Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony239 235
  • Obserwuję258
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań152 335

Agatha_Christie_-_Morderstwo_To_Nic_Trudnego

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :555.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
EBooki prywatne

Agatha_Christie_-_Morderstwo_To_Nic_Trudnego.pdf

Ankiszon EBooki EBooki prywatne Agatha Christie
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 173 stron)

AGATHA CHRISTIE MORDERSTWO TO NIC TRUDNEGO PRZEŁOŻYŁA GRAŻYNA WOYDA TYTUŁ ORYGINAŁU: "MURDER IS EASY"

Rosalind i Susan, pierwszym recenzentkom tej książki

I TOWARZYSZ PODRÓŻY Anglia! Anglia po tylu latach! Ale jak będę się w niej czuł? Luke Fitzwilliam zadawał sobie to pytanie, schodząc po trapie ze statku. Kołatało się ono w jego umyśle, gdy czekał na odprawę celną. A kiedy w końcu wsiadł do pociągu, wypłynęło nagle na pierwszy plan. Czuł się zupełnie inaczej, przyjeżdżając do kraju na urlopy. Miał mnóstwo pieniędzy (przynajmniej na początku), więc ochoczo je wydawał, odwiedzał starych przyjaciół, spotykał się z kolegami, którzy też przyjechali tu na wypoczynek po pobycie w koloniach. Mówił sobie: To nie potrwa długo. Wkrótce wracam do pracy. Dlaczego nie miałbym się zabawić! Ale teraz nie zamierzał nigdzie wracać. Pożegnał już na dobre upalne noce, oślepiające słońce, piękną tropikalną roślinność i samotne wieczory, spędzane na lekturze starych numerów "Timesa". Wrócił do Anglii po zakończeniu zaszczytnej służby dla kraju. Poza tym posiadał niewielki kapitał, mógł się więc uważać za człowieka niezależnego materialnie. Ale nie miał pojęcia, jak spędzić resztę życia. Anglia! Anglia w czerwcu. Szare niebo i silny, przenikliwy wiatr. W taki dzień nie wydawała się gościnnym krajem! A ci ludzie! Boże, co za ludzie! Wszyscy mieli szare, zatroskane twarze... szare jak niebo. I te okropne małe domki, wyrastające wszędzie jak grzyby po deszczu, jak kurniki, zaśmiecające cały krajobraz! Luke Fitzwilliam z trudem oderwał wzrok od migającego za oknem wagonu krajobrazu i zajął się gazetami. "Times", "Daily Clarion" I "Punch". Zaczął od "Daily Clarion", który poświęcony był w całości wyścigom konnym w Epsom. Szkoda, że nie przyjechałem wczoraj - pomyślał. Ostatni raz widziałem gonitwę Derby, kiedy miałem dziewiętnaście lat. Obstawił wysoko pewnego konia i teraz chciał sprawdzić, jak typuje jego szansę "Clarion". Znalazł tylko lakoniczną notatkę: Mało prawdopodobne, by wygrał któryś z koni takich jak Jujube II, Mark's Mile, Santony czy Jerry Boy. Na zwycięstwo nie ma chyba szans...

Ale Luke'a nie interesował koń, który miał najprawdopodobniej przegrać gonitwę. Rzucił okiem na typowania. Na Jujube II stawiano zaledwie 40 do l. Luke zerknął na zegarek. Była za kwadrans czwarta. No cóż - pomyślał. Już po wszystkim! Szkoda? że nie postawiłem na Clarigolda, którego typowano jako drugiego faworyta. Potem rozłożył "Timesa" i zatopił się w lekturze poważniejszych artykułów. Nie trwało to jednak długo, ponieważ groźnie wyglądający pułkownik, który siedział w przeciwległym kącie przedziału, był tak zirytowany tym, co właśnie przeczytał, że musiał się podzielić swym oburzeniem z towarzyszem podróży. Dopiero po półgodzinie znużyło go rozprawianie o "tej cholernej komunistycznej propagandzie". Wyczerpawszy temat pułkownik zasnął z otwartymi ustami. Niebawem pociąg zwolnił, a potem się zatrzymał. Luke wyjrzał przez okno i dostrzegł dużą, opustoszałą stację z wieloma peronami. Zauważył kiosk, na którym wisiał afisz z napisem: WYNIKI GONITWY DERBY. Otworzył drzwi, wyskoczył na peron i pobiegł w kierunku kiosku. Po chwili wpatrywał się z szerokim uśmiechem w krótką wiadomość z ostatniej chwili. Wyniki Gonitwy Derby JUJUBE II MAZEPPA CLARIGOLD Uśmiechnął się jeszcze szerzej. Sto funtów do roztrwonienia! Dobry, kochany Jujube II, którego wszyscy znawcy wyścigów tak nonszalancko zlekceważyli. Złożył gazetę, odwrócił się i zobaczył pustkę. Podczas gdy on upajał się zwycięstwem Jujube II, jego pociąg niepostrzeżenie zniknął ze stacji. - Kiedy, do licha, ten pociąg odjechał? - zagadnął jakiegoś bagażowego. - Jaki pociąg? - spytał bagażowy ze zdziwieniem. - Od piętnastej czternaście na tej stacji nie zatrzymał się żaden pociąg. - Przecież stał tu przed chwilą. Właśnie z niego wysiadłem. To ekspres mający bezpośrednie połączenie z portem. - Ten ekspres nie zatrzymuje się nigdzie w drodze do Londynu - wyjaśnił bagażowy obcesowo.

- Ale zatrzymał się - zapewnił go Luke. - Przecież z niego wysiadłem. - Aż do Londynu nigdzie się nie zatrzymuje - powtórzył bagażowy obojętnym tonem. - Mówię panu, że się zatrzymał dokładnie przy tym peronie, a ja z niego wysiadłem. W obliczu tych faktów bagażowy zmienił front. - Nie powinien był pan tego robić - powiedział z wyrzutem. - On się tu nie zatrzymuje. - Ale zatrzymał się. - Stanął pod semaforem, a nie "zatrzymał się na stacji", jak pan to określił. - Nie znam się na tych subtelnych różnicach tak dobrze jak pan - oznajmił Luke. - Chodzi mi o to, co mam teraz zrobić. - Nie powinien był pan wysiadać - powtórzył z uporem bagażowy, który nie był człowiekiem przesadnie rozgarniętym. - To prawda - przyznał Luke. - Ale co się stało, to się stało. Chodzi mi tylko o to, co pan jako doświadczony pracownik kolei radzi mi teraz zrobić. - Pyta mnie pan, co najlepiej zrobić? - Tak - odparł Luke - o to właśnie mi chodzi. Chyba istnieją pociągi, które zatrzymują się tu zgodnie z rozkładem? - Niech pomyślę - powiedział bagażowy. - Najlepiej niech pan wsiądzie do tego o szesnastej dwadzieścia pięć. - Jeśli ten o szesnastej dwadzieścia pięć jedzie do Londynu - postanowił Luke - to właśnie do niego wsiądę. Uspokojony tą wiadomością zaczął się przechadzać tam i z powrotem po peronie. Na dużej tablicy informacyjnej przeczytał, że znajduje się w Fenny Clayton, stacji węzłowej Wychwood-under-Ashe. Wkrótce mały staroświecki parowóz powoli wepchnął na stację pociąg składający się z jednego wagonu i ciężko sapiąc ustawił go na bocznym torze. Wysiadło z niego sześcioro czy siedmioro pasażerów, którzy przeszli po mostku na peron Luke'a. Ponury bagażowy ożywił się nagle i zaczął popychać duży wózek pełen paczek i koszy. Przyłączył się do niego inny bagażowy, który przewoził pobrzękujące bańki z mlekiem. Fenny Clayton ożyło. W końcu na stację wtoczył się wyniośle pociąg do Londynu. Wagony trzeciej klasy były zatłoczone, ale w trzech wagonach klasy pierwszej siedziało niewiele osób. Luke zaczął zaglądać do przedziałów. W pierwszym, przeznaczonym dla palących, siedział z cygarem w ustach jakiś mężczyzna o wyglądzie wojskowego. Luke doszedł do wniosku, że ma już na dziś dosyć angielskich pułkowników z Indii. Następny

przedział zajmowała elegancka młoda kobieta o zmęczonej twarzy, najprawdopodobniej guwernantka, z ruchliwym, mniej więcej trzyletnim chłopcem. Luke szybko poszedł dalej. Drzwi kolejnego przedziału były otwarte. Podróżowała w nim tylko jakaś starsza pani. Przypomniała Luke'owi jego ciotkę Mildred, która pozwoliła mu hodować zaskrońca, kiedy miał dziesięć lat. Była zdecydowanie dobrą ciotką. Luke wszedł do środka i usiadł. Po jakichś pięciu minutach ożywionego ruchu furgonetek przewożących bańki z mlekiem, wózków bagażowych i nerwowej krzątaniny pociąg powoli wytoczył się ze stacji. Luke rozłożył gazetę i zajął się lekturą wiadomości, mogących zainteresować człowieka, który przeczytał już poranną prasę. Nie liczył na to, że uda mu się czytać długo. Miał wiele ciotek, więc domyślał się, że towarzyszka podróży nie będzie milczeć aż do Londynu. Miał rację. Starsza pani przymknęła okno, zrzucając swoją parasolkę, i zaczęła się rozwodzić nad zaletami pociągu, którym właśnie jechali. - Zaledwie godzina i dziesięć minut. To bardzo dobry pociąg. Znacznie lepszy niż ten poranny, który jedzie godzinę i czterdzieści minut. Oczywiście - ciągnęła - niemal każdy podróżuje tym porannym. Kiedy bilety są tańsze, to znaczy w weekendy i dni świąteczne, tylko człowiek nierozsądny jedzie po południu. Zamierzałam wyruszyć dziś rano, ale Puszek... mój perski kot, gdzieś przepadł... jest bardzo piękny, a ostatnio bolało go uszko... no i, oczywiście, nie mogłam wyjść z domu, dopóki go nie znalazłam! - Naturalnie - bąknął Luke, ostentacyjnie opuszczając wzrok na gazetę. Ale na nic się to nie zdało. Potok słów nie ustawał. - Więc po prostu zrobiłam dobrą minę do złej gry i wsiadłam do pociągu popołudniowego. No i okazało się to błogosławieństwem, bo nie ma w nim takiego okropnego tłoku... oczywiście to bez znaczenia, kiedy podróżuje się pierwszą klasą. Ale zazwyczaj tego nie robię. Uważam to za ekstrawagancję, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, kiedy podatki rosną, dywidendy spadają, a służba ciągle domaga się podwyżek... ale naprawdę byłam bardzo zdenerwowana, bo, widzi pan, jadę w pewnej niezwykle ważnej sprawie i po prostu chciałam w spokoju dokładnie przemyśleć, co mam powiedzieć... - Luke z trudem stłumił uśmiech. - A kiedy w przedziale jest pełno ludzi, ktoś może się okazać nieuprzejmy... więc pomyślałam, że tym razem mogę sobie pozwolić na taki wydatek... choć uważam, że dzisiaj wszyscy

trwonią pieniądze, a nikt nie myśli o przyszłości. Szkoda, że zlikwidowano drugą klasę... to było mimo wszystko trochę taniej. Rozumiem, oczywiście - ciągnęła, przyglądając się opalonej twarzy Luke'a - że wojskowi jadący na urlop muszą podróżować pierwszą klasą. Zwłaszcza jeśli są oficerami... Luke wytrzymał przez chwilę badawcze spojrzenie jej jasnych, błyszczących oczu. Ale od razu skapitulował. Wiedział, że w końcu do tego dojdzie. - Nie jestem wojskowym - wyjaśnił. - Och, przepraszam. Nie zamierzałam... po prostu przyszło mi do głowy... pan jest taki opalony... być może jedzie pan ze Wschodu, by spędzić urlop w kraju. - Owszem, wracam do domu ze Wschodu - powiedział Luke. - Ale nie na urlop. Jestem policjantem - oznajmił krótko, chcąc zapobiec dalszym dociekaniom. - Pracuje pan w policji? To naprawdę niezwykle interesujące. Syn mojej serdecznej przyjaciółki wstąpił właśnie do palestyńskiej policji. - Służyłem nad Zatoką Mayang - ponownie uciął krótko Luke. - Och, mój Boże... bardzo ciekawe. To prawdziwy zbieg okoliczności... chodzi mi o to, że pan wsiadł akurat do tego przedziału. Bo, widzi pan, ta sprawa, w związku z którą wybrałam się do Londynu... no cóż, w istocie jadę do Scotland Yardu. - Naprawdę? - spytał Luke. Zastanawiał się, czy starsza pani zatrzyma się jak nie nakręcony zegar, czy też będzie mówiła przez całą drogę do Londynu. Ale w istocie niezbyt mu to przeszkadzało, ponieważ uwielbiał swoją ciotkę Mildred i pamiętał, że kiedyś dała mu pięć funtów. Poza tym takie stare damy jak jego towarzyszka podróży i ciotka Mildred miały w sobie coś niezwykle miłego i typowo angielskiego. W Mayang Straits nie spotykał takich kobiet. Kojarzyły mu się ze śliwkowym puddingiem na Boże Narodzenie, krykietem na wsi i płonącym kominkiem. Były czymś, co człowiek docenia dopiero wtedy, gdy jest na drugim końcu świata. Mogły też na dłuższą metę być śmiertelnie nudne, ale Luke stanął na angielskiej ziemi zaledwie przed trzema czy czterema godzinami. - Tak, zamierzałam wyruszyć dziś rano - szczebiotała pogodnie starsza pani - ale potem, jak już panu mówiłam, zaczęłam się okropnie niepokoić o Puszka. Czy myśli pan, że zdążę na. czas? Scotland Yard nie ma chyba sztywnych godzin urzędowania. - Nie sądzę, żeby zamykali o czwartej - powiedział Luke.

- Oczywiście, że nie. Przecież w każdej chwili ktoś może ich zawiadomić o jakimś poważnym przestępstwie, prawda? - No właśnie - przytaknął Luke. Starsza pani przez chwilę siedziała w milczeniu. Była wyraźnie zaniepokojona. - Zawsze uważałam, że najlepiej od razu zaczynać od najwyższego szczebla - powiedziała w końcu. - John Reed, nasz posterunkowy w Wychwood, to bardzo miły i niezwykle przyzwoity człowiek... ale mam wrażenie, że... niezbyt się nadaje do prowadzenia poważnych spraw. Zazwyczaj ma do czynienia z ludźmi, którzy nadużyli alkoholu, przekroczyli dozwoloną prędkość jazdy albo nie zapłacili podatku za swojego psa... a być może nawet z włamywaczami... Ale wydaje mi się... jestem niemal pewna... że nie poradziłby sobie z morderstwem! - Morderstwem? - powtórzył Luke, marszcząc brwi. - Tak, morderstwem - potwierdziła starsza pani, energicznie kiwając głową. - Widzę, że jest pan zaskoczony. Początkowo też byłam zaskoczona. Po prostu nie mogłam w to uwierzyć. Myślałam, że fantazjuję. - Czy jest pani przekonana, że tak nie było? - spytał Luke łagodnie. - Och, tak. - Stanowczo kiwnęła głową. - Mogło tak się zdarzyć za pierwszym razem, ale nie za drugim, trzecim czy czwartym. Potem już się wie. - Chce pani powiedzieć, że popełniono... hmm... kilka morderstw? - spytał Luke. - Niestety tak - odparła spokojnym, łagodnym głosem. - Dlatego właśnie doszłam do wniosku, że najlepiej będzie pojechać wprost do Scotland Yardu. Czy nie sądzi pan, że to najwłaściwsze rozwiązanie? - No cóż, chyba tak - powiedział Luke, patrząc na nią z zadumą. - Uważam, że podjęła pani słuszną decyzję. Tam będą wiedzieli, co z nią zrobić - pomyślał. Pewnie co tydzień nachodzi ich kilka starszych pań, które donoszą im o morderstwach popełnionych w ich spokojnym miasteczku! Być może istnieje specjalny wydział, zajmujący się takimi przypadkami. Oczami wyobraźni zobaczył podtatusiałego nadinspektora policji albo przystojnego młodego śledczego, który mówi uprzejmym, cichym głosem: Dziękuję pani, jesteśmy pani wielce zobowiązani. A teraz proszę wracać do domu, zostawić wszystko w naszych rękach i więcej się już tym nie martwić. Ten obraz wywołał uśmiech na jego twarzy.

Ciekawe skąd przychodzą im do głowy takie pomysły? - rozmyślał. Pewnie prowadzą śmiertelnie nudny tryb życia i skrycie tęsknią za prawdziwym dramatem. Podobno niektóre starsze panie widzą w każdym potencjalnego truciciela. Z tych rozmyślań wyrwał go miły, łagodny głos. - Wie pan, pamiętam, że kiedyś czytałam o... tak, to chyba był proces Abercrombiego... zanim padło na niego podejrzenie, zdążył otruć wiele osób... o czym to ja mówiłam? Aha, tak, podobno miał dziwny błysk w oczach... osoba, na którą spojrzał w pewien szczególny sposób, niebawem podupadała na zdrowiu. Kiedy o tym czytałam, nie wierzyłam... ale to prawda! - Co takiego? - Ten szczególny błysk w oczach... Luke popatrzył na nią i zauważył, że lekko drży, a jej rumiane policzki nieco pobladły. - Po raz pierwszy zwróciłam na to uwagę w przypadku Amy Gibbs... i ona umarła. Potem Carter. I Tommy Pierce. A teraz... wczoraj... spotkało to doktora Humbleby'ego, który jest takim dobrym i poczciwym człowiekiem... Carter był pijakiem, a Tommy Pierce nieznośnym szczeniakiem, który znęcał się nad słabszymi chłopcami, wykręcał im ręce i szczypał. Niezbyt przejęłam się ich śmiercią, ale doktor Humbleby to co innego. Trzeba go ratować. Ale gdybym opowiedziała mu o wszystkim, z pewnością by mi nie uwierzył! Wybuchnąłby śmiechem. John Reed też by mi nie uwierzył. Ale w Scotland Yardzie będzie inaczej. Bądź co bądź, dla nich zbrodnia to chleb powszedni!... O Boże, lada chwila będziemy na miejscu! - zawołała, wyglądając przez okno. Zaczęła krzątać się nerwowo po przedziale, zbierając swoje rzeczy. - Dziękuję... stokrotnie dziękuję - powiedziała do Luke'a, który po raz drugi podniósł z podłogi jej parasolkę. - Rozmowa z panem dodała mi otuchy... Tak się cieszę, że pochwala pan moją decyzję. - Z pewnością w Scotland Yardzie udzielą pani dobrej rady - oznajmił Luke łagodnie. - Jestem panu naprawdę bardzo wdzięczna. - Zaczęła szperać w torebce. - Moja wizytówka... o Boże, mam tylko jedną... przecież muszę ją zatrzymać dla Scotland Yardu... - Ależ naturalnie... - Nazywam się Pinkerton.

- Bardzo odpowiednie nazwisko - stwierdził Luke z uśmiechem i widząc jej zdziwione spojrzenie, dodał pospiesznie: - Ja nazywam się Luke Fitzwilliam. Czy sprowadzić pani taksówkę? - spytał, kiedy pociąg wjechał na stację. - Och, nie, dziękuję. - Panna Pinkerton wydawała się zaszokowana tym pomysłem. - Pojadę kolejką podziemną. Dowiezie mnie do Trafalgar Square, a dalej pójdę pieszo przez Whitehall. - Życzę pani powodzenia - powiedział Luke. Panna Pinkerton serdecznie uścisnęła jego dłoń. - Był pan dla mnie bardzo miły. Wie pan, początkowo myślałam, że pan mi nie uwierzy. - No cóż - powiedział Luke, rumieniąc się. - Tyle morderstw! Chyba trudno popełnić bezkarnie tak wiele zbrodni, prawda? Panna Pinkerton potrząsnęła głową. - Ależ nie, mój drogi, tu pan się myli - oznajmiła z przekonaniem. - Bardzo łatwo jest zabić człowieka... pod warunkiem, że nikt pana o to nie podejrzewa. A ten morderca jest ostatnią osobą, którą ktokolwiek mógłby podejrzewać! - Tak czy owak, życzę powodzenia - powiedział Luke. Panna Pinkerton zniknęła w tłumie, a Luke wyruszył na poszukiwanie swego bagażu. - Chyba jest trochę zbzikowana - rozmyślał. - Chociaż nie, nie sądzę. Po prostu ma bujną wyobraźnię. Mam nadzieję, że potraktują ją uprzejmie. To taka miła staruszka. II NEKROLOG Jimmy Lorrimer był jednym z najstarszych przyjaciół Luke'a. Jak zwykle podczas pobytu w Londynie, Luke zatrzymał się u niego. Jeszcze tego samego dnia wieczorem wyruszyli razem do miasta w poszukiwaniu rozrywek. Nazajutrz rano Luke'a bolała głowa. Jimmy podał mu kawę i zadał pytanie, na które przyjaciel nie odpowiedział, ponieważ po raz drugi czytał niewielką, pozornie nieistotną notatkę w porannej gazecie. - Przepraszam, Jimmy - bąknął, wracając gwałtownie do rzeczywistości. - Co cię tak zaabsorbowało... czyżby sytuacja polityczna? Luke uśmiechnął się szeroko.

- Nigdy w życiu! To dość dziwne... wiesz, ta urocza staruszka, z którą wczoraj jechałem pociągiem, wpadła pod samochód. - Pewnie na przejściu dla pieszych - powiedział Jimmy. - Skąd wiesz, że to ona? - Oczywiście mogę się mylić. Ale miała takie samo nazwisko... Pinkerton. Przechodząc przez Whitehall zginęła pod kołami jakiegoś samochodu, który w ogóle się nie zatrzymał. - Przykra sprawa - oznajmił Jimmy. - Tak, biedna staruszka. Okropnie mi jej żal. Przypomniała mi moją ciotkę Mildred. - Kierowca tego samochodu będzie miał za swoje. Z pewnością oskarżą go o zabójstwo. W dzisiejszych czasach aż strach siadać za kierownicą. - Czym teraz jeździsz? - Fordem V 8. Mówię ci, stary... Rozmowa zeszła na tematy wybitnie techniczne. - Co ty, u licha, nucisz pod nosem? - spytał Jimmy, zmieniając nagle temat. - Fiddle de dee, fiddle de dee, the fly has married the bumble bee - zanucił Luke. - To jakaś rymowanka, którą pamiętam z dzieciństwa. Nie wiem, skąd mi przyszła do głowy - powiedział przepraszająco. W jakiś tydzień później Luke rzucił okiem na pierwszą stronę "Timesa" i wydał okrzyk zdziwienia. - Niech mnie diabli! - zawołał. - Co się stało? - spytał Jimmy Lorrimer, spoglądając na niego badawczo. Luke nie odpowiedział. Wpatrywał się w jakieś wydrukowane w gazecie nazwisko. Jimmy powtórzył pytanie. Luke podniósł głowę i spojrzał na swego przyjaciela. Dziwny wyraz jego twarzy zaniepokoił Jimmy'ego. - O co chodzi, Luke? Wyglądasz, jakbyś ujrzał ducha. Luke milczał przez parę minut. Wypuścił gazetę z rąk i podszedł do okna, a potem wrócił na miejsce. Jimmy obserwował go z rosnącym zdziwieniem. Luke opadł na krzesło i pochylił się do przodu. - Jimmy, przyjacielu, czy pamiętasz tę starszą panią, z którą jechałem pociągiem do Londynu... w dniu mojego przyjazdu do Anglii? - Tę, która przypominała ci twoją ciotkę Mildred? A potem wpadła pod samochód?

- Tak, o nią mi właśnie chodzi. Posłuchaj, Jimmy. Ta staruszka dość chaotycznie mówiła o tym, że jedzie do Scotland Yardu, by donieść im o licznych zbrodniach. Twierdziła, że w jej miasteczku grasuje jakiś morderca. W każdym razie tyle z tego zrozumiałem. Podobno uśmiercił kilka osób. - Nie mówiłeś mi, że była zbzikowana - powiedział Jimmy. - Bo nie uważałem jej za wariatkę. - Och, posłuchaj, stary, seryjne morderstwo... - Nie uważałem jej za wariatkę - powtórzył Luke niecierpliwie. - Myślałem, że tak jak niektóre starsze panie, dała się po prostu ponieść wyobraźni. - No cóż, pewnie tak właśnie było. Ale myślę, że to jakiś szaleńczy pomysł. - Mniejsza o to, co sądzisz na ten temat, Jimmy. Teraz ja mówię, rozumiesz? - Och, dobrze, już dobrze... jedź dalej. - W swojej chaotycznej opowieści wymieniła kilka nazwisk i była przerażona, bo twierdziła, że wie, kto będzie następną ofiarą. - No i co? - spytał Jimmy zachęcającym tonem. - Czasami, z takiego czy innego błahego powodu, nie możesz wyrzucić z pamięci jakiegoś nazwiska. Jedno takie nazwisko utkwiło mi w głowie, ponieważ skojarzyłem je z rymowanką, którą śpiewano mi w dzieciństwie. Fiddle de dee, fiddle de dee, the fly has married the bumble bee. - Z pewnością jest niezwykle błyskotliwa, ale właściwie jaki ma z tym wszystkim związek? - Chodzi mi o to, że ten jegomość nazywał się Humbleby... doktor Humbleby. Ta starsza pani powiedziała, że doktor Humbleby będzie następną ofiarą. Strasznie ją to niepokoiło, ponieważ uważała go za "bardzo dobrego człowieka". To nazwisko utkwiło mi w pamięci z powodu wspomnianej rymowanki. - No i co? - spytał Jimmy. - Popatrz na to. Luke podał mu gazetę, wskazując palcem notatkę w rubryce nekrologów. HUMBLEBY. 13 czerwca zmarł nagle w swym domu w Sandgate, Wychwood-under- Ashe, dr med. JOHN EDWARD HUMBLEBY, ukochany mąż JESSIE ROSE HUMBLEBY. Pogrzeb odbędzie się w piątek. Prosimy o nieskladanie kondolencji.

- Teraz rozumiesz, Jimmy? Wszystko się zgadza: nazwisko, miejscowość, zawód. Co o tym myślisz? Jimmy zastanawiał się przez chwilę. - Przypuszczam, że to niezwykły zbieg okoliczności - odparł w końcu poważnie, lecz niezbyt zdecydowanie. - Naprawdę, Jimmy? Tylko zbieg okoliczności? - Luke znów zaczął krążyć po pokoju. - A cóż innego? - spytał Jimmy. Luke gwałtownie się odwrócił. - Przypuśćmy, że wszystko, co powiedziała ta urocza staruszka, było prawdą! Przypuśćmy, że ta fantastyczna historia jest prawdziwa! - Och, daj spokój! To już lekka przesada! Takie rzeczy się nie zdarzają. - A co powiesz o przypadku Abercrombiego? Czyż nie był podejrzany o wyprawienie na tamten świat sporej gromadki ludzi? - Większej, niż kiedykolwiek ujawniono - odparł Jimmy. - Mój kolega miał kuzyna, który był tamtejszym koronerem. Dzięki niemu poznałem pewne szczegóły tej sprawy. Abercrombiego przyłapano na tym, że nafaszerował miejscowego weterynarza arszenikiem. Potem odkopano zwłoki jego własnej żony i stwierdzono, że również ona została otruta tym paskudztwem. Nie ma też wątpliwości, że jego szwagier zszedł z tego świata w ten sam sposób, a to bynajmniej nie wyczerpuje długiej listy jego ofiar. Ten mój kolega powiedział mi, że według nieoficjalnych danych Abercrombie wykończył co najmniej piętnaście osób. Piętnaście! - No właśnie. Więc sam widzisz, że takie rzeczy jednak się zdarzają! - Owszem, ale niezbyt często. - Skąd ta pewność? Mogą się zdarzać o wiele częściej, niż przypuszczasz. - Oto głos policjanta! Czy nie możesz zapomnieć, że odszedłeś już ze służby i jesteś teraz prywatnym człowiekiem na emeryturze? - Policjant zawsze pozostaje policjantem - powiedział Luke. - Posłuchaj, Jimmy, przypuśćmy, że zanim Abercrombie zaczął bestialsko mordować, jakaś miła, gadatliwa stara panna przejrzała jego zamiary i natychmiast pobiegła donieść o tym odpowiednim władzom. Czy sądzisz, że zostałaby wysłuchana? Jimmy uśmiechnął się szeroko. - Nigdy w życiu!

- No właśnie. Policjanci orzekliby z pewnością, że brak jej piątej klepki. Dokładnie tak, jak ty to określiłeś! Albo powiedzieliby, że ma zbyt bujną wyobraźnię. Tak jak ja to uczyniłem! I obaj popełnilibyśmy błąd. - Jak więc twoim zdaniem wygląda sytuacja? - spytał Lorrimer po chwili namysłu. - Sprawa przedstawia się następująco. Usłyszałem pewną niewiarygodną, lecz nie niemożliwą historię. Śmierć doktora Humbleby'ego jest dowodem potwierdzającym jej prawdziwość. Istnieje jeszcze jedna ważna okoliczność. Panna Pinkerton jechała do Scotland Yardu, by zrelacjonować im swoją wersję wydarzeń. Ale tam nie dotarła. Zginęła pod kołami samochodu, który się nie zatrzymał. - Przecież nie masz pewności, że tam nie dotarła - zaoponował Jimmy. - Równie dobrze mogła zostać przejechana po wizycie w Scotland Yardzie. - Owszem, to możliwe... ale sądzę, że było inaczej. - To tylko przypuszczenia. Rzecz sprowadza się do tego, że ty wierzysz w tę melodramatyczną historyjkę. - Tego nie powiedziałem - mruknął Luke, energicznie potrząsając głową. - Uważam tylko, że należałoby przeprowadzić w tej sprawie dochodzenie. - Innymi słowy, wybierasz się do Scotland Yardu. - Nie, na to jest jeszcze za wcześnie. Jak sam twierdzisz, śmierć tego doktora Humbleby'ego mogła być tylko zwykłym zbiegiem okoliczności. - Zatem co zamierzasz zrobić? - Pojechać do tego miasteczka i trochę się tam rozejrzeć. - Czy mówisz poważnie, Luke? - spytał Jimmy, bacznie mu się przyglądając. - Najzupełniej. - A jeśli to wszystko jest tylko urojeniem? - Tak byłoby najlepiej. - Oczywiście... - Jimmy zmarszczył czoło. - Ale ty najwyraźniej jesteś innego zdania, prawda? - Drogi przyjacielu, nie mam jeszcze na ten temat wyrobionej opinii. - Czy opracowałeś już jakiś plan? - spytał Jimmy po chwili namysłu. - Przecież nie możesz zjawić się niespodziewanie w tym miasteczku bez żadnego pretekstu. - No, chyba masz rację.

- Nie ma żadnego "chyba". Czy zdajesz sobie sprawę, jakie są prowincjonalne angielskie miasteczka? Każdy obcy człowiek od razu rzuca się w oczy! - Będę musiał wymyślić jakiś kamuflaż - powiedział Luke, uśmiechając się szeroko. - Co proponujesz? Artysta? Chyba nie... nie potrafię rysować, nie wspominając już o malowaniu. - Możesz być artystą awangardowym - zasugerował Jimmy. - Wtedy twoje umiejętności nie miałyby większego znaczenia. Ale Luke rozważał już dalsze możliwości. - Pisarz? Czy literaci zatrzymują się w prowincjonalnych zajazdach, by tam pisać? Chyba tak. Może rybak... ale musiałbym się dowiedzieć, czy jest tam w pobliżu jakaś rzeka. A może schorowany człowiek, któremu zalecono wiejskie powietrze? Nie wyglądam na takiego, a poza tym w dzisiejszych czasach wszyscy rekonwalescenci jeżdżą do sanatoriów. Mógłbym też szukać w okolicy jakiegoś domu na sprzedaż. Nie, to nie jest zbyt dobry pomysł. Do licha, Jimmy, trzeba wymyślić jakiś wiarygodny pretekst. Po co zdrowy mężczyzna pojawia się nagle w małym angielskim miasteczku? - Zaraz, zaraz... - powiedział Jimmy. - Podaj mi tę gazetę. Tak właśnie myślałem! - zawołał triumfalnie, zerknąwszy na pierwszą stronę. - Luke, przyjacielu, wszystko ci załatwię. To drobiazg! - O czym ty mówisz? - Wychwood-under-Ashe... Wiedziałem, że z czymś mi się ta nazwa kojarzy! - powiedział Jimmy z nie skrywaną dumą. - Oczywiście! To właśnie ta miejscowość! - Czy masz przypadkiem jakiegoś kolegę, który zna tamtejszego koronera? - Tym razem nie. Ale mam coś lepszego, mój drogi. Jak wiesz, natura szczodrze mnie obdarzyła licznymi ciotkami i kuzynami, jako że mój ojciec miał dwanaścioro rodzeństwa. A teraz posłuchaj: Jedna z moich kuzynek mieszka w Wychwood-under- Ashe. - Jimmy, jesteś nieoceniony. - Czyż to nie szczęśliwy splot okoliczności? - spytał skromnie Jimmy. - Opowiedz mi o niej. - Nazywa się Bridget Conway. Od dwóch lat jest sekretarką lorda Whitfielda. - Właściciela tych paskudnych sensacyjnych tygodników?

- Zgadza się. Zresztą on sam też jest dość paskudnym, nadętym bufonem! Urodził się w Wychwood-under-Ashe, a ponieważ cechuje go ten rodzaj snobizmu, który każe mu opowiadać na lewo i prawo o swym niskim pochodzeniu i chwalić się, że doszedł do wszystkiego o własnych siłach, wrócił do swojego miasteczka, kupił jedyny okazały dom w okolicy (należący zresztą dawniej do rodziny Bridget) i przerabia go na "prawdziwą rezydencję". - I twoja kuzynka jest jego sekretarką? - Była - odparł Jimmy posępnym tonem. - Teraz awansowała! Została jego narzeczoną! - Och! - zawołał Luke ze zdumieniem. - On jest naprawdę dobrą partią - powiedział Jimmy. - Siedzi na pieniądzach. Bridget przeżyła kiedyś zawód miłosny i od tej pory nie wierzy w prawdziwe uczucia. Mam nadzieję, że tym razem wszystko dobrze się ułoży. Będzie go zapewne traktować bardzo stanowczo, a on całkowicie jej się podporządkuje. - Ale jaki to ma związek ze mną? - Pojedziesz tam i zamieszkasz u nich w domu jako kuzyn Bridget - wyjaśnił szybko Jimmy. - Ona ma ich tak wielu, że jeden więcej czy mniej nie zrobi żadnej różnicy. Wszystko dokładnie z nią ustalę. Zawsze byliśmy w dobrych stosunkach. Wracając do celu twojej wizyty... będziesz badaczem czarnej magii. - Czarnej magii? - Folklor, miejscowe przesądy i tym podobne rzeczy. Wychwood-under-Ashe jest z tego dość znane. To jedno z ostatnich miejsc, w którym odbył się sabat czarownic. Palono je tam na stosie jeszcze w ubiegłym stuleciu. A ty będziesz pisał książkę, rozumiesz? Chcesz porównać obyczaje, panujące w Mayang Straits, z dawnym angielskim folklorem... szukasz analogii i tak dalej... Znasz się na tego rodzaju sprawach. Kręć się po okolicy z notatnikiem w ręku i wypytuj najstarszych mieszkańców o miejscowe przesądy i obyczaje. Oni są do tego przyzwyczajeni. Kiedy się dowiedzą, że mieszkasz w Ashe Manor, nabiorą do ciebie zaufania. - Jak na to zareaguje lord Whitfield? - Nie będzie stawiał przeszkód. Jest niezbyt wykształcony i bardzo łatwowierny... wierzy nawet w to, co czyta w swych własnych gazetach. Tak czy owak, Bridget go przekona. Ona jest w porządku. Mogę za nią ręczyć. Luke wziął głęboki oddech.

- Jimmy, wszystko wydaje się takie proste. Jesteś wspaniały. Jeśli naprawdę możesz to załatwić ze swoją kuzynką... - Ależ oczywiście. Zostaw to mnie. - Jestem ci bezgranicznie wdzięczny. - O jedno cię tylko proszę - powiedział Jimmy. - Jeśli wytropisz tego maniakalnego mordercę, chciałbym być świadkiem jego śmierci!... O co chodzi? - spytał nagle. - Przypomniałem sobie coś - odparł powoli Luke - co powiedziała mi ta starsza pani z pociągu. Kiedy napomknąłem, że trudno jest bezkarnie popełnić tyle morderstw, odparła, że się mylę... że zabić człowieka jest bardzo łatwo... - Wahał się przez chwilę, a potem dodał: - Zastanawiam się, Jimmy, czy to prawda. Zastanawiam się, czy... - Czy co? - Czy naprawdę morderstwo to nic trudnego? III CZAROWNICA BEZ MIOTŁY Luke wjechał na zalany słońcem szczyt wzgórza, u którego stóp leżało małe prowincjonalne miasteczko Wychwood-under-Ashe. Zatrzymał swój niedawno kupiony używany samochód standard swallow i wyłączył silnik. Był ciepły, słoneczny, letni dzień. W dole rozciągało się miasteczko nie zeszpecone przez nowoczesną architekturę. Dziewicze i spokojne, składało się głównie z długiej, dość rzadko zabudowanej ulicy, która biegła pod sterczącym nad nią szczytem Ashe Ridge. Wydawało się jakieś odległe, wyizolowane i zaskakująco spokojne. - Chyba postradałem zmysły - mruknął Luke do siebie. - Cała ta historia jest absurdalna. Czy naprawdę przyjechał tu jedynie po to, by ścigać mordercę, opierając się tylko na chaotycznej opowieści jakiejś starszej pani i przypadkowym nekrologu? Takie rzeczy z pewnością się nie zdarzają - pomyślał, potrząsając głową. A może jednak tak? Luke, mój stary, wkrótce się przekonasz, czy jesteś skończonym osłem, czy też twój policyjny węch prowadzi cię na właściwy trop. Uruchomił silnik, wrzucił bieg i ostrożnie zjechał krętą drogą do miasteczka.

Wychwood składało się przede wszystkim z jednej głównej ulicy, przy której stały sklepy, niewielkie, lecz wytworne domki z czasów króla Jerzego, z pobielonymi schodkami i lśniącymi kołatkami, oraz malownicze wille otoczone ogrodami. Nieco dalej znajdowała się gospoda Pod Błazeńską Czapką. Za nią Luke dostrzegł wiejskie błonia i staw, a nad wszystkim dominował wyniosły budynek, który Luke wziął początkowo za Ashe Manor, cel swej podróży. Kiedy jednak podjechał bliżej, zauważył dużą tablicę informującą, że mieści się tu muzeum oraz biblioteka. Jeszcze dalej wznosiła się wielka, biała, nowoczesna budowla, zupełnie nie pasująca charakterem do otoczenia. Luke domyślił się, że jest to szkoła i klub sportowy dla chłopców. Zatrzymał się i spytał o drogę do Ashe Manor. Poinformowano go, że do celu podróży ma jeszcze jakieś pół mili i że z pewnością zauważy po prawej stronie bramę wjazdową. Luke ruszył w dalszą drogę. Bez trudu znalazł bramę z kutego żelaza ozdobioną wyszukanymi, nowoczesnymi wzorami. Wjeżdżając na teren posiadłości, dostrzegł między drzewami czerwone cegły. Kiedy skręcił na podjazd, jego zdumionym oczom ukazała się przerażająco absurdalna budowla. Gdy przyglądał się temu niesamowitemu budynkowi, słońce zaszło za chmurę, a on zdał sobie nagle sprawę, jak groźnie wygląda wzgórze Ashe Ridge. Gwałtowny podmuch wiatru poruszył gałęziami drzew. W tym momencie zza węgła domu wyszła jakaś dziewczyna. Kiedy silny powiew wiatru rozwiał jej ciemne włosy, Luke przypomniał sobie obraz Nevinsona, zatytułowany "Czarownica". Taka sama blada i delikatna twarz, takie same rozwiane czarne włosy. Wyobraził sobie tę dziewczynę lecącą na miotle w kierunku księżyca... - Zapewne pan Luke Fitzwilliam - powiedziała, podchodząc do niego. - Nazywam się Bridget Conway. Luke uścisnął wyciągniętą dłoń młodej kobiety. Teraz mógł jej się dokładniej przyjrzeć. Była wysoką, szczupłą brunetką o ciemnych oczach. Miała pociągłą twarz, subtelne rysy i ledwie widoczne dołki w policzkach. Lekko ściągnięte brwi nadawały jej ciemnym oczom ironiczny wyraz. Luke pomyślał, że wygląda jak delikatna, ujmująco piękna kobieta ze starej akwaforty.

W drodze do kraju myślał o angielskich kobietach i oczami wyobraźni widział opalone, zarumienione dziewczęta, głaszczące konia po szyi, pochylone nad zachwaszczoną grządką, siedzące w fotelach z rękami wyciągniętymi w kierunku płonących w kominku drewnianych polan. To były miłe i krzepiące wizje... Nie wiedział jeszcze, czy polubi Bridget Conway, ale zdawał sobie sprawę, że te tajemnicze obrazy nagle zamgliły się i rozpłynęły... straciły znaczenie i sens... - Dzień dobry - powiedział. - Przepraszam, że się państwu narzucam. Jimmy twierdził, że nie będziecie mieli państwo nic przeciwko temu. - Jest nam bardzo miło. - Uśmiechnęła się szeroko. - Jimmy i ja zawsze byliśmy wobec siebie solidarni. A skoro pisze pan książkę o folklorze, to te okolice doskonale się do tego nadają. Usłyszy pan tu wiele legend i pozna sporo malowniczych miejsc. - Wspaniale - powiedział Luke. Ruszyli w stronę domu. Luke raz jeszcze rzucił na niego okiem. Miał przed sobą rezydencję w stylu królowej Anny, ozdobioną przesadnie krzykliwymi motywami dekoracyjnymi. Przypomniał sobie słowa Jimmy'ego, który wspominał, że dom ten należał niegdyś do rodziny Bridget. Pomyślał ze smutkiem, że w tamtych czasach z pewnością nie miał tylu bogatych ozdób. Zerknął ukradkiem na profil Bridget, a potem na jej piękne, wąskie dłonie. Doszedł do wniosku, że może mieć około dwudziestu ośmiu lub dwudziestu dziewięciu lat i że sprawia wrażenie osoby rozsądnej. Należała do kobiet, o których wiedziało się tylko tyle, ile same postanowiły ujawnić... Dom był urządzony wygodnie i gustownie. Czuło się w nim rękę pierwszorzędnego dekoratora wnętrz. Bridget Conway zaprowadziła Luke'a do pokoju, w którym stało dużo półek z książkami i głębokie fotele. Przy stoliku pod oknem siedziały dwie osoby. - Gordonie - zaczęła Bridget - to jest Luke, mój daleki kuzyn. Lord Whitfield był niski i łysiejący. Miał okrągłą, prostoduszną twarz, wydęte usta i wodniste, zielonkawe oczy. Niedbały wiejski strój uwydatniał jego spory brzuch. - Bardzo miło mi pana poznać - powitał uprzejmie gościa. - Słyszałem, że wrócił pan niedawno ze Wschodu. Interesująca część świata. Bridget mówiła mi, że pisze pan książkę. Powiadają, że obecnie pisze się zbyt dużo książek. Nie zgadzam się z tym... uważam, że zawsze znajdzie się miejsce na dobrą książkę.

- Moja ciotka, pani Anstruther - powiedziała Bridget, a Luke uścisnął dłoń kobiety w średnim wieku, która uśmiechnęła się do niego dość bezmyślnie. Luke zorientował się niebawem, że pani Anstruther jest oddana duszą i ciałem ogrodnictwu. Nie mówiła o niczym innym, a jej myśli nieustannie zaprzątały rozważania o tym, czy miejsce, w którym zamierza posadzić jakąś rzadko spotykaną roślinę, będzie dla niej odpowiednie. - Wiesz, Gordon - zaczęła pani Anstruther, kiedy prezentacja dobiegła końca - doskonałe miejsce na ogród skalny będzie tuż za ogrodem różanym, a tam, gdzie strumyk przecina tę skarpę, możesz zrobić cudowne oczko wodne. - Ustal to z Bridget - powiedział bez większego zainteresowania lord Whitfield, rozpierając się wygodnie w fotelu. - Ja uważam, że rośliny skalne są bardzo drobne... ale to nie ma znaczenia. - Być może nie są wystarczająco okazałe dla ciebie, Gordon - oznajmiła Bridget, napełniając filiżankę Luke'a herbatą. - To prawda - przyznał łagodnie lord Whitfield. - Dla mnie nie są warte pieniędzy, które się za nie płaci. Kwiatki są tak drobne, że prawie ich nie widać... Ja lubię pełne kwiatów oranżerie albo rabaty okazałych, szkarłatnych pelargonii. Pani Anstruther miała wyjątkowy dar trwania przy swoim temacie bez względu na to, co mówili jej rozmówcy. - Jestem pewna, że te nowe skalne róże doskonale się przyjmą w naszym klimacie - oznajmiła i skupiła uwagę na przeglądanym katalogu. Lord Whitfield rozparł się jeszcze wygodniej w swym fotelu i popijając herbatę, taksował Luke'a spojrzeniem. - Więc pisze pan książki - mruknął. Luke zamierzał udzielić gospodarzowi bliższych wyjaśnień, ale zdał sobie sprawę, że on bynajmniej tego od niego nie oczekuje. - Często myślałem o tym - oznajmił lord Whitfield wyniosłym tonem - żeby napisać książkę. - Doprawdy? - spytał Luke. - Zapewniam pana, że potrafiłbym to zrobić - odparł lord Whitfield. - I byłaby to bardzo interesująca książka. Poznałem w życiu wielu ciekawych ludzi. Problem polega na tym, że brak mi na to czasu. Jestem niezwykle zapracowanym człowiekiem.

- Oczywiście. Mogę się tego domyślić. - Nie uwierzyłby pan, ile mam na głowie - powiedział lord Whitfield. - Osobiście angażuję się w każdy numer mojego tygodnika. Uważam, że jestem odpowiedzialny za kształtowanie opinii publicznej. W przyszłym tygodniu miliony czytelników będą myślały i odczuwały dokładnie to, co chciałem im podsunąć. To bardzo poważna sprawa i wielka odpowiedzialność. No cóż, nie mam nic przeciwko odpowiedzialności. Nie boję się jej. Potrafię postępować w sposób odpowiedzialny. - Wyprężył pierś, próbując wciągnąć brzuch, a potem spojrzał przyjaźnie na Luke'a. - Jesteś wielkim człowiekiem, Gordon - powiedziała Bridget Conway. - Napij się jeszcze herbaty. - Tak, to prawda - potwierdził lord Whitfield. - Nie, nie chcę już herbaty. Potem, zstąpiwszy ze szczytu swego Olimpu na poziom zwykłych śmiertelników, spytał uprzejmie swego gościa: - Czy zna pan kogoś w tych stronach? Luke potrząsnął głową. - Obiecałem, że odszukam tu kogoś... to przyjaciel moich przyjaciół - powiedział Luke pod wpływem nagłego impulsu, czując, że im szybciej przystąpi do działania, tym lepiej. - Nazywa się Humbleby. Jest lekarzem. - Och! - Lord Whitfield z trudem wyprostował się w fotelu. - Doktor Humbleby? To fatalny zbieg okoliczności. - Dlaczego? - Umarł jakiś tydzień temu - wyjaśnił lord Whitfield. - O mój Boże - westchnął Luke. - Bardzo mi przykro. - Nie sądzę, żeby pan go polubił - powiedział lord Whitfield. - Był upartym, nieznośnym, starym durniem. - Co oznacza - wtrąciła Bridget - że nie podzielał poglądów Gordona. - Chodziło o naszą instalację wodną - oznajmił lord Whitfield. - Zapewniam pana, panie Fitzwilliam, że jestem zapalonym społecznikiem. Dobro tego miasteczka leży mi na sercu. Tu się urodziłem. Tak, urodziłem się właśnie w tym miasteczku... Luke ze smutkiem zauważył, że porzucili temat doktora Humble- by'ego i powrócili do spraw dotyczących osoby lorda Whitfielda. - Nie wstydzę się tego i wszystko mi jedno, czy ktoś o tym wie - ciągnął lord. - Nie korzystałem w młodości z żadnych przywilejów. Mój ojciec prowadził sklep z butami...

tak, zwykły sklep z butami. Kiedy byłem chłopcem, pomagałem mu w tym sklepie. Osiągnąłem wszystko o własnych siłach... postanowiłem wydobyć się z dna... i osiągnąłem cel! Wytrwałością, ciężką pracą i z Bożą pomocą...! Dzięki temu jestem dzisiaj tym, kim jestem. Wyczerpująco przedstawiwszy Luke'owi szczegóły swej drogi życiowej, lord Whitfield mówił dalej z triumfem: - Odniosłem sukces i przed nikim nie taję, jak do tego doszedłem! Nie wstydzę się swych początków... nie, sir... Wróciłem do miejsca swego urodzenia. Czy wie pan, co stoi teraz na miejscu sklepu mojego ojca? Wznosi się tam wspaniały budynek, który ja ufundowałem... Szkoła, klub dla chłopców, wszystko pierwszorzędnie wykończone i nowoczesne. Zatrudniłem najlepszego architekta w kraju! Muszę przyznać, że ten gmach przypomina mi raczej dom poprawczy albo więzienie... ale wszyscy mówią, że jest w porządku, więc chyba tak jest. - Głowa do góry - powiedziała Bridget. - Ten dom kazałeś odrestaurować według własnego gustu! Lord Whitfield zachichotał z zadowoleniem. - Tak, próbowali postawić na swoim! Chcieli zachować pierwotny charakter tego budynku. Ale nie zgodziłem się. Powiedziałem im, że to ja będę mieszkał w tym domu, i chcę, by było widać pieniądze, które w niego zainwestowałem. Kiedy jeden architekt odmawiał wykonania tego, co mu kazałem, zwalniałem go i brałem innego. Ostatni doskonale zrozumiał moją koncepcję. - Pomagał ci zaspokajać najgorsze wybryki twojej wyobraźni - wtrąciła Bridget. - Ona wolałaby, żeby wszystko zostało po staremu - powiedział lord Whitfield, klepiąc ją po ramieniu. - Nie warto żyć przeszłością, kochanie. Ci dawni budowniczowie z epoki króla Jerzego byli dość ograniczeni. Nie chciałem mieszkać w pozbawionym ozdób ceglanym domu. Zawsze marzyłem o zamku... i teraz go mam! Wiem, że nie grzeszę zbyt wyrafinowanym gustem, więc dałem carte blanche dobrej firmie, zajmującej się dekoracją wnętrz. Muszę przyznać, że zrobili to całkiem nieźle... choć niektóre pomieszczenia są trochę bezbarwne. - No cóż - zaczął Luke, nie znajdując odpowiednich słów - to wspaniale wiedzieć, czego się chce. - A ja zazwyczaj to osiągam - oznajmił lord, chichocząc. - Omal nie przegrałeś batalii o instalację wodną - przypomniała mu Bridget.

- Och, o to ci chodzi! - zawołał lord Whitfield. - Humbleby był głupcem. Ci starzejący się durnie są uparci jak osły. Nie słuchają żadnych argumentów. - Doktor Humbleby musiał być człowiekiem, który nie ukrywał tego, co myśli, prawda? - spytał Luke. - Przypuszczani, że narobił sobie przez to wielu wrogów. - Nie, tego bym nie powiedział - zaoponował lord Whitfield, drapiąc się po nosie. - A co ty sądzisz, Bridget? - Zawsze miałam wrażenie, że doktor Humbleby cieszy się ogólną sympatią - odparła Bridget. - Widziałam go tylko raz, kiedy zwichnęłam sobie kostkę, ale wydał mi się bardzo miłym człowiekiem. - Owszem, na ogół był dość lubiany - przyznał lord Whitfield. - Choć znam jedną czy dwie osoby, które miały z nim na pieńku. Zwykła głupota. - Czy te osoby mieszkają w Wychwood? Lord Whitfield kiwnął głową. - W takich miasteczkach jak nasze dochodzi do wielu konfliktów i sporów - powiedział. - I ja tak sądzę - oznajmił Luke. Zastanawiał się przez chwilę nad następnym krokiem, a potem spytał: - Jakiego rodzaju ludzie zamieszkują te okolice? Pytanie było dość ogólnikowe, ale nie musiał długo czekać na odpowiedź. - Głównie relikty przeszłości - wyjaśniła Bridget. - Córki pastorów, ich siostry i żony. Tak samo wyglądają rodziny lekarzy. Na jednego mężczyznę przypada tu około sześciu kobiet. - Ale chyba są tu jacyś mężczyźni? - Och, owszem, jest pan Abbot, radca prawny, młody doktor Thomas, współpracownik doktora Humbleby'ego, pan Wake, proboszcz i... kto jeszcze, Gordon? Och! Pan Ellsworthy, który prowadzi sklep z antykami i, moim zdaniem, jest trochę zbyt uprzejmy, oraz major Horton ze swoimi buldogami. - Moi przyjaciele wspominali, że mieszka tu też pewna niezwykle czarująca, ale bardzo gadatliwa staruszka - oznajmił Luke. - To można by powiedzieć o połowie mieszkańców naszego miasteczka! - zawołała Bridget ze śmiechem. - Jakże ona się nazywa? O, już wiem, Pinkerton. - Naprawdę, nie ma pan szczęścia! - powiedział lord Whitfield, chichocząc ochryple. - Ona również nie żyje. Parę dni temu wpadła w Londynie pod samochód. Zginęła na miejscu.

- Wygląda na to, że macie tu sporo zgonów - zauważył Luke. Lord Whitfield natychmiast spoważniał. - Ależ skądże!... - zawołał nieco urażonym tonem. - To jedno z najzdrowszych miejsc w Anglii. Nie licząc nieszczęśliwych wypadków. W końcu mogą każdemu się przytrafić. - Prawdę mówiąc, Gordon - powiedziała Bridget Conway po chwili namysłu - w ubiegłym roku mieliśmy tu wiele zgonów. Bez przerwy były jakieś pogrzeby. - Nic podobnego, kochanie. - Czy doktor Humbleby również zginął w wypadku? - spytał Luke. - Och, nie - odparł lord Whitfield, potrząsając głową. - Humbleby zmarł na zakażenie krwi. Jak to lekarz. Skaleczył się w palec zardzewiałym gwoździem, czy coś takiego... nie zwrócił na to uwagi i dostał zakażenia. Po trzech dniach już nie żył. - Bywają tacy lekarze - oznajmiła Bridget. - I oczywiście, jeśli o siebie nie dbają, często narażeni są na różne infekcje. To było okropne. Jego żona zupełnie się załamała. - Nie ma sensu buntować się przeciwko woli Opatrzności - powiedział lord Whitfield beztrosko. Ale czy rzeczywiście była to wola Opatrzności? - spytał sam siebie Luke, przebierając się wieczorem w smoking. Zakażenie krwi? Być może. Tak czy owak była to bardzo niespodziewana śmierć. W tym momencie przypomniały mu się słowa Bridget Conway: W ubiegłym roku mieliśmy tu wiele zgonów. IV LUKE PRZYSTĘPUJE DO DZIAŁANIA Luke przemyślał uważnie plan swej kampanii. Schodząc nazajutrz rano na śniadanie, był już gotów przystąpić do jego realizacji. Ciotka-ogrodniczka była nieobecna. Lord Whitfield jadł nereczki i pił kawę, a Bridget Conway, która skończyła już posiłek, wyglądała przez okno. Luke, powitawszy gospodarzy, usiadł przy stole i nałożył sobie na talerz sporą porcję jajek na bekonie.

- Muszę zabrać się do pracy - oznajmił. - Niełatwo jest nakłonić ludzi do mówienia. Wie pan, co mam na myśli... nie chodzi mi o ludzi takich jak pan czy... eee... Bridget. - W samą porę przypomniał sobie, że nie powinien zwracać się do niej "panno Conway". - Powiedzielibyście mi wszystko, co wiecie... ale problem polega na tym, że nie znacie się na sprawach, które mnie interesują, to znaczy na miejscowych przesądach. Nie uwierzyłby pan chyba, jak wiele zabobonów nadal jeszcze pokutuje w odległych zakątkach świata. Znam małe miasteczko w hrabstwie Devon. Tamtejszy proboszcz musiał usunąć z terenów przykościelnych kilka starych granitowych menhirów. Gdy tylko umarł któryś z mieszkańców, pozostali obchodzili je wkoło w jakiejś starodawnej rytualnej procesji. To zadziwiające, że pogańskie obrządki są tak trwałe. - Zapewne ma pan rację - powiedział lord Whitfield. - Ludziom brakuje wykształcenia. Czy wspominałem już panu, że ufundowałem tu wspaniałą bibliotekę? Przedtem był tam stary dwór... kupiłem go za bezcen, a teraz mieści się w nim jedna z najlepszych bibliotek... Luke, widząc, że lord Whitfield zamierza nadal koncentrować się wyłącznie na swych osiągnięciach, postanowił zmienić temat. - Znakomicie - powiedział serdecznie. - Dobra robota. Z pewnością zdaje pan sobie sprawę, jak głęboko zakorzeniona jest ludzka ignorancja. A ja właśnie tego szukam. Interesują mnie dawne obyczaje, opowieści starych kobiet, ślady pogańskich obrządków, takich jak... - Tu zacytował niemal dosłownie stronicę z pewnej rozprawy naukowej, którą przeczytał przed przyjazdem do Wychwood. - Największą nadzieję pokładam w rytuałach związanych ze śmiercią - zakończył. - Najtrwalsze są obrządki i zwyczaje pogrzebowe. Poza tym, z takiego czy innego powodu, wieśniacy lubią rozmawiać o śmierci. - I uwielbiają pogrzeby - wtrąciła Bridget. - Chyba od tego właśnie zacznę - kontynuował Luke. - Gdybym zdobył listę ostatnio zmarłych w tej parafii osób, a następnie porozmawiał z ich krewnymi, z pewnością natrafiłbym niebawem na ślady tego, czego szukam. Od kogo mógłbym uzyskać takie dane... od proboszcza? - Dla pana Wake'a niewątpliwie byłoby to bardzo interesujące - powiedziała Bridget. - Jest miłym staruszkiem i po trosze zbieraczem starożytności. Sądzę, że mógłby ci dostarczyć wielu informacji.