Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony239 235
  • Obserwuję258
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań152 335

Antologia SF - Ksiega strachu tom 2

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
EBooki prywatne

Antologia SF - Ksiega strachu tom 2.pdf

Ankiszon EBooki EBooki prywatne ANTOLOGIE Antologia SF - Księga strachu
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 289 stron)

Księga strachu TomII 2007

Wydanie polskie Data wydania: 2007 Projekt okładki: Jakub Jabłoński Opracowanie graficzne okładki: Studio Libro Wydawca: Agencja Wydawnicza RUNA 00-844 Warszawa, ul. Grzybowska 77 lok. 408 tel./fax: (0-22) 45 70 385 e-mail: runa@runa.pl ISBN: 978-83-89595-40-9 Wydanie elektroniczne: Trident eBooks

Anna Brzezińska Ulica

Myślę, że w każdym mieście jest ulica, przed którą matki ostrzegają dzieci. Nie waż mi się tam wchodzić, mówią. Ani jednego kroku, powiadam. Pies pana Gergely’ego poszarpie ci nogę. Szalony syn pana Balinta potrąci cię skuterem. Zsuniesz się do wykopu i złamiesz rękę. Spadniesz z kładki nad trasą szybkiego ruchu i skręcisz sobie kark. Porwiesz świąteczne spodnie na drutach sterczących z żelbetu. Idź bokiem, idź skrótem. Nie zaglądaj do studni przy cmentarnej bramie. Nie przełaź przez przejazd kolejowy. Omiń plac budowy. Trzymaj się z daleka od rzeki. Tyle że naszej ulicy nie dało się obejść. Wszyscy o tym wiedzieli, nawet my, dzieci bawiące się na ciasnych podwórkach kamienic. Niektórzy jednak próbowali. Po dzielnicy chodziły słuchy o matkach, które, kiedy nadchodził czas, zamykały córki w przepastnych mieszkaniach o wysokich, nieskazitelnie białych sufitach, tak jakby girlandy wapiennych stiuków mogły je odgrodzić od niebezpieczeństwa. Ojcowie wywozili synów daleko, na drugą stronę rzeki, do jednej z willowych dzielnic, przycupniętych na zboczach pagórków, czy jeszcze dalej, za wzgórze zamkowe i ogromny posąg Macierzy Narodu z rozerwanymi kajdanami na rękach, górujący nad miastem jak kamienna wieża z dawnych opowieści. Oczywiście na darmo. Uliczka bowiem otwierała się niespodziewanie przed ich dziećmi pomiędzy kuchnią i jadalnią, za rogiem starego dębowego kredensu, który tkwił tu od niepamiętnych czasów i na boku, dokładnie na wysokości oczu, miał dziwne, zatarte od pasty do polerowania i zabliźnione świeżą warstwą lakieru ślady po kulach. Albo odnajdowała ich w dolinie, w grocie pełnej sezonujących beczek, tuż po winobraniu, kiedy w rozgrzanym powietrzu wisi ciężki, słodkawy kurz, a smak moszczu przytępia czujność. Mówiliśmy o niej po prostu bezimienna, bo nikt w istocie nie pamiętał ani nie potrafił odgadnąć jej nazwy. Czasami zaś zwano ją zagubiona, ponieważ w przeciwieństwie do krewniaczek, czcigodnych arterii, po których mknęły tramwaje i rozjazgotane ciężarówki, bądź podupadłych zaułków, dożywających swoich dni w cieniu wyliniałych barów i salonów masażu o szczelnie przesłoniętych oknach, ona pojawiała się i znikała wedle własnego uznania, nieprzypisana do jednego miejsca i nieoznaczona na żadnej mapie. Wprawdzie pan Bak, właściciel antykwariatu, utrzymywał niegdyś, że potrafi ją odnaleźć na starych planach miejskich, ale kiedy je rozkładał, pożółkłe i kruche ze starości, okazywało się, że sam nic nie potrafi odczytać, opisano je bowiem w obcym języku, w mowie tamtych, którzy stąd odeszli. Nasi rodzice przez chwilę wpatrywali się z niepokojem w rzędy znaków, lecz potrafili odgadnąć z nich tyle samo, ile ze śladów wronich łap na śniegu czy wzorów sadzy nad kominem. Potrząsali głowami, pochyleni nad plątaniną wyblakłych linii, które, jak im się

wydawało, zostały nakreślone wedle zasad zupełnie innej geometrii, i na darmo usiłowali je dopasować do znanych ulic czy bulwarów. W końcu odchodzili zagniewani, nie żegnając się z panem Bakiem, a potem długo odwracali wzrok, kiedy w drodze do piekarni albo rzeźnika mijali witrynę jego sklepu. Szyby antykwariatu powoli zasnuł kurz, w narożnikach okien pojawiły się pajęczyny i, zrazu nieśmiałe, powoli rozwijały się coraz szerzej jak egzotyczne kwiaty, aż wreszcie do wnętrza mogła się przebić jedynie odrobina światła. Właściciel tkwił gdzieś w tej mrocznej głębi, z braku klientów skazany na towarzystwo swych ksiąg, bezużyteczny jak one. Jedynym znakiem jego istnienia stała się kłódka. Za dnia otwarta, zwisała smętnie ze skobla, wieczorem zaś nieodmiennie spinała ramiona żelaznej sztaby, którą pan Bak zainstalował na drzwiach w obawie – wzruszająco naiwnej – przed hordami złodziei dybiącymi na jego skarby. Jednakże złodziei od dawna bardziej interesowały dyskoteki i kawiarnie, pełne podpitych cudzoziemców, nie zwracali więc najmniejszej uwagi na maleńki sklepik. Większość najpewniej w ogóle nie pamiętała o jego istnieniu, zresztą urodzili się w wiele lat po tamtej pierwszej zimie, zimie cudów, kiedy nasi dziadkowie i rodzice powoli wprowadzali się do wyludnionych domów, rąbali na opał krzesła czy stoły o dziwnie wygiętych, ozdobionych roślinnymi motywami nogach, wyciągali z masywnych, mieszczańskich szaf cudze pelisy i bekiesze i w wyziębłych kuchniach spijali z butelek resztki skwaśniałego wina. Żaden nie oglądał w tamtych czasach pana Baka. W przeciwieństwie do wielu innych bynajmniej nie uszczęśliwił go cały ten dostatek, który mógł teraz zebrać bez wysiłku i bez żadnej własnej zasługi. Moja matka powiedziała kiedyś, że jego jedyny syn zginął tuż przed wyzwoleniem – jak reszta uliczników, którzy gnieździli się w budach przy nabrzeżnym bulwarze, bawił się, przebiegając przez ulicę tuż przed oficerami w czarnych mundurach. Wśród dzieci uchodziło to za nie byle jaką odwagę i dostarczało im mnóstwo uciechy, zwłaszcza jeśli żołnierz zmylił krok albo musiał się zatrzymać, klnąc głośno w swoim gardłowym języku. Ale tamtego dnia synek pana Baka potknął się na wystającym kamieniu i przewrócił tuż przed skórzanymi, wypolerowanymi jak lustro butami, a oficer uniósł go bez wysiłku i roztrzaskał jego głowę o murek nabrzeża. Dlatego pan Bak krążył ze spopielałą twarzą wśród ruin, wygrzebywał spod zwałów cegieł książki, wygładzał ich kartki, otrzepywał je ze śniegu i ceglanego pyłu, po czym pracowicie układał w stertach pod ścianami opustoszałego antykwariatu. Zadymka nawiewała śnieg przez dziurę w dachu, wyrwaną przez pocisk podczas ostatniego bombardowania, a on kulił się pomiędzy coraz wyższymi zwałami ksiąg, lecz nie potrafił ich odczytać, ponieważ spisano je w języku, którego niechętnie uczono niewiernych. I tak też umarł, długo, długo później. Minęło kilka dni, zanim sąsiedzi spostrzegli, że nie zamyka już kłódki: nocą wiatr klekotał nią głucho o kamienną ścianę. Stary pan Bak – nikt nie potrafił zliczyć, ile przeżył lat – tkwił przy ladzie, skulony pod połataną, wygryzioną

przez mole bekieszą, zapewne pamiętającą jeszcze czasy cesarsko-królewskich balów. Twarz jednak miał pogodną i szczęśliwą, zupełnie jakby udało mu się nareszcie rozszyfrować jedną z tych obcych, niepojętych opowieści, wśród których spędził większość życia. Po nim nikt więcej nie próbował tej sztuki. Skoro minął stosowny czas i nie zgłosił się żaden spadkobierca, władze postanowiły przekazać księgi do czytelni. Jednakże ani pospolite miejskie biblioteki, ani niezliczone filie uniwersyteckiej, ani nawet najbardziej arystokratyczna z nich, biblioteka akademii, gdzie wciąż ci sami profesorowie przesiadywali, póki tweed ich marynarek nie zlał się wreszcie z wytartym aksamitem, którym obito pozapadane fotele, nie wyraziła najmniejszego zainteresowania darowizną. Ostatecznie pod antykwariat podjechała zwykła ciężarówka, a robotnicy wrzucili bez ceremonii książki na pakę i zawieźli na przemiał. Nie zauważyliśmy wcale ich zniknięcia, wszystko bowiem wydarzyło się bladym świtem, kiedy ulice nadal drzemały, z rzadka tylko niepokojone dzwonkiem tramwaju. Padał śnieg i płatki spadały na księgi, co nie przydarza się codziennie ich rodzajowi i co niektórym zapewne przypomniało tamtą odległą zimę, kiedy budynki waliły się nagle wokół nich, a omszałe, wygładzone palcami pokoleń ściany domowych bibliotek rozpadały się jak budowle z zapałek. Tak czy inaczej, pan Bak zniknął i odtąd nikt więcej nie spekulował nad tajemnicą ulicy. W każdym razie nikt z dorosłych: zbyt dobrze wyuczyli się porzekadła, że nie należy mówić o sznurze w domu wisielca. Bo przecież mieszkaliśmy pod dachami zmarłych, przechadzaliśmy się po ich korytarzach i galeriach, okalających na piętrach nasze podwórza, wieszaliśmy koszule na wieszakach ozdobionych dziwacznymi napisami i zamykaliśmy je w starych szafach, choć nie obstalował ich pradziadek żadnego z nas, jedliśmy z ich porcelanowych talerzy i czerpaliśmy zupę srebrnymi łyżkami, na których widniały wciąż na wpół zatarte monogramy, a wieczorami, jeśli nastrój był odpowiedni, zapalaliśmy świece w świecznikach pamiętających jeszcze rytualne śpiewy. Już jako dziecko rozumiałam instynktownie, że nie powinnam pytać o ich dawnych właścicieli, nie powinnam się zastanawiać, skąd przywędrowały te wszystkie rzeczy, kto sypiał kiedyś na naszej empirowej kanapie i pisywał listy przy eklektycznym biurku w gabinecie taty. Te przedmioty po prostu istniały wśród nas, pojawiły się w równie oczywisty i nieuchronny sposób, jak korale na jarzębinie lub kasztany na kasztanowcach, i jeśli była z nimi związana jakaś tajemnica, należała do zakazanego świata dorosłych. Jednakże szybko pojęłam, że wszystko to łączyło się jakoś z bezimienną ulicą. W naszej kamienicy rodziło się wówczas dużo dzieci i co jakiś czas nad głowami kobiet, wieszających pranie na sznurach przeciągniętych w poprzek podwórza, zapadało głuche milczenie. Matka w takie dni głośniej trzaskała drzwiami, wciągając na nasze trzecie piętro ciężkie wiadra z węglem, i niecierpliwie szarpała moje włosy grzebieniem, jeśli sama nie umiałam ich rozczesać i spleść w schludne warkocze. Wiedziałam wówczas nieomylnie, że któreś z dzieci odnalazło ulicę, czy też raczej ulica je odnalazła. Niektóre nie pojawiały się więcej i

wówczas okna jednego z mieszkań przyoblekał kir, a nad galeriami niosło się zwierzęce zawodzenie żałobniczek. Większość jednak powracała, choć odmieniona. My, maluchy, oczywiście mieliśmy zwyczaj straszyć się ulicą. Przekonywaliśmy się nawzajem, że jest to miejsce, gdzie ożywają potwory z nocnych koszmarów i gdzie mieszkają te bardziej swojskie, codzienne straszydła, takie jak beznogi pijaczyna Gergely, w którego rzucaliśmy ulęgałkami, łysa Ersebet, która żyła w szałasie nad rzeką i podobno parała się nierządem jeszcze podczas wojny, ale teraz nawet milicjanci tylko odganiali ją ze śmiechem, kiedy opowiadała, jakie przyjemności wyczarują jej bezzębne usta; albo stuknięta żebraczka Fruzsina – jej baliśmy się najbardziej, potrafiła bowiem przyczaić się nieruchomo w bramie, podobna do sterty śmierdzących, burych szmat, po czym znienacka wbijała w nogę przechodzącego dziecka zimne, starcze paluchy. Z nieodgadnionego powodu bawił ją nasz strach, zanosiła się chrapliwym śmiechem, podczas gdy jej ofiara szarpała się i wrzaskliwie wzywała pomocy. Trwało to, aż matki się wreszcie zbuntowały, znużone praniem zasikanych ze strachu rajstop czy spodenek oraz tłumieniem naszych nocnych wrzasków, i wyruszyły na skargę do komitetu. Panowie sprawujący pieczę nad dzielnicą wysłuchali ich, pokiwali z troską głowami, po czym oddalili się do spraw znacznie bardziej istotnych. Ale Fruzsina nie pojawiła się w naszej kamienicy ani tego dnia, ani następnego, ani tydzień później, aż stało się oczywiste, że nie będzie nas więcej prześladować i nie znajdziemy jej nawet na śmietniku przy najbliższej stacji metra, gdzie miała budę, skleconą z papy i tekturowych pudeł. Bezimiennej ulicy nie umieliśmy jednak pozbyć się równie łatwo jak szalonej żebraczki. Była sprytniejsza niż bezpański pies i jak on gryzła znienacka. Czasami przez długie tygodnie nie dawała znaku życia, kryła się pomiędzy kasztanowymi bulwarami i zaułkami brukowanymi kocimi łbami albo drzemała wzdłuż ścian zrujnowanych fabryk. Mogliśmy wtedy bezpiecznie biegać do szkoły, włazić przez wybite okna do opuszczonych magazynów na bocznicy kolejowej, ścigać się na ruchomych schodach do metra, wyprawiać do lunaparku na wyspie, włóczyć po placach budowy i rozbiórkach, zakradać do zakazanych łaźni i jeździć na gapę tramwajami aż na drugą stronę rzeki – słowem, napawać się tymi absolutnie zakazanymi rzeczami, które robi się w tajemnicy przed rodzicami i które przynoszą najwięcej uciechy. I kiedy nabieraliśmy już poczucia bezpieczeństwa, ulica uderzała raz za razem, w ciągu zaledwie tygodnia wciągając w trzewia troje czy czworo z nas. – Zatrzymali tu tylko jedną ulicę – powiedziała pewnego dnia moja matka – a jednak zdołali odebrać nam całe miasto. Mimo to wierzyłam, że uda mi się tę bezimienną grozę oszukać. Zresztą każde z nas wymyślało sposoby, aby się jej wymknąć, na wszelki wypadek nie wyjawiając ich nikomu, choćby i najlepszym przyjaciołom. Ulica była bowiem dla nas sprawą osobistą, i to bardziej niż nowe buty starszego brata (które jeszcze wczoraj rozpierały się dumnie za witryną

jednego z tych sklepów dla obcokrajowców, tam gdzie teraz ziała wybita szyba) albo podsiniaczone oko matki, pokryte grubą warstwą pudru i wymalone dla niepoznaki niebieskim cieniem. Maluchy potrafiły jeszcze o niej rozmawiać, nieświadome, że pewnych sekretów nie powinno się tykać, że usta pękają od nich i krwawią jak od lodowych sopli, które odrywaliśmy z rynien i ssaliśmy w drodze do szkoły, że lepiej wyrzucić ją nawet z pamięci, bo kiedy przyjdzie czas, i tak upomni się o nas, nieprzejednana i niepojęta w swojej zaciekłości. Ale w miarę dorastania coraz rzadziej o niej rozmawialiśmy – zupełnie jak dzikie zwierzęta, kiedy odwracają się od pożaru i biegną na oślep przed siebie w rozpaczliwej próbie ucieczki. Odwracaliśmy zatem wzrok, kiedy na twarzach i ramionach przyjaciół dostrzegaliśmy znamiona – znak, że ulica zdołała ich dopaść i odmienić na swoją modłę. Zresztą oni też nie palili się do wyznań. Ulica sprawiała, że już do nas nie należeli, nie śmiali się koło śmietnika ani nie łapali młodych kotów przy piwnicznych okienkach. To był nasz rytuał przejścia, najokrutniejszy, jaki umiałam sobie wyobrazić, własna cienista ścieżka prowadząca w dorosłość. Z całą dziecięcą prostodusznością postanowiłam, że nigdy na nią nie wejdę. Ulica mnie nie doścignie, przecież biegałam szybciej niż jakakolwiek dziewczynka na naszej ulicy i wyprzedzałam też większość chłopców. Byłam sprytna i zwinna, potrafiłam wskakiwać do rozpędzonego tramwaju i przejeżdżać przez most, wczepiona w nagrzany słońcem blaszany zderzak, kiedy srebrne szyny błyskały tuż pod moimi butami – a także wymknąć się konduktorowi i milicji, jeśli któryś z przerażonych pasażerów pociągnął za hamulec bezpieczeństwa. Żadna ulica mnie nie pokona, myślałam sobie. Po prostu mnie nie znajdzie. Każdego dnia wybierałam więc inną drogę do szkoły. Najchętniej w ogóle siedziałabym w domu – chociaż wiedziałam, że w takiej kryjówce na pewno mnie wypatrzy – ale matka nie zgadzała się na podobne zaniedbanie. – Nie masz żadnych innych obowiązków, prócz nauki – mówiła oschłym tonem, który zapewne miał przytłumić moje dziecięce lęki, ale tylko napełniał mnie złością. – Więc nie próbuj się od nich wykręcać. O poranku wręczała mi zapakowane w woskowany papier śniadanie – jabłko i kanapkę z jajkiem albo serem – sprawdzała, czy skóra czarnych bucików jest wypolerowana do połysku, a warkocze starannie zaplecione, wygładzała wykrochmalony na sztywno biały kołnierzyk, po czym stanowczo wypychała za próg. Do tej pory pamiętam kojący dotyk jej ręki na łopatce, mimo że trwał zaledwie chwilę. Zaraz później byłam już na schodach i ciepło powoli ulatniało się z mojej skóry, a kiedy zeszłam na dół i zeskoczyłam z ostatniego stopnia, wyszczerbionego, pokrytego łuszczącym się wzorem z zielonych i niebieskich kamyczków, witał mnie chłodny wicher z ulicy i rozdmuchiwał resztki matczynej obecności. Na naszej ulicy zawsze wiało, nawet w największe upały – długa pierzeja wysokich secesyjnych kamienic tworzyła naturalny ciąg, zasysający powietrze w głąb miasta. Gdy szłam do szkoły, podmuchy układały się za moimi plecami w sprężystą poduchę, popychając

mnie naprzód, a gdy wracałam, oczy łzawiły mi od wichru i pyłu. I czasami wydawało mi się, że wiatr próbuje mnie ostrzec i odepchnąć od tego miejsca – zupełnie jak wiewiórka, która miota szyszkami w Czerwonego Kapturka, zanim ten wejdzie do chatki babuni, lub końska głowa przemawiająca znad bramy zamku do księżniczki – choć przecież dom i tak był najbezpieczniejszym miejscem, jakie znałam. W każdym razie codziennie szłam do szkoły inną drogą i wracałam też najdziwniejszą trasą, jaka przyszła mi do głowy. Potrafiłam przejść na drugą stronę rzeki pod mostem, wspinając się jak małpa po metalowej siatce przypór. Przemykałam po wiaduktach skrajem huczących, wielopasmowych szos, które zbierały ruch samochodowy u stóp zamkowego wzgórza i pospiesznie przepychały go na północ, poza centrum. Znałam też kanały wentylacyjne, prowadzące do tunelu pod górą zwieńczoną statuą Macierzy Narodu, i zamknięte chodniki najstarszej linii metra, gdzie każdego roku wilgoć podchodziła wyżej, powoli zacierając ślady cesarsko-królewskiej świetności. Przerzucałam przez szyję związane sznurówki bucików i boso, żeby wyczuć najdrobniejsze nierówności muru, wdrapywałam się na przypory katedry Świętego Króla, gdzie zastygałam pomiędzy gargulcami, obserwując przepływające w dole statki i promy. Albo dla odmiany szłam po starym torowisku, uderzając patykiem o podkłady i pozwalając, żeby szyny prowadziły mnie pomiędzy opustoszałe magazyny, warsztaty i zdezelowane wagony, które niepostrzeżenie niszczały na zarośniętych badylami bocznych torach. Wszystkie te miejsca zawierały jakąś tajemnicę i ulotną woń zniszczenia, która unosiła się nad całym miastem, choć inni najwyraźniej jej nie wyczuwali. Matka oczywiście nie wykazywała zrozumienia dla mojej wędrowniczej pasji. Przeciwnie, biadoliła nad każdą parą porwanych rajstop. Jej głos falował, wznosił się na teatralną wysokość, bo ostatecznie cała kamienica musiała wiedzieć, jakim niewdzięcznym dzieckiem została obarczona, żeby zaraz potem przejść w piskliwy falset, kiedy wymierzała mi sprawiedliwą karę, głosząc wszem wobec, że za swoje wybryki niebawem będę chodzić goła i bosa. Kłótnia niewiele zmieniała, bo następnego ranka znowu wyruszałam na wyprawę, jednakże każda z nas miała poczucie, że należycie wypełnia swoje obowiązki, a ostatecznie przecież o to chodzi w każdej kochającej się rodzinie. Oczywiście w lamentach o grożącej nam nędzy było sporo przesady. Matka pracowała w tamtych czasach w jednej z hal targowych, nieco już podupadłej, ale pamiętającej czasy sułtanów budowli, którą po wojnie zamieniono w wielki dom handlowy. Kiedy odwiedzałam matkę, najchętniej stawałam na parterze, przy fontannie, i zadzierałam głowę, by podziwiać tę zaprojektowaną z niewiarygodną precyzją, ażurową plątaninę kamienia, metalu i barwionego szkła. Jej cztery piętra wypełniała obfitość niedostępnego gdzie indziej dobra, od karakułowych futer po kaszkę humana dla niemowląt i chińskie piórniki. Moja matka miała dostęp do tych wszystkich wspaniałości, co zapewniało nam z kolei korzyści u zaprzyjaźnionego rzeźnika czy w warsztacie samochodowym.

Samochodem jednak nie cieszyliśmy się długo. Mój ojciec, czarujący niegodziwiec, pracował jako skrzypek na statkach wożących cudzoziemców po rzece. Zaledwie kilka miesięcy po tym, jak pierwszy raz zajechał pod kamienicę tym niesamowitym cudem techniki, który krztusił się i warczał niczym turbina samolotu, kiedy wjeżdżaliśmy stromymi uliczkami starego miasta na wzgórze zamkowe, rozbił go o przydrożną latarnię, wycelowawszy w nią tak starannie, że z jajecznie żółtej tekturowej karoserii pozostała kupka nieszczęścia. Ale nawet kiedy nie było już samochodu, dzieci w kamienicy zazdrościły mi ojca. Chudy, przygarbiony, w wymiętym, za dużym płaszczu, który upodabniał go do stracha na wróble, niósł jednak ze sobą powiew niedostępnego świata, który podglądaliśmy na pokładach statków i przez ogromne przeszklone okna hoteli nieopodal pomnika Poety, gdzie z cudzoziemska ubrani kobiety i mężczyźni pili nasze wino i jedli tokajową roladę albo naleśniki z orzechowym nadzieniem. Zapytałam kiedyś matkę, czy wśród przybyszów są też potomkowie tych, którzy mieszkali tu wcześniej. Uderzyła mnie wtedy dłonią na płask w tył głowy i kazała zamilknąć. Nie biła mnie często, więc rozryczałam się okropnie, bardziej ze zdziwienia niż poczucia krzywdy. Stałyśmy na szczycie schodów do metra, ludzie przyglądali się nam, jedni z przyganą, inni ze skrywaną satysfakcją, jaka często towarzyszy nam w obliczu nieszczęścia bliźnich. Matka, blada i z zaciśniętymi wargami, usiłowała mnie uspokoić, a ja darłam się, darłam się przeraźliwie, póki nagle nie zwymiotowałam na jej odświętne czarne lakierki. I chyba ten wstyd, którego mimowolnie stałam się przyczyną, zatarł w pamięci matki pytanie, które stało się początkiem całej tej katastrofy, bo potem wspominała ją raczej z rozbawieniem, aż stała się wreszcie jedną z tych żenujących anegdot, które powtarza się na rodzinnych uroczystościach. Mój ojciec uczestniczył w nich z rzadka, zaprzątały go zupełnie inne sprawy, związane z życiem na pokładzie statku, w teatralnym foyer albo w holu jednego z tych dekadenckich hoteli, gdzie dzieci dygnitarzy bawiły się z fordanserkami. Jeśli jednak się pojawiał, usadawiał się przy końcu stołu, najlepiej w kącie i w pewnym oddaleniu od innych, jak gdyby chciał w ten sposób zaznaczyć, że nie pasuje do reszty towarzystwa i znalazł się tutaj jedynie z racji przykrego obowiązku. Nabijał fajkę wonnym zagranicznym tytoniem, podczas gdy inni mężczyźni ćmili miejscowe cuchnące papierosy, i bez słowa wpatrywał się w przestrzeń. W wyborze trunków nie był jednak równie wybredny. Pił wszystko – palinkę, gruszkówkę, tokaj, wino i beherovkę, która z rzadka gościła na naszym stole, bo matka dostawała mdłości od samego jej zapachu. Napełniał kieliszek za kieliszkiem, nie oglądając się na sąsiadów, w równym rytmie, jak człowiek, który ma do wykonania pewien obowiązek i zamierza go wypełnić bez względu na to, jaką mu to sprawia przykrość. Czasami matce udawało się zaciągnąć go do domu, zanim się upił na dobre, ale nieczęsto. Choć z wyglądu cherlawy i słabowity, z każdą kroplą alkoholu spływającą w dół przełyku nabierał sił, a po kilku godzinach biesiady dwóch tęgich mężczyzn nie potrafiło go

ruszyć z miejsca. Szarpał się z żoną, wygrażał jej, oskarżał o jakieś urojone i prawdziwe, choć zamierzchłe winy, spluwał w jej kierunku i zamierzał się pięścią. Najgorsze jednak działo się wtedy, kiedy sięgał po skrzypce. Nosił je ze sobą zawsze, ukryte w czarnym pokrowcu z gumowanego sukna, naciągniętym na błyszczący politurą futerał, ale na trzeźwo nigdy nie grał, nawet jeśli ze łzami prosiłam o moją ulubioną piosenkę. – Bolą mnie palce, kochanie – wykręcał się niezręcznie. – Spójrz, wiatr wszedł mi w kości i stawy. – I wyciągał ku mnie ręce, rozczapierzając paluchy pod tak nieprawdopodobnym kątem, że uciekałam z płaczem, przekonana, że naprawdę umiera na jakąś straszliwą chorobę. Nie odziedziczyłam po nim słuchu, więc nie umiem tego ocenić, ale mówiono, że był wyśmienitym muzykiem. Stanowiło to nie byle jaki komplement, bo tutaj, nawet w tej dzielnicy ponurych, wiekowych kamienic, każdy grał. Na basach, dudach, drumlach, bębnach, fletach, cymbałach i nawet na pogardzanej harmonii, symbolu naszych braterskich okupantów – muzykowali wszyscy, od nieopierzonych wyrostków po starych dziadów o orlich nosach i zapadłych policzkach. Ale największe emocje budzili oczywiście skrzypkowie, szczególnie zaś najznamienitsi z nich. Ojciec, przynajmniej w moich oczach, niewątpliwie do nich należał, gdy usadowiony niedbale na balustradzie galeryjki, wygrywał marsze i walczyki z dziecięcych piosenek, a one niosły się ponad studnią podwórka, karłowatymi murkami okalającymi śmietnik i nad zdziczałym bzem. Panował nad melodią w taki sposób, że wydawał mi się jedną z tych tajemniczych postaci, które pojedynczą śpiewką potrafiły skłonić chłopca z baśni, aby boso poszedł do piekła i z powrotem. Jednakże czasami zmieniał się w zupełnie inną istotę, złośliwą i skłonną do psot. Najpaskudniejszą z nich były te piosenki, wygrywane z pijacką zaciekłością i z taką mocą, jaką tylko umiał wydobyć z baranich strun. Piosenki tamtych. Dziwne, zwichrowane dźwięki toczyły się wtedy kaskadami, to znów falowały w powietrzu jak kołysanka. Dorosłych napełniały złością, ale mnie, siedmioletnią i z zachwytem wpatrzoną w ojca, fascynowały tak bardzo, że nie spostrzegałam strużki śliny, która powoli spływała spomiędzy jego warg, ani palców kurczowo zaciśniętych na smyczku. Dzisiaj myślę, że zadawał sobie tymi melodiami ból, a jego zagorzałe, publiczne samobiczowanie zmuszało resztę, by chociaż przez chwilę stawili czoło temu, o czym zwykle udawało im się nie pamiętać. Teraz wiecie już mniej więcej, kim jestem, a raczej kim byłam, zanim weszłam w bezimienną ulicę. Bo mimo moich wszystkich wybiegów i podstępów naturalnie nie udało mi się jej wyprowadzić w pole: zresztą w całym naszym kraju, tej ogromnej, płaskiej pustocie, nie istniało pole, na którym nie umiałaby wytropić ofiary. Z pulchnej, gapowatej kluchy, która wypuszczała się z domu tylko na taką odległość, z jakiej mogła zobaczyć bezpieczną, bladożółtą plamę drzwi, ozdobionych metalową tabliczką z nazwiskiem rodziców, wyrosłam na sprytną, zwinną dziewczynkę o chudych, poobijanych nogach i długich warkoczach, z których wyłaniały się splątane czarne kosmyki.

Miałam też śniadą skórę, upodabniającą mnie do włóczęgów – właśnie w tamtych czasach władze uporczywie zaganiały ich do miast i zmuszały, żeby osiedlali się w wielopiętrowych budynkach z betonowych płyt. Wędrowni ulegali, rozumiejąc, że pewne rzeczy są nieuchronne i nie sposób z nimi walczyć, ale wraz z garścią szmat i cynowymi garnkami zabierali z krytych płótnem wozów swoje tradycje i obyczaje, które z wolna, lecz nieustępliwie korodowały nowoczesne mieszkania, tak samo jak rdza przeżera metal. Po kilku miesiącach z okien znikały szyby, zastąpione kawałami dykty i płatami kartonu. W miejscu gazowych kuchenek, spieniężonych w punktach skupu złomu, czerniły się paleniska, a bosonogie kobiety we wzorzystych sukniach i z wielkimi złotymi kołami w uszach warzyły na nich strawę w cynowych kociołkach. Z sufitów zwieszały się kiście gumowanych kabli; wcześniej skrupulatnie wyłuskano z nich miedź, zbyt cenną, by miała przewodzić prąd do niesprawnych lodówek czy pralek. Te zresztą opuściły mieszkania jeszcze wcześniej i powędrowały na jedno z nielegalnych targowisk, gdzie można było kupić prawie wszystko, albo na śmietnik, jeśli ich właściciel w przypływie paniki porąbał siekierą te niewątpliwie szatańskie wynalazki. Po klatkach schodowych spływały cuchnące strumienie odchodów i rozlicznych kuchennych nieczystości, starając się wyrzeźbić koleinę rynsztoka w wylanym zaledwie kilka miesięcy temu lastryku. Nim minął rok, cała okolica zamieniała się w ponure śmietnisko, a nasi rodacy wyprowadzali się stamtąd w popłochu, zostawiając włóczęgów sam na sam z dobroczynną polityką rządu. Rozumiecie teraz, dlaczego matka tak ubolewała nad moim podobieństwem do włóczęgów. – Gdybyś tylko nie sterczała tyle na słońcu – mruczała, wcierając mi w policzki maść wybielającą. – Wyglądasz jak jedna z nich. Jeszcze cię złapią i odeślą do zakładu poprawczego. Obie jednak wiedziałyśmy, że to niemożliwe. Nie miałam rozkołysanego chodu tamtych dziewczyn ani ich skłonności do błyskotek, ani bezczelnej śmiałości, która sprawiała, że zaczepiały na ulicy obcych mężczyzn, oferując im wróżby i jeszcze inne przyjemności, o których w naszym domu nie należało nawet wspominać. W moich żyłach płynęła uczciwa, nierozcieńczona krew rdzennych mieszkańców tej ziemi, jak z dumą podkreślała babka, stara wiedźma, która mieszkała w zaniedbanej chałupie na skraju pola kukurydzy, obsrywana przez gołębie gnieżdżące się pod dachem i przyjacielsko trącana ryjami przez cztery łaciate świnie, z którymi dzieliła mieszkanie. Muszę jednak przyznać, że ulica nie dbała o podobne deklaracje, może zresztą wiedziała lepiej od staruszki, że w tej części kontynentu wszyscy nieustannie mieszali się ze wszystkimi, miasta i wsie były najeżdżane przez niezliczone armie, zwycięzcy z dumą plenili swoje nasienie przy akompaniamencie krzyków gwałconych żon i córek, a ich synowie, czasem o jasnych włosach albo skośnych oczach, pomału wrastali w krajobraz. W rzeczywistości ulicy nie obchodziła ani nasza narodowa duma, ani etniczna czystość. Wystarczało jej, że nie należeliśmy do tamtych, nie znaliśmy

ich języka, pieśni oraz opowieści, które wydawały ostatnie tchnienie na kartach książek pana Baka, i z jednakową zajadłością tępiła i czystych, i mieszańców. My wszakże staraliśmy się trzymać we własnym towarzystwie, z zadziwiającą wiernością kopiując w tym względzie dorosłych. Dlatego moją najlepszą przyjaciółką była Csilla, czarnowłosa córka majstra z przydworcowych warsztatów. Niekiedy podczas nielegalnych wypraw na tory widziałam, jak jej ojciec krąży wśród drezyn i lokomotyw w roboczym drelichu, nieodmiennie umazany sadzą i smarem. Głośno wygrażał zawodnemu sprzętowi, a w chwilach osobliwej desperacji kopał z wściekłością usmolone żelazne boki albo walił w nie pięścią, co naturalnie nie robiło na maszynach najmniejszego wrażenia, a jego tylko rozjuszało jeszcze bardziej. Csilla nie odziedziczyła po ojcu popędliwego charakteru. Małomówna i spokojna, nie towarzyszyła mi w awanturniczych wyprawach, ale w razie potrzeby przysięgała przed moimi rodzicami, że ani przez chwilę nie zboczyłam z drogi, a rozstałyśmy się dopiero tuż pod domem, na placu zabaw, gdzie właśnie gram w gumę. Matka biegła tam zaraz i naturalnie nie znajdowała zguby (która w tym czasie włóczyła się po zapleczu sułtańskiej sauny na drugim brzegu rzeki albo podróżowała kolejką podmiejską), ale Csilla spoglądała z taką powagą w czarnych oczach, a jej głos przepełniała tak solenna pewność, że nigdy nie zarzucono jej kłamstwa. Csilla chętnie przesiadywała w naszym narożnym mieszkaniu, wypełnionym zapachem rosołu i wołowej pieczeni, albo w przedsionku, który dzieliliśmy z panią Dobozsy. Zwierzałam się jej z moich tajemnic, choć ona niewiele mówiła o sobie. Kiedy myślę o tym teraz, lepiej pojmuję tę powściągliwość, ale wtedy nie dostrzegałam zasinień na twarzy jej matki – śladów po małżeńskich swarach z krewkim majstrem – a rozświergotana obecność sześciorga rodzeństwa kojarzyła mi się wyłącznie ze świetną zabawą. Moja matka rozumiała to lepiej, więc zawsze znalazł się talerz zupy czy potrawki z kurczaka na dziko, który podsuwała Csilli pod pretekstem, że nie ma sensu, by wracała do siebie na obiad, skoro tak dobrze odrabia się nam razem lekcje. I chociaż w naszej kamienicy z pewnością znalazłoby się wiele dziewczynek bystrzejszych od Csilli, bardziej zadbanych, matka z całego serca pochwalała tę przyjaźń, licząc zapewne, że trochę się uspokoję i spoważnieję przy czarnookiej córce majstra. Nie miała pojęcia, że w istocie nasza przyjaźń przypominała dobrze funkcjonujące przedsiębiorstwo, które przynosi obu stronom niebagatelne korzyści. Kiedy Csilla sprzątała mój pokój, ja pospiesznie odrabiałam prace domowe za nas obie, a potem bawiłyśmy się lalkami, odtwarzając bajki, które co wieczór czytali mi rodzice. Przymykałyśmy lekko drzwi i szeptem, popatrując z przestrachem na kuchnię, gdzie matka tłukła bitki na obiad, pozwalałyśmy, żeby książę (gumowa lalka-murzynka w ręce Csilli) pocałował księżniczkę (moja najpiękniejsza, jasnowłosa lala, prezent od ojca, która, jeśli przycisnąć jej brzuszek, mówiła metalicznym głosem „lala”, i którą nie pozwalałam się bawić nikomu innemu), całe przejęte skandaliczną występnością tej sceny. Budowałyśmy zamki z klocków, oglądałyśmy

obrazki w książkach, a czasami bawiłyśmy się w porządki, wywlekając matce miski z łazienki albo wielką drewnianą deskę do prasowania. Myślę, że już wtedy instynktownie podkreślałam swoją wyższość nad ciemnowłosą dziewuszką. To ja narzucałam bajki i zabawki, to ja wyciągałam na środek pokoju kolejkę, obiekt zazdrości dzieciarni z całej kamienicy, szykowałam aparat do projekcji slajdów albo podczas zabawy w Indian upierałam się, że musimy wykorzystać nieobecność matki, która nieopatrznie zostawiła nas same, licząc na zdrowy rozsądek Csilli, i własnoręcznie opiec parówki nad ogniem gazowego palnika. To ja wreszcie obrażałam się i rzucałam w nią klockami albo odwracałam się tyłem i siedziałam w ponurym milczeniu, póki zrezygnowana nie powlokła się wreszcie do siebie. Tyranizowałam ją z całą bezwzględnością jedynaczki, zawsze sytej i czysto ubranej, otoczonej zabawkami i przekonanej, że świat powinien naginać się do jej potrzeb. Nie wierzyłam – jeśli dzieci potrafią w ogóle świadomie analizować takie rzeczy – aby cicha, pokorna Csilla, która ukradkiem dojadała za mną ogryzek jabłka, mogła mi w czymkolwiek zagrozić. I pomyliłam się, jak zwykle w takich przypadkach bywa. Pewnego dnia Csilla wróciła do domu jeszcze później ode mnie, choć wyprawiłam się metrem aż na ostatnią stację i jeszcze dalej, rejsowym autobusem, skromnie przycupnięta przy tylnej szybie z dziećmi innych podróżnych, na lotnisko, gdzie przez kilka godzin obserwowałam, jak ogromne skrzydlate kadłuby, podobne nie tyle do ptaków, ile do metalowych płaszczek, z wysiłkiem odrywają się od ziemi i znikają z hukiem pomiędzy chmurami. Zastanawiałam się, czy udałoby mi się zakraść do brzucha jednego z nich, ale zdążyłam zgłodnieć i ostatecznie wróciłam do domu tuż przed zmierzchem, zaledwie o kwadrans wyprzedziwszy ojca, który przywlókł się posępnie po zapadnięciu mroku, zamiatając połami płaszcza błoto i zeschłe liście. Rodzice pogrążyli się w zwyczajowym roztrząsaniu, czyja podłość jest większa – czy ojca, pozbawionego wszelkiego szacunku dla swej połowicy, choć ta urabia sobie ręce po łokcie przy praniu jego ubrań, czy też matki, która ciosze kołki na głowie zmęczonemu pracą małżonkowi, mimo że ten skrupulatnie przynosi jej resztki wypłaty, którą wszak mógłby do reszty przepić w piwnicy z winem nieopodal. Na koniec ojciec podał tyły przed jazgotem, niosącym się echem nad podwórzem kamienicy. Zamachał jej na pożegnanie plikiem wymiętych banknotów – niektóre z nich wyglądały zupełnie inaczej niż te, które mi powierzano, kiedy biegłam do sklepiku na rogu, ale wbrew wszelkim zakazom władzy muzycy nie oddawali wszystkich napiwków od cudzoziemców – i oddalił się pospiesznie ku jednemu z przyjaznych barów, gdzie znano go bardzo dobrze i w dzień wypłaty witano ze szczególną wylewnością. Matka zasiadła w milczeniu przy kuchennym stole i z ponurą miną kontemplowała swe wątpliwe zwycięstwo, a ja usadowiłam się na parapecie okiennym i bezmyślnie gapiłam w okna domu naprzeciwko. Nie było w nich nic ciekawego. Nawet rudy kot pani Bozsi, który często

dotrzymywał mi towarzystwa, schował się w głębi mieszkania, a na wyludnionej ulicy wicher miotał starą gazetą, póki nie rozdarł jej na pojedyncze płachty stronic i nie porwał na dobre. I kiedy myślałam, że nie zdarzy się już nic ciekawego, bo ludzie pochowali się przed zimnicą i uszczelnili watą szpary w ramach okiennych, zobaczyłam, jak od strony bulwaru nadchodzi Csilla. Zwykle płochliwie przemykała blisko muru, bo lata spędzone w towarzystwie popędliwego ojca nauczyły ją, że ludziom najlepiej schodzić z oczu. Tamtego dnia szła jednak środkiem trotuaru, wystawiając twarz na mgliste światło latarni, i wydawało się, że wicher omija jej drobną, wychudłą postać. I już wiedziałam. Jak wszystkie dzieci w naszej dzielnicy miałam ten szósty zmysł, który pozwala kanarkom wyczuwać gaz ulatniający się w kopalniach i każe szczurom opuszczać okręt tuż przed zatonięciem. Tyle że my wyczuwaliśmy bezimienną ulicę, zupełnie jakbyśmy byli połączeni z nią niewidzialną nicią, nerwem, który reagował na jej najlżejsze drżenie. Csilla znalazła bezimienną ulicę i zdołała wrócić. Zamierzałam do niej pomachać, lecz ręka opadła mi, kiedy pojęłam ogrom jej zwycięstwa. Następnego ranka jak zwykle czekałam przy bramie. Mleczarz wymienił puste butelki, pani Ildiko wróciła ze spaceru ze swoim psem, wyliniałym, krnąbrnym pudlem o imieniu Sreberko, dozorczyni skończyła zamiatać podwórze i bluźniąc pod nosem, zapastowała na schodach ślady ubłoconych butów mleczarza, a Csilla wciąż się nie pojawiała. Kiedy wreszcie dowlokłam się do szkoły, ponura i niepewna, co oznacza to niebywałe odstępstwo od codziennej rutyny, bo przecież spotykałyśmy się w tym miejscu od trzech lat, odkąd obie pomaszerowałyśmy w wyprasowanych mundurkach, z tornistrami na plecach na naszą pierwszą lekcję, okazało się, że Csilla dotarła tam przede mną. Siedziała w ławce, skoncentrowana wyłącznie na sobie, ze spojrzeniem utkwionym w podręczniku do historii, chociaż wiedziałam wyśmienicie, że dotąd z własnej woli nie przeczytała ani jednego akapitu. Skinęła mi na powitanie głową, po czym wróciła do lektury. I najwyraźniej zupełnie jej nie przeszkadzało, że trzyma książkę do góry nogami. Dzisiaj rozumiem ją lepiej: pewnie biedaczka usiłowała jakoś się zamaskować, ukryć przed moim wzrokiem, kiedy lustrowałam każdy szczegół jej twarzy i rąk, szukając na odsłoniętych skrawkach ciała śladu po przejściu przez ulicę. Bo ślad zawsze pozostaje, i to tak oczywisty, jak gdyby wypalono go pogrzebaczem. Owszem, ktoś spoza miasta, nieobeznany z naszym nieszczęściem, mógłby go wziąć za znamię, mniej czy bardziej szpecące posiadacza, i rzeczywiście, na pierwszy rzut oka zwykle przypominał duży, rozlany pieprzyk albo pryszcz pokryty szpetną, zmacerowaną skórą. Ale pryszcze nie wykwitają na skórze w ciągu kilku minut – bo ulica nie jest długa i kilka minut wystarczy, by ją przejść do końca – a znamiona dają nam czas, żeby je oswoić, jakoś przywyknąć, nauczyć się omijać

wzrokiem swoje odbicie w lustrach i szybach wystawowych. Znamię ulicy zaś nie tylko szpeciło, ono nieustannie przypominało o niebezpieczeństwie, które czyhało, ukryte pomiędzy nieszkodliwymi, poczciwymi bulwarami i pokrętnymi uliczkami czerwonej dzielnicy. I przypominało też o tamtych. O tych, którzy zniknęli. Moja babka, która mieszkała z dala od miasta i jak wielu starych ludzi przywykła folgować swemu językowi, zwłaszcza gdy podlała wrodzoną gadatliwość odrobiną palinki, powiedziała kiedyś, że oni właśnie tacy byli. Szpetni, pokryci naroślami, zdeformowani za przyczyną swoich nieprawości. Że wytaczali krew z maleńkich dziatek, aby wykorzystywać ją w sprośnych rytuałach. Że sprowadzali na złą drogę nasze dziewczęta, które z nędzy musiały się najmować u nich na służbę, a potem, skoro już wezbrały brzemieniem grzechu, wyrzucali je bez żadnej litości choćby i w największy mróz. Że nie mieli dla nikogo litości, odebrali wdowie ostatni grosz i wydarli sierocie ostatni kęs chleba. – Wysysali z nas krew – mamrotała z przejęciem, przytrzymując mnie zimnymi palcami za brodę, żebym nie mogła uciec ani nawet odwrócić wzroku. – Przychodzili do ciebie, kiedy zawiodło wszystko inne. Pokazywali monety, tak, szczere srebro i złoto, ale to nie były pieniądze, tylko niegodziwość przekuta w metal. Bo skoro im uległeś, skoro raz wyciągnąłeś rękę po te przeklęte srebrniki, należałeś już do nich na zawsze. Bo długu nie dało się spłacić, nie dało się uwolnić. Zawsze przychodzili po więcej, choćbyś wyciął sobie kawał krwawiącego mięsa z piersi i cisnął im je pod nogi, nigdy nie było dosyć. Wystarczyło jedno słowo, a twoja ziemia nie należała już do ciebie, w twoim domu mieszkali bałwochwalcy o mięsistych wargach i czuprynach kędzierzawych jak u kozła. – Dosyć! Matka stała na progu kuchni, przyciskając do piersi dłonie, złożone jak do modlitwy. Ale babki, jeśli już raz zaczęła, nie dało się łatwo powstrzymać. – I teraz nadal tak robią – ciągnęła.. – Niby ich nie ma, ale wciąż rozlewają swoją ohydę. Zakażają nas swoją szpetotą, która jest odzwierciedleniem ich plugawych umysłów i serc. – Daj jej już spokój. – Matka zrobiła kilka drobnych, nerwowych kroków i uwolniła mnie z uścisku babki. – Nie musi tego słuchać. – Ale powinna! – prychnęła staruszka. – Wy tylko odwracacie wzrok, a z tym trzeba walczyć. Wypalić rozżarzonym żelazem, tak jak kiedyś wypaliliśmy tamtych. – I co nam z tego przyszło? – spytała cicho matka. – Pozbyliśmy się ich – odparła zawzięcie babka. – Należało uczynić to znacznie wcześniej. Matka przycisnęła mnie do siebie tak mocno, że miałam ochotę krzyknąć z bólu. Zdołałam się jednak powstrzymać. Liczyłam, że dowiem się jeszcze czegoś o tamtych, ale nic podobnego się nie zdarzyło. Matka wyjęła babce z ręki na wpół opróżnioną butelkę z palinką – jak większość wieśniaków w tamtych stronach, staruszka pędziła ją według własnej receptury w spółdzielczej gorzelni – i mimo jej protestów zaprowadziła do łóżka,

zasłanego pierzyną z gęsiego puchu, która natychmiast skłębiła się nad wyschniętym ciałem jak powierzchnia stawu podczas burzy. Wkrótce później zmarła, więc taką ją zapamiętałam: z chwiejącą się głową, ledwie widoczną spod czarnej chusty, pijaną i macającą wokół rękami. Jednakże wynurzenia babki w żaden sposób nie pomogły mi zrozumieć, co właściwie stało się z Csillą. Oto siedziała obok mnie, pozornie niezmieniona, a przecież bogatsza o tajemnicę, która mnie wciąż zagrażała. Tamtego dnia nie rozmawiałyśmy, na przerwach ciemnowłosa córka majstra trzymała się ze starszymi dziewczętami; chichotały, zbite w gromadkę przy drzwiach do toalety, i żadna nawet nie spojrzała w moją stronę. Byłam wściekła i zaskoczona. Odstępstwo koleżanki, którą przywykłam uważać za swoją własność, bolało mnie jak ugryzienie psa, dotąd łaszącego się po każdym kopniaku. I dopiero kiedy wlokłam się samotnie do domu, zdałam sobie sprawę, że to zaledwie przedsmak prawdziwego niebezpieczeństwa. Bo Csilla była ode mnie starsza tylko o pięć tygodni – dotąd często obchodziłyśmy wspólnie urodziny – co znaczyło, że niebawem ulica sięgnie także po mnie. Myślę, że nie da się tego dłużej odwlekać, więc w końcu opowiem wam, jak to się stało, jak się wszystko zaczęło. Jeszcze w tym samym tygodniu rozchorowałam się. Chciałabym powiedzieć, że ze zgryzoty, ale prawda jest taka, że najadłam się surowych ziemniaków, co było osławionym wśród uczniów naszej szkoły sposobem na wywołanie gorączki. A kiedy tkwiłam wśród puchowych poduch, rozpieszczana sokiem malinowym i rosołkiem na kurze, a przecież umierając ze strachu, że ulica odnajdzie mnie w drodze do łazienki, znienacka spadło na mnie zapalenie opon mózgowych i miłosiernie podkręciło gorączkę tak wysoko, że z następnych dni pamiętam naprawdę niewiele. Ojca jak zwykle nie było w domu, ale matka zdumiewająco szybko zorientowała się, że coś jest nie tak. Wykorzystując cały łańcuszek wdzięcznych klientek, uzbrojona w karton zagranicznych papierosów i prawdziwą whisky, zdołała w środku nocy dotrzeć do ordynatora dziecięcego oddziału i przekonać go, żeby natychmiast przyjęto mnie do szpitala. Do tej pory nie rozumiem, jak jej się to udało. W szpitalu spędziłam trzy tygodnie, zresztą całkiem przyjemne, bo kiedy doszłam odrobinę do siebie, przekonałam się, że na oddziale uwięziono sporo moich rówieśników, a nieodrabianie lekcji jest warte paru niesympatycznych zabiegów medycznych. Na dodatek wiele dzieci pochodziło spoza miasta i nie podzielało mojej obsesji na punkcie ulicy. Ba, pozostawały całkowicie nieświadome jej istnienia i właśnie ta ich nieświadomość sprawiła, że szpital stał się w moim dziecięcym umyśle czymś w rodzaju enklawy, gdzie nie obowiązywały prawa ciążące nad resztą miasta. Pierwszy raz od bardzo dawna czułam się bezpieczna. Nie wydaje mi się, żebym była szczególnie poczciwym dzieckiem, ale niewątpliwie największą przykrością, jaką udało mi się sprawić matce, okazał się przeraźliwy ryk zawodu,

jakim powitałam wiadomość o wypisie. Matka, która uprosiła lekarza, aby pozwolił jej przekazać mi tę szczęśliwą w jej mniemaniu nowinę, zżółkła na twarzy, całkowicie zlewając się ze szpitalnymi prześcieradłami. Z początku sądziła, że zwyczajnie nie zrozumiałam nowiny, więc powtórzyła ją, głośno i wyraźnie, a potem na próżno usiłowała mnie uspokoić, kiedy miotałam się po łóżku, bijąc głową w metalową ramę i szlochając z rozpaczy. Dwie pielęgniarki musiały mnie trzymać, a ich koleżanka wkłuwała się trzy razy, zanim z powodzeniem podała mi zastrzyk uspokajający. Matkę zaś spotkało i to dodatkowe upokorzenie, że lekarz dyżurny dokładnie wypytał ją na okoliczność maltretowania potomstwa. Wyszła z jego gabinetu purpurowa ze złości, po czym oschle kazała mi się zbierać, wyniosłym milczeniem skwitowawszy sugestie pielęgniarek, że może lepiej poczekać, aż zastrzyk zacznie działać, i pozwolić mi odrobinę ochłonąć. Powlokła mnie ulicą, zbyt rozsierdzona, żeby rozsądnie zejść do metra albo poczekać na autobus. Po prostu szła przed siebie, w zajadłym milczeniu wykręcając mi ramię, choć z początku nie próbowałam się wyrywać. Nogi jednak plątały mi się od środka uspokajającego, co matka brała za kolejną próbę sabotowania powrotu do domu i rozzłoszczona przyspieszała kroku. Po kilkudziesięciu metrach tych zapasów byłam spocona ze zmęczenia i dogłębnie rozżalona, że wcale nie spróbowała zrozumieć, o co mi chodzi. I kiedy potknęłam się na kolejnym krawężniku, na co matka szarpnęła mnie szorstko, nieomal wyrywając mi rękę ze stawu, zareagowałam z całą gwałtownością sponiewieranego, nieszczęśliwego dziecka. Zamiast ustąpić, całym ciężarem zwisłam w jej uścisku, a kiedy zaskoczona poluzowała chwyt, błyskawicznie oswobodziłam się i rzuciłam w boczną uliczkę. Oszołomiona, gnałam przed siebie, ignorując krzyki matki, które zresztą szybko przycichły w łoskocie ulicznego hałasu. Padał deszcz i podeszwy butów ślizgały się na mokrych płytkach chodnikowych. Przebiegłam na oślep przez ulicę, samochody zatrzymywały się z rykiem klaksonów, kierowcy wygrażali pięściami, jakaś kobieta wyskoczyła spod plastikowego parasola przystanku tramwajowego, chyba chciała mnie pochwycić, ale jej ręce tylko musnęły moją zielono-żółtą kurtkę. Wywinęłam się i pomknęłam ku bocznej uliczce, wąskiej i rozoranej kołami ciężarówek, pomiędzy stare magazyny. Znałam dobrze tę okolicę i wiedziałam, że za chwilę będę zupełnie bezpieczna, bo matce nie przyjdzie do głowy, żeby szukać mnie na zapleczu dworca towarowego, pomiędzy rampami, paletami, które pokornie nasiąkały wilgocią, i starymi pakami. Wszystko to drzemało teraz pod warstwą błota, a robotnicy i kierowcy ciężarówek znikli gdzieś, ukryli się w pakamerach i kotłowniach, rozcierając zmarznięte ręce i krzepiąc się gruszkówką. Stare tory, ślad po linii tramwajowej, która niegdyś tędy przebiegała, połyskiwały spomiędzy kamieni, nad wejściami składów słabo połyskiwały lampy w metalowych obejmach, a czasami z oddali niosło się znużone pohukiwanie pociągu.

Zwolniłam kroku, od wysiłku kręciło mi się w głowie, aż w końcu pochyliłam się, oparłam ręce o mur i tylko dyszałam ciężko. Nieopodal, we wnętrzu murowanego śmietnika, wściekle rozdarł się kocur, a mnie wszystko rozmywało się przed oczami, kontury miękły w mgiełce unoszącej się z ust, światło rozpryskiwało się na deszczu na nieregularne owale. Chyba nadal otępiał mnie środek uspokajający, bo ani przez chwilę się nie zastanowiłam, jak teraz przyjmą mnie rodzice. Właściwie chyba o niczym nie myślałam. Przemoczona, powlokłam się przed siebie, zgodnie z obyczajem znanym wszystkim dzieciom gruntując każdą napotkaną kałużę, aż moje buty przemiękły na wylot, a pod palcami zaczęła chlupotać woda. Mijałam uśpione ciężarówki, śmietniki, sterty gruzu, jakiś autobus, porzucony na rampie z otwartą pokrywą silnika. Czasami szłam po torach, by za chwilę zboczyć na szczególnie okazałe wodne rozlewisko albo stukać patykiem po metalowych prętach płotu okalającego siedzibę punktu celnego. Nie wiem, jak długo to trwało, ale niebo, dotąd tylko zasnute chmurami, zaczęło ciemnieć i gdzieniegdzie jęły się zapalać latarnie. Wtedy się zorientowałam, że zabłądziłam. Nie poznawałam tego miejsca. Więcej, byłam pewna, że nigdy wcześniej go nie odwiedziłam. Nie potrafiłam nawet zgadnąć, z której strony jest dom, chociaż, zaprawiona przez wieloletnie wędrówki, zwykle potrafiłam go wskazać bez trudu. Jednakże wszystko wyglądało tak zwyczajnie, tak pospolicie, że nawet się nie przestraszyłam. Teraz sądzę, że powinnam była spostrzec drobne znaki – zatarte numery domów i przerdzewiałą tabliczkę na rogu, potłuczone szybki elektrycznych latarni, okna zabite deskami, zdruzgotane twarze płaskorzeźb na fryzach i pokiereszowane wrota, które nadawały bramom wygląd oniemiałych, porozbijanych ust. Były jeszcze inne rzeczy. Cienie latarni, które wydłużały się i falowały, kiedy do nich podchodziłam, po czym z niechęcią powracały na swoje miejsce. Odbłyski samochodowych reflektorów, przesuwające się badawczo po murach, chociaż nigdzie nie widziałam ani śladu auta. Jednolicie ciemna tafla nielicznych ocalałych szyb: moje odbicie zapadało się w nich i nikło bez śladu. Wszystko to jednak okazało się dla mnie zbyt subtelne. Ulica wyglądała po prostu nudno ze swoimi monotonnymi, nieomal jednakowymi domami, z których szarych ścian płatami odłaziła farba, z regularnym brukiem, spomiędzy którego tu i ówdzie łyskały tafle wody. Nigdzie nie widziałam ludzi, lecz to również wydawało mi się normalne w taką pogodę. Witryny nielicznych sklepów szczelnie zasłonięto metalowymi żaluzjami. Nie dostrzegłam żadnego z tych jasno oświetlonych miejsc, które przez całą dobę oferują papierosy i kondomy. Może powinna zastanowić mnie cisza, głuche milczenie, niezmącone szumem samochodów, dzwonkami tramwajów czy szybkim krokiem zapóźnionego przechodnia. Niczego takiego nie spostrzegłam. Przyspieszyłam tylko kroku, żeby jak najszybciej znaleźć się w jakimś ciekawszym miejscu. I kiedy tak sobie wędrowałam zygzakiem przez środek wyludnionego chodnika, coś usłyszałam. Właśnie tak. Najpierw usłyszałam, nie zobaczyłam.

Zabrzmiało to jak uderzenie w cymbałki. Czysty, wysoki dźwięk, perfekcyjnie odegrany przez niewidocznego grajka. A potem następny i jeszcze jeden. Przystanęłam, zdezorientowana, tak niesamowicie brzmiały na tej opustoszałej ulicy. Deszcz cicho szemrał, rozpryskując się w małe bąbelki na powierzchniach kałuż, a kilkanaście metrów przede mną, pośrodku puściuteńkiej jezdni, klęczały w kręgu cztery dziewczynki. Nosiły staromodne płaszcze, zapinane na dwa rzędy guzików, i wysokie buciki, na głowach miały aksamitne berety. Odnotowałam to zaledwie kątem oka, ponieważ od pierwszej chwili całkowicie pochłonęła mnie ich zabawa, a właściwie przejrzyste kulki, które toczyły się po wypolerowanym bruku. Wyglądały na szklane, ale odbijały światło jak szlifowany kryształ – wiedziałam bardzo dobrze, jak wygląda, bo matka miała ich pokaźną kolekcję, pięknie wyeksponowaną na najwyższej półce meblościanki w dużym pokoju, żeby nie zagroziły im moje szalone pomysły, i w każdą sobotę nabożnie polerowała je flanelową ściereczką. Ale te tutaj były jeszcze piękniejsze, na tle błota i kamieni wręcz świeciły wewnętrznym blaskiem. Dwie z nich – żółta i niebieska – zetknęły się i znów rozległ się ten dźwięk, mówię wam, zupełnie jakby zderzały się kryształowe dzwoneczki na choince. Podeszłam bliżej, zafascynowana grą dziewczynek. Każda miała kulkę w innym kolorze, którą popychała te wspólne, przezroczyste, chyba próbując je umieścić w dołku pomiędzy dwoma kamieniami. Na jego dnie spoczywało już kilka – w deszczu przypominały ogromne, doskonałe perły. Dziewczynki nie zwracały na mnie uwagi, żadna nawet nie uniosła głowy. Nie byłam nieśmiałym dzieckiem, ale ich obojętność speszyła mnie. – Piękne – powiedziałam cicho. Znów żadnej reakcji. Nikt nie zaprosił mnie do zabawy ani nie odpowiedział. Tylko jedna z nieznajomych schowała pod beretem kosmyk czarnych włosów i uśmiechnęła się chełpliwym uśmieszkiem posiadaczki. Może właśnie ten grymas tak mnie rozjuszył, a może wręcz przeciwnie – dystans, by nie rzec wrogość, bijący z każdego ich gestu. Wpadłam między nie, roztrącając dwie najbliższe, i zaczęłam deptać kulki i kopać we wszystkie strony. – Co robisz?! – wykrzyknęła jedna z dziewczynek. Panika w jej głosie tylko dodała mi sił. Tak, teraz zwracały na mnie uwagę. Poderwały się z kolan i otoczyły mnie, świergocząc do siebie w przerażeniu i wymachując rękami. Nie rozumiałam, co mówią, ale wiedziałam, czego chcą – żebym zostawiła je w spokoju i poszła sobie jak najszybciej. Tyle że zupełnie nie miałam na to ochoty. Po wszystkim, co zdarzyło się tego dnia, nareszcie mogłam się wyładować w ataku dziecięcej, niszczącej furii. Więc również wrzeszczałam, chyba jeszcze głośniej niż one, a po moim ciele rozpływały się ciepłe fale przyjemności. Dziwne, ale żadna nie próbowała mnie na serio powstrzymać, chociaż we cztery mogły bez trudu powalić mnie na ziemię i uciec ze swoimi zabawkami. Właściwie tylko pląsały

wokół mnie w desperacji. Jedna pociągnęła mnie za rękaw, ale jakoś bez przekonania. Wyrwałam się bez trudu, po czym odepchnęłam ją tak, że poślizgnęła się i upadła. Inne wcale nie próbowały jej bronić. Chyba po prostu nie śmiały mi się przeciwstawić. To mnie jeszcze bardziej rozzuchwaliło. Schyliłam się i łapczywie schwyciłam jedną z kulek, soczyście zieloną jak trawa. – Nie rusz! – wykrzyknęła za mną ta najśmielsza, ta, którą przewróciłam. Ale już schowałam zdobycz do kieszeni i pomknęłam przed siebie, przestraszona, że wobec tak bezczelnej kradzieży ockną się i odbiorą mi zdobycz. Nic podobnego jednak nie nastąpiło. Nie goniły mnie. Stały tam pośrodku drogi, zmalałe nagle w strugach deszczu. – Oddaj ją! Oddaj! – wołała wciąż jedna z nich. – Nic innego nie mamy. Nawet się nie obejrzałam. Ściskałam w kieszeni zimną kulkę, przepełniona poczuciem zwycięstwa. I teraz już wiecie. Tak to się właśnie odbyło. Zanim wróciłam do domu, euforia przeszła bez śladu. Zapadła ciemność i wiedziałam, że matka każe mi odpokutować każdą chwilę zwłoki, a im większą odczuje ulgę z mojego powrotu, tym surowiej mnie ukaże. Wślizgnęłam się w bramę najciszej jak potrafiłam i bezszelestnie wspięłam się po schodach, żeby choć na chwilę odwlec początek awantury. Matka oczywiście czekała. Kiedy tylko weszłam na galerię, dostrzegłam jej drobną, ciemną postać w smudze światła padającego z drzwi sieni, którą dzieliłyśmy z panią Dobozsy. Spodziewałam się wściekłej awantury, lecz skoro się przybliżyłam, z ociąganiem i powłócząc nogami, cofnęła się o krok i z nagłym westchnieniem przycisnęła ręce do piersi. – Judith – wyszeptała prawie bezgłośnie. – Judith, twoja twarz... Coś było w jej głosie, wciąż nie umiem powiedzieć co, ale przestraszyłam się, choć zwykle nie bałam się nawet wtedy, kiedy krzyczała i smagała mnie przez plecy ścierką. Odruchowo przesunęłam palcami po policzkach, lecz nie wyczułam nic prócz deszczu. Matka się odsunęła, przepuszczając mnie w drzwiach, kiedy pobiegłam do łazienki, i przez moment miałam wrażenie, że zwyczajnie nie chce mnie dotknąć. Zostawiałam brudne ślady na wyfroterowanym parkiecie, który pamiętał jeszcze świetność poprzedniego wieku. Mieliśmy w łazience lustro oprawione w srebro, wspomnienie po dawnych właścicielach mieszkania. Wielkie, owalne, kiedyś zapewne zdobiło przedpokój, bo wzór winorośli, którym przyozdobiono ramę, pasował do motywów na stiukach pod sufitem. Zapewne dziwacznie wyglądało na tle łuszczącej się lamperii, pomiędzy starą pralką i obtłuczoną wanną, ale nigdy wcześniej nie zwróciłam na to uwagi. Żarówka pod sufitem zamigotała ostrzegawczo – kilka miesięcy temu stary klosz pękł ni z tego, ni z owego, matka starannie zebrała potłuczone szkło, lecz ojciec dotąd nie znalazł czasu, by go czymś zastąpić i żarówka kołysała się żałośnie na gołym drucie – pomyślałam, że zaraz się przepali. Ale nie, po chwili

światło się ustabilizowało, i na czystej, nawet przy bokach nieściemniałej tafli starego zwierciadła pokazało się moje odbicie. Na lewym policzku, nieco poniżej oka, zobaczyłam znak ulicy, nawet nie jedno znamię, lecz cztery, ułożone we wzór czarnych kropli. Zupełnie jakby na policzku zastygły łzy, wypukłe, pokryte zgrubiałą, chropowatą skórą, odcinające się ostro od smagłego policzka. Nagle ktoś szarpnął mnie za ramię. – Coś ty zrobiła, Judith? Matka pozbierała się zdumiewająco szybko, a może postanowiła zwyczajowym jazgotaniem dodać mi otuchy, przekonać, że nic się nie zmieniło, wszystko jest jak dawniej, to tylko jedna z tych drobnych nieprzyjemności jak wyrwanie mleczaków czy pierwsza miesiączka, którym musimy stawić czoło, zanim wkroczymy w dorosłość. I tylko słabo wyczuwalne drżenie w jej głosie, a także ręce, nerwowo mnące skraj fartucha, świadczyły, że jest całkowicie wyprowadzona z równowagi. – Spójrz na mnie, dziewczyno! – zażądała ostrzej, kiedy w oszołomieniu wciąż gapiłam się na swoje odbicie, po czym gwałtownie odwróciła mnie do siebie. Była zła, chociaż dzisiejsza kompromitacja w szpitalu i moja ucieczka wywietrzały jej chyba z głowy, bo nie napomknęła o nich ani słowem. – Coś ty zrobiła, dziecko? – powtórzyła przyciszonym głosem, zupełnie jakby próbowała zdusić krzyk. – Czy zabrałaś coś stamtąd? Czy...? – Zawahała się i urwała w pół zdania, nagle bezradna i przestraszona. W milczeniu pokręciłam głową, choć przez warstwę mokrego ubrania wyraźnie wyczuwałam zimną obłość szklanej kulki, ukrytej bezpiecznie w kieszeni kurtki. Za nic bym się do niej nie przyznała, tak samo jak nie przyznawałam się do wypraw do lunaparku na Wyspę Królowej czy do karygodnej nieostrożności, z jaką kiedyś wsiadłam do taksówki, kiedy kierowca zaproponował, że podrzuci mnie do szkoły, potem zaś wywiózł z naszej dzielnicy, aż za plac Bohaterów, gdzie nagle zatrzymał się i bez wyjaśnienia kazał mi natychmiast wysiadać – dotąd nie rozumiem, dlaczego. O niektórych sprawach po prostu nie mówiło się dorosłym, bo ci posiedli osobliwą zdolność psucia wszelkiej dobrej zabawy. Zresztą w obliczy tej ohydy, która bez ostrzeżenia wykwitła na mojej twarzy i której na razie nie potrafiłam ogarnąć, o wiele łatwiej było trzymać się zwyczajnych spraw i uprawiać drobne krętactwa, bo nic nie dawało mi takiej satysfakcji, jak świadomość, że udało mi się wyprowadzić matkę w pole. Ona jednak nie wydawała się naprawdę przejęta moim zaprzeczeniem i właściwie chyba nie pamiętała już pytania. Opadła ciężko na koślawy stołek, zwiesiła ramiona wzdłuż ciała, a jej oczy zmętniały. Nie zatrzymywała mnie, kiedy wychodziłam z łazienki. Nie pokazała się przez resztę wieczoru, nie przygotowała nawet kolacji, co zdarzyło się jej pierwszy raz, odkąd pamiętam. Ale nie narzekałam. Przeciwnie, zaszyłam się w swoim pokoju, szczęśliwa, że mogę w samotności napawać się zdobyczą. Zabarykadowałam drzwi krzesłem, na

wypadek, gdyby matka postanowiła jednak sprawdzić, co mnie tak bardzo zaprząta – zwykle nie lubiła, jeśli zbyt długo byłam cicho, uważała to za nieomylny znak nadciągających kłopotów – i w skupieniu toczyłam kulkę po podłodze, to po parkiecie, to znów po wzorzystym dywanie, z rozkoszą wsłuchując się w dźwięki, jakie wydawała przy zderzeniu z innymi przedmiotami. To zajęcie pochłaniało mnie przez resztę tygodnia: matka uznała, że w ramach rekonwalescencji powinnam zostać jeszcze w domu, chociaż sądzę, że naprawdę wstydziła się pokazać mnie sąsiadom. Niekiedy tarłam ręką plamy na twarzy, a podczas kąpieli mocno szorowałam je gąbką, nie poświęcając jednak temu wielu myśli. Nie wiem teraz, jak to możliwe, ale nie przejmowałam się szczególnie znamieniem i dopiero wizyta Csilli uświadomiła mi, że wszystko się zmieniło. Koleżanka przyszła do mnie dopiero piątego dnia po moim powrocie ze szpitala i z wyraźnym ociąganiem. Myślę, że wypchnęli ją z domu rodzice, zaniepokojeni naszą przedłużającą się niezgodą. Ta bowiem mogła mieć dla ich pociechy ponure konsekwencje w postaci utraty darmowych obiadów i starych ubrań, które po mnie donaszała. W obliczu takiego niebezpieczeństwa Csilla usłuchała, może dodatkowo zachęcona solidnym ojcowskim pasem. Jednakże nawet nie próbowała udawać radości. Wsunęła się bez ostrzeżenia do mojego pokoju, kiedy właśnie toczyłam kulkę po biurku, napawając się refleksami, które rzucała na wypolerowaną orzechową powierzchnię. Pospiesznie ukryłam skarb w pięści i na wszelki wypadek schowałam jeszcze ręce za plecami, ale koleżanka wcale nie zwróciła na to uwagi. Spojrzała na moją twarz, a potem z wrzaskiem wypadła z pokoju. Właśnie w ten sposób dowiedziałam się, że pozostawione przez ulicę znamiona nie są bynajmniej przypadkowe. Nie rozmawiano wiele na ten temat, ale z okazjonalnych wzmianek wywnioskowałam, że ich kształt, wielkość, a nawet miejsce, w którym się pojawiły, mają związek z osobą ich posiadacza. Niektórzy sądzili, że w jakiś niezrozumiały dla nas sposób odzwierciedlają cechy charakteru, zapowiadają przyszłość albo przypominają nam nasze przewiny. Oczywiście nikt nie potrafił tego rozstrzygnąć, lecz w powszechnej opinii stanowiły stygmat, obciążenie – i to im bardziej widoczne, tym dotkliwsza była psychiczna skaza ukryta za znamieniem. W kamienicy, ba, na naszej ulicy, a może nawet w całej dzielnicy nikt nie został oszpecony równie mocno jak ja. Byłam zatem zła, gorsza od wszystkich innych. Ktoś – nie wiedziałam nawet kto, bo ulica nie zapewniała przecież takich wyjaśnień – dokonał stosownej oceny, a wynik był bezapelacyjny i nie dało się od niego uchylić. Postanowiłam zatem dorosnąć do tego wyroku. Na początku stałam się po prostu odludkiem, co okazało się o tyle łatwe, że rówieśnicy też ode mnie stronili. W nauce się nie opuściłam, bo przychodziła mi łatwo, za to – choć chyba nie zdawałam sobie z tego w pełni sprawy – wyglądem zaczęłam się dostosowywać

do znamienia na mojej twarzy. Ubrania nie leżały już na mnie dobrze, choć matka nadal zaciekle zapierała najmniejsze plamy, cerowała dziury i skrupulatnie krochmaliła bluzki oraz kołnierzyki. Buty zawsze były przykurzone i pokryte zaschniętym błotem, bez względu na to, jak starannie je wyczyszczono przed wyjściem z domu. Paznokcie miałam połamane i obgryzione tak mocno, że mięso wybrzuszało się spod nich jak menisk nad szklanką mleka. Włosy już następnego dnia po myciu zwisały w tłustych strąkach, a w skórę rąk głęboko wżerały się plamy z atramentu. Co najdziwniejsze, matka widziała te wszystkie zmiany, lecz ich nie komentowała, zupełnie jakby zabrakło jej sił do walki z konsekwencjami mojego przejścia przez ulicę. Obserwowała mnie ponuro, w ciszy. Właściwie stanowiło to jedyną odmianę, którą naprawdę się cieszyłam. Po wszystkim, co się wydarzyło, chciałam, żeby zostawiono mnie w spokoju. Tylko Csilli nie mogłam tak po prostu odpuścić. Muszę przyznać, że ta nowa sytuacja udręczyła ją chyba jeszcze bardziej niż mnie, bo z dnia na dzień stała się niewidzialna. Nadal kilka razy dziennie przemykała przez nasze podwórze, lecz bardzo rzadko udawało mi się ją w porę zauważyć i zanim zdołałam do niej podejść, nikła pośpiesznie za pomalowanymi na biało drzwiami mieszkania. W szkole trzymała się starszych dziewczyn, wkupując się w ich łaski drobnymi kradzieżami w okolicznych sklepikach, noszeniem toreb z książkami i przekazywaniem plugawych liścików chłopcom z najstarszej klasy. Słowem, minęło kilka miesięcy, zanim zdołałam ją przydybać. Stała na przejściu, pewnie przekonana, że tłum ludzi skutecznie ją zasłania, bo nawet się nie rozglądała na boki. Stanęłam tuż za nią, przez chwilę napawając się widokiem jasnego, po dziecięcemu pulchnego karku, z wijącymi się delikatnymi lokami, zbyt krótkimi, by można je zabrać w warkocz. A potem, kiedy tramwaj już nas minął, dzwoniąc, i przechodnie zaczynali powoli wchodzić na ulicę, dotknęłam ją zimnym palcem tuż nad kołnierzem. Wrzask, który rozległ się chwilę później, sprawił mi jedną z nielicznych przyjemności, jakie mnie w tamtym czasie spotkały. – Pokaż mi! – zażądałam, twardo wbijając w nią wzrok. Równie dobrze mogłabym sobie zażyczyć, żeby spuściła na środku ulicy majtki – co wprawdzie już robiłyśmy, ale w chaszczach za szkołą i kiedy byłyśmy na tyle smarkate, że chłopcy mogli nas do tego przekonać. Ślady pozostawiane przez bezimienną ulicę przejmowały nas chyba jeszcze większym wstydem niż wystawianie na widok publiczny naszych dziecięcych, nieopierzonych wdzięków. Stanowiły tabu, najsilniejsze, jakie znałam. Nie przyszłoby mi do głowy, żeby wypytywać matkę, co zobaczyła tuż przedtem, jak nad jej ustami pojawiła się brunatna narośl w kształcie muchy, albo domagać się od ojca wyjaśnienia, czy ciemne znamię, pokrywające pokaźną część jego lewej dłoni, przeszkadza mu w graniu. Nie wiem właściwie, dlaczego tak się działo, ale z tą jedną rzeczą zmagaliśmy się zupełnie sami.

Ale to była moja Csilla, Csilla, która niegdyś chodziła za mną krok w krok i darzyła mnie psim przywiązaniem. Z całą dziecięcą bezwzględnością uznałam, że mam prawo oczekiwać od niej takiego dowodu poddaństwa i zamierzałam go wyegzekwować choćby siłą. Przewyższałam ją prawie o głowę i w razie czego chuda, wykarmiona na ziemniakach i serwatce córka majstra nie mogłaby mi się skutecznie oprzeć. Wprawdzie stałyśmy na środku zatłoczonego skrzyżowania, ale wątpię, żeby ktoś wystąpił w jej obronie. Dorośli bynajmniej się nie kwapią, żeby rozdzielać dwie szarpiące się dziewczyny. Najwyżej ktoś z wyrzutem rzuci coś o upadku obyczajów i o zdemoralizowanej młodzieży. Csilla pojęła to równie szybko jak ja – w sprawach związanych z przymusem i upokorzeniem była naprawdę bystra, jak zresztą wszystkie dzieci w jej rodzinie. Płakała. Rozpięła kołnierzyk i rozsunęła nieco poły szkolnego fartuszka. Nieco poniżej obojczyka miała bladoróżowe znamię, nie większe od najdrobniejszej monety. Gdybym nie wiedziała, czego szukam, mogłabym je pomylić ze zwyczajnym młodzieńczym wypryskiem. Chyba nikogo później nie nienawidziłam już tak jak jej w tamtej chwili – tak dotkliwy wydał mi się kontrast pomiędzy wyrokiem, który wymierzyła nam obu bezimienna ulica. Nie rozumiałam tego. Nie potrafiłam zrozumieć, w czym biedna, głupia Csilla mogła mnie przewyższać, w czym miałaby być ode mnie doskonalsza. Popchnęłam ją. Nadjeżdżał tramwaj, zagłuszając głosy przechodniów, zresztą i tak w tamtej chwili nic nie słyszałam, prócz hałasu zbliżającego się pojazdu i jednego słowa – dlaczego? dlaczego? dlaczego? – które kołatało mi się pod czaszką. Dwie tęgie kobiety oddzielały nas od torów, ale pchnęłam Csillę tak mocno, że wpadła pomiędzy nie, rozsunęła je na boki, upadła jakaś siatka, po chodniku potoczyły się soczyste, dojrzałe pomidory i szpiczaste strąki papryki. Gdzieś obok rozległ się ryk klaksonu, ale huk tramwaju wchłonął go wraz z krzykiem Csilli. Myślałam, że już po niej. Zacisnęłam powieki, żeby nie widzieć, jak koła przemielą ją i rozmażą po szynach. Dlatego nie zobaczyłam, że Csilla obraca się jak wrzeciono, zaledwie muska palcami pokryty żółtą farbą bok wagonu i odbija od niego, a potem podmuch powietrza porywa ją z powrotem na bezpieczną przystań chodnika. Kiedy otworzyłam oczy, dziewczynka leżała na ziemi, z jej przygryzionej wargi sączyła się krew, a na twarzy widniało oszołomienie ledwo co przeżytą grozą. Ale niewątpliwie żyła. Coś – nieudolność, z jaką wymierzyłam cios, kaprys wichru, ślepy los, a może bezimienna ulica, która wcześniej odmieniła nas obie – zdecydowało, że ma żyć. Zapewne powinnam się z tym pogodzić, jednak w tamtym momencie rozumiałam tylko tyle, że mi się nie powiodło. Nie potrafiłam się uwolnić od głupiutkiej, strachliwej Csilli, choć jej zadowolona, czysta twarz nieustannie przypominała mi o porażce. – Popchnęła ją! – wrzasnął ktoś w tłumie. Ciemnowłosa dziewczynka uniosła z wysiłkiem głowę, lecz nasze spojrzenia się nie przecięły. Uciekłam.