Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony228 590
  • Obserwuję250
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań145 815

Aleje_Wykolejencw_Ilona_Hruzik

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
EBooki prywatne

Aleje_Wykolejencw_Ilona_Hruzik.pdf

Ankiszon EBooki EBooki prywatne Ilona Hruzik
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 13 osób, 8 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 160 stron)

2 © Norrköping 2015 Redakcja: Ilona Hruzik Skład i łamanie tekstu: Bruno Hruzik Projekt i ilustracja na okładce: Kamil Ćwieląg Niniejsza publikacja chroniona jest prawem autorskim. Kopiowanie w całości lub fragmentach, publiczne odtwarzanie lub wykorzystanie w jakikolwiek inny sposób bez zgody autora jest prawnie zabronione. Kontakt: ilonahruzik@me.com

3 Aleje wykolejeńców Ilona Hruzik

4 Aleje Wykolejeńców Obudziła się w białym łóżku szpitalnym. Ręce związane, kroplówka wątłym kap, kap odmierza przeźroczysty płyn. Ma na sobie czystą piżamę, pościel pachnie, w oknach kraty. Psychiatryk. Znów tu jest. W sali cisza. Z korytarza dochodzi cichutki odgłos prowadzonych rozmów. Jola zna ten oddział. Była tu nieraz. Myśli są niemrawe, jakby oddzielone od reszty ciała. Psychotropy działają, spowalniając świadomość. Porusza kończynami. Związane. Szarpie mocniej. Nienawidzi być związana. Nienawidzi wielu rzeczy, między innymi skrępowanego ciała. Przez chwilę czuje irytację ale zaraz się uspokaja. Leżąc na plecach, może przynajmniej spoglądać na jasne, udekorowane obłokami niebo. Wiatr przepędza je powoli, nasuwając nieprzerwanie następne, białe kłęby niebiańskich obrazów. Obserwuje spektakl, przy którym ziemia stanowi zaledwie małą, zagubioną wysepkę. - Pani już się obudziła? - Pielęgniarka przerywa zamyślenie Joli. - A jakże! Przecież widać! Ślepia mam otwarte, tylko ręce związane! Jak długo jeszcze?! - Zaraz przyjdzie lekarz i zobaczy, czy nie sprawi nam pani więcej kłopotów. - On będzie wiedział?! A jeśli sprawię wbrew jego opinii?! Pielęgniarka nie odpowiada. Poprawia kołdrę pacjentce z naprzeciwka, pochyla się nad chorą i pyta niemal szeptem: - Jak się pani czuje? Coś podać? - Nie, nie trzeba - Rudowłosa kobieta zaprzecza słabym ruchem głowy. Też jest związana. Twarz ma białą, wypraną z krwi, nieruchome oczy znikają raz po raz pod sennymi powiekami. Jola obserwuje sąsiadkę. Kobieta leży cicha, skupiona na swojej chorobie i przeżyciach. Po korytarzu spaceruje nieśmiało młody człowiek. Jest przygarbiony, nieogolony, ubrany w bezkształtne , workowate spodnie od piżamy, narzucony na plecy szlafrok z poobrywanymi guzikami. Zaraz przyjdzie lekarz, potem przyślą psychologa. Przeprowadzą rozmowy. Joli lekarz poradzi, że ma przestać pić. Opowie o chorej wątrobie, żylakach na prawej nodze, lichym wzroku, zrujnowanej psychice. Czegóż to jeszcze nie wymyśli?! No i oczywiście: powie o pieniądzach. O pieniądzach mówią Joli za każdym razem. Szpital dopłaca do takich pacjentów jak ona. Jest nieubezpieczona, bezdomna. Jola wysłucha, wypełni ankiety, zaznaczając w rubrykach cztery możliwe odpowiedzi na zamieszczone pytania. Odpowiedzi brzmią: „tak”, „nie”, „często”, „rzadko”. Należy wybrać właściwą. Pytania są śmieszne. Dotyczą rodziny. Jakiej rodziny?! Jola nie ma rodziny! Inne dotyczą dzieci. Co za dziecko ich interesuje?! To, które jej zabrali, gdy sama była jeszcze dzieckiem? Na pytanie, czy kontaktuje się z córką odpowie: „nie”, i czytający pomyśli, że Jola unika swojego dziecka. Ale Jola nie unika, Jola nie wie, gdzie to dziecko jest, jak wygląda, kto je przytula, a kto krzywdzi. W ankiecie nie ma miejsca na dokładne odpowiedzi, więc zdaniem Joli ankieta jest bez sensu. Dlatego krzyżyki stawia gdzie bądź, bez zastanawiania się, czasem bez

5 przeczytania zdania pytającego do końca. Potem musi porozmawiać z lekarzem o tym życiu streszczonym na dwóch białych kartkach papieru formatu A4. Szybko zostanie wypisana ze szpitala. Przed wyjściem naje się do syta, napakuje kieszenie wykradzionymi ze stołówki pajdami chleba, wystroi się w ubrania pochodzące z darów. Pożartuje z pielęgniarkami, pośmieje się z pacjentami, uleczy psychikę tą odrobiną człowieczeństwa i zainteresowania, jakiego nigdy nie spotyka się na ulicach. Bo ulica jest nieludzka. Przechodnie w pośpiechu rzadko Jolę dostrzegają. Jeśli już dostrzegą, bo wejdzie im w drogę natrętnym żebractwem, to obdarzą pogardą niechętnego spojrzenia. Oni rano śpieszą się do pracy, po południu do domu na obiad, po obiedzie na zakupy. Są czyści i ciepło ubrani. Wieczorami spacerują po deptaku z psem na linewce i wracają do wysprzątanych mieszkań narzekając, że zbyt mało mają czasu i zbyt ciężko pracują. * * * Jola ma dużo czasu, dużo życia. O wiele więcej, niż pragnie. Jej życie ciągnie się od niepamiętnych czasów. Żyje i ta świadomość ciąży jej na każdym kroku. Wszystko co Jola posiada jest nienależyte. Jola posiada nienależyte wspomnienia z dzieciństwa, nieprawidłowo zapisany życiorys w policyjnych dokumentach. Rzeczy, które się jej przytrafiły, budzą odrazę, dlatego o wielu z nich milczy, dlatego nie potrafiłaby ich ujawnić nawet w najbardziej poufnych rozmowach. Zresztą, czy ktokolwiek byłby chętny przeprowadzić z Jolą poufną rozmowę? Komu potrzebne byłyby zwierzenia człowieka z samego dna ludzkiej egzystencji? Przecież nie tym, którzy rano śpieszą do pracy, po południu na obiad, po obiedzie na zakupy, wieczorami spacerują po deptaku z psem na linewce... Oni posiadają należyte życiorysy. Oni idą sobie przez życie spokojnie, kończą szkoły, zakładają rodziny, płodzą dzieci. Obok ich życia przesuwają się czujnie, ostrożnie inni ludzie. Inni. Odczuwający niepokój, gdy mówi się o przeszłości, wspomina dom, rodziców, pierwszą miłość. Należąc do tych innych, Jola wie, jak ów lęk wygląda. On budzi w snach, jest na przemian w napastliwych i z pozoru dobrotliwych pytaniach życzliwych ludzi, odpowiada milczeniem na zaciekawiony wzrok rozmówcy. * * * Jakże często Jola próbuje oddalić od siebie ten obraz dzieciństwa. Nie raz, nie dwa to jej się udaje, tylko że w sobie słyszy wtedy drwiące wyśmianie uzyskanego na chwilę spokoju... Bo czy można o wszystkim zapomnieć, skoro od najwcześniejszych lat było się schwytanym w rynsztokowy kołowrót życia uplecionego z pijackich orgii, złodziejstwa, awantur? Co ma pamiętać z tamtych lat? Chyba tylko babcię. Była łagodna, szczupła, nieco pochylona. Miała małe, wąskie dłonie, którymi kroiła grube pajdy chleba i smarowała margaryną. Do tego zawsze podawała gorące mleko w emaliowanych, obitych garnuszkach. Ale babcia rzadko ich odwiedzała. Mówiła, że jest stara, że bolą ją nogi, że ma zawroty głowy od wchodzenia po schodach. Głos miała cichy, zmęczony. Niewiele chciała widzieć w mieszkaniu swojej córki. Miało się wrażenie, że wzrok skupia

6 wyłącznie na postaciach wnuków, których z roku na rok przybywa. Mówiła, że jak Jola będzie trochę starsza, to zabierze ją do siebie. Nie zdążyła. Umarła, gdy dziewczynka miała dziewięć lat. Jola nienawidziła narzuconego jej świata. Uciec; to jedno było ważne. Kiedy miała kilka lat, znajdowała schronienie na strychu. Znała dziury w dachu, każdą szparę w drewnianym stropie. Przychodziła tam po kryjomu, a z mieszkania dwa piętra niżej dochodziły krzyki pijanych rodziców i ich gości. Nieraz chciała tam przenocować, ale o zmroku poustawiane wzdłuż ścian graty o ruchomych cieniach przybierały groźne kształty. Płoszyło ją skrzypnięcie drewnianej podłogi, jakiś szelest, powiew wiatru przez wybite okno. Zmykała szybko do domu, by uzyskać złudne poczucie bezpieczeństwa. Aż któregoś dnia to wszystko, do czego chcąc nie chcąc, musiała się przyzwyczaić stało się na powrót straszne. * * * Pan Eryk był częstym gościem w ich obskurnym mieszkaniu. Zadymiony od papierosów pokój z kuchnią, poustawiane gdzie popadło wyrka, w rogu zażółcona umywalka i cieknący kran. Najważniejszym meblem był stół, przy którym podejmowano gości. To był mocny, drewniany stół. Dzielnie wytrzymywał uderzenia w blat, pchnięcia, nawet rzucanie. Po awanturze stawiano go z powrotem na nogi, a on trzymał się prosto i mocno, służąc za punkt zaczepienia dla rozkolebanego towarzystwa. Gdy w gości przychodził pan Eryk robiło się prawdziwe święto. Stawiał na stole wódkę, dzieci częstował cukierkami. Jola lubiła go bardzo. To stwierdzenie wydobywa niemal przemocą z głębi pamięci. Pamięta go, jak siedzi dumnie z wysoko uniesioną głową i opowiada o sobie. Podobno gdzieś pod Warszawą mieszkała jego piękna żona z synkiem. Zostawił ich i uciekł od bogactwa do prostego, ale jakże urokliwego życia. Wymyślał cudaczne historie, a rodzice chłonęli te teksty równie chętnie, jak wódę. Gusta mieli wszyscy podobne i dość pospolite. Lubili uciechy, umizgi meliniarskich piękności, łatwe zdobycze. Swobodnie czuli się wyłącznie wśród grubych, sprośnych żartów w śmiechu ukazując zgniłe zęby wystające gdzieniegdzie z gładkich, oślinionych dziąseł. * * * Tamtego dnia latem pan Eryk zastał Jolę samą w mieszkaniu. Przywitała go uśmiechem. Uwielbiała lato. To był czas łaski, ciepłej wolności spędzanej na rozgrzanych podwórkach. Twarze dzieci, nawet tych najbardziej zaniedbanych, stawały się śliczne od słońca i zdrowsze od owoców kradzionych wieczorami z ogródków działkowych. Pan Eryk rozejrzał się po mieszkaniu z niespokojną miną psa gończego, który zwęszył blisko zwierzynę i ociąga się z odejściem. Jola poczuła, że musi szybko wyjść, tylko, że on już nie pozwolił. Dopadł ją, podniósł, posadził na tapczanie i przytrzymał. - Zrobię panu herbaty... - wybełkotała. - Nie trzeba – odparł, kładąc ciężkie spojrzenie na jej twarzy. - Ale niech mnie pan puści... Strach pęczniał w dziewczynce i wypełniał po brzegi wszystkie części ciała. Zaczęła krzyczeć, wtedy kościste palce złapały jej szyję i ścisnęły mocno, jak żywe kleszcze. Obrona stała się krótka i słaba.

7 Oddychać, tylko to co jest ważne w kilka sekund po zaciśnięciu gardła. Duszony człowiek staje się całkowicie posłuszny i pan Eryk miał tego świadomość. W końcu zwolnił uścisk. Chciwie wciągnęła powietrze do płuc. Była przerażona; chociaż w oczach chociaż tkwiły łzy, to jednak nie wypływały, tylko stały nieruchomo, jakby ścięte od tego strachu. - Niech mnie pan zostawi, tak bardzo pana proszę... Zaraz przyjdzie tata... Nie zamierzał rezygnować. Przycisnął ciało jedenastoletniego dziecka i sycił oczy strachem, który daje zboczeńcom jeszcze więcej przyjemności. Popadła w odrętwienie. Ogromny ból był bodaj jedynym dowodem, że życie toczy się dalej. Pan Eryk miał ogromną, czerwoną twarz. Zadowolenie – tyle można było wyczytać z wąskości jego lisich oczu. Poruszał się nad Jolą w rytm swojej pożądliwości, wydobywając z tapczanu głębokie, skrzypiące dźwięki. Po jakimś czasie przestał się poruszać, zadygotał i wisząc tak, uśmiechnął się wypukłymi wargami. - Jesteś już kobietą - szepnął do ucha. Joli zrobiło się niedobrze. Pan Eryk wstał, ogarnął się, po chwili zaczął grzebać w kieszeniach i wyciągnął stamtąd portfel. Znów podszedł blisko, rozwarł dziecku palce i wsunął w dłoń papierowy pieniądz. - Nie chcę... Proszę to zabrać... - Wyprostowała rękę i upuściła ze wstrętem zapłatę. - Nie, to nie. - Podniósł banknot z podłogi i włożył do swojej kieszeni. Wszystko w Joli zwiotczało. Chciała umrzeć. Bezgraniczny ból, brak oparcia, opuszczenie, samotność - wszystkie te uczucia, te i tysiące innych, przywaliły ją swym ciężarem. Z odrętwienia wyrwał ją zgrzyt klucza w zamku. Rodzice! Stanęli w drzwiach wysuszeni wczorajszym kacem. Nie udało im się załapać na żadną imprezę zakrapianą chociażby tanim winem. Stanęli w drzwiach i milczeli. Trzy pary oczu skupiły się na wpół rozebranej Joli; każdy wiedział, co się stało. Szelest reklamówki zmącił ciszę. - Litr czystej i zagrycha - zarechotał pan Eryk, szerokim gestem stawiając na stole dwie butelki wódki i słoik ogórków. - Może być?! - zapytał głośno, przytrzymując flaszki na wypadek, gdyby trzeba było je schować i zmykać. - Może, może... - Ojciec spuścił wzrok z twarzy swojego dziecka i pośpiesznie przywitał gościa, mama na chwiejnych nogach podreptała do kuchni po kieliszki. * * * Jola poczuła ciężar własnego istnienia. Wszystko, co dotychczas odbywało się w tym domu, nie dotyczyło jej. A tu nagle tego letniego południa zdała sobie sprawę, że musi uznawać prawo przychodzących o różnych porach dnia i nocy do uczestniczenia w jej życiu. Litr wódki i zagrycha - za tę cenę można było dostać wszystko. Czas nie goi takich ran, ów ból nie chce się zestarzeć. Pojawił się wtedy, na szorstkim tapczanie w milczeniu ust świadomych, jakim bezsensem byłaby skarga. Przyjęła los w pokorze i milczeniu, jedynie w środku odzywało się z coraz większą siłą pragnienie bycia dorosłą. Marzyła o przyszłości, jakby czekał tam na nią inny świat; błogosławiony, cudowny spokój i radość życia. Ale spokoju nie ma i nie ma zwycięstwa. Ląduje regularnie w psychiatryku, tu ją uspokajają lekami, krępują pasami nogi i ręce.

8 Powinni mózg związać, powinni stłumić jak ogień myśli umęczone odrazą do samej siebie, usunąć pamięć o sprawach, o których wspominać się nie chce. * * * Kobieta z naprzeciwka zaczyna wydawać jęki. Jola skupia się na jej twarzy. Ciekawe, czemu tu jest? Czyżby piła aż do szaleństwa? Czyżby w ataku delirium słyszała głosy, grube, zanoszące się basowym śmiechem, aż ogarnia ją strach przed światem wirującym jak karuzela w wesołym miasteczku? A może widzi pająki? Potężne, włochate stwory na licznych nogach wyłażące z każdej szpary? Może boi się życia? Jola zna wszystkie te lęki. Zna ten strach, gdy budzi się rano na zimnym posłaniu w zimnym miejscu. Nie ma co zjeść, nie ma czego się napić. Choroba alkoholowa ścina stawy, paraliżuje mózg. Napić się! Napić! Aby przestał pulsować łeb, aby ręce nie drżały, aby skończyło się myślenie, bo myślenie to wróg numer jeden, gdy życie jako najmniej upragniony dar otwiera oczy i każe trwać. * * * Jola nienawidzi stanu, w jakim się znalazła. Nienawidzi sposobu, w jaki patrzą na nią ludzie. Osadzeni w innej rzeczywistości opluwają wzrokiem ociężałą postać ze zgarbionymi plecami i twarzą najpaskudniejszą z możliwych. Ekspedientki w sklepie na widok Joli są pełne złych przeczuć. Uważnie patrzą na ręce szperające po kieszeniach, postukują palcem o ladę w oczekiwaniu, czy ma czym zapłacić za jedną bułkę i wino. Często nie ma. Rzuca wówczas ukradkowe spojrzenie w stronę młodej kobiety. - Dwadzieścia groszy doniosę później. - Nie! - Stanowcza odpowiedź wyostrza rysy twarzy ekspedientki. - To wezmę tylko wino. - I Jola dokonuje wyboru. Wyboru wyraźnego, skończonego, zupełnego. Musi być posłuszna swemu jedynemu pragnieniu; pragnieniu napicia się. Na trzeźwo życie jest nie do przejścia. Grzęźnie w nim. Szamoce się bezsilnie w przeczuciu powrotu złych myśli, strachów, które chodzą nocą po parku, a ona leży na ławce i sen nie przychodzi. Wyrosła w rynsztoku, odziedziczyła po rodzicach wszelką szpetotę ich twarzy i postaci, zna reakcję każdego, kto widzi ją po raz pierwszy. Zanim przywyknie do wyglądu Joli, twarz patrzącego ogarnia bezruch, potem przytomnieje i wybucha śmiechem. -Ej! Kobieto! Lustra w domu nie masz?! Czyż wygląd jest zależny od posiadania tego przedmiotu w domu? - Nie mam domu, nie mam luster! - mogłaby odpowiedzieć. Kto zrozumie niechęć Joli do luster? Dlaczego ma jej wisieć na ścianie kawałek szkła odzwierciedlający najpaskudniejszy fragment postaci - twarz? Innych widok Joli rozśmiesza, ją samą pokrywa płomieniem rozgoryczenia pod maską obojętności. Najdotkliwiej żartuje z niej Marian. - Zgadnijcie, ile razy matka Joli krzyczała podczas porodu?...Dwa razy. Raz, gdy rodziła, drugi raz, gdy pokazali jej dziecko. -Ha, ha, ha... Jolu! - wykrzykują słuchający - Czy naprawdę tak było? Chyba tak! Jesteś wyjątkowo paskudna! Jola siedzi sztywna, nieruchoma, obojętna. Życie jest bardziej wewnątrz jej niż na zewnątrz. Z wierzchu jest tylko skorupą, z którą

9 każdy może zrobić, co zechce. Robią co chcą, używają do woli. Nałogowi pijacy, spłukani do cna, znęcający się nad żonami i dziećmi, przesiadujący w knajpach, nocujący na melinach. Czasem ludzie widzą Jolę w parku, jak siedzi na ławce i płacze. - Ach, ach...- Jakiś wyrostek podejrzał łzy i zaśmiewa się. - Jolciu, nie płacz. Kochanek cię rzucił czy po ryju natrzaskał? Wołają ją Jolcia. Skąd oni wiedzą, jak ma na imię? Jola nie zna nikogo z tamtej lepszej strony świata. Nigdy ich nie spotkała, nie rozmawiała, a oni wiedzą i stroją sobie żarty, że płacze, bo wypiła za dużo albo ktoś skrzywdził tą chudą, kościstą łachudrę nie wartą funta kłaków. Tymczasem Jola płacze, bo żyje, bo oddycha, bo otwiera oczy, prostuje nogi. Bo jest. Istnieje. Ciało funkcjonuje, znienawidzone, niemyte, zrujnowane alkoholizmem. Dlatego płacze. * * * Gdyby żył Tadeusz na pewno byłoby lżej. Pamięć o nim kotłuje najgłębsze warstwy mózgu. Pieni się, rysuje przed oczami uporczywe obrazy chwil, które razem przeżyli, tacy nieprzygotowani na nic dobrego. Tadeusz miał niebieskie oczy, wydatny brzuszek. Patrząc na Jolę, jego oczy przymykały się i robiły coraz mniejsze, a w każdym spojrzeniu krył się uśmieszek sympatii i zainteresowania dziewczyną - bo miała wtedy nie więcej niż dziewiętnaście lat. Opowiadał jej o normalnym życiu. Miał mieszkanie, pracował jako palacz w osiedlowej kotłowni. Po pijanemu nie awanturował się, nie wspominał minionych frasunków. Lubił siadać blisko, obejmować Jolę ramieniem, pocieszać. Pobrali się i zamieszkali razem. Jakie to zadziwiające, że nagle, głęboko i bezgranicznie, wszystko inne, co było poza nimi, straciło na znaczeniu. W tym malutkim mieszkaniu na parterze, wymalowanym żółtą farbą w pokoju a białą w kuchni (koło zlewozmywaka Tadeusz nakleił zmywalną tapetę w kafelkowe wzory, by myjąc naczynia, nie pochlapać ściany), w tym mieszkaniu nie było chłodu zimą, awantur po nocach, żadnych przykrych, fizycznych doznań. Byli oboje brzydcy; ona już wtedy zdradzała tę powiększającą się z biegiem czasu szpetotę twarzy, on miał krępą budowę ciała, siwe, rzadkie włosy, haczykowaty nos. Tylko ta miłość była jakaś wyjątkowa. Dobry Boże! Co sprawia, że dwoje koślawo wyglądających ludzi, jeden brzydszy od drugiego, z ustami, których nikt nie podejrzewa, by mogły się rozchylić w miłosnym zapamiętaniu, że oni dwoje świata poza sobą nie widzą? Napisała mu wiersz. Uparł się, że pewnie przepisała go z książki, bo taki ładny i słowa w nim użyte do Joli nie pasują, przecież szkół nie pokończyła. Potem uwierzył. Jola miała swoją szkołę, prywatne godziny, do których nikt nie miał dostępu, długie godziny czytania. Otaczała się książkami, znała nazwiska różnych poetów i pisarzy, cytowała z pamięci fragmenty poezji, głowę miała pełną mądrych przysłów i powiedzonek. Pisała opowiadania i wsuwała je do szuflady. Nie pozwalała, by ktokolwiek do niej zaglądał. Szuflada była sekretną częścią jej życia. Tadeusz próbował czasami podejrzeć coś, czytał krótkie fragmenty zdań zapisanych na kartce, ale wyrwane z kontekstu były dla niego zbyt trudne do zrozumienia. Książek nigdy nie czytał, wierszy nie rozumiał. Wolał obejrzeć dobry film, niż męczyć wzrok składaniem liter. Gładził żonę po twarzy i najczulszymi słowami wyrażał dla niej podziw. - Może nie jesteś najładniejsza, lecz kto by pomyślał, że masz taką wiedzę. Niejeden

10 doktor jest głupszy od ciebie. Uśmiechała się do Tadeusza, pieściła rzadką czuprynę. Liczył, że urodzi mu syna, potem córkę. Byłby dobrym ojcem. Pokój planował przedzielić na pół; dzieciom należy się osobna część. Odmalowałby ściany, kupiłby kolorową pościel do łóżeczka. Lecz Jola w ciążę nie zachodziła. Im częściej marzył na głos o dzieciach, tym częściej jej oczy stawały się niespokojne. - Bądź cicho. Nie ma to nie ma. - Powinnaś iść do lekarza. - To nic nie da... Jak będzie miało być, to będzie, bez niczyjej pomocy... Milknie, nie mówi nic. Niepiękną ma twarz, niechże chociaż życiorys będzie ładniejszy. * * * O czym tu mówić? Dziecko już było. Miała wtedy czternaście lat. Brzuch zaczął pęcznieć jak dojrzewające ziarno. Pod napiętą skórą Jola wyczuwała ruchome kosteczki, obłość ciałka skrytego we wnętrzu młodego łona. Zatrzasnęło się całe dotychczasowe życie, a naparło na nią nowe, tak niewytłumaczalne, że budziło jeszcze większe przerażenie niż to całe dotychczas. Rodzice, zdawało się, nie zwracali uwagi na jej stan. Dopiero kilka tygodni przed porodem mama leżąc pod kocem w kącie pokoju, ryknęła do ojca: - Za jaki miesiąc najducha ci przybędzie! Tera się dopiero zacznie! Jeden bachor... drugi...Poleci, jak się ta motyka nie będzie pilnować! - Z babami zawsze ten sam problem! Chwila przyjemności, a potem całe życie trza podciepy chować i żryć dawać! Jola się w ciebie wdała. Galoty się na łóżko ciepnie, a ty już w ciąży łazisz! - A już ci tam we mnie! Jo się nauczyłam pilnować! - Kiedy? Po siódmym dziecku?! - Lepiej późno niż wcale. Zresztą, pierwsze były planowane! - Głupiaś jak ćwierć kilo gwoździ! Policję ci naślą, bo Jola nieletnia. -Tyś głupi! - Matka uniosła się z posłania. - Smyko się, z kim popadnie, a na mnie policję będą wołać! Łazić bym musiała za nią i pilnować. Skierowała wzrok na Jolę, oczy jej pociemniały z gniewu. - Jak policja będzie pytać, z kim mosz dziecko, powiedz, że to twoja sprawa! Do więzienia chłopa wsadzisz, jak pyska nie nauczysz się trzymać. A wtedy to ty się lepiej w dzielnicy nie pokazuj! * * * Trzy tygodnie później dopadł Jolę ból. Stała na podłodze zgięta, przytrzymywała się oparcia krzesła, chwytała za brzuch i zwijała ciało w kłębek. Zaprowadzili ją do szpitala. Nie miała przy sobie ręcznika, mydła, pantofli. W izbie przyjęć zażądali karty ciąży. Też nie miała. Personel z pogardą kiwał głową. - Będziesz miała dziecko. Wiesz o tym? - Tak, wiem. Ja chyba już rodzę. Proszę mi pomóc. - Kto jest ojcem. - Bardzo boli... Co mam robić? - Wypełnić ankietę. Imię, nazwisko ojca, adres? * * *

11 Zacisnęła ręce na kolanach, oddech zaczął być pośpieszny, ból trudny do opanowania. Krzyk, niespokojne ruchy. Gdzieś Jolę wiozą. Widzi nad sobą śniade, ascetyczne twarze bez cienia życzliwości. - Nie przeć! Oddychać głęboko i spokojnie. Wysoka, chuda pielęgniarka żąda posłuszeństwa. - To boli... - Wcześniej trzeba było przyjechać! - Czy długo się rodzi? - Jeśli umiałaś się łajdaczyć w wieku czternastu lat, to trzeba było się jeszcze czegoś dowiedzieć o porodach! Jola podnosi oczy i patrzy w skupieniu na dwie pielęgniarki i lekarza. Nagle jej krzyk cichnie. Rodzi bez skargi, milczeniem przesiąknięta na wskroś. Nie odpowiada na pytania. Co wcześniej zapisali, to mają. Milknie pod wpływem niewyobrażalnego bólu i wszechobecnej pogardy. * * * Być może po porodzie coś jej zrobili, że od tamtej pory nie zachodzi w ciążę. Chyba mama się tego domagała. Stała u boku lekarza i pokazywała zaświadczenia. Jedno z opieki społecznej. Rodzina biedna, mąż alkoholik, karany za rozboje. Jola trochę nienormalna. Łajdaczy się z chłopakami, popija. Szkołę specjalną, sześć klas, ledwo ukończyła. Doktor stał, słuchał, wyciągnął rękę po dokumenty, przejrzał raz jeszcze, potem Jolę na krótko uśpili. Z noworodkiem miała kontakt przez trzy dni. Przesiadywała milcząco godzinami przy łóżeczku. Z nikim nie rozmawiała, niczego nie tłumaczyła. Mama wbrew Joli podpisała dokumenty o zrzeczeniu się praw rodzicielskich. Tylko przez krótką chwilę dopadł dziewczynę szloch; kiedy zabierano dzidziusia do domu dziecka. Chciała wyszarpać je z bielutkiego becika, chciała krzyczeć: „Zostawcie moje maleństwo! Tak bardzo je kocham!”. Ale nie krzyczała. Załzawionymi łzami patrzyła na pielęgniarkę niosącą śpiące dziecko do karetki pogotowia. * * * Nigdy nie powiedziała Tadeuszowi o dziecku. Bólu zbyt wiele, by można było go przecisnąć przez gardło i nadać formę słów zrozumiałych dla innych. Za namową Tadeusza podjęła pracę salowej w szpitalu. O pracę na Śląsku było wtenczas łatwo. Dopiero później, po jakichś dwóch latach w tej kilkumilionowej aglomeracji upchanej w szaroczarnych familokach rząd przeprowadził reformy. Górnikom wypłacono kilkudziesięciotysięczną gotówkę w zamian za zwolnienie się z kopalni. Poszli na to. Armia ludzi z oczami obrysowanymi węglowym pyłem, bez wykształcenia, bez perspektyw i pracujących żon skusiła się na duże pieniądze. Żony górników zaplanowały zakup nowego samochodu, dywanu, meblościanki. Trochę się przejadło, trochę przepiło, dziecku zafundowali komputer. Koniec. Pieniędzy nie ma. Jednak niewiele ich było, na dodatek opodatkowane. Pracy nie ma. Możliwości powrotu na kopalnię też nie. Koszmar. Ten i ów popełnił samobójstwo, rodziny wylądowały na bruku, dzieci zajęły się żebraniem, kradzieżą złomu, młode dziewczyny opuściły kraj, odpowiadając na ogłoszenia w gazetach; zostały zwerbowane do pracy w zagranicznych domach publicznych.

12 * * * Wyrzucili z pracy Tadeusza. Węglowe kotłownie stały się przeżytkiem. Polikwidowali je, by mieszkania odtąd ogrzewać ekologicznym gazem ziemnym sprowadzanym z Rosji. Tadeusz nie poradził sobie z nową sytuacją. Musiał źle skończyć. Któregoś dnia już nie wrócił do domu. Podobno skinheadzi zatłukli go, gdy pił w blokowej piwnicy. Tak opowiadał Zenek. Ale kto go tam wie, czy mówił prawdę? * * * Jola znów została sama. Wraz ze śmiercią Tadeusza umarła cała jej przyszłość, lękliwie rozbudzone marzenia, nieśmiałe jak płomyczek ognia na wiejącym wietrze. Pracowała, płakała, popijała w samotności, czytała. Pracę straciła jakiś czas później. Rząd zabrał się za reformowanie służby zdrowia. - Kobieto, czy ty masz pojęcie, co mi każesz podpisać? - Płakała w kadrach, przyjmując zwolnienie. – Gdzie ja się podzieję, czym zapłacę za mieszkanie? - Nie jest tak źle. Co mają powiedzieć matki z małymi dziećmi? Im to dopiero ciężko. - Sądzi pani, że ja mogę nie jeść i mieszkać na ulicy, bo nie mam dzieci? Pytanie pozostało bez odpowiedzi. Wiele odtąd było pytań, na które odpowiedzi nikt nie dostał. Pozamykali zakłady, bezdomni pozapełniali kanały ciepłownicze, menele zakrólowali na bytomskich ulicach. To podobno lepiej dla gospodarki, gdy ludzie pozostają bez pracy. Jola nie rozumie ekonomii. Mieszkanie trzeba było opuścić, poszukać miejsca w schronisku dla bezdomnych. * * * Tego roku zima była ciężka, mroźna. Nocami temperatura spadała poniżej dwudziestu stopni. A zimą musi być trzeźwa o dwudziestej wieczorem, inaczej nie przyjmą do schroniska. Pchły gryzą po skórze, wszy lęgną się na wszelkich owłosionych częściach ciała; nieraz całe godziny spędza Jola na wyłapywaniu robactwa. Pchły najłatwiej złapać na łydce. Gdy gadzina tam siedzi, łapiesz ją między palce, a potem wprawnym ruchem wpychasz między paznokcie i zgniatasz. - Iskajcie się, iskajcie! Możecie się nawet wykąpać, by mniej śmierdzieć! - wołał lokator z męskiej części noclegowni; chudy jegomość z burzą czarnych włosów na głowie. Nie przeżył zimy. Padł ofiarą mrozu; po pijanemu pomyliły mu się drogi do schroniska. * * * Jola nie boi się śmierci. Gdy po nią śmierć przyjdzie zawoła: - Hej, stara kostuchno! Czego się wlokłaś tak długo?! Gdzie byłaś, gdy cię potrzebowałam najbardziej?! Lazłaś do mnie ślamazarnie, odwiedzając po drodze tłumy niepragnących cię ludzi! Zabierałaś dzieci, topiłaś chłopców kąpiących się latem w niestrzeżonych sadzawkach. Ty złośliwa, stara jędzo! Jesteś najpaskudniejsza nie w tym, że w ogóle jesteś, ale w tym, że chodzisz po miejscach, gdzie najmniej cię oczekują. Pamiętam jezdnię, kobietę niosącą kwiaty na ślub swej córki. Kierowca był pijany, zahaczyło mu się o chodnik. Krew. Dużo krwi i kwiaty kolorowym kobiercem trzaśnięte o chodnik. Różowe płatki utytłane we krwi, młodziutka dziewczyna pochylona nad martwym ciałem matki. O, śmierci! Jakaś ty brzydka!

13 Wykrzywiłaś buzię tamtej miłej kobiety, rozrzuciłaś po trotuarze szczątki rąk. Urągasz ludzkim planom, drwisz z ludzkich zamiarów znacząc ziemię pomnikami z marmuru. * * * Dlaczego jest w szpitalu? Dlaczego musi tkwić w łóżku szpitalnym narażona na spojrzenia innych ludzi?! Przyjdzie lekarz, będzie chciał zanotować imię, nazwisko, adres. Znowu tłumaczenie się. Jola nie ma adresu. Od dwóch lat jest bezdomna. Mieszka na ławkach w parku latem, w kanałach ciepłowniczych zimą. Mieszka i czyta. Pije, czyta, śpi, wstaje, czyta, pije, głupieje, budzi się, czyta, rozmawia z kimś, wypije wino, czyta, śpi... Pisze. Ostatnio coraz rzadziej. Kiedyś pisała na potęgę. Zebrały się dwa tomy kartek wpiętych w tekturowe okładki skoroszytu. Pisze o miłości. Ona kocha, on pije. Trzeba by odejść, ale dokąd? Opisuje przeżycia kobiet odpornych na wszelkie ciosy świata, wypranych z samej siebie, z pragnień właściwych normalnym ludziom. Jola przelewa na papier swoje widzenie świata, świata widzianego z samego dna rynsztoka. * * * Nie widać po niej trzydziestu lat. Zęby ma przerzedzone, czerwonawy odcień cery zdradza wątłe i cząstkowe chwile trzeźwości. Jest ruiną samej siebie, konsekwencją smrodliwej egzystencji wlokącej się jak nić po ziemi. Żyje aby pić, czytać, pisać. Podczas lektury zapomina o rzeczywistości, w której jest osadzona. Czytając, jest krótkowłosą Marią, rozkochuje w sobie Roberta Jordana, jest Anią z Zielonego Wzgórza, Krystyną, córką Lavransa. Książki zbierała po śmietnikach. Nie rozumiała, dlaczego ludzie się ich pozbywają, ale cieszyła się, że to robią. Zbierała książki do swojego wózka, owijała foliowym workiem chroniąc przed wilgocią. W starym, siwym wózku wypełnionym tobołami mieściły się skarby jej życia. Nigdy nie miała więcej i prawdopodobnie nigdy mieć nie będzie. A Marian je ukradł i oddał na makulaturę. * * * Lekarz siedzi w gabinecie. Siedzi zgarbiony, zmęczony, patrzy w jedno i to samo miejsce na ścianie i myśli, jak powinien zareagować. Przed sobą ma pożółkłe kartki zapisane równym, starannym pismem. Położyła je tu pielęgniarka. - Proszę przejrzeć, panie doktorze. Znaleźliśmy je przy pacjentce z sali numer osiemnaście. Zaskakujące. Sięgnął po skoroszyt bez większego zapału. Po dziewięciogodzinnym dyżurze marzył wyłącznie o powrocie do domu. Wzrokiem omiótł tekst, zwrócił uwagę na starannie dobrane słowa, dopracowane zdania, wybrał najkrótszy fragment i wolno, uważnie prześledził treść rzędów liter. Słyszał o pacjentach z nadzwyczajnym talentem. Jakiś mężczyzna pięknie malował, inny wspaniale rzeźbił.

14 Tamta kobieta z sali osiemnaście pisze. Lekarz przeczytał tekst krótkiego opowiadania. Bohaterka wraca z dzieckiem od lekarza. Ona chce dobra dzieci, mąż pije. Następne opowiadanie jest o bezradności. Zaskakujący dobór słów zdolny dotknąć strefę wrażliwości czytającego; myśli przenoszą się w szary, nędzny świat ulicznej egzystencji. Autorka pisze o ruchu liścia na drzewie, muzyce ulicznego grajka. Nagle zaczepnym tonem zwraca uwagę na kobietę przy kuble na śmieci. Słowa układają się w historię o niespokojnym rytmie, opisują barwy nocy, zgiełk dnia, istnienie mniej znanych marginesów ludzkich uczuć i reakcji. Lekarz kończy w połowie czytanie, wstaje z krzesła, wychodzi na korytarz. Co zrobić ze swym odkryciem? Komu opowiedzieć o niezwykłych notatkach pacjentki przywiezionej na oddział z rozpoznaniem delirium? Idzie do sali numer osiemnaście, staje w progu, wodzi wzrokiem po kobietach. Jedna z nich, rudowłosa, blada, chyba jeszcze śpi. Druga – ta interesuje go teraz najbardziej – leży nieruchomo z wzrokiem utkwionym w okno. O nic nie prosi, niczego się nie spodziewa. Ależ ona brzydka! Nos ma długi, pokrzywiony, oczy zbyt głęboko osadzone w oczodołach, włosy rozczochrane, brudne. Leży związana. Była bardzo agresywna, gdy ją tu przywieźli. Miała omamy słuchowe, skarżyła się na ból w nodze. Kobiety podobne do niej łajdaczą się w cuchnących moczem bramach, rodzą niechciane dzieci, kradną. A ta z twarzą niczym baba jaga pisze o marcu, o tym, jak lód robi się cienki, miękną gałązki drzew, wystrzeliwując w powietrze zielone pączki nowego życia. Skąd u niej taka wrażliwość? Pewnie z tego dna. Tam, na dole, lepiej widać przyziemne sprawy. Więcej czasu na przyglądanie się wiośnie, nietrudno poczuć zapach ziemi lub smród stęchłego powietrza na melinie. Lekarz odchodzi od drzwi. Dosyć myślenia! Zdrowie psychiczne trzeba chronić i zachować dystans wobec pacjentów. W szpitalu dla nerwowo chorych, gdzie łóżka są usiane gęstym ziarnem ludzkiej bezradności, łatwo się zatracić. Lekarz całe godziny spędza na rozmowach z pacjentami. Oczekują, że jest wszechwiedzący. Musi znać odpowiedź, dlaczego terroryści atakują World Trade Center, szkołę z dziećmi w Biesłanie, dlaczego politycy są skorumpowani, kiedy nie będzie już problemów z pracą? Często jest znużony. Mieszają mu się w głowie fragmenty ludzkich życiorysów. Wytrwale słucha zwierzeń pacjentki, którą zdradza mąż. Przepisuje tabletki na sen, inne tabletki na wyleczenie z depresji, doradza zażywanie witamin i dużo ruchu. Po niej mężczyzna z dwubiegunowym zaburzeniem nastroju, potem niedoszły samobójca, dalej bezrobotni, oszukani, przepracowani, mający problemy z dziećmi, zboczeńcy, alkoholicy, lekomani. Wysłuchuje ich, przepisuje lekarstwa. Wszystkim, poza zboczeńcami, zaleca dużo ruchu. Doradza długie spacery na słońcu, szukanie pierwszych odznak wiosny. Wbrew jego radom chorzy i tak większość czasu spędzają w czterech ścianach. Wszyscy, za wyjątkiem zboczeńców. * * * Lekarz wraca do gabinetu. Przekaże notatki ordynatorowi. Jola to żaden pacjent. Nie słucha rad, nie zażywa leków. Jest niemiła, awanturuje się po pijanemu. Wczoraj zraniła faceta. Musiała interweniować policja. Lekarz siada na krześle. Głuchoniema cisza pozwala na lekturę. Wbrew samemu sobie sięga po notatki pacjentki z sali numer osiemnaście i skupia uwagę na granatowym rządku ciasno zapisanych liter.

15 * * * Jasna, szpitalna sala rozpływa się przed oczami Joli. Płacze. Postękuje cicho przywiązana do szpitalnego łóżka. Straciła wszystko. Powoli uświadamia sobie, dlaczego tu jest. Pamięta ławkę, park przepełniony zapachem mokrej ziemi i wschodzących wiosną kwiatów. Ekipy sprzątaczy porządkują teren. Tego wysokiego w granatowym uniformie rozdrażniły biegające dzieci. Wyprostował się, grabiami uderzył o ziemię i coś wykrzyknął, a dzieciaki ze śmiechem rozbiegły się na boki. Aleje zapełniły się ludźmi w porozpinanych kurtkach, psy uwolnione ze smyczy biegały wśród krzaków i obwąchiwały krawężniki. Jola siedziała na zielonej ławce, nogi postawiła na wyżwirowanej ścieżce, obok ustawiła stary, siwy wózek dziecięcy wypełniony tobołami. Czegoś w nim brakuje. Podnosi się z ławki, obchodzi ją dookoła. Niczego nie znajduje, nic nie wypadło. Przekopuje wózek, zauważa brak. Książki! Nie ma książek! Dotyka brzucha. Skoroszyt z notatkami wetknięty za pasek spodni jest. Nosi go blisko siebie, nie zniknął! A drugi skoroszyt, a książki?! - Marian, gdzie moje rzeczy?! Gdzie książki?! Okradłeś mnie! – woła na całe gardło. Mariana nie ma. Poszedł już sobie, zostawiając na sąsiedniej ławce grono znajomych szukających dalszej okazji do napicia się. - Zamknij gębę, Jolcia! – wydziera się wysoki jak tyczka Janek. – Woziłaś jakieś papierzyska ze sobą już drugą zimę, zamiast je spożytkować. Marnowałaś taki majątek! - Ja ci pokażę spożytkować książki! Ty baranie, nawet czytać nie potrafisz! – Wyrwała się w kierunku wysokiego mężczyzny, on stał, pobłażliwym uśmiechem traktując niską kobietę. – Ja ci dam marnowanie! Szła z furią w jego kierunku, skupiając na siebie uwagę spacerowiczów i sprzątaczy. Oczy nasiąkły łzami, złość rozbudziła niepohamowane emocje. Janek stał wysoki, uśmiechnięty. - Przestań się śmiać! To świństwo zabierać komuś książki! - Ty głupia kobieto. Wyglądasz jak kaczy zadek – Żart Janka rozdarł ucho niczym zgrzyt piły. Mięśnie kobiety naprężyły się. Schyliła się po kamień z ziemi. Ciężki, wielkości pięści, z poobijanymi, ostrymi kantami. Nie celowała, by trafić. Nie miała złych zamiarów, byleby przestał urągać, byleby chociaż przestał się śmiać. Bierze szeroki zamach ręką. Kamień wyskakuje z dłoni, z bliskości trafia w wyłysiałą, szklistą czaszkę i rozdziera na głowie mężczyzny głęboką ranę. Janek upada na świeżo wygrabioną trawę, krew zabarwia glebę. Jola przyklęka, opuszcza ręce wzdłuż ciała, myśli z wolna wypływają z głowy czyniąc ją pustą. Nie drży, nie płacze, może tylko twarz staje się jeszcze bardziej ziemista.

16 Życiorysy przeklęte Obiad trzeba gotować codziennie. Dwa dania, bo moja córeczka od urodzenia ma niedowagę. Jest chorowita, anemiczna. W soboty sprzątam w mieszkaniu. Popołudniami wyjeżdżamy do któregoś z supermarketów. Z powodu skromnej pensji i długu u adwokata wybieram najtańsze towary, dorzucam jakiś prezent dla dziecka. Agatka cieszy się z nich, mimo, że to przecież żadne prezenty: raz rajstopy, raz bluzeczka do szkoły na akademię. Musiałbym je kupić, nawet gdyby dziewczynka nie zasłużyła. Na szczęście Agatka zawsze zasługuje, jest grzeczna, radosna. Mam najwspanialszą córkę, jaką sobie można wymarzyć. Soboty i niedziele mamy dla siebie, w tygodniu zbyt ciężko pracuję. Wracam zmęczony, pomagam dziecku w odrabianu lekcji, czasem poczytam. Czytanie uspokaja. Agatka przed snem podtyka mi pod nos ulubione książki z bajkami, potem przytula się na dobranoc. W przyszłym tygodniu ściągną jej opatrunek. Jakie to smutne mieć pośrodku brzucha taką ranę, cios zadany przez pijaną matkę. Dziękuję Bogu za to, że Agatka powoli o wszystkim zapomina. Sąd niedługo przyzna mi wyłączną opiekę nad dzieckiem, przestanie nas nachodzić policja, zostawi w spokoju kurator. W domu zrobi się cicho i przyjemnie. Niczego nie będę pragnął, niczego zmieniał. Tamta pani w pracy, która uśmiecha się do mnie w szczególny sposób i częstuje kawą, nie ma szans. Chcę być sam, chcę dać sobie i mojemu dziecku wszystko to, co straciliśmy w ciągu ostatnich ośmiu lat. * * * W zeszłym tygodniu było jeszcze słonecznie i ciepło. Wyruszyłem z Agatką na miasto. Niedaleko centrum odkryliśmy małą, uroczą lodziarnię. Pachniało w niej wanilią i czekoladą. Dziecko usiadło na wysokim krześle, wyciągając rączkę po duży puchar z lodami. Ogarnęło mnie uczucie szczęścia, o którego istnieniu nie miałem dotąd pojęcia. - Kocham cię, Agatko. - Kocham cię, tatusiu. Objęła mnie malutkimi dłońmi i wtedy przez moje ciało przebiegł dreszcz. Ten uścisk wart jest wszystkich wysiłków i kosztów, jakie muszę jeszcze podjąć, aby być z nią. * * * Barbara nie rozumie naszego szczęścia. Ona nie wie, jak można uśmiechać się do przechodniów mimo jesiennych chłodów i żółknących liści kończącego się lata. Długo godziłem się z nowym stanem - stanem bez niej. Ale teraz, kiedy wszystko poukładało się jakimś sobie tylko znanym sposobem, kiedy życie odradza się z popiołów i kieruje wzrok na kolorowe płatki nowych dni – nagle ze zdumieniem odkrywam, że nie jest mi wcale potrzebna. Owszem, przyznaję, dochodziłem do siebie powoli. Czułem ją wszędzie tam, gdzie już jej nie było. Pamiętałem odbicie w lustrze, gładkość skóry, lśniącą czerń włosów. Pamiętam, jak stała na sali sądowej i udowadniała mi, że jestem winien. Sędzia miał młodą twarz i kręcone włosy na głowie. Wyglądał jak cherubinek. Nosił

17 czarną togę, jego patronem była ślepa boginka, ślepa i głupia jak ten skład upasionych dostatkiem i intratnymi posadami ludzi z cherubinkiem w środku. Cherubinek zadawał pytania, na które należało odpowiadać „tak” lub „nie”. Cherubinek nie znał życia. Żądał odpowiedzi „tak” lub „nie”, jakby życie składało się wyłącznie z jasnych odpowiedzi bez żadnych odcieni, a potem żądał dokumentów i ja ich nie miałem. Nie zbierałem dowodów, że staram się być normalnym mężem, kochającym ojcem. Więc wszystko obróciło się przeciwko mnie. Na kolejnej rozprawie cherubinek przeistoczył się w normalnego, stronniczego faceta, który ma przed sobą młodą, śliczną kobietę. Barbara wyciągała dokumenty, jeden po drugim, on sięgał po nie białą, wymuskaną manikiurem rękę, zapoznawał się w milczeniu z treścią, podnosił cherubinową głowę, wlepiał we mnie swój jasny, czysty wzrok i zadawał krótkie pytania. - Zakwestionował pan, że Agata S. jest pana córką? - Tak, ale... - Tak czy nie! - Tak. - Polecił pan wykonać bolesne badania dwumiesięcznemu dziecku? - Badania nie były bolesne. - Czy pan bił żonę? - Dochodziło między nami do przepychanek. - Wyniki tych obdukcji są wynikiem przepychanek - jak pan to zgrabnie ujmuje? - Żona jest alkoholiczką. -Czy to ma usprawiedliwiać stosowanie względem niej przemocy? Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Logiczne wywody sędziego przemawiały przeciwko mnie. Stałem jak wół świadomy swej straconej pozycji. - Dlaczego pan twierdzi, że żona jest alkoholiczką? - Bo nadużywa alkoholu. Do porodu przyjechała nietrzeźwa, jestem w posiadaniu odpowiednich dokumentów. - Czy to prawda? Sędzia spojrzał na Barbarę. Poczerwieniała, cieniutkie strużki łez popłynęły po policzkach. - Tak, to prawda. Byłam załamana, mąż zarzucał mi, że dziecko nie jest jego... Potrzebowałam wsparcia, chciałam, by kochał naszą córkę, a nie kwestionował ojcostwo. - To nieprawda, dopiero po porodzie powiedziałem ci, jakie mam podejrzenia! - Proszę o spokój! Jest pan na sali sądowej, będzie pan mówił, kiedy udzielę panu głosu! - Mąż bardzo często traci panowanie nad sobą... – Zakończyła westchnieniem i spojrzała na mnie, i wiedziałem, że wygrywa. * * * Sad przyzwolił mi na widzenia z małą tylko raz w tygodniu. Mogłem sobie wybrać soboty albo niedziele. Wybrałem niedziele. Niedziele stały się moim świętem, kilkanaście miesięcy trwającym rytuałem. O godzinie dziewiątej rano dzwoniłem do drzwi byłej żony, potem stałem na ciemnym korytarzu i po chwili wybiegała na spotkanie moja malutka córunia, śliczna jak z obrazka. Cóż za dziwna przewrotność losu. Tyle czasu mieszkałem za tymi drzwiami i nigdy nie przyszło mi nawet do głowy, że kiedyś będąc tutaj, nie będę u siebie. Będę musiał pukać, mówić „dzień dobry” do wysokiego, niedomytego faceta, który zamieszkał z Barbarą krótko po naszym rozwodzie, czekać na korytarzu, aż dadzą mi dziecko. Nigdy nie wpuścili mnie do środka. Nie miałem pojęcia, jak Agatka mieszka, ile ma

18 zabawek, jak są poukładane, gdzie ustawione jest łóżeczko. Tylko raz podszedłem blisko drzwi, zajrzałem przez uchyloną szparę i zawołałem na jej kochasia: - Ej, ty tam! Pozwól na moment, bo muszę ci coś powiedzieć. I facet podszedł do drzwi, zarośnięty, w pomiętej bieliźnie, rozdeptanych papciach. - Posłuchaj, chciałem, aby moje dziecko zostało przy mnie po rozwodzie, ale przegrałem w sądzie sprawę. Dlatego Agatka mieszka w tym chlewie. Pamiętaj jednak; jeśli ona kiedyś poskarży, że robisz jej krzywdę, będziesz biedny! - Spadaj, idioto! – warknął na mnie, odwrócił się na pięcie i wrócił w głąb mieszkania. - Czego się czepiasz? - Do drzwi podeszła Barbara. Powtórzyłem, co miałem do powiedzenia jej gachowi. Zaśmiała się. - Pilnuj się, żebyś płacił alimenty w terminie, bo to ty będziesz biedny! Powtarzała to głośno, przy byle okazji pielęgnując wytrwale przepaść, która dzieliła nas od siebie od dłuższego czasu. - Tobie chodzi wyłącznie o pieniądze! Gdyby nie alimenty nie opiekowałabyś się Agatką nawet dziesięć minut! - Żebyś wiedział! Rąbnęła drzwiami. * * * Barbarę poznałem kilka lat temu. Ze swojego wejścia na dyskotekę nie zapamiętałem zbyt wiele - półmrok rozświetlony kolorowymi reflektorami, głośną muzykę. Tylko ją zauważyłem od razu. Te brązowe, długie włosy, śmiejące się oczy w ciemnej oprawie, białe zęby błyszczące w uśmiechu. Zawarliśmy znajomość, umówiliśmy się na kolejne spotkanie. Przez cały czas nosiłem pod powiekami obraz twarzy tej dziewczyny. I tych niesamowitych ciemnych oczu... Kochałem ją. Tylko tyle mam na swoje usprawiedliwienie. Krążyła o niej wieść, powtarzana od ucha do ucha, kto i co z nią robił. -Zazdroszczą mi – stwierdziłem, wysłuchując ostrzeżeń najlepszego przyjaciela. Zresztą odtąd przestał nim być. Wprowadził zamęt w mojej głowie. Chciałem nie myśleć o tym, co mi powiedział, ale nie mogłem myśleć o niczym innym. Nie mogłem połączyć tych faktów z dziewczyną, której pragnąłem nade wszystko. Wbrew zdrowemu rozsądkowi, rozumowaniu, ambicji. Kochaliśmy się. Miłość była łatwa i przyjemna, pozbawiona jakichkolwiek zahamowań, powiedzieć można współczesna, gdyby nie fakt, że szybko i w czasie bardzo nieodpowiednim dla mnie, zaszła w ciążę. Uzupełniałem wtedy wykształcenie. Bardzo się starałem odmienić moją przeklętą przeszłość, przerzucić na inny tor życie, które od początku bardziej bolało, niż sprawiało przyjemność. * * * Macocha wieść o rychłym ślubie przyjęła obojętnie, ojciec miał okazję wychylić kielicha z kolegami. Jedynie rodzice Basi z ulgą przyjęli wieść o zamążpójściu córki. - Nareszcie się ustatkuje, nabierze rozumu... Przeczucia stawały się nieprzyjemne. Nie chciało mi się myśleć, czytać, oglądać telewizji. Wszystkie codzienne zajęcia, które dotychczas nie wymagały wysiłku, teraz przychodziły z trudem. Bałem się przyszłości, bałem się, że ci wszyscy ludzie, których nie lubiłem, bo mówili źle o Basi, bałem się, że ci ludzie mogą mieć rację.

19 Basia uwielbiała seks. I uwielbiała alkohol. Dzień przed naszym ślubem dopadł mnie strach. Tego ciepłego, lipcowego dnia Basia wyglądała, jakby ktoś oblał jej twarz wrzątkiem. Zdradził ją oddech, gwałtowna, odurzająca woń alkoholu i papierosów. - Kobiety tak nie piją...ty nie możesz... przecież jesteś w ciąży... Nosisz nasze dziecko i masz urodzić je zdrowe... Ale Barbara nie dbała o nas. Byłem zupełnie samotny i gorzko było przyznać się w głębi duszy do swej głupiej miłości. Wykrzyczała, że jestem szalony, że osaczyłem ją swą miłością, jak więzieniem, wyznaczając granice, których ona przestrzegać nie będzie. Nie tak powinienem kochać. A więc jak? Któż potrafi określić, jak powinno się kochać? * * * Nazajutrz w południe składaliśmy sobie przysięgę małżeńską. Na dobre i na złe, od teraz aż do śmierci. Basia olśniewała urodą. Jej widok zawsze mnie urzekał, ale wtedy był czymś szczególnym, kiedy ubrana w biel czarowała wyglądem otoczenie. Już nie pamiętałem, co było wczoraj, już nie miałem do niej żalu. W takt marsza wkraczaliśmy do sali weselnej przystrojonej sztucznymi kwiatami. Kieliszki stłukliśmy w drobny mak. Na to wielkie szczęście, które szczerzyło kły i z godziny na godzinę zmieniało wykrzywione oblicze. * * * Przed wieczorem panna młoda była już pijana. W białym welonie, z delikatnie wydętym brzuszkiem trzymała w ręku albo kieliszek wódki, albo kolejnego papierosa. Goście otaczali ją gęstym rojem, muzykanci wygrywali weselne szlagiery, a we mnie była całkowita pustka. Pustka i samotność. Zupełne opuszczenie. Nie chodziło już o obawy czy niepewność, lecz o świadomość. Macocha przysiadła obok, dotknęła mojej ręki i zapytała, dlaczego się nie bawię? Czemu pyta, skoro w gruncie rzeczy niewiele ją obchodzę? Dlaczego każe mówić o rzeczach dla niej niepojętych? W milczeniu odsunąłem rękę. Mieliśmy sobie tak mało do powiedzenia. * * * Nie było nocy poślubnej, przesadziła z piciem. Poprowadziłem ją pod ramię do łóżka. Słaniała się na nogach, coś mówiła, lecz słowa były tylko nieartykułowanym bełkotem. Patrzyłem na nią i nie wierzyłem własnym oczom. To nie była Basia, ale ktoś zupełnie inny - pijana, ubrana na biało kobieta w czwartym miesiącu ciąży. W myślach lęgły się pytania, co za dziecko urodzi, czy zdrowe, skoro od chwili poczęcia jest pojone wódką? Zdjąłem ślubny garnitur, położyłam się obok. Kiedy wypocznę, będę patrzył na wszystko z większym zrozumieniem. * * * Niełatwo przebrnąć przez samotną noc poślubną. Leżałem obok Barbary z nieprzyjemnymi uczuciami, które drążyły mnie w środku niczym głód. - Kocham cię Basiu. Kocham cię bardziej, niż nakazuje rozsądek, kocham cię tak, jak kochają szaleńcy.

20 Gładziłem ciemne włosy rozsypane na poduszce. Wyglądała młodo i niewinnie. Śliczna kobieta, zawsze o takiej marzyłem. Planowałem realizować życie u jej boku, mieć dom, ładne, zdrowe dzieci, dobrą pracę. Barbara idealnie pasowała do wyśnionego wizerunku i robiłem wszystko, co w ludzkiej mocy, by ją przy sobie zatrzymać. - Kocham cię... Jutro Barbara wstanie, wykąpie się, nałoży świeży makijaż. Jutro będzie śliczna i miła. Jutro będzie miała ochotę na spacer, ochotę na seks. Będzie przepraszała, że przeholowała z piciem. Goście pojadą, za uzbierane na weselu pieniądze kupimy kilka niezbędnych dla domu rzeczy. Jutro będzie inne. Aż do następnego razu. * * * Po ślubie zamieszkaliśmy w obskurnym pokoju z kuchnią, na pierwszym piętrze, z widokiem na podwórko. Nędzny kwadrat udeptanej ziemi okolony ciemnymi kamienicami, od których odpadał tynk. W centralnym punkcie podwórka śmietnik, do którego chyba ciężko trafić; porozsypywane resztki odpadków walały się na długo przed blaszanym kontenerem. Basia nie pracowała. Zarejestrowała się w Urzędzie Pracy, przed porodem wystarała o zasiłek z opieki społecznej. Tyle jej wystarczyło do szczęścia. Nie przywykła pracować. Należała do tych, którzy urodzili się do zabawy. Tylko w tym celu przyszła na świat i żyła; nic innego jej nie interesowało, nie dawało dostatecznej satysfakcji. Odkryłem to dopiero po ślubie. Wtedy, gdy wracałem zmęczony z pracy, a na stole leżała kartka. Raz była u jakiejś Ewy, raz u Joli, Gabrysi. Ciągle gdzieś, nigdy tam, gdzie być powinna. Czekanie stało się wielką, długą częścią mojego życia. Siedziałem w mieszkaniu sam, zły, głodny, oszukany. Basia wracała o różnych nocnych godzinach. Witałem ją awanturami i wygrażałem pięścią. Moją bezsilną dłonią . * * * Na początku mroźnej zimy urodziła się Agatka. Ciąża trwała siedem miesięcy, więc albo była wcześniakiem, albo została poczęta, zanim poznałem Barbarę. Mogłem być przy porodzie, wolałem jednak zostać w domu. Z lękiem pomyślałem, że to maleństwo być może wcale nie jest moje. Odrzuciłem natychmiast tę myśl, ale ona wracała złośliwie i wkręcała się w mózg nakładając parszywą niepewność na wszystkie uczucia rodzące się w sercu z okazji pojawienia się dziewczynki na świecie. Dopiero na drugi dzień odważyłem się pójść do szpitala. Basia przywitała mnie miłym uśmiechem na swojej przybladłej po porodzie twarzy. Poród nie był ciężki ani długi. Tylko dziecko... Jest w nienajlepszym stanie... Leży w inkubatorze... Lekarz, starszy, wysoki gość z gęstymi włosami poprzetykanymi siwizną, musi wypełnić dokumenty. Stoi przy łóżku szczupły, wysoki, z nieprzyjemnymi rysami twarzy. - Córka ma niedowagę – oświadcza. – Wody płodowe były zabrudzone. Czy pani paliła w czasie ciąży? - Tak. - Czy piła pani alkohol? - Czasami - Podczas porodu była pani pod wpływem alkoholu!

21 - Wypiłam jedno piwo u koleżanki, miała imieniny...poród mnie zaskoczył. Nigdy nie miałam problemów z piciem... Mąż również nie ma żadnych problemów. Pracuje, nie pali... Poczułem pod czaszką jadowite łupanie. - Nie kłam - poprosiłem cichym głosem. - Powiedz panu doktorowi, że pijesz o wiele za dużo. - To nieprawda. - Jesteś alkoholiczką! - wykrzyczałem głośniej celując w żonę wskazującym palcem. Barbara popatrzyła na mnie z miną nędznego, żałosnego winowajcy i nasunęła kołdrę na brodę. Zaskoczone kobiety na sali podniosły głowę, ktoś inny przechodząc korytarzem, zatrzymał się przy drzwiach, ciekaw dalszego rozwoju akcji. Jeśli spodziewał się zobaczyć zniszczone alkoholem twarze, to się mylił. Młoda i śliczna kobieta leżała zawstydzona atakiem męża, a on, świadomy, że to nieodpowiednie miejsce na takie wybuchy złości, przesunął kolanem krzesło, które mu stało na przeszkodzie i szybkim krokiem opuścił salę. * * * Żałowałem, że tam przyszedłem. Nie chciałem już więcej widzieć ani żony, ani dziecka. Wiem, umieszczone w inkubatorze nie poczuje troskliwych rąk rodziców witających je na świecie. A może to nie moje dziecko? Przed bramą szpitala twarz mi owiało wilgotne, mroźne powietrze. Radosny dzień okrył się niespodziewanie żałobnym kirem. Zabolała przeszłość, poszły w zapomnienie wszystkie dobre chwile. Natknąłem się na restaurację. Usiadłem w cieple przy stoliku, zamówiłem piwo. Za oknem ciemniał krajobraz pełen powagi, czas przesuwał się, jak chmurne, spiętrzone niebo. Zostałem ojcem, a może nie? Skąd te podejrzenia? Dlaczego akurat wtedy naszły mnie wspomnienia o zdarzeniach niby lekkich, niby nieistotnych, ale w gruncie rzeczy głęboko zakorzenionych i upartych, dlaczego uporczywie przesyłały podejrzenia i kazały szukać na nie odpowiedzi?! Poczułem się zmęczony Basią. Odejdę. Nie chcę rozmów, tłumaczeń. Nasze małżeństwo jest żałosne i beznadziejne. Ile w tym mojej winy, ile wspólnej? Czy brak mi hartu ducha, czy godności, by znosić je dalej bez skargi? * * * Wyprowadziłem się z mieszkania przed powrotem Basi ze szpitala. Sąsiedzi, rodzina, znajomi mianowali mnie łajdakiem. Ktoś widział mnie pijanego, ktoś inny z kobietą. Czegóż to ludzie nie widzą! Jak niewiele posiadają przy tym najprymitywniejszego taktu. Jest w nich tyle samo obłudnego oburzenia, co radości z pogmatwanych losów cudzego życia. Opowiadali sobie każdy nieistotny szczegół o nas, dodając kłamstw, ujmując prawdy, plotąc trzy po trzy, co się komu podoba. * * * Dwa miesiące po porodzie Basia zachorowała. Nie przyjmowała jedzenia, picia, miała gorączkę. Wypadało ją odwiedzić. Wybrałem się do niej w mroźny styczniowy dzień. Zmarznięty chodnik przykrywał dziurawy, przetarty obrus śniegu, zewsząd oblegała mnie szarość dzielnicy i jej przedwczesny zmierzch.

22 Basia była zaskoczona wizytą. Zaprosiła mnie do środka, poczęstowała kawą. W pokoju panował wzorowy porządek, wszystkie drobiazgi poddały się żelaznej dyscyplinie i stały równo poukładane na półkach. W kącie pokoju ustawione było łóżeczko. - Nie wiem, dlaczego odszedłeś, nie wiem dokąd... - Basia usiadła przy mnie, usta jej lekko drżały, a ciemne oczy skupiły się na postaci uśpionego dziecka. - Pijesz. Jesteś alkoholiczką. - Nie jestem. Wcale nie piję...Odkąd wróciłam z Agatką do domu nie tknęłam ani kropli wódki. - Nie jestem nawet pewien, czy dziecko jest moje. Słyszałem o tobie dużo złych rzeczy. - Chyba żartujesz. Na pewno jest twoje. - Chciałbym to zbadać. Muszę to zbadać zanim zacznę płacić alimenty! Po miesiącu od naszej rozmowy przyszły wyniki badań. Jestem ojcem! Ta malutka kruszyna o śniadej cerze, oczka ma często śpiące, ale gdy je otworzy świecą niby węgielki - ona jest MOIM DZIECKIEM! Moja! Tulę ją do siebie całą miłością, która wybuchła nagle po odczytaniu wyników badań. Niech nikt nie pamięta mojego zwątpienia! Basia uśmiecha się, przytula mocno do nas szczupłe ciało. Dostaje w prezencie złoty pierścionek i bukiet białych róż. Kocham cię, Basiu. Ta noc należy do nas. I to szczęście jest nasze! Warto żyć, warto kochać i walczyć. I warto zostać. * * * Pracowałem ciężko dla naszego wspólnego dobra. Dwa razy w tygodniu chodziłem z Basią na spotkania anonimowych alkoholików, w niedziele spacerowaliśmy po zazielenionych peryferiach miasta, czasami jedliśmy obiad w restauracji, wypijaliśmy kawę w cukierni zależnie od środków finansowych i ochoty. * * * List wpadł mi w ręce zupełnie przypadkiem. Naprawdę, nie szukałem żadnego powodu do kłótni. List wystawał z gazety z programem. Gazeta leżała na stoliczku, tam, gdzie poniewierają się jakieś papierzyska, reklamy i gdzie każdy ma dostęp. Z początku nie uświadamiałem sobie, o czym on jest. Mnóstwo czułych słówek, krótki wiersz. Spotkajmy się, Basiu, w czwartek koło kościoła, podana godzina, długopisem wyrysowane serduszko. Odłożyłem list na miejsce, usiadłem przy stole, aby zebrać myśli. Był śliczny, letni dzień, południe aż błyszczało i lśniło. Akurat wtedy go znalazłem, wtedy, gdy Basia była dla mnie wszystkim i wszystko było cudowne. Czyż Barbara przeznaczona jest wyłącznie do tego, by sprowadzać zło i klęskę? Zniszczenie dla każdego, kto jest dostatecznie głupi, by wejść w jej zasięg, połączyć swój los z jej losem? Kim jest mężczyzna, który pisał do niej ten list? Ma samochód, wygodniejsze mieszkanie, lepszą pensję? Czy jest przystojniejszy? Ja już jestem zmęczony. Twarz pokrywa się powoli zmarszczkami, śladami od rozmyślań, od życia, od czasu, który mija. Wstałem od stołu, złapałem raz jeszcze gazetę, wyszarpnąłem list spomiędzy stronic. Przeleciałem wzrokiem tekst. Spotkajmy się... godzina 17.00... koło kościoła... czwartek... Powtarzałem wszystko w duchu raz po raz, ale jakoś opornie wchodziło mi to do głowy. Powinienem być pogrążony we wściekłości, pomyśleć o zemście. Tymczasem zbieram

23 resztki słabych sił, włączam telewizor, wlepiam wzrok w ekran. Nadają przeciętny program, same przeciętne programy na wszystkich pięciu kanałach. Polityka, seriale, wywiady z gwiazdami, reklamy zachęcające do zakupu proszku do prania, oleju samochodowego, tabletek przeciwbólowych, polisy ubezpieczeniowej. Co robić, jak żyć dalej? Zdawało się, że w całym ogromnym świecie nie ma odpowiedzi na moje pytania. Słońce zagląda przez firanki do okna. Serce mi wali twardo i sucho, w głowie szumi pustka. - Jak żyć? Gniotę w palcach list, obrzucam w myślach Barbarę plugawymi zwrotami – podłe słowa, trupy słów. Zbyt wiele jej wybaczyłem. Nawet tamtą noc puściłem w niepamięć. Marcową, zimną noc. Zimno w domu, puste garnki, żadnych zakupów. Nie było obiadu, nie było chleba, nie było Barbary, nie było dziecka. Przyszło mi wtedy do głowy, że z pewnością nocuje u swojej mamy. Wiedziała, że z pracy cały tydzień wracam późno. Jest u rodziców. Odruchowo tłumaczyłem sobie jej nieobecność, jakby z czyjegoś cichego polecenia. Księżyc lśnił srebrzyście, na zimnym chodniku z rzadka rozbrzmiewał tupot stóp. Próbowałem zasnąć ale noc kryła w swym cichym łonie jeszcze jedną niespodziankę. Usłyszałem dobrze sobie znany, donośny stukot obcasów. Barbara wracała do domu. Jakimś cudem się tu dowlokła i mimo że był to środek nocy, walnęła gniewnie pięścią w drzwi wejściowe, bo nie potrafiła doszukać się kluczy. Otwarłem pośpiesznie, unikając hałasów na klatce schodowej. - Gdzie jest dziecko, u kogo zostawiłaś małą?! Popatrzyła na mnie mętnym wzrokiem, wzrokiem, który nic nie widzi, uszy nie przyjmowały dźwięków. Wlokła się resztką sił przed siebie, przeszła przez kuchnię, stanęła nad rozścielonym łóżkiem i upadła na nie, zasypiając natychmiast kamiennym snem. Ubrałem się w pośpiechu, pobiegłem w dół. Śnieżysty, biały spokój panował na ulicy. Przed bramą wejściową stał wózek, w nim spała Agatka. Mróz na dworze tamtej nocy wynosił jedenaście kresek poniżej zera. * * * Od tamtej pory nie minęły nawet dwa miesiące. Basia przysięgała poprawę, a ja wybaczyłem. Jeszcze nie wygasła we mnie miłość do niej. Godziłem się z nędzą swego życia, ciasnotą egzystencji. List wstrząsnął mną ponownie. - Co to jest, co to wszystko znaczy?! Barbara stała przede mną, zwinna, zgrabna, z apaszką w ręce. Uśmiechnęła się, wzruszyła ramionami. - O czym ty mówisz? - O liście. Zostawiłaś go w gazecie z programem! Mówię o czwartku, godzina siedemnasta! Gdzie się wtedy wybierasz?! Udawała, że nie rozumie. Udawanie jest najlepszą tarczą. A tu wszystko było jasne i bezsporne jak betonowy mur w świetle słońca. Rzuciłem pomiętym listem prosto w jej twarz i zacząłem chodzić po pokoju tam i z powrotem. Potrąciłem stół, upadł wazonik. Niech leży, niech upadnie wszystko! Niech wali się dom, niech stanie się coś, co mnie uwolni od Barbary! Niech będzie już koniec! Koniec, koniec, koniec! Małe słowo, żwawe, lekkie, jak piórko a zarazem ciężkie jak wieko trumny. -To stary list, sprzed ponad roku. – Wydawało się, że w jej słowach słychać drwinę. - Gdybym miała coś do ukrycia, nie trzymałabym listu w gazecie z programem. – Słowa

24 Barbary wychodziły do mnie przez uśmiech. Potrafiła mówić i jednocześnie się uśmiechać. Uśmiech, jak biały, maleńki cukierek wisiał na jej wargach. Podniosła twarz. Ujrzałem piękny, ciemny blask jej wielkich oczu. Skierowała je prosto na mnie – dwa okrągłe światła z przejrzystego lodu. - Przepraszam, że go nie wyrzuciłam wcześniej. Musiał cię mocno zdenerwować. Żadne odpowiednie słowo nie przychodziło mi na pomoc. Usta otwarły się bez sensu i bezgłośnie zamknęły z powrotem. -Nie gniewaj się, proszę. W jednym momencie we wzburzonym umyśle skłębiły mi się zdarzenia ostatnich godzin, wspomnienia, obrazy, wątpliwości. - Czy ciągle jesteś zły? – Barbara uparcie patrzyła na mnie, zadając pytanie. - Nie, nie jestem. Przepraszam. * * * Nasz dom się uporządkował. Mam to, do czego tęskniłem. Powroty z pracy do ciepłego mieszkania, spacery z żona śliczną niczym z bajki, córunię w granatowym wózku. Marzę o podwyżce pensji. Gdybyśmy mieli więcej pieniędzy, tego lata zaplanowałbym wyjazd na wczasy. Chociażby na tydzień, obojętnie w które miejsce Polski. Mogłyby być góry. Wypiętrzone po samo niebo, obrośnięte ciemną zielenią iglastych drzew. Można by pospacerować nietrudnym szlakiem, zagłębiając się w radości życia niczym w kotlinie. Uwielbiam wędrówki górskie. Przed ślubem przewędrowaliśmy z chłopakami niemal całe Tatry. Ale Basia bardziej lubi morze. Leniuchowanie na plaży, lekkie sukienki, kostium kąpielowy niewielkimi tylko trójkątami zakrywający fantastyczne ciało. Basia jest przepiękną kobietą. Wiem, co znaczy zazdrość. Wiem, jak to jest, kiedy obcy facet skupia uwagę na twojej żonie, a ona w pełni tego świadoma śle mu obiecujące uśmiechy, wymowne spojrzenia. To boli. To zupełnie jak gra w dwa ognie rozgrywana bez twojego udziału. Ty możesz co najwyżej stać z boku świadomy, jak niewiele masz do zaprezentowania. Pensja, której musi wystarczyć na miesiąc, a jest jej co najwyżej na dwa tygodnie skromnego życia, mały pokój z kuchnią w obskurnej, zawilgoconej kamienicy, zmęczenie po pracy w godzinach nadliczbowych, by żonie zafundować najtańsze buty na wiosnę. Gdzież tu mowa o wczasach, romantycznych spacerach nad morzem?! Nas ledwo stać na podgrzanie wody, by obmyć tyłki i nie śmierdzieć. Taki mam dochód z pracy po dwanaście godzin na dobę. * * * Na naszej ulicy robi się ciemno wieczorem. Okna mieszkań oświetlone na żółto ciągną się niczym wagony kolejowe, które stoją na posępnej i niebezpiecznej bocznicy. Moje miasto ma domy z cieknącymi rynnami, dziurawe dachy, obite tynki. Na wąskim trotuarze kołyszą się leniwie zadowoleni pijaczkowie, torując sobie drogę życia przez włamania do sklepów i mieszkań często równie nędznych, jak oni sami. W drodze do pracy mijam te wszystkie domy, słyszę odgłosy awantur, omijam znane miejsca, gdzie z reguły łatwo oberwać po głowie. Ulicę obok na pełnych obrotach działają nocne lokale z reklamą przed wejściem: Taniec go-go. Na klientów czekają dziewczęta, czekają chłopcy, wszyscy gotowi na wszystko za odpowiednią opłatą. Są jak szalet miejski z kroczem na sprzedaż, jak zbiorowisko poustawianych byle gdzie ubikacji, przed którymi można ściągnąć gacie i wypróżnić się, zanurzając w orgii, w lubieżnym tarzaniu się w żądzach zaspokajanych na mnóstwo różnych sposobów.

25 Mieszkanie w Bytomiu traktowałem jako coś na razie. Przecież nie można utkwić do końca życia w tej rozsypującej się dzielnicy w pokoju z kuchnią, z żoną i dzieckiem. Jeśli w pracy się powiedzie... Dobry Boże, znów kończy się rzeczywistość a zaczynają marzenia. Powodzenie w pracy...podwyżka... Gdzie? Na Śląsku?! Tu, gdzie bezrobocie dotyka co trzeciego mieszkańca? O podwyżce pensji aż strach mówić. Zatrudnili wszystkich na ćwierć etatu a każą pracować po kilkanaście godzin na dobę. Jedna czwarta etatu po to, aby płacić niższe składki ubezpieczeniowe, nasze zabezpieczenie na przyszłość, chorobę i starość, podstawę do wyliczenia renty lub emerytury . Odezwiesz się? Wywalą natychmiast z pracy i zatrudnią innego. Jest ich wielu na jedno miejsce. To taki społeczny stan rzeczy, rzeczywistość ukształtowana milczeniem urzędników i liczbą osób poszukujących pracy. Przychodzi ich każdego dnia kilku. Łatwo się pocą, czerwienieją na twarzach, godzą na wszelkie warunki. Choć pracy z reguły nie dostają, są zagrożeniem dla nas. Przez nich nasze pensje są śmiesznie niskie, godziny pracy wydłużone ponad miarę. To przez nich ten strach przed przyszłością, uczucie pustki, gdy pozostaję sam na sam z nierealnymi marzeniami. Ale bez względu na wszystko mam Barbarę i Agatkę. Bez względu na to, jak nieznośna jest moja sytuacja, one są tą lepszą stroną życia, rekompensatą, pociechą. To do nich śpieszę, kiedy po popołudniowej zmianie biegnę wyludnionymi ulicami do domu. * * * Lecz tamtej środy wróciła świadomość, że w życiu nie ma prawa istnieć nic takiego, jak pewność siebie. Basi nie było. Agatka spała w łóżeczku z paluszkiem w buzi. Gdzieś zapodział się smoczek. Jak długo śpi? Odkąd jest sama? Zalewa mnie gniew. Gwałtowna fala oburzenia podnosi ciśnienie, pulsuje w skroniach. A może Barbara wyszła tylko na chwilę, może zaraz wróci? Spoglądam na zegar. Za dziesięć minut dwudziesta trzecia. Poczekam, uspokoję się. Zaparzam herbatę, włączam cichutko telewizor. Na kolację nie mam ochoty. Zegar odmierza minuty, wybija godziny. Basi nie ma. Może stało się coś złego?! Może wyszła na pogotowie, bo źle się poczuła? Zostawili ją w szpitalu i nie ma jak poinformować bliskich? Mija dwudziesta czwarta... pierwsza... druga... Wściekłość i obawa nie pozwalają zasnąć. Czuwam nasłuchując każdego głosu na ulicy, tupotu nóg na klatce. Jest sporo po drugiej, gdy słyszę głos Basi. Odległy, dochodzący z ulicy. Podbiegam do okna, zerkam. Poznaję ją natychmiast. Idzie z jakąś kobietą i facetem środkiem jezdni. Widzę ich; mężczyzna kroczy z płaszczem przewieszonym przez ramię i klnie pod nosem, kobiety rozmawiają ze sobą przez chwilę cicho, a zaraz potem dosadnie i głośno. Wszyscy pijani. Barbaro, chyba cię dzisiaj zabiję! Nie wiem co się stanie, kiedy przekroczysz próg tego mieszkania! Nie wiem, czego nie zrobię! Krew, która w środku płynie, zaczyna pulsować, a szkielet ciała napina się jak cięciwa. BARBARO! Nasłuchuję kroków zbliżających się do drzwi, cichy szczęk klucza w zamku... Spodziewałaś się, że śpię! Lecz już mnie widzisz, już wiesz, że będzie awantura! Obrzucasz mnie buńczucznym, urągliwym spojrzeniem. Jest druga w nocy. Dziecko śpi, sąsiedzi chyba też. Zaraz wszystkich pobudzimy, ale mnie to niewiele obchodzi.