CARTER ALLY
OSTATNI SKOK
Kiedy Katarina miała trzy lata, rodzice zabrali ją do Luwru… na rekonesans.
W siódme urodziny pojechała z wujkiem do Austrii… wykraść klejnoty
koronne.
Kiedy skończyła piętnaście lat zaplanowała swój własny przekręt i podstępem
zdobyła miejsce w najlepszej szkole z internatem.
Teraz jest zdecydowana porzucić rodzinny biznes. Ale żeby się wycofać, musi
przeprowadzić ostatni skok – największy w mocno podejrzanej historii jej
rodziny...
ROZDZIAŁ 1
Nikt do końca nie wiedział, kiedy zaczęły się kłopoty w Colgan. Niektórzy członkowie
stowarzyszenia absolwentów zwalali to na decyzję o przyjmowaniu dziewcząt. Inni obwiniali
nowomodne liberalne poglądy i powszechną utratę szacunku do starszych na całym świecie. Jednak
bez względu na teorie nikt nie mógł zaprzeczyć, że ostatnio życie w Colgan się zmieniło.
Och, oczywiście teren szkoły był nadal perfekcyjnie wypielęgnowany. Trzy czwarte uczniów ostatniej
klasy zostało już wstępnie przyjętych do Ligi Bluszczowej. Zdjęcia prezydentów, senatorów i
dyrektorów nadal wisiały na ciemnej boazerii w korytarzu przed gabinetem dyrektora.
Dawniej jednak nikt nie zrezygnowałby z nauki w Colgan dzień przed rozpoczęciem szkoły i nie
zmuszał administracji, by stawała na głowie, zapełniając puste miejsce. Kiedyś na każde wolne
miejsce czekała kilometrowa kolejka, ale w tym roku z jakiegoś powodu tylko jedna osoba chciała się
zapisać w tak późnym terminie.
Przede wszystkim jednak kiedyś w Colgan honor naprawdę coś znaczył, szanowano szkolną
własność, poważano nauczycieli - wymuskane porsche speedster rocznik 58 dyrektora nigdy nie
znalazłoby się w niezwykle ciepły
listopadowy wieczór na szczycie fontanny na głównym placu, a woda nie tryskałaby mu z
reflektorów.
Kiedyś sprawczyni - ta sama, której ledwie kilka miesięcy wcześniej udało się wskoczyć na zwolnione
w ostatniej chwili miejsce - miałaby dość przyzwoitości, by przyznać, co zrobiła, i bez szemrania
opuścić szkołę. Niestety te czasy, podobnie jak czas samochodu dyrektora, dobiegły końca.
Dwa dni po aferze porschegate, jak zaczęli nazywać ją uczniowie, ta dziewczyna miała czelność
siedzieć na korytarzu w budynku administracji, pod obstrzałem czarno-białych spojrzeń trzech
senatorów, dwóch prezydentów i sędziów Sądu Najwyższego, z wysoko podniesioną głową, jakby nie
zrobiła nic złego.
Tego dnia na korytarzu kręciło się więcej uczniów niż zwykle; specjalnie tędy przechodzili, żeby
zerknąć na dziewczynę i poszeptać między sobą po kryjomu. „To ona", „To ta, co wam mówiłem",
„Jak myślicie, jak to zrobiła?"
Każdego innego ucznia może by to wkurzyło, ale od chwili kiedy Katarina Bishop postawiła nogę w
Colgan, stała się pewnego rodzaju zagadką. Niektórzy mówili, że przyjęli ją w ostatniej chwili, bo
była córką bajecznie bogatego biznesmena z Europy, który dokonał bardzo hojnej darowizny. Inni
patrzyli na jej idealną figurę i królewską wyniosłość, z upodobaniem wypowiadali jej imię i
dochodzili do wniosku, że jest z rodziny carskiej - należy do ostatnich potomków Romanowów.
Niektórzy nazywali ją bohaterką; inni dziwadłem.
Każdy słyszał co innego, ale nikt nie znał prawdy - że Kat od dziecka podróżowała po całej Europie,
ale nie była następczynią tronu. Że naprawdę miała jajko Faberge, ale nie należała do Romanowów.
Kat sama mogłaby dodać do tej listy tysiące innych historyjek, ale siedziała cicho, wiedząc, że w jedno
na pewno nikt jej nie uwierzy - w prawdę.
- Katarino! - zawołała sekretarka dyrektora. - Rada cię prosi.
Kat wstała spokojnie, ale kiedy była pięć metrów od otwartych drzwi gabinetu dyrektora, usłyszała, że
jej buty skrzypią, i poczuła mrowienie w dłoniach. Poczuła, jakby każdy jej nerw się napiął, bo
uświadomiła sobie, że w ciągu ostatnich trzech miesięcy jakimś cudem stała się kimś, kto nosi
skrzypiące buty.
I czy jej się to podoba, czy nie, oni będą słyszeć, że idzie.
Kat przywykła do tego, że patrząc na pokój, widzi każdy jego kąt, ale nigdy dotąd nie była w takim jak
ten.
Chociaż korytarz na zewnątrz był długi i prosty, sala miała okrągły kształt. Kat otaczało ciemne
drewno; z niskiego sufitu zwieszały się przygaszone lampy. Jakby była w jaskini z jednym wąskim,
wysokim oknem, przez które przedostawał się cienki promyk słońca. Nagle zorientowała się, że
wyciąga rękę, jakby chciała go pogładzić. Wtedy ktoś odchrząknął, jakiś ołówek potoczył się po
biurku, a buty Kat znów zaskrzypiały, przywołując ją do rzeczywistości.
- Proszę usiąść.
Głos dobiegał z końca sali i Kat nie wiedziała, kto to powiedział. Nie znała tego głosu ani twarzy,
które miała przed sobą: dwanaście po prawej było gładkich i świeżych - uczniowie, tacy jak ona (na
tyle, na ile jakikolwiek uczeń Colgan mógł być taki jak ona). Dwanaście osób po lewej miało trochę
bardziej przerzedzone włosy lub trochę mocniejszy makijaż. Ale bez względu na wiek, wszyscy
członkowie Rady Honorowej Liceum Colgan mieli identyczne czarne togi i obojętne miny, kiedy
patrzyli, jak Kat podchodzi na środek okrągłej sali.
- Proszę usiąść, panno Bishop - powiedział dyrektor Franklin siedzący w pierwszym rzędzie. W
ciemnym stroju
wyglądał wyjątkowo blado. Miał zbyt pucułowate policzki i za dużo żelu na włosach. Typ faceta,
który pewnie chciałby być szybki i wysportowany jak jego samochód, pomyślała Kat. Mimo wszystko
uśmiechnęła się leciutko, bo wyobraziła sobie dyrektora wciśniętego na czubek fontanny i
tryskającego wodą.
Usiadła, a starszy chłopak obok dyrektora wstał i obwieścił:
- Rozpoczynamy obrady Rady Honorowej Liceum Col-gan. - Jego głos poniósł się po całej sali. -
Każdy, kto zechce przemówić, zostanie wysłuchany. Każdy, kto pragnie podążać za światłem,
przejrzy na oczy. Każdy, kto szuka sprawiedliwości, znajdzie prawdę. Honor za jednego - zakończył,
ale zanim do Kat dotarło to, co właśnie usłyszała, dwadzieścia cztery głosy odezwały się chórem:
- Honor za wszystkich.
Chłopak usiadł i zaczął kartkować starą księgę w skórzanej oprawie, aż dyrektor musiał go szturchnąć.
- Jasonie...
- Ach, tak. - Jason podniósł ciężką księgę. - Rada Honorowa Liceum Colgan rozpatruje sprawę
Katariny Bishop, drugoklasistki. Komisja wysłucha zeznania, że dnia dziesiątego listopada panna
Bishop rozmyślnie... ehm... ukradła cudzą własność. - Jason uważnie dobierał słowa, a dziewczyna w
drugim rzędzie stłumiła śmiech. - Popełniając ten czyn o drugiej nad ranem, naruszyła jednocześnie
obowiązujące w szkole zasady ciszy nocnej. I rozmyślnie zniszczyła szkolne mienie. - Jason opuścił
księgę i zrobił pauzę. Trochę bardziej dramatyczną niż potrzeba, pomyślała Kat. W końcu dodał: -
Zgodnie z kodeksem honorowym Liceum Colgan zarzuty takie karane są wydaleniem ze szkoły. Czy
rozumie pani stawiane jej zarzuty?
Kat potrzebowała chwili, żeby się upewnić, że rada naprawdę oczekuje od niej odpowiedzi, zanim
stwierdziła:
- To nie ja.
- Zarzuty. - Dyrektor Franklin wychylił się do przodu. - Pytanie, panno Bishop, brzmiało, czy rozumie
pani zarzuty.
- Rozumiem. - Kat poczuła, że jej serce zmienia rytm. -Tylko że się z nimi nie zgadzam.
- Ja... - odezwał się znów dyrektor, ale kobieta po prawej dotknęła lekko jego ramienia.
Uśmiechnęła się do Kat i powiedziała:
- Panie dyrektorze, zdaje mi się, że w takich sytuacjach mamy zwyczaj brać pod uwagę akta ucznia.
Być może powinniśmy zacząć od analizy akt panny Bishop?
- Och. - Dyrektor najwyraźniej nieco się zapowietrzył. - Ma pani rację, pani Connors, ale ponieważ
panna Bishop jest z nami zaledwie od kilku miesięcy, nie ma żadnych akt.
- Ale to na pewno nie pierwsza szkoła, do której uczęszczała młoda dama? - spytała pani Connors, a
Kat stłumiła nerwowy śmieszek.
- No tak - niechętnie przyznał dyrektor. - Oczywiście. Próbowaliśmy się skontaktować z poprzednimi
szkołami, ale w Trinity wybuchł pożar, który zniszczył cały dział rekrutacji i większość dokumentów.
Natomiast w Instytucie Berna w zeszłe wakacje padł system komputerowy, więc było nam dość
trudno znaleźć... cokolwiek.
Spojrzał na Kat tak, jakby wszędzie, dokąd szła, siała spustoszenie. Natomiast pani Connors była
najwyraźniej pod wrażeniem.
- To jedne z najlepszych szkół w Europie.
- Tak, proszę pani. Mój ojciec... dużo pracuje w Europie.
- Czym się zajmują twoi rodzice?
Kat zaczęła szukać dziewczyny w drugim rzędzie, która to powiedziała, i już miała zapytać, dlaczego
właściwie
zawód jej rodziców ma znaczenie. Ale nagle przypomniała sobie, że Colgan było takim miejscem, w
którym to, kim byli i co robili rodzice, najwyraźniej miało znaczenie.
- Moja mama zmarła, kiedy miałam sześć lat.
Kilka osób westchnęło lekko, ale dyrektor Franklin nie odpuszczał:
- A pani ojciec? - Nie zamierzał dopuścić, żeby śmierć matki zapewniła Kat współczucie i głosy
poparcia. - Czym się zajmuje?
- Sztuką - powiedziała Kat krótko i ostrożnie. - Zajmuje się wieloma rzeczami, ale specjalizuje się w
sztuce.
Kierownik wydziału sztuk pięknych podniósł głowę.
- Kolekcjonerstwem? - spytał.
Kat znów musiała pohamować uśmiech.
- Raczej... dystrybucją.
- Choć to niezwykle interesujące - przerwał pan Franklin - to jednak nie ma żadnego związku z...
rozpatrywaną sprawą. - Kat mogłaby przysiąc, że omal nie powiedział: „z moim kabrioletem".
Wszyscy milczeli. W sali poruszał się tylko kurz, tańczący w wąskim promieniu światła. W końcu pan
Franklin nachylił się i zmrużył oczy - Kat widywała mniej skupione wiązki laserowe - a potem
warknął:
- Panno Bishop, gdzie pani była w nocy dziesiątego listopada?
- W swoim pokoju. Uczyłam się.
- W piątkową noc? Uczyła się pani? - Dyrektor rozejrzał się wśród kolegów, jakby to było najbardziej
oburzające kłamstwo, na jakie zdobył się jakikolwiek uczeń Colgan.
- Cóż, to wyjątkowo wymagająca szkoła. Muszę się uczyć.
- I nie widziała pani nikogo? - spytał Jason.
- Nie, ja...
- Och, ale ktoś widział panią, prawda, panno Bishop? -Głos pana Franklina był zimny i ostry. - Teren
szkoły jest monitorowany. A może pani o tym nie wiedziała? - zapytał i zachichotał.
Ale oczywiście Kat wiedziała o kamerach. Podejrzewała, że wie więcej o zabezpieczeniach w Colgan
niż sam dyrektor, ale to chyba nie była najwłaściwsza pora, żeby mu o tym mówić. Zbyt wielu
świadków. Za wysoka stawka. A poza tym dyrektor już uśmiechał się triumfująco i przygaszą! światła
pilotem. Kat odwróciła się na krześle i zobaczyła, że fragment okrągłej ściany odsuwa się i odsłania
duży telewizor.
- Ta młoda dama zdumiewająco panią przypomina, nie sądzi pani, panno Bishop? - Kat na ziarnistym
czarno-białym nagraniu rozpoznała plac, ale nie osobę, która przecinała go biegiem w czarnej bluzie z
kapturem.
- To nie ja.
- Ale drzwi internatu zostały otwarte tylko raz tej nocy, o drugiej dwadzieścia siedem, przy użyciu
identyfikatora uczniowskiego. Tego identyfikatora. - Kat wszystko przewróciło się w żołądku, kiedy
na ekranie pojawiło się najgorsze zdjęcie, jakie kiedykolwiek jej zrobiono. - To pani identyfikator,
prawda, panno Bishop?
- Tak, ale...
- A to - pan Franklin sięgnął pod siedzenie - znaleziono wśród pani rzeczy. - Spersonalizowana tablica
rejestracyjna „colgan-1" jakby zaświeciła, kiedy uniósł ją nad głową.
Kat miała wrażenie, że z ciemnej sali uszło całe powietrze, a ją ogarnęło dziwne uczucie. Ostatecznie
z oskarżeniami jakoś sobie poradzi, ale niesłuszne oskarżenia to dla niej zupełna nowość.
- Katarino? - spytała pani Connors, jakby błagała ją, żeby udowodniła, że nie mają racji.
- Wiem, że to wszystko wygląda bardzo przekonująco - powiedziała Kat, a jej umysł pracował na
najwyższych obrotach. - Ale może to zbyt przekonujące? No bo czy naprawdę używałabym własnego
identyfikatora, gdybym to była ja?
- A więc skoro mamy dowody, że to zrobiłaś, wskazują one tak naprawdę, że tego nie zrobiłaś? -
Nawet pani Connors była sceptyczna.
- No bo - wyjaśniła Kat - nie jestem głupia. Dyrektor się roześmiał.
- Świetnie, to jak by pani to zrobiła? - Drwił z niej i podpuszczał, a jednak mimowolnie zaczęła
obmyślać odpowiedź:
„Za Warren Hall jest skrót - jest bliżej, jest ciemniejszy i nie ma w nim kamer...
Żeby otworzyć drzwi, nie potrzeba identyfikatora, wystarczy guma do żucia, żeby wychodząc, zakleić
czujnik...
Kiedy planuje się taki numer, nie robi się tego w nocy, jeśli następnego ranka personel wstaje dużo
wcześniej od uczniów..."
Pan Franklin uśmiechał się triumfująco, delektując się jej milczeniem, jakby był strasznie cwany.
Ale Kat zdążyła się już przekonać, że ludzie w Col-gan często się mylili - jak wtedy, gdy nauczyciel
włoskiego stwierdził, że obcy akcent zawsze ją zdradzi na ulicach Rzymu (chociaż brano ją już za
franciszkankę podczas wyjątkowo trudnej roboty w Watykanie). Przypomniała sobie, jak śmiesznie
było słuchać, kiedy nauczycielka historii sztuki rozpływała się nad tym, że widziała Monę Lisę (choć
Kat wiedziała na sto procent, że oryginał z Luwru został podmieniony na kopię w 1862 roku).
Zdążyła się całkiem sporo nauczyć, zanim trafiła do Colgan - jednak wiedziała doskonale, że Colgan
nie było miejscem, w którym może się podzielić zdobytą wiedzą.
- Nic nie wiem na temat Trinity ani Berna, ani żadnej z tych waszych europejskich szkół, młoda damo,
ale tu, w Colgan przestrzegamy pewnych zasad. - Dyrektor uderzył pięścią w stół. - Szanujemy cudzą
własność. Przestrzegamy kodeksu honorowego naszej szkoły i praw obowiązujących w tym kraju.
Ale Kat wiedziała już, co to honor. Dorastała wśród własnych zasad. A pierwsza zasada rodziny
Katariny Bishop była prosta: nie daj się złapać.
- Katarino - odezwała się pani Connor. - Czy masz do powiedzenia coś, co mogłoby nam to wyjaśnić?
Mogła powiedzieć: „To nie ja" albo „Musiała zajść jakaś pomyłka". Ale jak na ironię, gdyby to był
zwykły przekręt, mogłaby bez problemu wywinąć się kłamstwem. Ale mówić prawdę? W tym nie
była dobra.
Ktoś podrobił jej identyfikator. Podłożył w jej pokoju tablicę rejestracyjną. Ktoś ubrał się tak samo jak
ona i postarał się, żeby zarejestrowała to kamera.
Została wrobiona. Ale nie miała odwagi powiedzieć tego na głos: ktokolwiek to zrobił, był naprawdę
niezły.
W ciągu dwudziestu minut walizki Kat były spakowane. Mogłaby zostać dłużej, żeby się pożegnać,
ale nie miała z kim. I tak, po trzech miesiącach w Colgan, zaczęła zadawać sobie pytanie, czy dzień, w
którym została wydalona ze szkoły z internatem, nie stanie się przypadkiem najdumniejszym
momentem w długiej i barwnej historii jej rodziny. Wyobraziła sobie, jak za kilka lat wszyscy zasiądą
przy kuchennym stole wujka Eddiego i będą sobie opowiadać, jak to mała Katarina ukradła cudze
życie, po czym porzuciła je, nie zostawiając po sobie ani śladu.
No prawie, pomyślała, taszcząc walizki przez niegdyś idealnie przystrzyżony trawnik. Do zniszczonej
fontanny
na środku placu prowadziły koleiny: błotnista pamiątka, która bez wątpienia przetrwa aż do wiosny.
Za plecami usłyszała śmiech i odwróciła się. Niedaleko stała grupka ósmoklasistów i szeptała między
sobą, a jeden z nich odważnie wysunął się naprzód.
- Eee... - zaczął i zerknął na kumpli, zbierając się na odwagę. - Zastanawialiśmy się... hm. Jak to
zrobiłaś?
Przed bogato zdobione bramy wjechała długa limuzyna i zatrzymała się przy krawężniku. Otworzył
się bagażnik. Kiedy kierowca przyszedł po jej bagaż, spojrzała na chłopaków, a potem po raz ostatni
na Colgan.
- To naprawdę świetne pytanie.
Rozległo się bicie dzwonów. Uczniowie pospiesznie wracali przez plac na lekcje. Kiedy Kat wsiadała
do limuzyny, było jej trochę smutno, przynajmniej na tyle, na ile może być smutno osobie, która traci
coś, co tak naprawdę nigdy do niej nie należało. Oparła się i westchnęła.
- To chyba koniec.
I tak rzeczywiście by było... gdyby jakiś głos nie odpowiedział:
- Właściwie to dopiero początek.
ROZDZIAŁ 2
Kat podskoczyła. W przytłumionym świetle nie zauważyła postaci, która siedziała na drugim końcu
kanapy i uśmiechała się do niej.
- Hale? - spytała, jakby chłopak był jakimś przebierańcem. Ale nagle do głowy przyszło jej zupełnie
inne pytanie. - Hale, co ty tu robisz?
- Pomyślałem sobie, że może przyda ci się taryfa.
- Sekretarka dyrektora zamówiła mi samochód. Wzruszył obojętnie ramionami, ale był rozbawiony.
- No i jestem, w łodzi podwodnej.
Kiedy limuzyna wyjeżdżała z kolistego podjazdu przed szkołą, Hale odwrócił się i wyjrzał przez
okno. Kat patrzyła, jak obserwuje szkołę z niewyraźnym uśmiechem, jakby nie istniało takie miejsce
na ziemi, w którym musiałby tak naprawdę być. Kat zastanawiała się czasem, czy tego typu pewności
siebie nie zapewniła tylko bardzo wiekowa fortuna. A potem zaczęła rozważać, czy było to coś, co da
się ukraść.
Hale pomachał, kiedy bramy Colgan zaczęły niknąć w oddali.
- Żegnaj, Colgan! - Odwrócił się do niej. - Witaj, Kitty Kat.
- Hale, skąd wiedziałeś, że...
Ale Kat nie dokończyła. Nagle nie siedziała już na tylnym siedzeniu limuzyny - ale na twardym
krześle i wpatrywała się w czarno-białe nagranie z monitoringu, na którym ktoś w bluzie z kapturem
biegnie przez plac. Patrzyła na zdjęcie swojego własnego identyfikatora powiększonego na ekranie
telewizora. Widziała, jak pan Franklin unosi nad głową powyginaną tablicę rejestracyjną, żeby
wszyscy ją zobaczyli.
- Hale - westchnęła Kat. - Auto dyrektora? No wiesz? Czy to dla ciebie nie za bardzo oklepane?
- Co mam ci powiedzieć? - Hale wzruszył ramionami. -Jestem dość staromodny. Poza tym klasyka ma
swoje uzasadnienie. - Oparł się o okno. - Dobrze cię widzieć, Kat.
Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Też się cieszę, że cię widzę? Dzięki, że przez ciebie mnie wywalili?
Czy to możliwe, że jesteś jeszcze większym ciachem? Chyba się za tobą stęskniłam?
Zadowoliła się więc słowami:
- Mój tata cię do tego namówił? Hale parsknął krótko i pokręcił głową.
- Od Barcelony nie odpowiada na moje telefony. - Nachylił się bliżej i szepnął: - Wydaje mi się, że
ciągle jest na mnie wściekły.
- Tak, to jest nas już dwoje.
- Ej! Wszyscy uznaliśmy, że małpa jest świetnie wytresowana.
Kat pokręciła tylko głową.
- Hale, wywalili mnie przez ciebie. Wyszczerzył się w uśmiechu i skłonił powoli.
- Zawsze do usług.
- Rozwaliłeś samochód dyrektora.
- To W.W. Hale Czwarty kupił ten samochód Franklinowi, czy może zapomnieli o tym wspomnieć?
Jasne, miał
zrekompensować pożar, który W.W. Hale Piąty rzekomo wywołał w ósmej klasie - zanim jeszcze
zasugerowali, żeby wszyscy żyjący i przyszli W.W.Hale'owie kształcili się gdzie indziej, co mi pasuje,
bo teraz uczę się w Instytucie Knightsbury.
- Pierwsze słyszę.
- Mój tata dostał tydzień temu pismo, że jestem wzorowym uczniem.
- Gratulacje - powiedziała z powątpiewaniem.
- No wiesz, jestem jedynym uczniem. - Uśmiechnął się w typowy dla siebie sposób. - Oczywiście
minus fikcyjnej szkoły jest taki, że drużynę lacrosse'a mają do kitu. W każdym razie, gdyby w Colgan
byli precyzyjni, powiedzieliby, że rozwaliłem swój własny samochód.
Kat przyglądała się badawczo W.W. Hale'owi Piątemu. Wyglądał na więcej niż swoich szesnaście lat,
miał jasno-brązową czuprynę, złocistą karnację i imię, którego pomimo dwuletnich wysiłków jak
dotąd nie poznała.
- Wątpię, żeby się z tobą zgodzili... Wesley? - powiedziała na próbę.
Hale się uśmiechnął.
- Pudło.
Jak dotąd Kat przerobiła już wszystkie imiona na „Wa",jakie przyszły jej do głowy, ale Hale nie
przyznał się ani do Waltera, ani Warda, ani Washingtona. Stanowczo zaprotestował przeciwko
Warrenowi i Waverly'owi. Z powodu wzmianki o Watsonie z kiepskim skutkiem wcielał się w
Sherlocka Holmesa podczas podróży kolejowej do Edynburga. A Wayne brzmiał tak beznadziejnie,
że nawet nie próbowała.
Hale to był Hale. A to, że nie wiedziała, co oznaczają „W" przy jego nazwisku, nieustannie jej
przypominało, że są w życiu rzeczy, których nie da się ukraść, można je wyłącznie dostać.
Co oczywiście nie powstrzymywało jej od kolejnych prób.
- A więc kiedy włamałaś się do szkolnej bazy danych? - spytał Hale. - Tydzień temu? - Kat poczuła, że
się czerwieni. - Ale nic na mnie nie znalazłaś, co? - Uniósł brwi. - Kat - wyszeptał jej imię. - To takie
słodkie. I niewinne. Do twarzy ci z naiwnością.
- Nie przyzwyczajaj się. Pokręcił głową.
- Bez obaw.
Samochód wypełniał cichy jak szept warkot silnika, a oni mknęli drogą za miastem.
- Czemu to zrobiłeś, Hale?
- Nie pasowałaś tam.
- Czemu to zrobiłeś? - powtórzyła, tracąc cierpliwość. - Nie żartuję, Hale.
- Ja też nie, Kat.
- Jest...
- Dla ciebie robota. Tylko dla ciebie - uściślił, zanim zdążyła zaprotestować.
Wzgórza robiły się coraz bardziej strome. Liście wirowały na wietrze, a słońce połyskiwało na
jeziorze w oddali. Ale Kat nie spuszczała oczu z Hale'a.
- Nie chcę roboty.
- Tę zechcesz.
- Wypisałam się z rodzinnego biznesu. Nie dotarło do ciebie?
- Okej. - Skrzyżował ręce na piersi i rozparł się wygodniej na siedzeniu. Oparł głowę i zamknął oczy.
Mogłaby przysiąc, że już zasypiał, gdy nagle spytał: -Az rodziny też się wypisałaś?
ROZDZIAŁ 3
Ze wszystkich domów, jakie posiadała rodzina Hale'a, jego ulubionym nie był penthouse przy Park
Avenue (zbyt pretensjonalny), mieszkanie w Hongkongu (za głośne), ani nawet rezydencja na
Martha's Vineyard (zdecydowanie za dużo piasku). Nie, najmłodszy z Hale'ow był szczerze przy-
wiązany tylko do starej, dwustuczterdziestohektarowej posiadłości na wsi w stanie Nowy Jork. A
przynajmniej było to jedyne miejsce, o którym w ogóle wspominał...
- Jesteśmy w domu.
Hol był wysoki na dwa piętra i szeroki na co najmniej dziesięć metrów. Hale szedł przed nią, szybko
mijając Moneta w korytarzu, jakby dzięki temu miała go nie zauważyć - albo nie ukraść. Skinął na
schody.
- Marcus przygotował dla ciebie błękitny pokój. Jak chcesz, możesz iść na górę. Albo możemy wyjść
na werandę i poprosić Marcusa, żeby przyniósł ci coś do jedzenia. Jesteś głodna? Nawet nie spytałem.
Chcesz...
- Chcę, żebyś mi powiedział, co jest grane.
Po kilku godzinach wpatrywania się w mijane pejzaże Nowej Anglii i przysłuchiwania się chrapaniu
Hale'a, Kat miała dość knucia i obmyślania strategii, jak odzyskać utracone życie w szkole z
internatem. Nie miała szczególnego
wyboru, więc sięgnęła po najstarszą i najlepiej sprawdzoną metodę każdego złodzieja - żeby dostać to,
co chce, po prostu ładnie poprosiła.
- Proszę, Hale.
Ale on nie odpowiedział. Skupiony szedł głównym korytarzem i prowadził Kat do ciemnego pokoju,
w którym nigdy wcześniej nie była. Przez okna zajmujące jedną ścianę wpadała poświata księżyca. W
pokoju były regały z książkami, skórzane kanapy, karafki z brandy i stęchły zapach starych cygar i
jeszcze starszych pieniędzy. Kat nie miała wątpliwości, że to był ważny pokój. Dla ważnych męż-
czyzn. Ale minęła bez namysłu Hale'a... i nagle zobaczyła obraz.
Czuła się tak, jakby podchodziła do okna z widokiem na inny kraj, na inne stulecie. Przyglądała się
intensywnym kolorom i mocnym pociągnięciom pędzla.
- Piękny - szepnęła, podziwiając w świetle księżyca dzieło starego mistrza.
- Vermeer.
Odwróciła się do chłopaka, który nadal stał przy drzwiach.
- Kradziony.
- Co mogę powiedzieć? - Hale stanął za nią i przyglądał się obrazowi nad jej ramieniem. - Poznałem
bardzo miłego faceta, który zapewniał mnie, że ma najlepszy system zabezpieczeń w całym Stambule.
- Czuła jego ciepły oddech na karku. - Mylił się.
Ani drgnęła, kiedy Hale podszedł do biurka na drugim końcu rozległego pokoju, podniósł słuchawkę i
powiedział:
- Marcus, jesteśmy. Możesz przynieść coś... tak. W bibliotece. - Zasłonił ręką słuchawkę. - Lubisz
peklowaną wołowinę? - Spiorunowała go wzrokiem, ale on tylko się uśmiechnął. - Uwielbia! -
zawołał. Odłożył słuchaw-
kę i rozsiadł się na jednej ze skórzanych kanap, jakby był u siebie, a ona musiała sobie przypomnieć,
że przecież naprawdę tak było.
- No więc - powiedział i uśmiechnął się lekko. - Tęskniłaś za mną?
Dobry złodziej potrafi świetnie kłamać. To jedna z niezbędnych umiejętności, narzędzie, sztuka.
Pomyślała sobie jednak, że chyba dobrze, że porzuciła to życie, bo kiedy powiedziała: „Nie", Hale
tylko uśmiechnął się szerzej.
- Naprawdę się cieszę, że cię widzę, Kat.
- Lepiej sobie przypomnij, kim jestem, zanim spróbujesz mnie oszukać.
- Nie. - Pokręcił głową. - Tylepiej sobie przypomnij, kim jesteś. Chcesz wrócić do Colgan? Potym, jak
cię od nich uwolniłem?
- Colgan nie było takie złe. Mogłam być normalna. Hale się roześmiał.
- Uwierz mi: w Colgan to ty nigdy byś nie była całkowicie normalna.
- Mogłabym być tam szczęśliwa.
- Wyrzucili cię, Kat.
- Bo mnie wrobiłeś! Wzruszył ramionami.
- Niech ci będzie. - Rozpostarł ręce na oparciu kanapy. - Wkopałem cię, bo mam dla ciebie
wiadomość.
- A twoja rodzina nie ma przypadkiem sieci komórkowej?
- Ale bardzo małą. - Rozsunął leciutko dwa palce, żeby to zobrazować. - Poza tym tę wiadomość lepiej
przekazać w cztery oczy.
- Myślałam, że mój tata nie rozmawia z... - urwała. Hale pokręcił głową. Wszystko nagle do niej
dotarło. Siadła na kanapie naprzeciwko i spytała: - A więc co słychać u wujka Eddiego?
- Wszystko świetnie. - Kiwnął lekko głową. - Przesyła buziaki. Mówił, że Colgan pozbawi cię duszy.
- Zaczęła protestować, ale ją szybko uciszył. - Ale nie o tę wiadomość chodzi.
- Hale - westchnęła, trochę zmęczona.
- Kat - przedrzeźniał ją. - Chcesz wiedzieć, co wujek Eddie kazał ci przekazać, czy nie?
- Chcę.
- Powiedział, że musi je oddać.
- Co? - Była pewna, że źle zrozumiała. - Co wujek Eddie musi oddać...?
- Nie. Tak brzmi wiadomość. Cytowałem. „Musi je oddać".
Pokręciła głową.
- Nie rozumiem.
- Był skok, Kat. Tydzień temu. We Włoszech.
- Nic nie wiem o żadnym skoku - upierała się Kat, a potem przypomniała sobie, że przecież wypadła z
obiegu. Z ich świata. Z życia. Znała menu stołówki w Colgan na każdy dzień tego miesiąca, ale...
- Prywatna kolekcja - ciągnął. - Najwyższej klasy obrazy. Najwyższej klasy zabezpieczenia.
Najwyższe ryzyko. Dwa, może trzy zespoły na świecie mogłyby to zrobić, a...
- Mój tata jest pierwszy na liście? Hale pokręcił głową.
- Nie ma żadnej listy. Jest tylko...
- Tata. - Siedziała przez chwilę i rozmyślała, a potem westchnęła. - No i? - spytała. Nagle wszystko
wydało się jej absurdalne. - No i co? Tym się zajmuje, Hale. Wszyscy się tym zajmujemy. Dlaczego
tym razem to problem?
Wstała i ruszyła do drzwi, ale poderwał się w jednej chwili i złapał ją za nadgarstek.
- Bo tak, Kat. Ten facet - ten od obrazów - to zły człowiek.
- Jestem córką Bobby'ego Bishopa, Hale. Znam mnóstwo złych ludzi.
Spróbowała się wyrwać, ale Hale przywarł do niej. Jego ręce grzały jej skórę. Kiedy zaczął szeptać, w
jego głosie pojawił się nowy rodzaj zniecierpliwienia.
- Posłuchaj, Kat. Ten człowiek nie jest zły w takim sensie jak twój tata albo wujek Eddie. - Odetchnął
głęboko. -Albo ja. Nazywa się Arturo Taccone i jest zły w zupełnie inny sposób.
W ciągu tych dwóch lat, od kiedy go poznała, widziała na jego twarzy mnóstwo emocji: rozbawienie,
zainteresowanie, znudzenie. Ale nigdy wcześniej nie widziała przerażenia i przyprawiło ją to o
dreszcze.
- Chce dostać z powrotem swoje obrazy. - Głos Hale'a był teraz łagodniejszy. Zniknęła ostrość, a w jej
miejsce pojawiło się coś innego. - Jeśli nie dostanie ich w ciągu dwóch tygodni, to... - Najwyraźniej
nie miał ochoty mówić, co się stanie, ale nie było takiej potrzeby. Kat nie chciała tego usłyszeć.
Opadła z powrotem na kanapę, nie mogąc sobie przypomnieć, kiedy ostatnim razem aż tak ją zatkało.
Ale z drugiej strony nie pamiętała też, kiedy ostatnim razem została wrobiona w przestępstwo,
wyrzucona ze szkoły z internatem, do której dostała się dopiero po trzech miesiącach snucia intryg, a
potem dosłownie porwana przez chłopaka, który mógł sobie kupić Moneta, ale nie potrafił się po-
wstrzymać, żeby nie ukraść Vermeera. W tych okolicznościach nie powinno nikogo dziwić, że ją
zatkało.
- Tata był zawsze bardzo ostrożny - powiedziała cicho.
- Twój tata miał zwykle przy sobie ciebie.
Kat jadła kanapkę z peklowaną wołowiną. Popijała lemoniadę. Była niemal pewna, że Hale jej się
przygląda, ale to dlatego, że to był Hale, a dziewczęca natura nie pozwalała
jej zapomnieć o jego obecności. Poza tym siedziała cicho jak myszka. Jej rodzina byłaby z niej dumna.
Godzinę później Marcus prowadził ją na górę po szerokich schodach, a ona patrzyła na niego,
zgadując, czy siwowłosy mężczyzna był bliżej pięćdziesiątki, czy raczej osiemdziesiątki.
Przysłuchiwała się, czy mówił raczej ze szkockim, czy z walijskim akcentem. Ale przede wszystkim
zastanawiała się, dlaczego Marcus był jedynym służącym, którego kiedykolwiek widziała w Planet
Hall.
- Pozwoliłem sobie umieścić panienkę w pokoju pani Hale.
Marcus otworzył szerokie podwójne drzwi i Kat już chciała zaprotestować - w rezydencji było
ostatecznie czternaście sypialni. Ale wtedy Marcus zapalił światło, a ona wciągnęła w płuca stęchłe
powietrze w czystym, ale zaniedbanym pokoju. Znajdowało się w nim wielkie łóżko, szezlong i co
najmniej dwadzieścia poduszek w jedwabnych poszewkach, wszystkie w różnych odcieniach
niebieskiego. Pięknie, ale smutno, pomyślała. Pokój musi czuć bicie czyjegoś serca.
- Gdyby panienka czegoś potrzebowała - odezwał się Marcus od drzwi - znajdzie mnie panienka pod
numerem siódmym w telefonie domowym.
- Nie - wymamrotała. - To znaczy tak. To znaczy... niczego nie potrzebuję. Dziękuję.
- Dobrze, panienko - powiedział i złapał za klamkę.
- Marcusie? - Zatrzymała go. - Czy rodzice Hale'a... To znaczy pan i pani Hale... Kiedy wracają? -
spytała, zastanawiając się, co jest gorsze: kiedy rodzice umrą czy kiedy po prostu ich nie ma.
- Pani nie będzie potrzebowała pokoju, panienko.
- Czy kiedykolwiek zaczniesz mówić do mnie Kat, Marcusie?
- Nie dziś, panienko. - Po czym powtórzył łagodnie: -Nie dziś.
Zamknął drzwi, a Kat słuchała, jak w długim korytarzu cichną jego kroki. Położyła się na pustym
łóżku matki Hale’a, czując na skórze zimną pościel. Czuła się strasznie samotna w tym wielkim
pokoju, myślała o swoim tacie i wujku Eddiem, o porsche speedsterze i o Monecie.
Mijały godziny. Jej myśli zaczęły się zlewać i przypominać obraz impresjonisty, a ona wiedziała, że
jest za blisko, żeby widzieć wszystko wyraźnie. Zaczęła myśleć o przestępstwach, jak nieraz w ciągu
ostatnich piętnastu lat - od dnia, kiedy ojciec obiecał jej lody, jeśli będzie krzyczeć i nie przestanie, aż
jeden ze strażników przed Tower of London opuści swoje stanowisko i przyjdzie zobaczyć, co się
dzieje.
Usłyszała słowa Hale'a: „Zwykle miał przy sobie ciebie".
Zeskoczyła z łóżka i zaczęła grzebać w torbach w poszukiwaniu paszportu. Otworzyła go i przy
swoim zdjęciu w rudej peruce zobaczyła nazwisko Melanie 0'Hara. Znów zaczęła szperać i otworzyła
kolejny dokument: Erica Sampson, szczupła blondynka. Trzy kolejne próby przywołały trzy kolejne
wspomnienia, aż wreszcie Kat znalazła... siebie.
Odłożyła na bok resztę paszportów. Na razie. Potem podniosła słuchawkę i wybrała numer.
- Marcusie?
- Tak, panienko? - odpowiedział, trochę zbyt przytomnie jak na czwartą nad ranem.
- Chyba muszę wyjechać.
- Oczywiście, panienko. Jeśli zerknie panienka koło telefonu, zobaczy panienka, że pozwoliłem już
sobie...
I wtedy Kat coś zobaczyła - kopertę. Bilet lotniczy. Ósma rano, pierwsza klasa do Paryża.
ROZDZIAŁ 4
Kat uwielbiała Paryż. Pamiętała, jak mieszkała tam z rodzicami - jadła rogaliki, była w piramidzie i
niosła sześć czerwonych baloników. Dopiero wiele lat później uświadomiła sobie, że to nie było
zwykłe rodzinne wyjście - tak naprawdę robili rekonesans w Luwrze. Mimo to uśmiechnęła się do
swoich wspomnień, kupiła ciastko w ulubionej kawiarence ojca i wyszła z nim na dwór, na chłodny
wiatr. Zadrżała lekko i pożałowała, że nie zabrała cieplejszego płaszcza. Po drugiej stronie placu
zobaczyła sklep, w którym mama kupiła jej na Gwiazdkę parę czerwonych pantofelków z
lakierowanej skórki. Żałowała wielu rzeczy.
- Wiem, że wujek Eddie mówił, że jest w Paryżu, ale pewnie będę potrzebowała dnia albo dwóch,
żeby go znaleźć - oznajmiła Marcusowi, który podrzucił ją na lotnisko.
- Oczywiście, panienko - powiedział w sposób, który sugerował, że swoje wie; i jakimś cudem, jak
zwykle, miał rację.
Może i nazwisko, adres oraz numer telefonu Bobby'ego Bishopa ciągle się zmieniały, ale Kat znała
swojego ojca, a to, jak się okazało, wystarczyło, żeby go znaleźć.
Był pół przecznicy dalej, kiedy go zobaczyła. W jego gęstych i lekko kręconych ciemnych włosach
pojawiły się pierwsze ślady siwizny. Stawiając długie kroki, podniósł
kołnierz ciemnego kaszmirowego płaszcza dla ochrony przed wiatrem i szedł w tłumie - nie za wolno,
nie za szybko.
Kat wróciła szybko do cukierni, kupiła czarną kawę i wyszła z parującym kubkiem na zewnątrz,
spodziewając się, że go zobaczy - jak zatrzymuje się z zaskoczeniem na jej widok. Ale kiedy wyszła
na ulicę i wpatrzyła się w tłum, szukając jego twarzy i dobrze znanego kroku, jego już nie było. Minął
ją? Przez chwilę martwiła się, że może już go nie znajdzie. Albo co gorsza, że znajdzie go za późno.
Ruszyła w tym samym kierunku co on i już chciała go zawołać, ale nagle zatrzymała się instynktownie
i odwróciła. Zobaczyła go, jak stoi na środku placu pośród dużej grupy turystów i słucha przewodnika,
opowiadającego
o czymś przy brzegu fontanny.
Najwyraźniej nie widział, jak wymija hordy turystów
i grzebiących w ziemi gołębi. Kiedy stanęła obok niego, nie było uścisków ani powitań.
- Mam nadzieję, że to dla mnie - powiedział, nie spuszczając wzroku z mężczyzny, który mówił
szybko po rosyjsku.
Kat nie wiedziała, czy ma się złościć, czy dziwić jego zwyczajnemu tonowi - jakby wcześniej się tu
umówili, a on się jej spodziewał.
Podała mu kawę i patrzyła, jak obejmuje zziębniętymi rękami ciepły kubek.
- Nie masz rękawiczek? - spytała. Uśmiechnął się i upił łyk.
- Nie kiedy mam wolne.
Złodzieje nie mogą za dużo wymagać - dość ironiczne, ale prawdziwe. Nie wprowadzaj się do
miejsca, z którego nie możesz tak po prostu odejść. Nie posiadaj niczego, czego nie możesz bez żalu
porzucić. Takimi zasadami rządziło się życie Kat - jej świat. Kiedy tak patrzyła, jak ojciec
popija gorącą kawę i uśmiecha się do niej znad kubka, pomyślała, że żaden złodziej nie powinien
kochać nikogo tak bardzo, jak ona kochała ojca.
- Cześć, tato.
W pobliskim kościele zaczęły bić dzwony. Gołębie poderwały się do lotu. A ojciec zerknął na nią
kątem oka i powiedział:
- Wiem, że Colgan to dobra szkoła, kochanie, ale wydaje mi się, że Paryż to trochę za daleko jak na
szkolną wycieczkę.
- Wiem, wiem, ale mamy ferie. - Nie chciała wiedzieć, dlaczego znacznie łatwiej było jej okłamać
swojego ojca, niż powiedzieć prawdę dyrektorowi. - Chciałam zobaczyć, jak się masz.
Kolejny łyk. Kolejny uśmiech. Ale tym razem nie spojrzał jej w oczy.
- Chciałaś sprawdzić, czy plotki są prawdziwe - powiedział, a Kat poczuła, że jej twarz płonie na
chłodnym wietrze. - Kto się wygadał? - spytał ojciec. - Wujek Eddie? Hale? - Pokręcił głową i
wycedził przez zaciśnięte zęby: -Zamorduję tego dzieciaka.
- To nie jego wina.
- Tak jak w Barcelonie, co?
- No... - Zauważyła, że powtarza słowa Hale'a: -Wszyscy stwierdziliśmy wtedy, że małpa jest świetnie
wytresowana.
Ojciec parsknął śmiechem.
- Tato...
- Skarbie, uwierzysz mi, jak powiem, że w zeszłym tygodniu nie robiłem żadnego skoku we
Włoszech? - Dzwony przestały bić, a przewodnik wrócił do przerwanej opowieści. Ojciec Kat
rozejrzał się po placu i zniżył głos: - A gdybym ci powiedział, że mam niepodważalne alibi?
- Masz alibi? - spytała. - Przysięgasz?
CARTER ALLY OSTATNI SKOK Kiedy Katarina miała trzy lata, rodzice zabrali ją do Luwru… na rekonesans. W siódme urodziny pojechała z wujkiem do Austrii… wykraść klejnoty koronne. Kiedy skończyła piętnaście lat zaplanowała swój własny przekręt i podstępem zdobyła miejsce w najlepszej szkole z internatem. Teraz jest zdecydowana porzucić rodzinny biznes. Ale żeby się wycofać, musi przeprowadzić ostatni skok – największy w mocno podejrzanej historii jej rodziny...
ROZDZIAŁ 1 Nikt do końca nie wiedział, kiedy zaczęły się kłopoty w Colgan. Niektórzy członkowie stowarzyszenia absolwentów zwalali to na decyzję o przyjmowaniu dziewcząt. Inni obwiniali nowomodne liberalne poglądy i powszechną utratę szacunku do starszych na całym świecie. Jednak bez względu na teorie nikt nie mógł zaprzeczyć, że ostatnio życie w Colgan się zmieniło. Och, oczywiście teren szkoły był nadal perfekcyjnie wypielęgnowany. Trzy czwarte uczniów ostatniej klasy zostało już wstępnie przyjętych do Ligi Bluszczowej. Zdjęcia prezydentów, senatorów i dyrektorów nadal wisiały na ciemnej boazerii w korytarzu przed gabinetem dyrektora. Dawniej jednak nikt nie zrezygnowałby z nauki w Colgan dzień przed rozpoczęciem szkoły i nie zmuszał administracji, by stawała na głowie, zapełniając puste miejsce. Kiedyś na każde wolne miejsce czekała kilometrowa kolejka, ale w tym roku z jakiegoś powodu tylko jedna osoba chciała się zapisać w tak późnym terminie. Przede wszystkim jednak kiedyś w Colgan honor naprawdę coś znaczył, szanowano szkolną własność, poważano nauczycieli - wymuskane porsche speedster rocznik 58 dyrektora nigdy nie znalazłoby się w niezwykle ciepły
listopadowy wieczór na szczycie fontanny na głównym placu, a woda nie tryskałaby mu z reflektorów. Kiedyś sprawczyni - ta sama, której ledwie kilka miesięcy wcześniej udało się wskoczyć na zwolnione w ostatniej chwili miejsce - miałaby dość przyzwoitości, by przyznać, co zrobiła, i bez szemrania opuścić szkołę. Niestety te czasy, podobnie jak czas samochodu dyrektora, dobiegły końca. Dwa dni po aferze porschegate, jak zaczęli nazywać ją uczniowie, ta dziewczyna miała czelność siedzieć na korytarzu w budynku administracji, pod obstrzałem czarno-białych spojrzeń trzech senatorów, dwóch prezydentów i sędziów Sądu Najwyższego, z wysoko podniesioną głową, jakby nie zrobiła nic złego. Tego dnia na korytarzu kręciło się więcej uczniów niż zwykle; specjalnie tędy przechodzili, żeby zerknąć na dziewczynę i poszeptać między sobą po kryjomu. „To ona", „To ta, co wam mówiłem", „Jak myślicie, jak to zrobiła?" Każdego innego ucznia może by to wkurzyło, ale od chwili kiedy Katarina Bishop postawiła nogę w Colgan, stała się pewnego rodzaju zagadką. Niektórzy mówili, że przyjęli ją w ostatniej chwili, bo była córką bajecznie bogatego biznesmena z Europy, który dokonał bardzo hojnej darowizny. Inni patrzyli na jej idealną figurę i królewską wyniosłość, z upodobaniem wypowiadali jej imię i dochodzili do wniosku, że jest z rodziny carskiej - należy do ostatnich potomków Romanowów. Niektórzy nazywali ją bohaterką; inni dziwadłem. Każdy słyszał co innego, ale nikt nie znał prawdy - że Kat od dziecka podróżowała po całej Europie, ale nie była następczynią tronu. Że naprawdę miała jajko Faberge, ale nie należała do Romanowów. Kat sama mogłaby dodać do tej listy tysiące innych historyjek, ale siedziała cicho, wiedząc, że w jedno na pewno nikt jej nie uwierzy - w prawdę.
- Katarino! - zawołała sekretarka dyrektora. - Rada cię prosi. Kat wstała spokojnie, ale kiedy była pięć metrów od otwartych drzwi gabinetu dyrektora, usłyszała, że jej buty skrzypią, i poczuła mrowienie w dłoniach. Poczuła, jakby każdy jej nerw się napiął, bo uświadomiła sobie, że w ciągu ostatnich trzech miesięcy jakimś cudem stała się kimś, kto nosi skrzypiące buty. I czy jej się to podoba, czy nie, oni będą słyszeć, że idzie. Kat przywykła do tego, że patrząc na pokój, widzi każdy jego kąt, ale nigdy dotąd nie była w takim jak ten. Chociaż korytarz na zewnątrz był długi i prosty, sala miała okrągły kształt. Kat otaczało ciemne drewno; z niskiego sufitu zwieszały się przygaszone lampy. Jakby była w jaskini z jednym wąskim, wysokim oknem, przez które przedostawał się cienki promyk słońca. Nagle zorientowała się, że wyciąga rękę, jakby chciała go pogładzić. Wtedy ktoś odchrząknął, jakiś ołówek potoczył się po biurku, a buty Kat znów zaskrzypiały, przywołując ją do rzeczywistości. - Proszę usiąść. Głos dobiegał z końca sali i Kat nie wiedziała, kto to powiedział. Nie znała tego głosu ani twarzy, które miała przed sobą: dwanaście po prawej było gładkich i świeżych - uczniowie, tacy jak ona (na tyle, na ile jakikolwiek uczeń Colgan mógł być taki jak ona). Dwanaście osób po lewej miało trochę bardziej przerzedzone włosy lub trochę mocniejszy makijaż. Ale bez względu na wiek, wszyscy członkowie Rady Honorowej Liceum Colgan mieli identyczne czarne togi i obojętne miny, kiedy patrzyli, jak Kat podchodzi na środek okrągłej sali. - Proszę usiąść, panno Bishop - powiedział dyrektor Franklin siedzący w pierwszym rzędzie. W ciemnym stroju
wyglądał wyjątkowo blado. Miał zbyt pucułowate policzki i za dużo żelu na włosach. Typ faceta, który pewnie chciałby być szybki i wysportowany jak jego samochód, pomyślała Kat. Mimo wszystko uśmiechnęła się leciutko, bo wyobraziła sobie dyrektora wciśniętego na czubek fontanny i tryskającego wodą. Usiadła, a starszy chłopak obok dyrektora wstał i obwieścił: - Rozpoczynamy obrady Rady Honorowej Liceum Col-gan. - Jego głos poniósł się po całej sali. - Każdy, kto zechce przemówić, zostanie wysłuchany. Każdy, kto pragnie podążać za światłem, przejrzy na oczy. Każdy, kto szuka sprawiedliwości, znajdzie prawdę. Honor za jednego - zakończył, ale zanim do Kat dotarło to, co właśnie usłyszała, dwadzieścia cztery głosy odezwały się chórem: - Honor za wszystkich. Chłopak usiadł i zaczął kartkować starą księgę w skórzanej oprawie, aż dyrektor musiał go szturchnąć. - Jasonie... - Ach, tak. - Jason podniósł ciężką księgę. - Rada Honorowa Liceum Colgan rozpatruje sprawę Katariny Bishop, drugoklasistki. Komisja wysłucha zeznania, że dnia dziesiątego listopada panna Bishop rozmyślnie... ehm... ukradła cudzą własność. - Jason uważnie dobierał słowa, a dziewczyna w drugim rzędzie stłumiła śmiech. - Popełniając ten czyn o drugiej nad ranem, naruszyła jednocześnie obowiązujące w szkole zasady ciszy nocnej. I rozmyślnie zniszczyła szkolne mienie. - Jason opuścił księgę i zrobił pauzę. Trochę bardziej dramatyczną niż potrzeba, pomyślała Kat. W końcu dodał: - Zgodnie z kodeksem honorowym Liceum Colgan zarzuty takie karane są wydaleniem ze szkoły. Czy rozumie pani stawiane jej zarzuty? Kat potrzebowała chwili, żeby się upewnić, że rada naprawdę oczekuje od niej odpowiedzi, zanim stwierdziła:
- To nie ja. - Zarzuty. - Dyrektor Franklin wychylił się do przodu. - Pytanie, panno Bishop, brzmiało, czy rozumie pani zarzuty. - Rozumiem. - Kat poczuła, że jej serce zmienia rytm. -Tylko że się z nimi nie zgadzam. - Ja... - odezwał się znów dyrektor, ale kobieta po prawej dotknęła lekko jego ramienia. Uśmiechnęła się do Kat i powiedziała: - Panie dyrektorze, zdaje mi się, że w takich sytuacjach mamy zwyczaj brać pod uwagę akta ucznia. Być może powinniśmy zacząć od analizy akt panny Bishop? - Och. - Dyrektor najwyraźniej nieco się zapowietrzył. - Ma pani rację, pani Connors, ale ponieważ panna Bishop jest z nami zaledwie od kilku miesięcy, nie ma żadnych akt. - Ale to na pewno nie pierwsza szkoła, do której uczęszczała młoda dama? - spytała pani Connors, a Kat stłumiła nerwowy śmieszek. - No tak - niechętnie przyznał dyrektor. - Oczywiście. Próbowaliśmy się skontaktować z poprzednimi szkołami, ale w Trinity wybuchł pożar, który zniszczył cały dział rekrutacji i większość dokumentów. Natomiast w Instytucie Berna w zeszłe wakacje padł system komputerowy, więc było nam dość trudno znaleźć... cokolwiek. Spojrzał na Kat tak, jakby wszędzie, dokąd szła, siała spustoszenie. Natomiast pani Connors była najwyraźniej pod wrażeniem. - To jedne z najlepszych szkół w Europie. - Tak, proszę pani. Mój ojciec... dużo pracuje w Europie. - Czym się zajmują twoi rodzice? Kat zaczęła szukać dziewczyny w drugim rzędzie, która to powiedziała, i już miała zapytać, dlaczego właściwie
zawód jej rodziców ma znaczenie. Ale nagle przypomniała sobie, że Colgan było takim miejscem, w którym to, kim byli i co robili rodzice, najwyraźniej miało znaczenie. - Moja mama zmarła, kiedy miałam sześć lat. Kilka osób westchnęło lekko, ale dyrektor Franklin nie odpuszczał: - A pani ojciec? - Nie zamierzał dopuścić, żeby śmierć matki zapewniła Kat współczucie i głosy poparcia. - Czym się zajmuje? - Sztuką - powiedziała Kat krótko i ostrożnie. - Zajmuje się wieloma rzeczami, ale specjalizuje się w sztuce. Kierownik wydziału sztuk pięknych podniósł głowę. - Kolekcjonerstwem? - spytał. Kat znów musiała pohamować uśmiech. - Raczej... dystrybucją. - Choć to niezwykle interesujące - przerwał pan Franklin - to jednak nie ma żadnego związku z... rozpatrywaną sprawą. - Kat mogłaby przysiąc, że omal nie powiedział: „z moim kabrioletem". Wszyscy milczeli. W sali poruszał się tylko kurz, tańczący w wąskim promieniu światła. W końcu pan Franklin nachylił się i zmrużył oczy - Kat widywała mniej skupione wiązki laserowe - a potem warknął: - Panno Bishop, gdzie pani była w nocy dziesiątego listopada? - W swoim pokoju. Uczyłam się. - W piątkową noc? Uczyła się pani? - Dyrektor rozejrzał się wśród kolegów, jakby to było najbardziej oburzające kłamstwo, na jakie zdobył się jakikolwiek uczeń Colgan. - Cóż, to wyjątkowo wymagająca szkoła. Muszę się uczyć. - I nie widziała pani nikogo? - spytał Jason. - Nie, ja...
- Och, ale ktoś widział panią, prawda, panno Bishop? -Głos pana Franklina był zimny i ostry. - Teren szkoły jest monitorowany. A może pani o tym nie wiedziała? - zapytał i zachichotał. Ale oczywiście Kat wiedziała o kamerach. Podejrzewała, że wie więcej o zabezpieczeniach w Colgan niż sam dyrektor, ale to chyba nie była najwłaściwsza pora, żeby mu o tym mówić. Zbyt wielu świadków. Za wysoka stawka. A poza tym dyrektor już uśmiechał się triumfująco i przygaszą! światła pilotem. Kat odwróciła się na krześle i zobaczyła, że fragment okrągłej ściany odsuwa się i odsłania duży telewizor. - Ta młoda dama zdumiewająco panią przypomina, nie sądzi pani, panno Bishop? - Kat na ziarnistym czarno-białym nagraniu rozpoznała plac, ale nie osobę, która przecinała go biegiem w czarnej bluzie z kapturem. - To nie ja. - Ale drzwi internatu zostały otwarte tylko raz tej nocy, o drugiej dwadzieścia siedem, przy użyciu identyfikatora uczniowskiego. Tego identyfikatora. - Kat wszystko przewróciło się w żołądku, kiedy na ekranie pojawiło się najgorsze zdjęcie, jakie kiedykolwiek jej zrobiono. - To pani identyfikator, prawda, panno Bishop? - Tak, ale... - A to - pan Franklin sięgnął pod siedzenie - znaleziono wśród pani rzeczy. - Spersonalizowana tablica rejestracyjna „colgan-1" jakby zaświeciła, kiedy uniósł ją nad głową. Kat miała wrażenie, że z ciemnej sali uszło całe powietrze, a ją ogarnęło dziwne uczucie. Ostatecznie z oskarżeniami jakoś sobie poradzi, ale niesłuszne oskarżenia to dla niej zupełna nowość. - Katarino? - spytała pani Connors, jakby błagała ją, żeby udowodniła, że nie mają racji.
- Wiem, że to wszystko wygląda bardzo przekonująco - powiedziała Kat, a jej umysł pracował na najwyższych obrotach. - Ale może to zbyt przekonujące? No bo czy naprawdę używałabym własnego identyfikatora, gdybym to była ja? - A więc skoro mamy dowody, że to zrobiłaś, wskazują one tak naprawdę, że tego nie zrobiłaś? - Nawet pani Connors była sceptyczna. - No bo - wyjaśniła Kat - nie jestem głupia. Dyrektor się roześmiał. - Świetnie, to jak by pani to zrobiła? - Drwił z niej i podpuszczał, a jednak mimowolnie zaczęła obmyślać odpowiedź: „Za Warren Hall jest skrót - jest bliżej, jest ciemniejszy i nie ma w nim kamer... Żeby otworzyć drzwi, nie potrzeba identyfikatora, wystarczy guma do żucia, żeby wychodząc, zakleić czujnik... Kiedy planuje się taki numer, nie robi się tego w nocy, jeśli następnego ranka personel wstaje dużo wcześniej od uczniów..." Pan Franklin uśmiechał się triumfująco, delektując się jej milczeniem, jakby był strasznie cwany. Ale Kat zdążyła się już przekonać, że ludzie w Col-gan często się mylili - jak wtedy, gdy nauczyciel włoskiego stwierdził, że obcy akcent zawsze ją zdradzi na ulicach Rzymu (chociaż brano ją już za franciszkankę podczas wyjątkowo trudnej roboty w Watykanie). Przypomniała sobie, jak śmiesznie było słuchać, kiedy nauczycielka historii sztuki rozpływała się nad tym, że widziała Monę Lisę (choć Kat wiedziała na sto procent, że oryginał z Luwru został podmieniony na kopię w 1862 roku). Zdążyła się całkiem sporo nauczyć, zanim trafiła do Colgan - jednak wiedziała doskonale, że Colgan nie było miejscem, w którym może się podzielić zdobytą wiedzą.
- Nic nie wiem na temat Trinity ani Berna, ani żadnej z tych waszych europejskich szkół, młoda damo, ale tu, w Colgan przestrzegamy pewnych zasad. - Dyrektor uderzył pięścią w stół. - Szanujemy cudzą własność. Przestrzegamy kodeksu honorowego naszej szkoły i praw obowiązujących w tym kraju. Ale Kat wiedziała już, co to honor. Dorastała wśród własnych zasad. A pierwsza zasada rodziny Katariny Bishop była prosta: nie daj się złapać. - Katarino - odezwała się pani Connor. - Czy masz do powiedzenia coś, co mogłoby nam to wyjaśnić? Mogła powiedzieć: „To nie ja" albo „Musiała zajść jakaś pomyłka". Ale jak na ironię, gdyby to był zwykły przekręt, mogłaby bez problemu wywinąć się kłamstwem. Ale mówić prawdę? W tym nie była dobra. Ktoś podrobił jej identyfikator. Podłożył w jej pokoju tablicę rejestracyjną. Ktoś ubrał się tak samo jak ona i postarał się, żeby zarejestrowała to kamera. Została wrobiona. Ale nie miała odwagi powiedzieć tego na głos: ktokolwiek to zrobił, był naprawdę niezły. W ciągu dwudziestu minut walizki Kat były spakowane. Mogłaby zostać dłużej, żeby się pożegnać, ale nie miała z kim. I tak, po trzech miesiącach w Colgan, zaczęła zadawać sobie pytanie, czy dzień, w którym została wydalona ze szkoły z internatem, nie stanie się przypadkiem najdumniejszym momentem w długiej i barwnej historii jej rodziny. Wyobraziła sobie, jak za kilka lat wszyscy zasiądą przy kuchennym stole wujka Eddiego i będą sobie opowiadać, jak to mała Katarina ukradła cudze życie, po czym porzuciła je, nie zostawiając po sobie ani śladu. No prawie, pomyślała, taszcząc walizki przez niegdyś idealnie przystrzyżony trawnik. Do zniszczonej fontanny
na środku placu prowadziły koleiny: błotnista pamiątka, która bez wątpienia przetrwa aż do wiosny. Za plecami usłyszała śmiech i odwróciła się. Niedaleko stała grupka ósmoklasistów i szeptała między sobą, a jeden z nich odważnie wysunął się naprzód. - Eee... - zaczął i zerknął na kumpli, zbierając się na odwagę. - Zastanawialiśmy się... hm. Jak to zrobiłaś? Przed bogato zdobione bramy wjechała długa limuzyna i zatrzymała się przy krawężniku. Otworzył się bagażnik. Kiedy kierowca przyszedł po jej bagaż, spojrzała na chłopaków, a potem po raz ostatni na Colgan. - To naprawdę świetne pytanie. Rozległo się bicie dzwonów. Uczniowie pospiesznie wracali przez plac na lekcje. Kiedy Kat wsiadała do limuzyny, było jej trochę smutno, przynajmniej na tyle, na ile może być smutno osobie, która traci coś, co tak naprawdę nigdy do niej nie należało. Oparła się i westchnęła. - To chyba koniec. I tak rzeczywiście by było... gdyby jakiś głos nie odpowiedział: - Właściwie to dopiero początek.
ROZDZIAŁ 2 Kat podskoczyła. W przytłumionym świetle nie zauważyła postaci, która siedziała na drugim końcu kanapy i uśmiechała się do niej. - Hale? - spytała, jakby chłopak był jakimś przebierańcem. Ale nagle do głowy przyszło jej zupełnie inne pytanie. - Hale, co ty tu robisz? - Pomyślałem sobie, że może przyda ci się taryfa. - Sekretarka dyrektora zamówiła mi samochód. Wzruszył obojętnie ramionami, ale był rozbawiony. - No i jestem, w łodzi podwodnej. Kiedy limuzyna wyjeżdżała z kolistego podjazdu przed szkołą, Hale odwrócił się i wyjrzał przez okno. Kat patrzyła, jak obserwuje szkołę z niewyraźnym uśmiechem, jakby nie istniało takie miejsce na ziemi, w którym musiałby tak naprawdę być. Kat zastanawiała się czasem, czy tego typu pewności siebie nie zapewniła tylko bardzo wiekowa fortuna. A potem zaczęła rozważać, czy było to coś, co da się ukraść. Hale pomachał, kiedy bramy Colgan zaczęły niknąć w oddali. - Żegnaj, Colgan! - Odwrócił się do niej. - Witaj, Kitty Kat.
- Hale, skąd wiedziałeś, że... Ale Kat nie dokończyła. Nagle nie siedziała już na tylnym siedzeniu limuzyny - ale na twardym krześle i wpatrywała się w czarno-białe nagranie z monitoringu, na którym ktoś w bluzie z kapturem biegnie przez plac. Patrzyła na zdjęcie swojego własnego identyfikatora powiększonego na ekranie telewizora. Widziała, jak pan Franklin unosi nad głową powyginaną tablicę rejestracyjną, żeby wszyscy ją zobaczyli. - Hale - westchnęła Kat. - Auto dyrektora? No wiesz? Czy to dla ciebie nie za bardzo oklepane? - Co mam ci powiedzieć? - Hale wzruszył ramionami. -Jestem dość staromodny. Poza tym klasyka ma swoje uzasadnienie. - Oparł się o okno. - Dobrze cię widzieć, Kat. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Też się cieszę, że cię widzę? Dzięki, że przez ciebie mnie wywalili? Czy to możliwe, że jesteś jeszcze większym ciachem? Chyba się za tobą stęskniłam? Zadowoliła się więc słowami: - Mój tata cię do tego namówił? Hale parsknął krótko i pokręcił głową. - Od Barcelony nie odpowiada na moje telefony. - Nachylił się bliżej i szepnął: - Wydaje mi się, że ciągle jest na mnie wściekły. - Tak, to jest nas już dwoje. - Ej! Wszyscy uznaliśmy, że małpa jest świetnie wytresowana. Kat pokręciła tylko głową. - Hale, wywalili mnie przez ciebie. Wyszczerzył się w uśmiechu i skłonił powoli. - Zawsze do usług. - Rozwaliłeś samochód dyrektora. - To W.W. Hale Czwarty kupił ten samochód Franklinowi, czy może zapomnieli o tym wspomnieć? Jasne, miał
zrekompensować pożar, który W.W. Hale Piąty rzekomo wywołał w ósmej klasie - zanim jeszcze zasugerowali, żeby wszyscy żyjący i przyszli W.W.Hale'owie kształcili się gdzie indziej, co mi pasuje, bo teraz uczę się w Instytucie Knightsbury. - Pierwsze słyszę. - Mój tata dostał tydzień temu pismo, że jestem wzorowym uczniem. - Gratulacje - powiedziała z powątpiewaniem. - No wiesz, jestem jedynym uczniem. - Uśmiechnął się w typowy dla siebie sposób. - Oczywiście minus fikcyjnej szkoły jest taki, że drużynę lacrosse'a mają do kitu. W każdym razie, gdyby w Colgan byli precyzyjni, powiedzieliby, że rozwaliłem swój własny samochód. Kat przyglądała się badawczo W.W. Hale'owi Piątemu. Wyglądał na więcej niż swoich szesnaście lat, miał jasno-brązową czuprynę, złocistą karnację i imię, którego pomimo dwuletnich wysiłków jak dotąd nie poznała. - Wątpię, żeby się z tobą zgodzili... Wesley? - powiedziała na próbę. Hale się uśmiechnął. - Pudło. Jak dotąd Kat przerobiła już wszystkie imiona na „Wa",jakie przyszły jej do głowy, ale Hale nie przyznał się ani do Waltera, ani Warda, ani Washingtona. Stanowczo zaprotestował przeciwko Warrenowi i Waverly'owi. Z powodu wzmianki o Watsonie z kiepskim skutkiem wcielał się w Sherlocka Holmesa podczas podróży kolejowej do Edynburga. A Wayne brzmiał tak beznadziejnie, że nawet nie próbowała. Hale to był Hale. A to, że nie wiedziała, co oznaczają „W" przy jego nazwisku, nieustannie jej przypominało, że są w życiu rzeczy, których nie da się ukraść, można je wyłącznie dostać.
Co oczywiście nie powstrzymywało jej od kolejnych prób. - A więc kiedy włamałaś się do szkolnej bazy danych? - spytał Hale. - Tydzień temu? - Kat poczuła, że się czerwieni. - Ale nic na mnie nie znalazłaś, co? - Uniósł brwi. - Kat - wyszeptał jej imię. - To takie słodkie. I niewinne. Do twarzy ci z naiwnością. - Nie przyzwyczajaj się. Pokręcił głową. - Bez obaw. Samochód wypełniał cichy jak szept warkot silnika, a oni mknęli drogą za miastem. - Czemu to zrobiłeś, Hale? - Nie pasowałaś tam. - Czemu to zrobiłeś? - powtórzyła, tracąc cierpliwość. - Nie żartuję, Hale. - Ja też nie, Kat. - Jest... - Dla ciebie robota. Tylko dla ciebie - uściślił, zanim zdążyła zaprotestować. Wzgórza robiły się coraz bardziej strome. Liście wirowały na wietrze, a słońce połyskiwało na jeziorze w oddali. Ale Kat nie spuszczała oczu z Hale'a. - Nie chcę roboty. - Tę zechcesz. - Wypisałam się z rodzinnego biznesu. Nie dotarło do ciebie? - Okej. - Skrzyżował ręce na piersi i rozparł się wygodniej na siedzeniu. Oparł głowę i zamknął oczy. Mogłaby przysiąc, że już zasypiał, gdy nagle spytał: -Az rodziny też się wypisałaś?
ROZDZIAŁ 3 Ze wszystkich domów, jakie posiadała rodzina Hale'a, jego ulubionym nie był penthouse przy Park Avenue (zbyt pretensjonalny), mieszkanie w Hongkongu (za głośne), ani nawet rezydencja na Martha's Vineyard (zdecydowanie za dużo piasku). Nie, najmłodszy z Hale'ow był szczerze przy- wiązany tylko do starej, dwustuczterdziestohektarowej posiadłości na wsi w stanie Nowy Jork. A przynajmniej było to jedyne miejsce, o którym w ogóle wspominał... - Jesteśmy w domu. Hol był wysoki na dwa piętra i szeroki na co najmniej dziesięć metrów. Hale szedł przed nią, szybko mijając Moneta w korytarzu, jakby dzięki temu miała go nie zauważyć - albo nie ukraść. Skinął na schody. - Marcus przygotował dla ciebie błękitny pokój. Jak chcesz, możesz iść na górę. Albo możemy wyjść na werandę i poprosić Marcusa, żeby przyniósł ci coś do jedzenia. Jesteś głodna? Nawet nie spytałem. Chcesz... - Chcę, żebyś mi powiedział, co jest grane. Po kilku godzinach wpatrywania się w mijane pejzaże Nowej Anglii i przysłuchiwania się chrapaniu Hale'a, Kat miała dość knucia i obmyślania strategii, jak odzyskać utracone życie w szkole z internatem. Nie miała szczególnego
wyboru, więc sięgnęła po najstarszą i najlepiej sprawdzoną metodę każdego złodzieja - żeby dostać to, co chce, po prostu ładnie poprosiła. - Proszę, Hale. Ale on nie odpowiedział. Skupiony szedł głównym korytarzem i prowadził Kat do ciemnego pokoju, w którym nigdy wcześniej nie była. Przez okna zajmujące jedną ścianę wpadała poświata księżyca. W pokoju były regały z książkami, skórzane kanapy, karafki z brandy i stęchły zapach starych cygar i jeszcze starszych pieniędzy. Kat nie miała wątpliwości, że to był ważny pokój. Dla ważnych męż- czyzn. Ale minęła bez namysłu Hale'a... i nagle zobaczyła obraz. Czuła się tak, jakby podchodziła do okna z widokiem na inny kraj, na inne stulecie. Przyglądała się intensywnym kolorom i mocnym pociągnięciom pędzla. - Piękny - szepnęła, podziwiając w świetle księżyca dzieło starego mistrza. - Vermeer. Odwróciła się do chłopaka, który nadal stał przy drzwiach. - Kradziony. - Co mogę powiedzieć? - Hale stanął za nią i przyglądał się obrazowi nad jej ramieniem. - Poznałem bardzo miłego faceta, który zapewniał mnie, że ma najlepszy system zabezpieczeń w całym Stambule. - Czuła jego ciepły oddech na karku. - Mylił się. Ani drgnęła, kiedy Hale podszedł do biurka na drugim końcu rozległego pokoju, podniósł słuchawkę i powiedział: - Marcus, jesteśmy. Możesz przynieść coś... tak. W bibliotece. - Zasłonił ręką słuchawkę. - Lubisz peklowaną wołowinę? - Spiorunowała go wzrokiem, ale on tylko się uśmiechnął. - Uwielbia! - zawołał. Odłożył słuchaw-
kę i rozsiadł się na jednej ze skórzanych kanap, jakby był u siebie, a ona musiała sobie przypomnieć, że przecież naprawdę tak było. - No więc - powiedział i uśmiechnął się lekko. - Tęskniłaś za mną? Dobry złodziej potrafi świetnie kłamać. To jedna z niezbędnych umiejętności, narzędzie, sztuka. Pomyślała sobie jednak, że chyba dobrze, że porzuciła to życie, bo kiedy powiedziała: „Nie", Hale tylko uśmiechnął się szerzej. - Naprawdę się cieszę, że cię widzę, Kat. - Lepiej sobie przypomnij, kim jestem, zanim spróbujesz mnie oszukać. - Nie. - Pokręcił głową. - Tylepiej sobie przypomnij, kim jesteś. Chcesz wrócić do Colgan? Potym, jak cię od nich uwolniłem? - Colgan nie było takie złe. Mogłam być normalna. Hale się roześmiał. - Uwierz mi: w Colgan to ty nigdy byś nie była całkowicie normalna. - Mogłabym być tam szczęśliwa. - Wyrzucili cię, Kat. - Bo mnie wrobiłeś! Wzruszył ramionami. - Niech ci będzie. - Rozpostarł ręce na oparciu kanapy. - Wkopałem cię, bo mam dla ciebie wiadomość. - A twoja rodzina nie ma przypadkiem sieci komórkowej? - Ale bardzo małą. - Rozsunął leciutko dwa palce, żeby to zobrazować. - Poza tym tę wiadomość lepiej przekazać w cztery oczy. - Myślałam, że mój tata nie rozmawia z... - urwała. Hale pokręcił głową. Wszystko nagle do niej dotarło. Siadła na kanapie naprzeciwko i spytała: - A więc co słychać u wujka Eddiego?
- Wszystko świetnie. - Kiwnął lekko głową. - Przesyła buziaki. Mówił, że Colgan pozbawi cię duszy. - Zaczęła protestować, ale ją szybko uciszył. - Ale nie o tę wiadomość chodzi. - Hale - westchnęła, trochę zmęczona. - Kat - przedrzeźniał ją. - Chcesz wiedzieć, co wujek Eddie kazał ci przekazać, czy nie? - Chcę. - Powiedział, że musi je oddać. - Co? - Była pewna, że źle zrozumiała. - Co wujek Eddie musi oddać...? - Nie. Tak brzmi wiadomość. Cytowałem. „Musi je oddać". Pokręciła głową. - Nie rozumiem. - Był skok, Kat. Tydzień temu. We Włoszech. - Nic nie wiem o żadnym skoku - upierała się Kat, a potem przypomniała sobie, że przecież wypadła z obiegu. Z ich świata. Z życia. Znała menu stołówki w Colgan na każdy dzień tego miesiąca, ale... - Prywatna kolekcja - ciągnął. - Najwyższej klasy obrazy. Najwyższej klasy zabezpieczenia. Najwyższe ryzyko. Dwa, może trzy zespoły na świecie mogłyby to zrobić, a... - Mój tata jest pierwszy na liście? Hale pokręcił głową. - Nie ma żadnej listy. Jest tylko... - Tata. - Siedziała przez chwilę i rozmyślała, a potem westchnęła. - No i? - spytała. Nagle wszystko wydało się jej absurdalne. - No i co? Tym się zajmuje, Hale. Wszyscy się tym zajmujemy. Dlaczego tym razem to problem? Wstała i ruszyła do drzwi, ale poderwał się w jednej chwili i złapał ją za nadgarstek. - Bo tak, Kat. Ten facet - ten od obrazów - to zły człowiek.
- Jestem córką Bobby'ego Bishopa, Hale. Znam mnóstwo złych ludzi. Spróbowała się wyrwać, ale Hale przywarł do niej. Jego ręce grzały jej skórę. Kiedy zaczął szeptać, w jego głosie pojawił się nowy rodzaj zniecierpliwienia. - Posłuchaj, Kat. Ten człowiek nie jest zły w takim sensie jak twój tata albo wujek Eddie. - Odetchnął głęboko. -Albo ja. Nazywa się Arturo Taccone i jest zły w zupełnie inny sposób. W ciągu tych dwóch lat, od kiedy go poznała, widziała na jego twarzy mnóstwo emocji: rozbawienie, zainteresowanie, znudzenie. Ale nigdy wcześniej nie widziała przerażenia i przyprawiło ją to o dreszcze. - Chce dostać z powrotem swoje obrazy. - Głos Hale'a był teraz łagodniejszy. Zniknęła ostrość, a w jej miejsce pojawiło się coś innego. - Jeśli nie dostanie ich w ciągu dwóch tygodni, to... - Najwyraźniej nie miał ochoty mówić, co się stanie, ale nie było takiej potrzeby. Kat nie chciała tego usłyszeć. Opadła z powrotem na kanapę, nie mogąc sobie przypomnieć, kiedy ostatnim razem aż tak ją zatkało. Ale z drugiej strony nie pamiętała też, kiedy ostatnim razem została wrobiona w przestępstwo, wyrzucona ze szkoły z internatem, do której dostała się dopiero po trzech miesiącach snucia intryg, a potem dosłownie porwana przez chłopaka, który mógł sobie kupić Moneta, ale nie potrafił się po- wstrzymać, żeby nie ukraść Vermeera. W tych okolicznościach nie powinno nikogo dziwić, że ją zatkało. - Tata był zawsze bardzo ostrożny - powiedziała cicho. - Twój tata miał zwykle przy sobie ciebie. Kat jadła kanapkę z peklowaną wołowiną. Popijała lemoniadę. Była niemal pewna, że Hale jej się przygląda, ale to dlatego, że to był Hale, a dziewczęca natura nie pozwalała
jej zapomnieć o jego obecności. Poza tym siedziała cicho jak myszka. Jej rodzina byłaby z niej dumna. Godzinę później Marcus prowadził ją na górę po szerokich schodach, a ona patrzyła na niego, zgadując, czy siwowłosy mężczyzna był bliżej pięćdziesiątki, czy raczej osiemdziesiątki. Przysłuchiwała się, czy mówił raczej ze szkockim, czy z walijskim akcentem. Ale przede wszystkim zastanawiała się, dlaczego Marcus był jedynym służącym, którego kiedykolwiek widziała w Planet Hall. - Pozwoliłem sobie umieścić panienkę w pokoju pani Hale. Marcus otworzył szerokie podwójne drzwi i Kat już chciała zaprotestować - w rezydencji było ostatecznie czternaście sypialni. Ale wtedy Marcus zapalił światło, a ona wciągnęła w płuca stęchłe powietrze w czystym, ale zaniedbanym pokoju. Znajdowało się w nim wielkie łóżko, szezlong i co najmniej dwadzieścia poduszek w jedwabnych poszewkach, wszystkie w różnych odcieniach niebieskiego. Pięknie, ale smutno, pomyślała. Pokój musi czuć bicie czyjegoś serca. - Gdyby panienka czegoś potrzebowała - odezwał się Marcus od drzwi - znajdzie mnie panienka pod numerem siódmym w telefonie domowym. - Nie - wymamrotała. - To znaczy tak. To znaczy... niczego nie potrzebuję. Dziękuję. - Dobrze, panienko - powiedział i złapał za klamkę. - Marcusie? - Zatrzymała go. - Czy rodzice Hale'a... To znaczy pan i pani Hale... Kiedy wracają? - spytała, zastanawiając się, co jest gorsze: kiedy rodzice umrą czy kiedy po prostu ich nie ma. - Pani nie będzie potrzebowała pokoju, panienko. - Czy kiedykolwiek zaczniesz mówić do mnie Kat, Marcusie? - Nie dziś, panienko. - Po czym powtórzył łagodnie: -Nie dziś.
Zamknął drzwi, a Kat słuchała, jak w długim korytarzu cichną jego kroki. Położyła się na pustym łóżku matki Hale’a, czując na skórze zimną pościel. Czuła się strasznie samotna w tym wielkim pokoju, myślała o swoim tacie i wujku Eddiem, o porsche speedsterze i o Monecie. Mijały godziny. Jej myśli zaczęły się zlewać i przypominać obraz impresjonisty, a ona wiedziała, że jest za blisko, żeby widzieć wszystko wyraźnie. Zaczęła myśleć o przestępstwach, jak nieraz w ciągu ostatnich piętnastu lat - od dnia, kiedy ojciec obiecał jej lody, jeśli będzie krzyczeć i nie przestanie, aż jeden ze strażników przed Tower of London opuści swoje stanowisko i przyjdzie zobaczyć, co się dzieje. Usłyszała słowa Hale'a: „Zwykle miał przy sobie ciebie". Zeskoczyła z łóżka i zaczęła grzebać w torbach w poszukiwaniu paszportu. Otworzyła go i przy swoim zdjęciu w rudej peruce zobaczyła nazwisko Melanie 0'Hara. Znów zaczęła szperać i otworzyła kolejny dokument: Erica Sampson, szczupła blondynka. Trzy kolejne próby przywołały trzy kolejne wspomnienia, aż wreszcie Kat znalazła... siebie. Odłożyła na bok resztę paszportów. Na razie. Potem podniosła słuchawkę i wybrała numer. - Marcusie? - Tak, panienko? - odpowiedział, trochę zbyt przytomnie jak na czwartą nad ranem. - Chyba muszę wyjechać. - Oczywiście, panienko. Jeśli zerknie panienka koło telefonu, zobaczy panienka, że pozwoliłem już sobie... I wtedy Kat coś zobaczyła - kopertę. Bilet lotniczy. Ósma rano, pierwsza klasa do Paryża.
ROZDZIAŁ 4 Kat uwielbiała Paryż. Pamiętała, jak mieszkała tam z rodzicami - jadła rogaliki, była w piramidzie i niosła sześć czerwonych baloników. Dopiero wiele lat później uświadomiła sobie, że to nie było zwykłe rodzinne wyjście - tak naprawdę robili rekonesans w Luwrze. Mimo to uśmiechnęła się do swoich wspomnień, kupiła ciastko w ulubionej kawiarence ojca i wyszła z nim na dwór, na chłodny wiatr. Zadrżała lekko i pożałowała, że nie zabrała cieplejszego płaszcza. Po drugiej stronie placu zobaczyła sklep, w którym mama kupiła jej na Gwiazdkę parę czerwonych pantofelków z lakierowanej skórki. Żałowała wielu rzeczy. - Wiem, że wujek Eddie mówił, że jest w Paryżu, ale pewnie będę potrzebowała dnia albo dwóch, żeby go znaleźć - oznajmiła Marcusowi, który podrzucił ją na lotnisko. - Oczywiście, panienko - powiedział w sposób, który sugerował, że swoje wie; i jakimś cudem, jak zwykle, miał rację. Może i nazwisko, adres oraz numer telefonu Bobby'ego Bishopa ciągle się zmieniały, ale Kat znała swojego ojca, a to, jak się okazało, wystarczyło, żeby go znaleźć. Był pół przecznicy dalej, kiedy go zobaczyła. W jego gęstych i lekko kręconych ciemnych włosach pojawiły się pierwsze ślady siwizny. Stawiając długie kroki, podniósł
kołnierz ciemnego kaszmirowego płaszcza dla ochrony przed wiatrem i szedł w tłumie - nie za wolno, nie za szybko. Kat wróciła szybko do cukierni, kupiła czarną kawę i wyszła z parującym kubkiem na zewnątrz, spodziewając się, że go zobaczy - jak zatrzymuje się z zaskoczeniem na jej widok. Ale kiedy wyszła na ulicę i wpatrzyła się w tłum, szukając jego twarzy i dobrze znanego kroku, jego już nie było. Minął ją? Przez chwilę martwiła się, że może już go nie znajdzie. Albo co gorsza, że znajdzie go za późno. Ruszyła w tym samym kierunku co on i już chciała go zawołać, ale nagle zatrzymała się instynktownie i odwróciła. Zobaczyła go, jak stoi na środku placu pośród dużej grupy turystów i słucha przewodnika, opowiadającego o czymś przy brzegu fontanny. Najwyraźniej nie widział, jak wymija hordy turystów i grzebiących w ziemi gołębi. Kiedy stanęła obok niego, nie było uścisków ani powitań. - Mam nadzieję, że to dla mnie - powiedział, nie spuszczając wzroku z mężczyzny, który mówił szybko po rosyjsku. Kat nie wiedziała, czy ma się złościć, czy dziwić jego zwyczajnemu tonowi - jakby wcześniej się tu umówili, a on się jej spodziewał. Podała mu kawę i patrzyła, jak obejmuje zziębniętymi rękami ciepły kubek. - Nie masz rękawiczek? - spytała. Uśmiechnął się i upił łyk. - Nie kiedy mam wolne. Złodzieje nie mogą za dużo wymagać - dość ironiczne, ale prawdziwe. Nie wprowadzaj się do miejsca, z którego nie możesz tak po prostu odejść. Nie posiadaj niczego, czego nie możesz bez żalu porzucić. Takimi zasadami rządziło się życie Kat - jej świat. Kiedy tak patrzyła, jak ojciec
popija gorącą kawę i uśmiecha się do niej znad kubka, pomyślała, że żaden złodziej nie powinien kochać nikogo tak bardzo, jak ona kochała ojca. - Cześć, tato. W pobliskim kościele zaczęły bić dzwony. Gołębie poderwały się do lotu. A ojciec zerknął na nią kątem oka i powiedział: - Wiem, że Colgan to dobra szkoła, kochanie, ale wydaje mi się, że Paryż to trochę za daleko jak na szkolną wycieczkę. - Wiem, wiem, ale mamy ferie. - Nie chciała wiedzieć, dlaczego znacznie łatwiej było jej okłamać swojego ojca, niż powiedzieć prawdę dyrektorowi. - Chciałam zobaczyć, jak się masz. Kolejny łyk. Kolejny uśmiech. Ale tym razem nie spojrzał jej w oczy. - Chciałaś sprawdzić, czy plotki są prawdziwe - powiedział, a Kat poczuła, że jej twarz płonie na chłodnym wietrze. - Kto się wygadał? - spytał ojciec. - Wujek Eddie? Hale? - Pokręcił głową i wycedził przez zaciśnięte zęby: -Zamorduję tego dzieciaka. - To nie jego wina. - Tak jak w Barcelonie, co? - No... - Zauważyła, że powtarza słowa Hale'a: -Wszyscy stwierdziliśmy wtedy, że małpa jest świetnie wytresowana. Ojciec parsknął śmiechem. - Tato... - Skarbie, uwierzysz mi, jak powiem, że w zeszłym tygodniu nie robiłem żadnego skoku we Włoszech? - Dzwony przestały bić, a przewodnik wrócił do przerwanej opowieści. Ojciec Kat rozejrzał się po placu i zniżył głos: - A gdybym ci powiedział, że mam niepodważalne alibi? - Masz alibi? - spytała. - Przysięgasz?