ojca pocho­ wał dziś rano. Nierówno odlane tafle szyb zniekształ­ cały widok roztaczający się za nimi, tak jak życie ojca zniekształcało pogląd Nicka na jego własną eg­ zystencję. Ale z tym już koniec. Senator Jeffrey Dylan już nie będzie wpływał na przyszłość Nicka. Drzwi biblioteki otworzyły się i gruby męski głos zapytał: - To nie pojechał pan z matką do kancelarii pana Thomasa, doktorze Dylan? Nick poczuł pulsowanie w skroniach. - Leota wybrała się tam beze mnie? - Odwrócił się od okna. Nawet nie był zaskoczony, że matka postanowiła pojechać sama. Spojrzał na Huntera, który prowadził ich rodzinny dom w Fairlove w Wirginii od czasów, kiedy jego nie było jeszcze na świecie. Twarz starszego męż-

6 KONTRAKT MAŁŻEŃSKI Anna Adams czyzny pokrywała szczecina zarostu. Jak zawsze, miał na sobie idealnie odprasowany granatowy gar­ nitur, ale fakt, że się nie ogolił, był jeszcze jednym symbolem żałoby, w jakiej pogrążyła się rodzina. Żałoby, w której Nick jakoś się nie pogrążył. Oj­ ciec przy każdej okazji dawał mu do zrozumienia, że jako syn nie spełnia jego oczekiwań. Nickowi nig­ dy nie udało się zyskać jego aprobaty. Może źle robił, nie idąc na większy kompromis, nie starając się bar­ dziej być takim synem, jakiego pragnął widzieć w nim ojciec. - Zauważyłem limuzynę skręcającą z podjazdu w ulicę - powiedział Hunter. - Myślałem, że pan pojechał z matką, sir. - Może nie mogła się mnie doczekać. Wiesz, jak nie lubi się spóźniać na umówione spotkania - Nick próbował jakoś zatuszować napięcie występujące ostatnio w stosunkach między nim a matką. Przez te trzy dni, jakie upłynęły od śmierci ojca, coraz dziwniej się zachowywała. Kiedy Hunter zadzwonił do niego i powiedział o brandy i proszkach nasen­ nych, które znalazł w nocnej szafce Leoty, wrócił do domu. Nigdy nie był z matką szczególnie zwią­ zany, ale kochał ją. Chciał się nią zaopiekować. - Myślałem, że zależy jej na pańskiej obecności, sir. - Hunter wyprostował się. - Może chciała być przez pewien czas sama.

KONTRAKT MAŁŻEŃSKI Anna Adams 7 Nick jednym haustem wychylił szkocką i krzy­ wiąc się z niesmakiem, odstawił szklaneczkę na tacę, która zawsze stała obok ulubionego fotela ojca. - Może ją jeszcze dogonię. - Sir... - Przestań mnie tak tytułować. Śmierć Jeffa ni­ czego między nami nie zmieniła. - Jakoś mi niezręcznie zwracać się do pana po imieniu, paniczu Nick. Nick miał trzydzieści dwa lata i już prawie za­ pomniał o tytule, jakim obdarzał go Hunter, kiedy był jeszcze dzieckiem. - Mów mi zwyczajnie Nick. Przez ten rok, od kiedy znów jestem w mieście, jakoś ci się to udawało. Hunter uśmiechnął się z zażenowaniem. - Spróbuję. Nick ledwie się powstrzymał przed uściśnięciem tego człowieka. Ostatni raz objął go w dniu, w któ­ rym ojciec wysyłał go do szkoły z internatem. Hun­ ter był jedynym człowiekiem, który okazywał mu sympatię. Stał mu się bliższy niż rodzony ojciec. - Zawiadom mnie, gdyby Leota z jakiegoś po­ wodu nie dotarła do kancelarii Wilforda i zadzwoniła tutaj, dobrze? - Dotrze tam - zapewnił go Hunter. - Żałoba ża­ łobą, ale na pewno jest ciekawa treści ostatniej woli pańskiego ojca.

8 KONTRAKT MAŁŻEŃSKI Anna Adams Raczej boi się dowiedzieć, co zaplanował Jeff dla niej, pokojówki, którą poślubił, bo była w ciąży, i dla syna, który o mało nie urodził się bękartem. Nick skinął głową i zerknął na ściągniętą, poszarzałą twarz Huntera. - Odpocznij trochę - powiedział. Czyżby ten człowiek był aż tak przywiązany do swojego trudnego chlebodawcy? Nick nigdy nie py­ tał Huntera o jego stosunek do Jeffa, bo sam nie potrafiłby określić własnego. Hunter był dla niego zawsze ucieleśnieniem sta­ bilizacji. Powinien zaoferować mu o wiele więcej niż tylko sugestię odpoczynku. Powinien go zapytać wprost, jak się czuje. Normalny człowiek właśnie tak okazałby swoją troskę. I miał nadzieję, że wre­ szcie stanie się takim człowiekiem, kiedy przebrnie już przez ostatnie emocjonalne pole minowe wiążące się z otwarciem testamentu ojca. Wtedy wróci tu i zaprosi Huntera na piwo. Z tym postanowieniem wyszedł przez dwuskrzyd­ łowe frontowe drzwi i zbiegł po ceglanych schodach do swojego poobijanego dżipa. Stary zielony samo­ chód stał na poboczu kolistego podjazdu niczym ubo­ gi krewny liczący na gościnne przyjęcie. Poprzednie­ go wieczoru, kiedy po uroczystości w domu pogrze­ bowym szofer odwiózł ich limuzyną, Leota zasuge­ rowała Nickowi, żeby ukrył swój żałosny pojazd

KONTRAKT MAŁŻEŃSKI Anna Adams 9 w garażu, a jeszcze lepiej - w jednej z pustych sto­ dół na terenie posiadłości. Wstawienie dżipa do garażu mogłoby stworzyć wrażenie, że jego właściciel wraca do domu na stałe. Ale on, choć nikomu się do tego nie przyznał, nie czuł się tu dobrze. Włożył kluczyk do stacyjki. Podczas gdy silnik, pokasłując, niechętnie budził się do życia, Nick pa­ trzył w zadumie na światła zapalające się w oknach domów położonego w dole miasteczka. Fairlove, oglądane z wyżyn rezydencji Dylanów, wydawało się być oryginalną i gościnną miejscowością. Ale pozory mylą. Od powrotu do Fairlove Nick mieszkał w małym domku niedaleko parkingu przed kościołem Świętej Teresy, na którym kiedyś Hunter uczył go jeździć na rowerze. W ciągu ostatnich dwu­ nastu miesięcy brał udział w niezliczonych zebra­ niach rady szkolnej i uroczystych kolacjach. Starał się w ten sposób wkupić w łaski mieszkańców Fair­ love i stać jednym z nich, ale pacjentów miał wciąż jak na lekarstwo. Przychodzili do niego tylko w osta­ teczności. Nie potrafili zapomnieć, że jest Dylanem, a co za tym idzie - ostatnim lekarzem, u którego chcieliby leczyć swoje bolące gardła, artretyzmy czy lumbaga. Kiedy zapaliła się latarnia, pod którą stał dżip, Nick wrzucił bieg i krętą drogą ruszył do miasteczka.

10 KONTRAKT MAŁŻEŃSKI Anna Adams Przed szkołą panował ożywiony ruch. Uczniowie wybiegali z próby orkiestry, rodzice czekający w sa­ mochodach na swoje pociechy włączali reflektory, uruchamiali silniki i odjeżdżali w kierunku stoją­ cych w równych rzędach domów. Część z nich zbu­ dowano jeszcze w osiemnastym wieku, ale niektóre wzniesiono całkiem niedawno, zachowując jednak dotychczasowy architektoniczny porządek. Nick ku­ pił jeden z tych nowszych domów. Wystarczająco długo mieszkał już w historycznym zabytku. Zatrzymawszy się na skrzyżowaniu u stóp wzgó­ rza, rozejrzał się. Widok domu Athertonów jak zwy­ kle obudził w nim poczucie winy. Opuszczony, za­ pomniany przez wszystkich - prócz jego ojca - dom o nazwie Pod Dębami powoli popadał w ruinę. Nick oderwał wzrok od zdobyczy ojca. Jeff Dylan zniszczył rodzinę Athertonów, kiedy Nick studiował w college'u. Czy gdyby był wtedy w domu, starałby się powstrzymać tę wendetę, która w końcu zmusiła Athertonów do wyprowadzenia się z Fairlove? Czy raczej, solidaryzując się z upokorzoną matką, pa­ trzyłby z boku, jak ojciec mści się na człowieku, któ­ ry poślubił Sylvie? Kobietę, którą Jeff szczerze ko­ chał. .. Odpędzając wspomnienia z przeszłości, której nie mógł już zmienić, nacisnął pedał gazu. Musi skon­ centrować się na dniu dzisiejszym, na Leocie, która

KONTRAKT MAŁŻEŃSKI Anna Adams 11 znajdowała się chyba na najlepszej drodze do auto- destrukcji, i na testamencie. Ostatnia wola ojca może zawierać nokautujący cios zadany zza grobu. Minął swój ciemny dom i za kościołem skręcił w uliczkę, przy której wznosił się gmach sądu. Czar­ na limuzyna ojca zajmowała aż dwa miejsca parkin­ gowe na małym placyku przed biurem Wilforda Tho­ masa. Otaczał ją tłumek dziennikarzy i fotografów ze sprzętem gotowym do użytku. Nick zaparkował swoje auto jak najdalej od nich i ruszył w stronę budynku. Wilford zaprosił ich na odczytanie testamentu na wieczór, żeby zmylić re­ porterów, którzy nie odstępowali Leoty na krok. Najwyraźniej ten fortel się nie udał. - Doktorze Dylan! Nick! - krzyknął ktoś, kiedy był już na progu. Udał, że nie słyszy wołania, i za­ trzasnął za sobą drzwi. Wilford wyjrzał ze swojego gabinetu. Miał pięć­ dziesiąt kilka lat, siwe, idealnie ostrzyżone włosy i podobnie jak Hunter, nosił konserwatywny garni­ tur. - To znów ci wścibscy dziennikarze! Wejdź. Za­ mknę drzwi na klucz, żeby nikt nam nie przeszka­ dzał. Poprosiłem już szeryfa, żeby tu podjechał i zro­ bił porządek z dziennikarzami. Leota - szczupła, zadbana, wypalona emocjonal­ nie blondynka - siedziała przed biurkiem Wilforda.

12 KONTRAKT MAŁŻEŃSKI Anna Adams - Przecież mieliśmy przyjechać razem - powie­ dział do niej Nick. - Może byście tak przestali traktować mnie jak kompletną wariatkę na skraju załamania nerwowego? Nick, zbity z tropu tą gwałtowną reakcją, pod­ szedł do drugiego fotela stojącego przed biurkiem. Pochylił się nad matką i, zniżając głos, powiedział: - Miałem tylko na myśli, że nie musisz tego wszystkiego załatwiać sama. Wciąż jesteśmy ro­ dziną. Leota obrzuciła syna pełnym wściekłości spojrze­ niem. Starał się nie okazywać zakłopotania. Wyglą­ dało na to, że śmierć Jeffa wyzwoliła w niej wszyst­ kie demony, które wcześniej trzymała na uwięzi. - Napijecie się kawy? Nick odwrócił się do Wilforda. Ton głosu pra­ wnika nie wróżył nic dobrego. - Chętnie. - Nick zerknął na matkę: - A ty? - Nie. Zacznijmy wreszcie. - Mam czytać słowo w słowo, czy wolicie, że­ bym najpierw pokrótce streścił ten dokument? - spy­ tał Wilford. Nick próbował ściągnąć na siebie wzrok prawni­ ka, ale ten skwapliwie uciekał spojrzeniem. - Dlaczego tak się denerwujesz? Wilford Thomas, poprawiając węzeł srebrzy- stoniebieskiego krawata, powoli opadł na swój fotel.

KONTRAKT MAŁŻEŃSKI Anna Adams 13 - Przepraszam, Nick. - Zerknął na Leotę. - Nie patrzcie tak na mnie. Bez obawy, Jeff nie zapisał domu nikomu obcemu, postawił tylko osobliwy wa­ runek. - Czekamy! - Głos Leoty ciął jak nóż. - Ty, Leoto, możesz korzystać z domu przez re­ sztę życia. Otrzymasz również pokaźną sumę. Do szczegółów przejdę za chwilę, ale najpierw chciał­ bym omówić zapis dotyczący Nicka. - Jeff zawsze kręcił nosem, że jestem tylko zwy­ kłym lekarzem ogólnym. Chciał, żebym się specjalizo­ wał. - Nick spróbował roześmiać się beztrosko. - Pew­ nie za chwilę usłyszę, że muszę wracać na uczelnię? - Obawiam się, że jeszcze gorzej. Cały nie wy­ mieniony dotąd majątek, czyli praktycznie wszystko, przechodzi na ciebie, Nick, ale, i tu właśnie jest szkopuł... Pod jednym warunkiem. - Jakim? - Nickowi serce omal nie wyskoczyło z piersi. Stracił nadzieję, że Jeff w końcu wybaczył mu to, że w ogóle się urodził. - Chce, żebyś się ożenił. Zacytuję może jego sło­ wa: „Ma się zakochać i ożenić przed upływem naj­ bliższych dwunastu miesięcy". Małżeństwo musi trwać co najmniej rok, a o jego ważności mają za­ decydować inni wykonawcy ostatniej woli, czyli ja i twoja matka. Do tego przez pierwszy rok małżeń­ stwa musisz mieszkać z żoną w domu rodzinnym.

14 KONTRAKT MAŁŻEŃSKI Anna Adams Nick wzniósł w górę ręce, tak jakby chciał przy­ trzymać świat, walący mu się na głowę. - Nie kończ. - Wstał i palcami przeczesał włosy. - Tylko mój ojciec mógł sobie ubzdurać, że potra­ fi mnie zmusić do zakochania się na zawołanie w pierwszej lepszej. - I do poślubienia jej - dorzucił pedantyczny Wilford. - I pozostania w tym związku przez co najmniej rok. - Głos Leoty przesycony był goryczą. - To ma być prawdziwa miłość! Tak przynajmniej wyobrażał sobie ją Jeff. Wilfordzie, czy możemy utajnić ten testament? To znaczy, nie dopuścić do jego publikacji w prasie? Nick, zaskoczony zrazu, że matka tak bezkrytycz­ nie akceptuje plany ojca, zrozumiał po chwili, że chodzi jej przede wszystkim o ochronę dobrego imienia rodziny. Sprzedała jej przecież najważniejszą cząstkę siebie. - Czy te warunki można uchylić? - zwrócił się do Wilforda. - Tylko na drodze sądowej. I jeszcze jedno, Nick. Jeśli ich nie spełnisz, majątek Jeffa dziedziczy twój kuzyn, Hale. Leota zerwała się z fotela. - Nie pozwolę ci podważać ostatniej woli ojca! Nie będziesz wywlekał prywatnych spraw rodzin-

KONTRAKT MAŁŻEŃSKI Anna Adams 15 nych przed... przed... - Wskazała za okno - ...przed nimi! Histeryczny ton zdradzał, jak bardzo czuje się upokorzona, ale Nick nie miał zamiaru powtarzać farsy, jaką było wymuszone małżeństwo rodziców. - Jeff nadal mści się za to, że zaszłaś z nim w cią­ żę i wydałaś mnie na świat. Nie pozwolę mu znęcać się nad tobą i mało mnie obchodzi, kto się o tym dowie. - Znam cię, Nick. Obchodzi cię i to bardzo. Przez wzgląd na ludzi, których nigdy nie widziałeś na oczy. Na ludzi, którzy wierzyli w twojego ojca. Przypomnij sobie te fotografie szczęśliwej rodziny, rozsyłane przez biuro ojca do wszystkich gazet i cza­ sopism, które tylko chciały je publikować. Czemu do nich pozowałeś? - To była polityka. Jestem jego synem. Dobrze wiesz, że to co innego. - A co będzie ze mną? Mnie obchodzi, co się stanie z jego nazwiskiem. Nie chcę, żeby ktoś się dowiedział, jaki Jeff był dla nas. I co z domem? Chcesz wszystko stracić? Nie objął jej pocieszająco. Nigdy nie wymieniali między sobą takich gestów. - Damy sobie radę - powiedział. Czy jednak wolno mu dopuścić, by wszystko przejął Hale? Leota chwyciła go za ramię. Oczy jej płonęły.

16 KONTRAKT MAŁŻEŃSKI Anna Adams - Obiecaj mi, że nie będziesz podważał woli ojca. Nie zniosłabym już tych dziennikarzy. A Hale... Hale zrobi z naszego domu lunapark. Wilford, skrzypiąc krzesłem, nachylił się do nich. - Wróćmy do Jeffa. Nie rozumiem, jaką prawdę o nim chcecie ukryć. Leota jeszcze mocniej ścisnęła ramię syna i spoj­ rzała na prawnika. Oczy miała wilgotne. - Jeff, Nick i ja byliśmy rodziną. Nikomu nic do tego, jak wyglądało nasze życie prywatne. - Chyba nie możesz wymagać od Nicka, żeby przed upływem dwunastu miesięcy ożenił się z byle kim tylko po to, by zachować posiadłość i pieniądze? - Owszem, mogę - odparła stanowczo. - Ale to wcale nie musi być byle kto. Znamy wiele odpo­ wiednich kandydatek. Zakocha się w dziewczynie z dobrego domu. Będę miała synową, z której także jego ojciec byłby dumny. Troska o matkę przeważyła nad pragnieniem wy­ rwania się spod wpływu Jeffa. Nick musiał jednak zadać jedno oczywiste pytanie: - Chcesz, żebym wytypował jakąś kobietę, a po­ tem tak po prostu zakochał się w niej? - Chcę, żebyś zrobił to, o co prosi cię ojciec. - Leota zniżyła głos do syku. - Choć raz bądź taki, jakim on sobie ciebie wymarzył. Do diabła z takimi marzeniami! Nie pozwoli, że-

KONTRAKT MAŁŻEŃSKI Anna Adams 17 by ojciec uczynił koszmar z jego życia. Wyobrażenie Jeffa o właściwej kobiecie dla syna było obelgi dla jego poczucia godności. - W wyborach, których dotąd dokonywałem, nig­ dy nie kierowałem się opinią ojca. To chyba najgor­ szy moment, by zacząć to robić. Wilford zebrał na kupkę kartki z ostatnią wolą Jeffa Dylana. - Wydaje mi się, że co do jednego Leota ma ra­ cję, Nick. Jesteś pewien, że chcesz z tym iść do są­ du? Cokolwiek skłoniło twojego ojca do postawienia tego warunku, tam wyjdzie to na jaw. Chcesz zruj­ nować jego reputację? Mimo wszystko był senato­ rem Stanów Zjednoczonych. - I co z moją reputacją? - spytała Leota. Jej łamiący się głos poruszył w Nicku czułą stru­ nę. Czyż nie nacierpiała się wystarczająco, dręczona psychicznie przez ojca? - Co cię teraz obchodzi jego reputacja? - spytał. Tak szczerze jeszcze z nią nie rozmawiał. - Obchodzi, bo był moim mężem. Dumnie uniosła brodę, perfekcyjnie wymodelo­ waną przez chirurga plastycznego, do którego poszła, bo Jeffowi wciąż się w niej coś nie podobało. A co nie podobało się jemu, również jej przestawało się podobać. - Nie potrafię teraz podjąć decyzji - powiedział

18 KONTRAKT MAŁŻEŃSKI Anna Adams Nick, choć w głębi duszy już zdecydował. Przemoże się i ulegnie Jeffowi, by pomóc Leocie. - Zadzwonię do ciebie, Wilfordzie, i umówimy się na odczytanie reszty testamentu. Nie spoglądając już na Leotę, odwrócił się i wy­ szedł. Kiedy zamykał za sobą drzwi poczekalni z krzesła podniosła się jakaś kobieta. - Nick? - Dzień dobry, pani Franklin. -Selina Franklin i jej mąż, Julian, którego w Fairlove nazywano sę­ dzią, prowadzili pensjonat o nazwie Dom Frankli­ nów. - W czym mogę pomóc? Coś pani dolega? Pokręciła siwą głową. - Mam do ciebie pytanie. - Otworzyła torebkę, i wyciągnęła z niej pożółkły arkusik papieru. - Ale najpierw przeczytaj. Dostałam to przed blisko dwu­ nastu laty. Co znowu? Z trudem maskując zniecierpliwienie Nick wziął od kobiety list. Był wystukany na ma­ szynie i bez podpisu. „Jeśli zależy ci na karierze męża - przeczytał - nie wtykaj nosa w moje plany wobec tej dziewczyny Jeśli piśniesz komuś słówko, wszystkiemu zaprzeczę I tak uwierzą mnie, nie tobie, a ja z przyjemnością zniszczę sędziego". Nickowi podpis nie był potrzebny. Dobrze zna ten styl i ton.

KONTRAKT MAŁŻEŃSKI Anna Adams 19 - O jaką dziewczynę chodzi? - spytał. - O Clair Atherton. Po śmierci Sylvie, jej matki, próbowałam zabrać ją z sierocińca i adoptować. Chociaż dokładaliśmy z mężem wszelkich starań, ktoś wciąż nam w tym przeszkadzał. Kiedy odkry­ łam, kto, przeprowadziłam rozmowy z kilkoma mie­ szkańcami naszego miasta. Po wizycie u burmistrza Brenta dostałam ten liścik. Wiedziałam, że burmistrz i ci wszyscy, którzy tańczą, jak im twój ojciec zagra, staną za nim murem i zgodnie oświadczą, że sama go napisałam. Miała rację. Burmistrz Brent i Jeff chodzili razem na ryby, razem polowali i najwyraźniej razem ucie­ kali się do szantażu. Mowa pogrzebowa wygłoszona nad trumną Brenta zapewniła Jeffowi wybór na czwartą kadencję do senatu. - Gdzie jest teraz Clair Atherton? - Gniew wniósł do jego głosu jakąś nową nutkę. Nie mógł uwierzyć, że Jeff był zdolny do skrzywdzenia małej dziewczynki. Selina nie odpowiedziała. Znał ją od dziecka i nie mógł zrozumieć, dlaczego, odkąd wrócił do rodzin­ nego miasta, traktuje go z lodowatą obojętnością. Te­ raz już wiedział. - Czy jesteś taki sam jak twój ojciec? - spytała w końcu. - O czym pani mówi? - Najchętniej rozerwałby

20 KONTRAKT MAŁŻEŃSKI Anna Adams teraz kogoś na strzępy. Oto pytają go, czy przejawia skłonności do prześladowania małych dziewczynek. Clair Atherton ma teraz dwadzieścia kilka lat. Na pewno jest wystarczająco dorosła, by nie dać sobie w kaszę dmuchać. - Zamierzam zaprosić Clair do Fairlove. Jeśli tu przyjedzie, a ty spróbujesz ją skrzywdzić, będziesz miał do czynienia z tymi wszystkimi, którzy byli zmuszeni pozwolić, żeby stąd wyjechała. Baliśmy się, że nie zdołamy jej ochronić, tak jak nie udało nam się ochronić jej rodziców, ale ty nie możesz zasłaniać się polityką, jak to czynił twój ojciec. Gniew i poczucie winy płonące w oczach Se- liny Franklin nagle ustąpiły miejsca zaskoczeniu. Nick zorientował się, że wyczuła jego zawstydze­ nie. Odwrócił się i ruszył do drzwi na sztywnych nogach. W progu obejrzał się przez ramię, unikając jednak wzroku Seliny. - Z mojej strony Clair Atherton nie ma się czego obawiać - powiedział. Dwa dni przed Halloween Clair skręciła z drogi międzystanowej w zjazd wiodący do Fairlove. Drze­ wa od razu zrobiły się jakby dorodniejsze. Opuściła szybę, żeby odetchnąć rześkim powietrzem rodzin­ nych stron. Minęła mały zielony drogowskaz z na-

KONTRAKT MAŁŻEŃSKI Anna Adams 21 zwą miasteczka i po chwili ujrzała stację benzynową Shillinga. Wyglądała zupełnie jak w dniu, w którym ona stąd wyjeżdżała. Ta sama tablica, informująca o ce­ nach paliw wielkimi czarnymi cyframi. Dwanaście lat temu Clair patrzyła na tę tablicę przez tylne okno furgonetki opiekunki społecznej. Nie potrzebowała już mapy. Do Domu Frankli­ nów trafiłaby stąd z zawiązanymi oczami. O tej po­ rze każdego przechodnia obdarzonego zmysłem wę­ chu wabiły aromaty rozchodzące się z kuchni Seliny Franklin, przyrządzającej śniadanie. Zaproszenie pani Franklin mile ją zaskoczyło i ucieszyło. Przyjaciółka matki pisała w liście, że znalazła jej adres poprzez „białe strony" w Interne­ cie, i pytała, czy wspomina jeszcze swoje rodzinne miasto. Clair nigdy nie zapomniała. Dom, w którym mie­ szkała, po tylu latach popadł już pewnie w ruinę. Często śniło się jej, że Jeff Dylan rozwala go burzącą kulą zawieszoną na wielkim żółtym dźwigu. Czyż mogła zapomnieć miejsce, w którym otoczona była miłością, miłością bezwarunkową i zawsze obecną? Wciąż ją tam ciągnęło. Ale nie była już naiwnym dzieckiem i zastana­ wiało ją, dlaczego Selina Franklin ni stąd, ni zowąd sobie o niej przypomniała. Pani Franklin i jej mąż,

22 KONTRAKT MAŁŻEŃSKI Anna Adams ambitny prawnik, którego ojciec Clair przezwał sę­ dzią, byli najbliższymi przyjaciółmi jej rodziców, ale i oni odwracali wzrok, kiedy opieka społeczna bez­ skutecznie szukała w okolicy rodziny, która przygar­ nęłaby małą Clair. Zaproszenie pani Franklin wydawało się przez to jeszcze bardziej podejrzane. Clair postanowiła za­ chować czujność. Ludzie rzadko wysuwają bezinte­ resownie takie oferty. Zwolniła przed małą szkołą podstawową. Odżyły wspomnienia z dzieciństwa - książki, zeszyty, zgrzane dzieci bawiące się na boisku podczas przerwy. Na wieży kościoła Świętej Teresy odezwał się dzwon wzywający wiernych na poranne nabożeń­ stwo i Clair skręciła w tym kierunku. Te głębokie tony odmierzały tyle ważnych momentów w pierw­ szych czternastu latach jej życia, W drodze z Bo­ stonu specjalnie dłużej zatrzymała się w Waszyng­ tonie, żeby dotrzeć tu w porze bicia dzwonu. Skręcając w ulicę Kościelną, zobaczyła go. Nicka Dylana. Człowieka, którego ojciec zniszczył jej ro­ dzinę. Był wysoki, szczupły, elegancki. Miał na sobie ciemny garnitur, długi czarny płaszcz. Coś niósł... Torby z pralni chemicznej? Wstrząśnięta Clair patrzyła, jak podchodzi do dżi- pa, otwiera drzwiczki i wrzuca torby na tylne sie­ dzenie. Zwolniła.

KONTRAKT MAŁŻEŃSKI Anna Adams 23 Spokojnie. On chyba stąd wyjeżdża. W niedzielę pralnia jest zamknięta, więc pewnie niesie te torby z domu. Nick wyprostował się i wiatr rozwiał mu kruczo­ czarne włosy. Mignęła jej przed oczami arystokra­ tyczna twarz typowa dla Dylanów i ciemne oczy, które w tym momencie ją dostrzegły i rozszerzyły się. Szybko odwróciła wzrok, ale nie wytrzymała i znowu na niego spojrzała. Uderzyła ją bladość jego twarzy i malujące się na niej zaskoczenie. Dzielił ich zaledwie krok, ale dla nich była to przepaść wykopana przez rodzinną wrogość. Clair zacisnęła zęby. Że też pierwszą osobą, jaką tu zo­ baczyła, musiał być akurat Nick Dylan! Roztrzęsiona, z walącym sercem, dwa razy obje­ chała rynek. Nikt jej nie poznał. Żeby przed spot­ kaniem z panią Franklin wyrzucić z myśli Nicka Dylana, skoncentrowała się na obserwacji budynków. W dawnej lodziarni mieścił się teraz zakład pro­ jektowania terenów zielonych. Lokalna gazeta wy­ kupiła pracownię krawiecką pani Clark. Walczyła ze łzami napływającymi do oczu. Widok znajomych uliczek przywoływał wspomnienia. Skrę­ ciła w kierunku szkoły średniej. Chodziła do pierw­ szej klasy, kiedy zmarli rodzice. Za szkołą stał blok, w którym mieszkali, kiedy senator Dylan odebrał im ich dom. Po śmierci ojca matka zobojętniała na

24 KONTRAKT MAŁŻEŃSKI Anna Adams wszystko. Nie chciało jej się już żyć. Kilka miesięcy później zmarła na zawał serca. Clair spojrzała w stronę wzgórza. Jeśli nawet jej rodzinny dom jeszcze stał, to zasłaniały go gęste za­ rośla, ale dom Dylanów widać było jak na dłoni. Górował nad okolicą. Odwróciła wzrok. Musi zwalczyć bolesne wspo­ mnienia. Nie powinna była tędy przejeżdżać. Trzeba było jechać prosto do pani Franklin. Zaparkowała przed pensjonatem, wysiadła z sa­ mochodu i przerzuciła plecak przez ramię. Dłonie jej zwilgotniały, w ustach czuła suchość. Weszła po schodkach, ujęła w dłoń chłodną mo­ siężną gałkę u drzwi i policzyła do dwóch. Na trzy pchnęła drzwi i, przestąpiwszy próg, znalazła się w ciemnej sieni. Łopatki wentylatora zawieszonego u sufitu cięły powietrze z rytmicznym poszumem. Czekała, aż jej oczy przywykną do panującego wokół półmroku. - Clair, nareszcie jesteś. Serce zabiło jej mocniej. Znała ten głos - głęboki, leciutko schrypnięty. Selina Franklin kiedyś była czę­ stym gościem w domu Athertonów. Przynosiła owsiane ciasteczka domowego wypieku i uszyte ze skarpetek lalki z oczami z czarnych guziczków. Po chwili cień majaczący przed Clair zmateria­ lizował się w postać kobiety chyba trochę za niskiej

KONTRAKT MAŁŻEŃSKI Anna Adams 25 jak na panią Franklin. Clair widziała ją po raz ostatni przez tylną szybę furgonetki opieki społecznej. Wspomnienie przyjaciółki matki było nierozerwalnie związane z bolesną mantrą, którą powtarzała kobieta odwożąca ją wówczas do Waszyngtonu: „Nie możesz tu zostać. Nie masz tu nikogo, kto by się tobą zajął". To wspomnienie prześladowało ją w snach. Pani Franklin musiała wtedy wiedzieć, co ona czuje. W Clair obudziła się dawna uraza. Z trudem przełknęła ślinę. Kobieta uniosła dłonie do szyi. - Clair. - Uśmiechnęła się. - Jesteś tak podobna do matki, że przez chwilę myślałam, że to ona. Sylvie była w twoim wieku, kiedy tu przyjechała, żeby uczyć w szkole. He masz teraz lat? Dwadzieścia cztery? - Dwadzieścia sześć. - Clair obserwowała deli­ katne rysy twarzy kobiety. Te błękitne oczy, śmiejące się kiedyś z żartów matki, te usta... - Jak się miewa pan sędzia? - Spełnił oczekiwania twojego ojca. Przed dzie­ sięciu laty gubernator w końcu mianował go sędzią. - Pani Franklin sięgnęła do szafki wiszącej za biur­ kiem. - Tak się cieszę, że przyjechałaś. Przygoto­ wałam dla ciebie pokój w pensjonacie, bo pomyśla­ łam sobie, że będziesz się w nim czuła swobodniej niż w moim pokoju gościnnym. - Położyła na biur-

26 KONTRAKT MAŁŻEŃSKI Anna Adams ku duży, staroświecki klucz. - Nie wiem, ilu twoich znajomych zostało jeszcze w mieście. Ostatnio wy­ jeżdża stąd wielu młodych ludzi. Tylko nie Nick Dy­ lan. - Clair zesztywniała na dźwięk tego nazwiska, ale pani Franklin chyba tego nie zauważyła, bo pa­ plała dalej: - W zeszłym roku przejął praktykę po doktorze Trumanie i zaparł się, że nie wyjedzie. - Zaparł się? - No tak. Bo kariery tu nie zrobi. Jego gabinet świeci pustkami. Ludzie chodzą do niego tylko w ostateczności. Może powinien się lepiej reklamo­ wać. Clair, starając się wyrzucić z pamięci twarz za­ skoczonego Nicka, sięgnęła po leżącą na biurku książkę meldunkową, ale pani Franklin była szybsza. - Nie trzeba! Jesteś moim gościem. Muszę cię uprzedzić, że pewnie będziesz spotykała Nicka na ulicy. Słyszałaś, że Jeff umarł? Clair poprawiła szelkę plecaka na ramieniu. - Słyszałam. - Wzięła klucz. Nie było przy nim znaczka z numerem pokoju. - Do którego pokoju mam zanieść swoje rzeczy? - Do Concord. Kilka lat temu ponadawałam po­ kojom nazwy miejsc, w których toczyły się wielkie bitwy wojny o niepodległość. Turystom to się po­ doba. - Pani Franklin poklepała porysowany blat osiemnastowiecznego biurka.

KONTRAKT MAŁŻEŃSKI Anna Adams 27 Clair była oszołomiona paplaniną i czujnym spoj­ rzeniem pani Franklin, które kłóciło się z lekkością tonu jej głosu. Uśmiechnęła się. - Jak trafię do Concord? - spytała. - Windą na pierwsze piętro, korytarzem w pra­ wo, trzecie drzwi po lewej. - Dziękuję. - Nie powiedziałaś jeszcze, jak długo chcesz zo­ stać. Czy w ogóle dobrze zrobiła, przyjeżdżając tu? - Jeszcze nie wiem. Jestem właśnie w trakcie zmiany pracy. Pani Franklin ściągnęła brwi. - Porozmawiamy o tym, kiedy zejdziesz na dół. Chcę cię o wszystko wypytać. Clair odwróciła się i ruszyła w kierunku windy. Ta kobieta wyglądała jak pani Franklin, ale zacho­ wywała się zupełnie inaczej. Dlaczego jest taka skrę­ powana? Czyżby żałowała, że ją zaprosiła? Wchodząc do windy, obejrzała się jeszcze i uśmiechnęła. Kiedy drzwi się zasunęły, oparła się o ścianę kabiny. W plecaku miała rzeczy, które wy­ starczą na jeden dzień. Może nie zabawi tu dłużej. Wysiadła na piętrze i znalazła drzwi z nazwą „Con­ cord" wygrawerowaną na mosiężnej tabliczce. Prze­ kręciła klucz w zamku i weszła do przytulnie urzą­ dzonego pokoju. Położyła plecak na ławeczce sto-

28 KONTRAKT MAŁŻEŃSKI Anna Adams jącej w nogach łóżka, podeszła do okna i rozsunęła aksamitne zasłony. Słoneczne światło zalało mały se- kretarzyk i padło na podłogę. Roześmiała się. W roboczych butach, dżinsach i grubym golfie była w tym pokoju intruzem. Zaj­ rzała do łazienki. Na widok wanny na szponiastych łapach naszła ją ochota na kąpiel. Wzięła mydło z marmurowej mydelniczki stojącej na szafce i.po­ wąchała je. Kiedy myła twarz, wydało jej się, że słyszy pukanie. Zakręciła wodę i wytarła twarz. Pukanie powtó­ rzyło się. Wyszła z łazienki z ręcznikiem w ręku i otworzyła drzwi. W progu stała Selina. - Pomyślałaś sobie pewnie, że dziwnie się zacho­ wuję - powiedziała. - Raczej, że jest pani inna, niż ją zapamiętałam - przyznała Clair, uśmiechając się, by złagodzić wy­ mowę tych słów. - Nie byłam z tobą szczera. Clair upuściła ręcznik. Schyliła się po niego, za­ kłopotana. - Nie rozumiem. - Muszę ci wyznać całą prawdę, bo chcę, żebyś została w Fairlove. Krew uderzyła jej do głowy. - Co to za prawda? - Ja, sędzia i inni przyjaciele twoich rodziców...