Istnieje choroba gorsza niż ślepota —
widzieć coś, co nie istnieje.
THOMAS HARDY
Prolog
Jedna droga wjazdowa, jedna wyjazdowa. Broadchurch nie leży na żadnej
ważnej trasie i nikt nie zagląda tutaj przypadkiem.
Niedługo senne nadmorskie miasteczko przebudzi się w sezonie letnim,
lecz teraz panuje w nim całkowity bezruch. Jest rześka, bezchmurna noc po
upalnym, słonecznym dniu. Księżyc osiągnął pełnię, a niebo znaczą gwiazdy.
Fale nadciągają niespiesznie i rozbijają się o brzeg jedna za drugą, podczas
gdy opalizujące niczym benzyna morze wycofuje się z plaży. Od górujących
nad nią jurajskich klifów bije bursztynowa poświata, jak gdyby wciąż
oddawały ciepło, które wchłonęły za dnia.
Wzdłuż opustoszałej High Street w zaledwie paru sklepach przez całą
noc pali się światło. Pojedyncza strona z gazety — z wczorajszymi
wiadomościami — sunie bezgłośnie środkiem drogi. Siedzibę „Broadchurch
Echo” i sąsiadujące z nią biuro informacji turystycznej spowija cień i tylko
ustawiony na czuwanie sprzęt komputerowy mruga od czasu do czasu.
Łodzie w porcie podskakują na wodzie, a ich maszty szczękają w
ciemności. Ponad brukiem i molem wznosi się komisariat policji — okrągła
twierdza ze stali, przyodziana w jasne drewno. Na zewnątrz migoce
niebieskie światło. Nawet senne miasteczko śpi z jednym okiem otwartym.
Kościół na wzgórzu jest nieoświetlony. Bogate barwy witrażowych okien
zmatowiały do satynowej czerni. Spłowiały plakat z napisem „KOCHAJ
BLIŹNIEGO SWEGO JAK SIEBIE SAMEGO” trzepocze bezużytecznie na
parafialnej tablicy ogłoszeń.
Na końcu miasteczka dom Latimerów również tonie w ciemności —
stojący przy Spring Close bliźniak jest identyczny jak pozostałe w okolicy, a
osiedle niczym nie różni się od innych w tym kraju. Blask księżyca wpada
przez na wpół otwarte okno do pokoju jedenastoletniego Danny’ego,
znacząc srebrem plakaty, zabawki i puste łóżko. Boczna furtka jest uchylona,
zasuwka cicho postukuje na wietrze, ale ten odgłos nie budzi rodziców
chłopca, Beth i Marka, którzy śpią plecami do siebie. Budzik przy łóżku
odlicza sekundy. Wskazuje trzecią szesnaście nad ranem.
Dwa i pół kilometra stąd Danny cały drży w cienkiej szarej koszulce i
czarnych dżinsach. Stoi osiemnaście metrów nad poziomem morza,
zaledwie parę centymetrów od krawędzi klifu. Porywisty wiatr zmienia
włosy chłopca w drobne igły, które kłują go w twarz, i zagłusza krzyk
dobywający się z jego ust. Łzy spływają po policzkach w ślad za krwią na
dłoni. Dalej jest już tylko urwisko. Danny nie potrafi patrzyć w dół. Jeszcze
bardziej boi się spojrzeć za siebie.
Morska bryza wije się przez miasteczko, aż dociera do domu jego
rodziców i z jeszcze większą natarczywością tłucze zasuwką. Beth i Mark
śpią dalej. Budzik wyświetla trzecią dziewiętnaście, po czym przestaje
odliczać czas.
Na szczycie klifu Danny zamyka oczy.
Jedna droga wjazdowa, jedna wyjazdowa. Tej nocy żaden silnik nie mąci
panującej ciszy, a na szosie biegnącej wzdłuż wybrzeża nie migoczą
samochodowe światła. Nikt nie zmierza do Broadchurch ani stąd nie
wyjeżdża.
CZĘŚĆ
PIERWSZA
1.
Beth Latimer siada gwałtownie na łóżku. Właśnie w ten sposób budziła się,
kiedy jej dzieci były malutkie. Sekundy przed ich wybuchami płaczu jakiś
szósty zmysł tłoczył adrenalinę do jej żył i wyrywał ją ze snu. Tyle że dzieci
Beth nie są już malutkie, a żadne z nich nie płacze. Zaspała, to wszystko.
Miejsce obok niej jest puste, a budzik przy łóżku stanął. Beth po omacku
szuka swojego zegarka. Minęła ósma.
Reszta rodziny już wstała: słyszy ich na dole. Prysznic zajmuje jej krótką
chwilę. Zerka przez okno i wie, że zapowiada się kolejny upalny dzień,
wyciąga więc czerwoną sukienkę z krótkimi rękawkami. Osoby o
kasztanowych włosach nie powinny nosić czerwieni, ale Beth uwielbia tę
sukienkę: jest przewiewna i wygodna, a przy tym twarzowa. Podkreśla jej
płaski (przynajmniej chwilowo) brzuch, jedną z nielicznych zalet rodzenia
dzieci w tak młodym wieku. Sukienka trochę pachnie zeszłorocznym
kremem do opalania.
Przechodząc obok pokoju Danny’ego, Beth z zaskoczeniem stwierdza, że
syn pościelił łóżko. Poszwa z logo Manchesteru City, której tak bardzo
nienawidzi jego tata — nagłe porzucenie przez syna Bournemouth FC na
rzecz Obywateli uważał za okropną zdradę — jest gładka i równo rozłożona.
Beth nie wierzy własnym oczom; jedenaście lat zrzędzenia w końcu dało
efekty. Zastanawia się z rozczuleniem, czego może chcieć Danny. Pewnie
marzy mu się smartfon, na który nie wystarczy mu pieniędzy za roznoszenie
gazet.
Prowadzący przez kuchnię szlak zniszczenia zdradza jej, że Mark szykuje
dla siebie lunch. Lodówka otwarta, karton z mlekiem stoi na blacie, zakrętka
leży tuż obok, a z masła sterczy nóż.
— Dlaczego mnie nie obudziłeś? — pyta Beth.
— Obudziłem — odpowiada z uśmiechem. Nie golił się; Beth lubi, kiedy
Mark jest zarośnięty, a on dobrze o tym wie. — Kazałaś mi spadać.
— Nie przypominam sobie.
Ale to rzeczywiście do niej podobne. Wrzuca do kubka torebkę herbaty
ekspresowej, chociaż doskonale wie, że nie zdąży jej wypić. Elektryczne
pulsowanie przyciąga jej uwagę: zegar na piekarniku miga zerami. Tak samo
mikrofalówka. Radio zatrzymało się na trzeciej dziewiętnaście.
— Wszystkie zegary stanęły — stwierdza. — W całym domu.
— Pewnie bezpiecznik albo coś w tym rodzaju — odpowiada Mark,
pakując kanapkę. Nie przygotował drugiej dla Beth, lecz ona i tak nie
zdążyłaby niczego przekąsić.
Chloe je płatki i przegląda czasopismo.
— Mamo, mam temperaturę.
— Nie, nie masz — mówi Beth, nawet nie sprawdzając.
— Nigdzie nie idę — biadoli Chloe, ale jej perfekcyjnie zapleciony
platynowy warkocz i nałożony makijaż zdradzają, iż od samego początku
wiedziała, że to przegrana bitwa. Oszusta nie sposób oszukać. Beth dobrze
pamięta, gdy była w wieku córki — dokładnie w jej wieku, niemal co do dnia
— i urywała się ze szkoły na randki z Markiem. Za nic w świecie nie pozwoli,
żeby historia się powtórzyła.
Zanim Chloe zdążyła wynaleźć kontrargument, w tylnych drzwiach staje
mama Beth z powitaniem na ustach, niosąc miskę pełną jajek. Stawia ją na
blacie obok pojemnika na kanapki Danny’ego. Och, na litość boską, myśli
Beth, to zupełnie do niego niepodobne. Zapomniał drugiego śniadania.
Pewnie pościelenie łóżka tak go wyczerpało. W drodze do pracy musi mu
podrzucić kanapki do szkoły, chociaż jest już spóźniona.
— Kocham cię razy zylion, młoda — rzuca Mark, całując Chloe w czubek
głowy. Słyszała to rodzinne powiedzonko już chyba z milion — zylion? —
razy i przewraca oczami, lecz kiedy sądzi, że nikt jej nie widzi, uśmiecha się
dyskretnie. Potem wypróbowuje numer z temperaturą na babci, która
teatralnym gestem przykłada dłoń do gładkiego czoła wnuczki. Liz
przerabiała to już z własnymi córkami i szanse, że da się nabrać, są jeszcze
mniejsze niż w przypadku Beth.
Mark zbiera się do wyjścia, żeby złapać Nigela, który jak co dzień wiezie
go do pracy, i przelotnie całuje Beth.
— Widziałeś Danny’ego?! — woła za nim żona.
— Już wyszedł! — rzuca przez ramię. — Jestem spóźniony!
Opuszcza kuchnię, zostawiając Beth z pojemnikiem Danny’ego w dłoni.
Po trzech tygodniach noszenia bikini i sarongu sierżant Ellie Miller czuje
się dziwnie i sztywno w kostiumie, w którym chodzi do pracy. Udało im się
jednak przywieźć ze sobą odrobinę Florydy. High Street połyskuje w
porannym słońcu i wszystkim dopisuje humor. Niebo jest bezchmurne,
sklepikarze rozstawiają na ulicy szyldy i stragany.
Ellie cieszy się, że już wróciła, i to nie tylko dlatego, że spodziewa się
usłyszeć na komisariacie dobre wieści. Czuje, że jest u siebie, znów w domu.
To jej ulica i dawny rewir, chociaż minęło sporo czasu, odkąd ostatnio miała
na sobie mundur.
Pcha spacerówkę z Fredem, z rączki wózka zwisa torba przysmaków dla
ekipy, które kupiła w strefie wolnocłowej. Na końcu ulicy przekaże Freda
Joemu, a ten odprowadzi Toma do szkoły. Teraz Joe trzyma Toma
zapaśniczym chwytem za szyję. Śmieją się. Cała czwórka, kobieta i jej trzej
mężczyźni, odbija się w szybie biura informacji turystycznej. Synowie Ellie
bardzo się różnią od siebie; Fred odziedziczył po niej ciemne, kręcone włosy,
podczas gdy Tom przypomina cherubinka. Joe miał taką samą blond
czuprynę, dopóki nie zaczęła mu rzednąć na skroniach. Wtedy wybrał
rozwiązanie pełne godności i ogolił się na łyso.
To jeden z tych rzadkich, nieprzewidzianych momentów, kiedy Ellie
patrzy na swoją małą rodzinę z zewnątrz i widzi szczęście, uchwycone jak na
zrobionej z zaskoczenia fotografii. Wie, że jest szczęściarą. Zagląda przez
szybę do środka, żeby skinąć Beth na powitanie, lecz jej przyjaciółka jeszcze
nie siedzi za biurkiem.
Za to Mark idzie z przeciwległego końca High Street, z torbą hydraulika
przewieszoną przez ramię, roztaczając urok osobisty. Ellie obserwuje, jak
mężczyzna flirtuje z dziewczynami w letnich sukienkach, a potem z Beccą z
hotelu, jak wymienia żarciki z Paulem, młodszym od niej pastorem. Mark
niemal wpada na ponurą kobietę o obwisłych policzkach, która właśnie
wyprowadza psa i jako jedyna wydaje się obojętna na czar Latimera. Ellie jej
nie zna. Czyżby turystka?
Tom otwiera usta.
— Nie — ucina Ellie, zanim syn zdąży jak zwykle poprosić o psa.
Gdy ich ścieżki się krzyżują, Mark życzy Tomowi powodzenia podczas
Dnia Sportu. Chłopiec posyła mu promienny uśmiech.
— Musimy umówić się z chłopakami — mówi Joe.
— Dobry pomysł — odpowiada Mark, nie przystając. — Wyślę ci potem
SMS-a.
Ta krótka wymiana zdań podnosi na chwilę Ellie na duchu. Oboje z Joem
wiedzą, że ich układ się sprawdza — ona pracuje na utrzymanie rodziny, on
zaś siedzi w domu i zajmuje się Fredem. Mimo to wciąż się martwi, że Joe
straci poczucie męskości. Dlatego podczas gdy inne żony wiszą na
telefonach, błagając mężów, żeby zdążyli wrócić z pracy i położyć dzieci
spać, ona wypycha Joego z domu do pubu.
— Patrzcie! — woła Tom, pokazując po przeciwnej stronie ulicy postać o
wiśniowych włosach. — Ciocia Lucy!
Unosi rękę, chcąc do niej pomachać, lecz Ellie łapie go za nadgarstek.
Trzy tygodnie nie wystarczyły, złość na siostrę jeszcze jej nie przeszła. W taki
poranek jak ten nie ma miejsca dla kłamstw i wymówek Lucy. Ellie zerka za
siebie: Lucy ich nie zauważyła. Ze wzrokiem wbitym w chodnik ciągnie za
sobą walizkę na kółkach ze sprzętem fryzjerskim. Pewnie jest w drodze do
jakichś starszych pań na ich cotygodniowe mycie i czesanie. Ellie ma
nadzieję, że trzymają wszystkie kosztowności pod kluczem. Ostatnie, o
czym marzy, to żeby przymknąć własną siostrę.
Tom wyrywa się matce i pociera nadgarstek, urażony i zmieszany.
— Przepraszam, kochanie — mówi Ellie. — Nie chcemy się spóźnić.
To prawda: już dość się narazili dyrektorowi, zabierając Toma ze szkoły
w ciągu semestru.
Nigel Carter podjeżdża niebieską furgonetką z białym napisem „MARK
LATIMER USŁUGI HYDRAULICZNE”.
— Spóźniłeś się! — stwierdza Mark, wsiadając od strony pasażera.
Ellie czyta z ruchu warg, że Nige mówi coś o korkach, po czym obydwaj
wybuchają śmiechem. Coś potem dodaje, a Mark naraz pochmurnieje.
Warczy na Nige’a, na co temu rzednie mina, chociaż Latimer nie zalicza się
do tych szefów, którzy tyranizują pracowników czy nadużywają swojej
władzy.
Ubrana w kostium czuje się dziwnie, a na komisariacie to uczucie jeszcze
się potęguje. Po tygodniach wygrzewania się w słońcu oświetlenie
jarzeniowe jest dla niej sporym szokiem. Ellie wciąż nie może się
przyzwyczaić do tego budynku o łukowatych korytarzach z lśniącego
betonu. Jest czysty, wygodny i tak dalej, lecz nieszczególnie w stylu
Broadchurch.
Wolf gwiżdże. Oklaski na widok sierżant Miller po chwili przechodzą w
okrzyki uznania, kiedy policjanci zdają sobie sprawę, że przybyła z darami.
Nikt nie został pominięty i wszyscy wyglądają na zadowolonych. Ellie zna
swój zespół aż za dobrze. Szykuje się właśnie na porcję plotek, kiedy
nadinspektor Jenkinson woła ją do siebie na słówko. Ellie wie, o co chodzi,
dlatego zmierzając do gabinetu przełożonej, nie potrafi powstrzymać
uśmiechu.
Jenkinson nie podziela jej wesołości, w końcu to nie w jej stylu. Podczas
gdy Ellie jest spocona i rozczochrana po spacerze z domu na komisariat,
nadinspektor jak zwykle prezentuje się nieskazitelnie. Starannie ułożone
blond włosy, koszula i czarno-biały fular świeżo wyprasowane.
Niecierpliwość zaczyna pęcznieć niczym bańka w duszy Ellie. Lecz zamiast
spodziewanych gratulacji Jenkinson rzuca bombę:
— Przydzieliliśmy to stanowisko komuś innemu.
Bańka pęka. Ellie czuje, jak uśmiech znika z jej twarzy.
— Sytuacja się zmieniła. Wiem, że to dla ciebie rozczarowanie.
Rozczarowanie to mało powiedziane. Łzy napływają Ellie do oczu, lecz
oprócz nich pojawia się gniew, który daje jej siłę do ataku.
— Mówiłaś, że to może zaczekać, aż wrócę z urlopu. — Uchodzi z niej
cała powakacyjna euforia. — Mówiłaś, że jestem faworytką! Dlatego wzięłam
trzy tygodnie wolnego. Na kogo padło?
— Na komisarza Aleca Hardy’ego. Zaczął w zeszłym tygodniu.
Nazwisko coś jej mówi, lecz to płeć komisarza budzi w Ellie prawdziwą
złość.
— Facet! A co się stało z: „Na tym polu trzeba kobiety inspektora”, „Masz
moje poparcie”?
Czy tylko jej się wydaje, czy Jenkinson wygląda na skruszoną? Lecz to
wrażenie znikło, zanim Ellie zdążyła się go uchwycić.
— Alec Hardy ma wielkie doświadczenie…
I wtedy Ellie wie już, o kim mowa. To nazwisko zna każdy funkcjonariusz
policji w tym kraju. Chryste, zostać pominiętą przy awansie to jedno,
pominiętą na rzecz jakiegoś faceta to drugie, ale o n?
Dusi w sobie narastające emocje. Opuszcza gabinet Jenkinsona, dociera
do łazienki, siada na opuszczonej desce sedesowej i zasuwa rygiel w
drzwiach. Trzęsie się z wściekłości, przebiera stopami po podłodze, by
rozładować zdenerwowanie. Dzwoni do domu i rozmawiając z mężem przez
telefon, wylewa łzy złości. Joe podziela jej rozgoryczenie. To był tak samo
jego awans — w myślach już wydawali jej podwyżkę na wykończenie domu.
— Mam zabrać swoje rzeczy z biurka i wyjść? — pyta go i chociaż oboje
wiedzą, że nie mówi poważnie, takie spuszczenie pary dobrze jej robi. Zbiera
się w sobie, żeby powiedzieć mu o tej kropli, która dopełniła czary goryczy —
Joe n i e u w i e r z y, kiedy usłyszy, kto dostał to stanowisko — gdy rozlega
się pukanie do drzwi. Czy ona nie może nawet powściekać się w spokoju?
— Z a j ę t e! — Wkłada całą frustrację w to jedno słowo.
— Ellie? — To jedna z funkcjonariuszek. — Masz wezwanie.
2.
Trzy kilometry dalej, jadąc w dół wybrzeża, mężczyzna wpatruje się w
niebieski horyzont. Pomięty garnitur wisi na jego żylastym ciele; ukryty pod
krawatem guzik koszuli ma rozpięty. Ogrodzenie z drutu kolczastego,
rzędów drobnych diabelskich rogów, zostało przecięte między dwoma
słupkami. Czyste, pewne cięcie za pomocą (profesjonalnego?) narzędzia.
Dzięki tej wyrwie w ogrodzeniu nic już go nie dzieli od
osiemnastometrowego urwiska. Mógłby zerknąć w dół, woli jednak nie
zbliżać się za bardzo do krawędzi, żeby nie igrać z lękiem wysokości.
— Chce pan zobaczyć czy nie? — pyta farmer.
Komisarz Alec Hardy z niechęcią odwraca się w stronę miejsca zbrodni,
chociaż użycie tego określenia jest bezpodstawne.
— Opróżnili cały cholerny bak — mówi farmer, wskazując wiszący przy
zbiorniku korek wlewu. Bob Daniels, posterunkowy, który przyjął
zgłoszenie, ze współczuciem kręci głową, a Hardy wzdycha w głębi ducha.
Czy tutejsze siły policyjne nie mają lepszego zajęcia dla komisarza? A potem
co? Wezwą nadinspektora do kota na drzewie? Hardy wie, że po Sandbrook
sam pragnął zwolnić tempo, ale to jakiś absurd.
— Będziemy w kontakcie — odpowiada, po czym rusza z powrotem do
radiowozu, chociaż farmer zaczyna dopytywać, dlaczego nie sprowadzili
kogoś z wydziału kryminalnego.
— I po to ściągnęliście mnie tutaj o siódmej rano? — zwraca się do Boba,
kiedy farmer jest już poza zasięgiem głosu.
— Co, marnuje się pan? — Posterunkowy uśmiecha się szyderczo.
Hardy nie łapie przynęty. To nie pierwszy przytyk ze strony nowego
zespołu i z pewnością nie ostatni. Nie podoba im się sposób, w jaki do nich
dołączył. No i, rzecz jasna, przeszłość zdążyła go wyprzedzić. Nagle Bob
zmienia ton.
— Odebraliśmy zgłoszenie. Straż przybrzeżna znalazła coś na brzegu.
Gdy Beth dociera do szkoły, Dzień Sportu rozkręcił się już na dobre i na
boisku roi się od dzieciaków ubranych w stroje gimnastyczne w barwach
swoich drużyn. Pistolet startowy wypala i rozpoczyna się wyścig
trzecioklasistów w workach. Panuje upał — nauczyciele rozdają wodę. Beth
wypatruje Danny’ego w zielonym stroju. Zwykle potrzebuje paru sekund,
żeby wyłowić go w tłumie. Wzrok przykuwa nie tyle jego wygląd, co
charakterystyczny chód. Dotychczas pająkowaty jedenastolatek od niedawna
porusza się z pewnością siebie, tak samo jak Mark. Gdzie on jest? Beth
mruży oczy w słońcu i dostrzega wychowawczynię syna, pannę Sherez.
Siedzący obok niej na ławce rodzice biją brawo i dopingują dzieci. Beth
rusza w stronę nauczycielki z pojemnikiem na kanapki w dłoni.
Jej uwagę na chwilę przyciąga Olly Stevens. Jako reporter „Echa”, próbuje
przekonać uczestników biegu z jajkiem, żeby pozowali do zdjęcia w pozie
Usaina Bolta. Olly pracuje na tym stanowisku od roku i nie ukrywa, że
chciałby w przyszłości pisać dla ogólnokrajowych gazet. Ale Beth wciąż nie
potrafi traktować go poważnie w roli dziennikarza. Może dlatego, że zna go,
odkąd był nastolatkiem, i wciąż nie potrafi otrząsnąć się z szoku, ilekroć
widzi Olly’ego w koszuli i krawacie zamiast mundurka liceum South
Wessex. Patrzy, jak dziennikarz zamienia telefon na staroświecki notatnik i
pióro, żeby spisać nazwiska i wiek uczniów.
Ledwo zdążyła usiąść, kiedy panna Sherez pyta:
— Danny’ego dzisiaj nie ma?
Beth palą policzki. Oby tylko nie powiedziała, że urwał się z zajęć.
— Sądziłam, że jest tutaj — mówi.
Panna Sherez z obawą marszczy czoło.
— Nie, nie widzieliśmy go od wczoraj.
My też nie, myśli Beth i przypomina sobie idealnie zaścielone łóżko i
pojemnik na kuchennym blacie.
Jej puls przyspiesza. Powtarza sobie, że musi zachować spokój, to pewnie
nic takiego, lecz jej palce już prześlizgują się po klawiaturze telefonu i
wybierają numer Danny’ego. Nawet gdy po drugiej stronie odzywa się
poczta głosowa, Beth postanawia, że zachowa pogodny ton. Nie chce dać
synowi do zrozumienia, że znalazł się w tarapatach, chociaż jeśli nakryje go
na wagarach, to niech Bóg ma go w swojej…
— Danny, tu mama — mówi po sygnale. — Nie ma cię w szkole;
oddzwoń do mnie jak najszybciej, skarbie, żebym wiedziała, gdzie jesteś.
Nagrywając tę wiadomość, wie, że zaraz znów podejmie kolejną próbę.
Sekundę później dzwoni do kiosku Jacka Marshalla, żeby sprawdzić, czy
Danny jak zwykle rozniósł rano gazety. Jack mówi, że dzisiaj Danny się nie
zjawił. Nie zadzwonił. Coś podobnego nigdy wcześniej się nie zdarzyło.
Następne połączenie jest krótkie, bo Beth nie chce blokować linii, na
wypadek gdyby Danny próbował oddzwonić.
— Mark, to ja, n a t y c h m i a s t do mnie zadzwoń.
I co teraz? Jak każda matka miała już okazję zakosztować podobnego
koszmaru, kiedy w supermarkecie czy wesołym miasteczku mała rączka
wyślizguje się z jej dłoni. Najgorsza jest szybkość, z jaką wszystko się dzieje;
między jednym uderzeniem serca a drugim chwila szczęścia przeradza się w
piekło. Oddech staje się przyspieszony i płytki, czujesz trzepot w klatce
piersiowej, po czym mija kilka sekund i dziecko się odnajduje. Prawie dusisz
je w objęciach, a potem odsuwasz od siebie i mówisz kilka słów do słuchu.
Panika mija równie szybko, jak się pojawiła, ale jeszcze przez kilka godzin
zmagasz się z jej następstwami — gwałtownymi przypływami adrenaliny i
roztrząsaniem, co by było, gdyby.
Beth próbuje zapanować nad oddechem. Musi zachować trzeźwość
umysłu.
Dostrzega najlepszego przyjaciela Danny’ego, Toma Millera, z
plastikowym medalem na szyi. Zmusza się, żeby pójść w jego stronę, nie
pobiec, a potem mówić, zamiast krzyczeć.
— Tom, czy Danny nie wspominał przypadkiem, że dziś rano gdzieś się
wybiera? Możesz mi powiedzieć. Nie będzie miał kłopotów.
Tom kręci głową, a Beth nie widzi powodów, żeby mu nie wierzyć. Udając
spokój, prosi pannę Sherez o telefon, na wypadek gdyby Danny zjawił się w
szkole. Opuszczając boisko szkolne, czuje, jak spojrzenie nauczycielki
wwierca się w jej plecy.
Kątem oka widzi, że Olly Stevens ją obserwuje. Raz jeszcze, na wpół
oślepła ze zdenerwowania, rozgląda się wokół, ale instynkt podpowiada jej,
że Danny’ego tu nie ma. W takim razie gdzie jest? W miasteczku? Na plaży?
Biegnie do samochodu i szuka po omacku kluczyków.
Droga prowadząca przez Broadchurch połyskuje w upale. Spaliny z rur
wydechowych mieszają się z gorącym powietrzem, przez co nie sposób
odczytać numerów rejestracyjnych samochodów. Komórka leży na siedzeniu
pasażera. Beth ciągle na nią zerka, sprawdza głośność i zasięg. Szkolny
semestr wciąż trwa, ale droga jest zakorkowana jak w weekendy podczas
sierpniowej fali upałów. Kilka lat temu dyskutowano o poszerzeniu jezdni
albo zbudowaniu obwodnicy. Beth była jedną z osób, które się temu
sprzeciwiły, i teraz żałuje. Niech sobie zabetonują całą tę okolicę, jeśli dzięki
temu szybciej dostanie się do miasteczka.
Nikt nie lubi korków, ale Beth n a p r a w d ę ich nienawidzi. Śni o nich
koszmary. Bez względu na okoliczności nie może znieść poczucia
uwięzienia, a co dopiero teraz, kiedy musi działać. Ma wrażenie, że siedzi w
zamkniętym szklanym pudle, które szybko napełnia się zimną wodą. Nie
może złapać tchu. Wytrzymuje około pięciu sekund, po czym otwiera
drzwiczki i wysiada. Pyta kobietę w samochodzie przed nią, co się stało.
— Mówili, że na plaży jest policja. Chyba znaleźli jakieś ciało.
Ciało. Policja. Plaża. Ciało. Policja. Plaża.
Danny.
Beth ma wrażenie, jakby przeszył ją wstrząs elektryczny i cała krew
spłynęła jej do stóp. Zostawiwszy kluczyki w stacyjce i włączone radio,
zaczyna biec. Dźwięk syreny rozchodzi się w powietrzu, kiedy wyprzedza ją
policyjna furgonetka, jadąc pod prąd dwukierunkową jezdnią. Beth udaje się
przeczytać na boku auta: „KRYMINALISTYKA”. Przyspiesza kroku. Czuje się,
jakby mogła je prześcignąć.
3.
Hardy nie znosi przechadzek po plaży. Człowiek nigdy nie wie, gdzie się
znajduje. Piasek przemieszcza się i płata mu figle, spowalnia go. A ze
wszystkich plaż t a właśnie wciąż zdaje się odwzajemniać jego niechęć.
Gruboziarnisty piach wciąga stopy.
Mundurowi starają się opanować narastający tłum porannych turystów.
Ponad ich głowami krąży helikopter, który zagłusza szmer głosów. Hardy
patrzy, jak posterunkowy rozwija policyjną taśmę i odgradza nią cypel, gdzie
na plaży leży…
Świat jak gdyby przechyla się i Hardy próbuje złapać równowagę.
Taśma tworzy trzy boki kwadratu, który otacza ciało małego chłopca.
Dziecko leży policzkiem do ziemi. Ma na sobie dżinsy, koszulkę z długimi
rękawkami i niebieskie adidasy z żółtym znaczkiem. Jego brązowe włosy są
wilgotne i zmierzwione.
Hardy maca kieszenie w poszukiwaniu tabletek — już dawno nauczył się
połykać je bez popijania — i przypomina sobie, że zostały na nocnym stoliku
w pokoju hotelowym. Oddycha miarowo, tak jak go tego uczono, i atak
paniki znika.
— Nie rób mi tego — mruczy do siebie pod nosem. Najchętniej
zamknąłby oczy, położyłby się i zasnął, ale szkolenie robi swoje i jakimś
sposobem Hardy wciąż stawia kolejne kroki. — No, dalej — mówi i zmusza
się do ogarnięcia każdego szczegółu miejsca zbrodni, która go przerasta.
Spogląda w górę na klif, na grzywkę trawy u jego szczytu, a potem na
złocistą twarz chłopca i otaczające ciało kamienie. Próbuje wyobrazić sobie
trajektorię.
— O Boże. — Hardy słyszy za plecami głos. — Nie, nie, nie…
Kobieta w typie mamuśki, w żakiecie, z burzą kręconych włosów,
zmierza w jego stronę chwiejnym krokiem. Hardy odruchowo staje między
nią a ciałem, próbując zgadnąć, kim ona jest. Czy to matka chłopca? Jak, do
cholery, przedostała się za taśmę? Bob za to oberwie.
— Ja go znam, mieszka tutaj, przychodzi do mnie na herbatę, to
najlepszy przyjaciel mojego syna — odzywa się nieznajoma.
Matka, ale nie t a matka. Podała im tożsamość ofiary. Muszą ją uspokoić
i czegoś się dowiedzieć. Hardy każe jej opuścić plażę, lecz mamuśka
trzęsącymi się dłońmi wyciąga z torebki policyjną blachę. W okamgnieniu
poznaje jej nazwisko i stopień, lecz dopiero po chwili dociera do niego, że ta
kobieta jest jego koleżanką po fachu.
— O Boże… Beth, czy Beth już wie? — pyta przez łzy.
— Proszę się uspokoić, sierżant Miller — odpowiada Hardy, chociaż
odkrywa, że jej histeria podsyca jego spokój. Kobieta traci nad sobą
panowanie, a on czuje się większym profesjonalistą.
— Nie, pan nic nie rozumie… ja z n a m tego chłopca… O Boże, Danny.
— Zapomnij o tym — warczy Hardy. — Masz być profesjonalistką.
Prowadzisz teraz śledztwo.
— Zapomnij? — Miller wygląda na dotkniętą i Hardy wie, że
przeszarżował, ale mógł zrobić to albo uderzyć ją w twarz. Podziałało.
Przestała płakać.
— Alec Hardy — przedstawia się i wyciąga dłoń.
— Wiem. Dostał pan moje stanowisko.
— Serio? I właśnie t e r a z chcesz o tym rozmawiać? — Pod
płaszczykiem obcesowości czuje się śmielszy. Przynajmniej teraz Miller
mówi jak glina. Nie trwa to jednak zbyt długo.
— Nawet pan nie wie, kim on jest — zarzuca mu, jakby to była wina
Hardy’ego, że nie dorastał w tej dziurze, i jakby źle wykonywał swoją pracę,
skoro po pierwszym tygodniu nie zna wszystkich miejscowych po imieniu.
— Więc mi powiedz! — przekrzykuje huk fal.
— Daniel. Daniel Latimer. — Hardy słyszy imię i nazwisko tego chłopca
po raz pierwszy i wie, że w ciągu paru godzin zyska ono przerażającą sławę.
— Jedenaście lat. Chodzi do szkoły z moim Tomem. Rodzina mieszka w
Broadchurch, tata jest miejscowym hydraulikiem.
— To miejsce cieszy się popularnością wśród samobójców?
— Nie zrobiłby tego.
Chryste, będzie miał z nią pełne ręce roboty. Przy takiej konkurencji nic
dziwnego, że dostał tę robotę.
Tytuł oryginału Broadchurch Copyright © Chris Chibnall 2014 © Copyright for the Polish translation by Wydawnictwo Literackie, 2015 Książka opublikowana po raz pierwszy w Wielkiej Brytanii w 2014 roku nakładem wydawnictwa Sphere, oddziału Little, Brown Book Group Książka oparta na serialu telewizyjnym Broadchurch wyprodukowanym przez Kudos and Imaginary Friends Productions Wydanie pierwsze ISBN 978-83-08-05772-8 Opieka redakcyjna Paweł Ciemniewski Redakcja Anna Rudnicka Korekta Weronika Kosińska, Małgorzata Wójcik Zdjęcie wykorzystane na okładce Colin Hutton Mapa Broadchurch Viv Mullett Komputerowe opracowanie okładki na podstawie oryginału Robert Kleemann Redakcja techniczna Bożena Korbut Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o., 2015 ul. Długa 1, 31-147 Kraków bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl e-mail: ksiegarnia@wydawnictwoliterackie.pl fax: (+48-12) 430 00 96
tel.: (+48-12) 619 27 70 Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.
Spis treści Strona redakcyjna Motto Mapa Prolog Część pierwsza 1. 2. 3. 4. 5. 6. 7. 8. 9. 10. 11. 12. 13. 14.
15. 16. 17. 18. 19. 20. 21. 22. 23. 24. 25. 26. 27. 28. 29. 30. 31. 32. 33. 34. 35. 36. 37. 38. 39. 40.
41. Część druga 42. 43. 44. 45. 46. 47. 48. 49. 50. 51. 52. 53. 54. 55. 56. 57. 58. 59. 60. 61. 62. 63. 64. 65.
66. 67. Epilog Przypisy
Istnieje choroba gorsza niż ślepota — widzieć coś, co nie istnieje. THOMAS HARDY
Prolog Jedna droga wjazdowa, jedna wyjazdowa. Broadchurch nie leży na żadnej ważnej trasie i nikt nie zagląda tutaj przypadkiem. Niedługo senne nadmorskie miasteczko przebudzi się w sezonie letnim, lecz teraz panuje w nim całkowity bezruch. Jest rześka, bezchmurna noc po upalnym, słonecznym dniu. Księżyc osiągnął pełnię, a niebo znaczą gwiazdy. Fale nadciągają niespiesznie i rozbijają się o brzeg jedna za drugą, podczas gdy opalizujące niczym benzyna morze wycofuje się z plaży. Od górujących nad nią jurajskich klifów bije bursztynowa poświata, jak gdyby wciąż oddawały ciepło, które wchłonęły za dnia. Wzdłuż opustoszałej High Street w zaledwie paru sklepach przez całą noc pali się światło. Pojedyncza strona z gazety — z wczorajszymi wiadomościami — sunie bezgłośnie środkiem drogi. Siedzibę „Broadchurch Echo” i sąsiadujące z nią biuro informacji turystycznej spowija cień i tylko ustawiony na czuwanie sprzęt komputerowy mruga od czasu do czasu. Łodzie w porcie podskakują na wodzie, a ich maszty szczękają w ciemności. Ponad brukiem i molem wznosi się komisariat policji — okrągła twierdza ze stali, przyodziana w jasne drewno. Na zewnątrz migoce niebieskie światło. Nawet senne miasteczko śpi z jednym okiem otwartym. Kościół na wzgórzu jest nieoświetlony. Bogate barwy witrażowych okien zmatowiały do satynowej czerni. Spłowiały plakat z napisem „KOCHAJ BLIŹNIEGO SWEGO JAK SIEBIE SAMEGO” trzepocze bezużytecznie na parafialnej tablicy ogłoszeń. Na końcu miasteczka dom Latimerów również tonie w ciemności — stojący przy Spring Close bliźniak jest identyczny jak pozostałe w okolicy, a osiedle niczym nie różni się od innych w tym kraju. Blask księżyca wpada przez na wpół otwarte okno do pokoju jedenastoletniego Danny’ego, znacząc srebrem plakaty, zabawki i puste łóżko. Boczna furtka jest uchylona, zasuwka cicho postukuje na wietrze, ale ten odgłos nie budzi rodziców
chłopca, Beth i Marka, którzy śpią plecami do siebie. Budzik przy łóżku odlicza sekundy. Wskazuje trzecią szesnaście nad ranem. Dwa i pół kilometra stąd Danny cały drży w cienkiej szarej koszulce i czarnych dżinsach. Stoi osiemnaście metrów nad poziomem morza, zaledwie parę centymetrów od krawędzi klifu. Porywisty wiatr zmienia włosy chłopca w drobne igły, które kłują go w twarz, i zagłusza krzyk dobywający się z jego ust. Łzy spływają po policzkach w ślad za krwią na dłoni. Dalej jest już tylko urwisko. Danny nie potrafi patrzyć w dół. Jeszcze bardziej boi się spojrzeć za siebie. Morska bryza wije się przez miasteczko, aż dociera do domu jego rodziców i z jeszcze większą natarczywością tłucze zasuwką. Beth i Mark śpią dalej. Budzik wyświetla trzecią dziewiętnaście, po czym przestaje odliczać czas. Na szczycie klifu Danny zamyka oczy. Jedna droga wjazdowa, jedna wyjazdowa. Tej nocy żaden silnik nie mąci panującej ciszy, a na szosie biegnącej wzdłuż wybrzeża nie migoczą samochodowe światła. Nikt nie zmierza do Broadchurch ani stąd nie wyjeżdża.
CZĘŚĆ PIERWSZA
1. Beth Latimer siada gwałtownie na łóżku. Właśnie w ten sposób budziła się, kiedy jej dzieci były malutkie. Sekundy przed ich wybuchami płaczu jakiś szósty zmysł tłoczył adrenalinę do jej żył i wyrywał ją ze snu. Tyle że dzieci Beth nie są już malutkie, a żadne z nich nie płacze. Zaspała, to wszystko. Miejsce obok niej jest puste, a budzik przy łóżku stanął. Beth po omacku szuka swojego zegarka. Minęła ósma. Reszta rodziny już wstała: słyszy ich na dole. Prysznic zajmuje jej krótką chwilę. Zerka przez okno i wie, że zapowiada się kolejny upalny dzień, wyciąga więc czerwoną sukienkę z krótkimi rękawkami. Osoby o kasztanowych włosach nie powinny nosić czerwieni, ale Beth uwielbia tę sukienkę: jest przewiewna i wygodna, a przy tym twarzowa. Podkreśla jej płaski (przynajmniej chwilowo) brzuch, jedną z nielicznych zalet rodzenia dzieci w tak młodym wieku. Sukienka trochę pachnie zeszłorocznym kremem do opalania. Przechodząc obok pokoju Danny’ego, Beth z zaskoczeniem stwierdza, że syn pościelił łóżko. Poszwa z logo Manchesteru City, której tak bardzo nienawidzi jego tata — nagłe porzucenie przez syna Bournemouth FC na rzecz Obywateli uważał za okropną zdradę — jest gładka i równo rozłożona. Beth nie wierzy własnym oczom; jedenaście lat zrzędzenia w końcu dało efekty. Zastanawia się z rozczuleniem, czego może chcieć Danny. Pewnie marzy mu się smartfon, na który nie wystarczy mu pieniędzy za roznoszenie gazet. Prowadzący przez kuchnię szlak zniszczenia zdradza jej, że Mark szykuje dla siebie lunch. Lodówka otwarta, karton z mlekiem stoi na blacie, zakrętka leży tuż obok, a z masła sterczy nóż. — Dlaczego mnie nie obudziłeś? — pyta Beth. — Obudziłem — odpowiada z uśmiechem. Nie golił się; Beth lubi, kiedy Mark jest zarośnięty, a on dobrze o tym wie. — Kazałaś mi spadać.
— Nie przypominam sobie. Ale to rzeczywiście do niej podobne. Wrzuca do kubka torebkę herbaty ekspresowej, chociaż doskonale wie, że nie zdąży jej wypić. Elektryczne pulsowanie przyciąga jej uwagę: zegar na piekarniku miga zerami. Tak samo mikrofalówka. Radio zatrzymało się na trzeciej dziewiętnaście. — Wszystkie zegary stanęły — stwierdza. — W całym domu. — Pewnie bezpiecznik albo coś w tym rodzaju — odpowiada Mark, pakując kanapkę. Nie przygotował drugiej dla Beth, lecz ona i tak nie zdążyłaby niczego przekąsić. Chloe je płatki i przegląda czasopismo. — Mamo, mam temperaturę. — Nie, nie masz — mówi Beth, nawet nie sprawdzając. — Nigdzie nie idę — biadoli Chloe, ale jej perfekcyjnie zapleciony platynowy warkocz i nałożony makijaż zdradzają, iż od samego początku wiedziała, że to przegrana bitwa. Oszusta nie sposób oszukać. Beth dobrze pamięta, gdy była w wieku córki — dokładnie w jej wieku, niemal co do dnia — i urywała się ze szkoły na randki z Markiem. Za nic w świecie nie pozwoli, żeby historia się powtórzyła. Zanim Chloe zdążyła wynaleźć kontrargument, w tylnych drzwiach staje mama Beth z powitaniem na ustach, niosąc miskę pełną jajek. Stawia ją na blacie obok pojemnika na kanapki Danny’ego. Och, na litość boską, myśli Beth, to zupełnie do niego niepodobne. Zapomniał drugiego śniadania. Pewnie pościelenie łóżka tak go wyczerpało. W drodze do pracy musi mu podrzucić kanapki do szkoły, chociaż jest już spóźniona. — Kocham cię razy zylion, młoda — rzuca Mark, całując Chloe w czubek głowy. Słyszała to rodzinne powiedzonko już chyba z milion — zylion? — razy i przewraca oczami, lecz kiedy sądzi, że nikt jej nie widzi, uśmiecha się dyskretnie. Potem wypróbowuje numer z temperaturą na babci, która teatralnym gestem przykłada dłoń do gładkiego czoła wnuczki. Liz przerabiała to już z własnymi córkami i szanse, że da się nabrać, są jeszcze mniejsze niż w przypadku Beth. Mark zbiera się do wyjścia, żeby złapać Nigela, który jak co dzień wiezie go do pracy, i przelotnie całuje Beth. — Widziałeś Danny’ego?! — woła za nim żona. — Już wyszedł! — rzuca przez ramię. — Jestem spóźniony!
Opuszcza kuchnię, zostawiając Beth z pojemnikiem Danny’ego w dłoni. Po trzech tygodniach noszenia bikini i sarongu sierżant Ellie Miller czuje się dziwnie i sztywno w kostiumie, w którym chodzi do pracy. Udało im się jednak przywieźć ze sobą odrobinę Florydy. High Street połyskuje w porannym słońcu i wszystkim dopisuje humor. Niebo jest bezchmurne, sklepikarze rozstawiają na ulicy szyldy i stragany. Ellie cieszy się, że już wróciła, i to nie tylko dlatego, że spodziewa się usłyszeć na komisariacie dobre wieści. Czuje, że jest u siebie, znów w domu. To jej ulica i dawny rewir, chociaż minęło sporo czasu, odkąd ostatnio miała na sobie mundur. Pcha spacerówkę z Fredem, z rączki wózka zwisa torba przysmaków dla ekipy, które kupiła w strefie wolnocłowej. Na końcu ulicy przekaże Freda Joemu, a ten odprowadzi Toma do szkoły. Teraz Joe trzyma Toma zapaśniczym chwytem za szyję. Śmieją się. Cała czwórka, kobieta i jej trzej mężczyźni, odbija się w szybie biura informacji turystycznej. Synowie Ellie bardzo się różnią od siebie; Fred odziedziczył po niej ciemne, kręcone włosy, podczas gdy Tom przypomina cherubinka. Joe miał taką samą blond czuprynę, dopóki nie zaczęła mu rzednąć na skroniach. Wtedy wybrał rozwiązanie pełne godności i ogolił się na łyso. To jeden z tych rzadkich, nieprzewidzianych momentów, kiedy Ellie patrzy na swoją małą rodzinę z zewnątrz i widzi szczęście, uchwycone jak na zrobionej z zaskoczenia fotografii. Wie, że jest szczęściarą. Zagląda przez szybę do środka, żeby skinąć Beth na powitanie, lecz jej przyjaciółka jeszcze nie siedzi za biurkiem. Za to Mark idzie z przeciwległego końca High Street, z torbą hydraulika przewieszoną przez ramię, roztaczając urok osobisty. Ellie obserwuje, jak mężczyzna flirtuje z dziewczynami w letnich sukienkach, a potem z Beccą z hotelu, jak wymienia żarciki z Paulem, młodszym od niej pastorem. Mark niemal wpada na ponurą kobietę o obwisłych policzkach, która właśnie wyprowadza psa i jako jedyna wydaje się obojętna na czar Latimera. Ellie jej nie zna. Czyżby turystka? Tom otwiera usta. — Nie — ucina Ellie, zanim syn zdąży jak zwykle poprosić o psa. Gdy ich ścieżki się krzyżują, Mark życzy Tomowi powodzenia podczas Dnia Sportu. Chłopiec posyła mu promienny uśmiech.
— Musimy umówić się z chłopakami — mówi Joe. — Dobry pomysł — odpowiada Mark, nie przystając. — Wyślę ci potem SMS-a. Ta krótka wymiana zdań podnosi na chwilę Ellie na duchu. Oboje z Joem wiedzą, że ich układ się sprawdza — ona pracuje na utrzymanie rodziny, on zaś siedzi w domu i zajmuje się Fredem. Mimo to wciąż się martwi, że Joe straci poczucie męskości. Dlatego podczas gdy inne żony wiszą na telefonach, błagając mężów, żeby zdążyli wrócić z pracy i położyć dzieci spać, ona wypycha Joego z domu do pubu. — Patrzcie! — woła Tom, pokazując po przeciwnej stronie ulicy postać o wiśniowych włosach. — Ciocia Lucy! Unosi rękę, chcąc do niej pomachać, lecz Ellie łapie go za nadgarstek. Trzy tygodnie nie wystarczyły, złość na siostrę jeszcze jej nie przeszła. W taki poranek jak ten nie ma miejsca dla kłamstw i wymówek Lucy. Ellie zerka za siebie: Lucy ich nie zauważyła. Ze wzrokiem wbitym w chodnik ciągnie za sobą walizkę na kółkach ze sprzętem fryzjerskim. Pewnie jest w drodze do jakichś starszych pań na ich cotygodniowe mycie i czesanie. Ellie ma nadzieję, że trzymają wszystkie kosztowności pod kluczem. Ostatnie, o czym marzy, to żeby przymknąć własną siostrę. Tom wyrywa się matce i pociera nadgarstek, urażony i zmieszany. — Przepraszam, kochanie — mówi Ellie. — Nie chcemy się spóźnić. To prawda: już dość się narazili dyrektorowi, zabierając Toma ze szkoły w ciągu semestru. Nigel Carter podjeżdża niebieską furgonetką z białym napisem „MARK LATIMER USŁUGI HYDRAULICZNE”. — Spóźniłeś się! — stwierdza Mark, wsiadając od strony pasażera. Ellie czyta z ruchu warg, że Nige mówi coś o korkach, po czym obydwaj wybuchają śmiechem. Coś potem dodaje, a Mark naraz pochmurnieje. Warczy na Nige’a, na co temu rzednie mina, chociaż Latimer nie zalicza się do tych szefów, którzy tyranizują pracowników czy nadużywają swojej władzy. Ubrana w kostium czuje się dziwnie, a na komisariacie to uczucie jeszcze się potęguje. Po tygodniach wygrzewania się w słońcu oświetlenie jarzeniowe jest dla niej sporym szokiem. Ellie wciąż nie może się przyzwyczaić do tego budynku o łukowatych korytarzach z lśniącego
betonu. Jest czysty, wygodny i tak dalej, lecz nieszczególnie w stylu Broadchurch. Wolf gwiżdże. Oklaski na widok sierżant Miller po chwili przechodzą w okrzyki uznania, kiedy policjanci zdają sobie sprawę, że przybyła z darami. Nikt nie został pominięty i wszyscy wyglądają na zadowolonych. Ellie zna swój zespół aż za dobrze. Szykuje się właśnie na porcję plotek, kiedy nadinspektor Jenkinson woła ją do siebie na słówko. Ellie wie, o co chodzi, dlatego zmierzając do gabinetu przełożonej, nie potrafi powstrzymać uśmiechu. Jenkinson nie podziela jej wesołości, w końcu to nie w jej stylu. Podczas gdy Ellie jest spocona i rozczochrana po spacerze z domu na komisariat, nadinspektor jak zwykle prezentuje się nieskazitelnie. Starannie ułożone blond włosy, koszula i czarno-biały fular świeżo wyprasowane. Niecierpliwość zaczyna pęcznieć niczym bańka w duszy Ellie. Lecz zamiast spodziewanych gratulacji Jenkinson rzuca bombę: — Przydzieliliśmy to stanowisko komuś innemu. Bańka pęka. Ellie czuje, jak uśmiech znika z jej twarzy. — Sytuacja się zmieniła. Wiem, że to dla ciebie rozczarowanie. Rozczarowanie to mało powiedziane. Łzy napływają Ellie do oczu, lecz oprócz nich pojawia się gniew, który daje jej siłę do ataku. — Mówiłaś, że to może zaczekać, aż wrócę z urlopu. — Uchodzi z niej cała powakacyjna euforia. — Mówiłaś, że jestem faworytką! Dlatego wzięłam trzy tygodnie wolnego. Na kogo padło? — Na komisarza Aleca Hardy’ego. Zaczął w zeszłym tygodniu. Nazwisko coś jej mówi, lecz to płeć komisarza budzi w Ellie prawdziwą złość. — Facet! A co się stało z: „Na tym polu trzeba kobiety inspektora”, „Masz moje poparcie”? Czy tylko jej się wydaje, czy Jenkinson wygląda na skruszoną? Lecz to wrażenie znikło, zanim Ellie zdążyła się go uchwycić. — Alec Hardy ma wielkie doświadczenie… I wtedy Ellie wie już, o kim mowa. To nazwisko zna każdy funkcjonariusz policji w tym kraju. Chryste, zostać pominiętą przy awansie to jedno, pominiętą na rzecz jakiegoś faceta to drugie, ale o n? Dusi w sobie narastające emocje. Opuszcza gabinet Jenkinsona, dociera
do łazienki, siada na opuszczonej desce sedesowej i zasuwa rygiel w drzwiach. Trzęsie się z wściekłości, przebiera stopami po podłodze, by rozładować zdenerwowanie. Dzwoni do domu i rozmawiając z mężem przez telefon, wylewa łzy złości. Joe podziela jej rozgoryczenie. To był tak samo jego awans — w myślach już wydawali jej podwyżkę na wykończenie domu. — Mam zabrać swoje rzeczy z biurka i wyjść? — pyta go i chociaż oboje wiedzą, że nie mówi poważnie, takie spuszczenie pary dobrze jej robi. Zbiera się w sobie, żeby powiedzieć mu o tej kropli, która dopełniła czary goryczy — Joe n i e u w i e r z y, kiedy usłyszy, kto dostał to stanowisko — gdy rozlega się pukanie do drzwi. Czy ona nie może nawet powściekać się w spokoju? — Z a j ę t e! — Wkłada całą frustrację w to jedno słowo. — Ellie? — To jedna z funkcjonariuszek. — Masz wezwanie.
2. Trzy kilometry dalej, jadąc w dół wybrzeża, mężczyzna wpatruje się w niebieski horyzont. Pomięty garnitur wisi na jego żylastym ciele; ukryty pod krawatem guzik koszuli ma rozpięty. Ogrodzenie z drutu kolczastego, rzędów drobnych diabelskich rogów, zostało przecięte między dwoma słupkami. Czyste, pewne cięcie za pomocą (profesjonalnego?) narzędzia. Dzięki tej wyrwie w ogrodzeniu nic już go nie dzieli od osiemnastometrowego urwiska. Mógłby zerknąć w dół, woli jednak nie zbliżać się za bardzo do krawędzi, żeby nie igrać z lękiem wysokości. — Chce pan zobaczyć czy nie? — pyta farmer. Komisarz Alec Hardy z niechęcią odwraca się w stronę miejsca zbrodni, chociaż użycie tego określenia jest bezpodstawne. — Opróżnili cały cholerny bak — mówi farmer, wskazując wiszący przy zbiorniku korek wlewu. Bob Daniels, posterunkowy, który przyjął zgłoszenie, ze współczuciem kręci głową, a Hardy wzdycha w głębi ducha. Czy tutejsze siły policyjne nie mają lepszego zajęcia dla komisarza? A potem co? Wezwą nadinspektora do kota na drzewie? Hardy wie, że po Sandbrook sam pragnął zwolnić tempo, ale to jakiś absurd. — Będziemy w kontakcie — odpowiada, po czym rusza z powrotem do radiowozu, chociaż farmer zaczyna dopytywać, dlaczego nie sprowadzili kogoś z wydziału kryminalnego. — I po to ściągnęliście mnie tutaj o siódmej rano? — zwraca się do Boba, kiedy farmer jest już poza zasięgiem głosu. — Co, marnuje się pan? — Posterunkowy uśmiecha się szyderczo. Hardy nie łapie przynęty. To nie pierwszy przytyk ze strony nowego zespołu i z pewnością nie ostatni. Nie podoba im się sposób, w jaki do nich dołączył. No i, rzecz jasna, przeszłość zdążyła go wyprzedzić. Nagle Bob zmienia ton. — Odebraliśmy zgłoszenie. Straż przybrzeżna znalazła coś na brzegu.
Gdy Beth dociera do szkoły, Dzień Sportu rozkręcił się już na dobre i na boisku roi się od dzieciaków ubranych w stroje gimnastyczne w barwach swoich drużyn. Pistolet startowy wypala i rozpoczyna się wyścig trzecioklasistów w workach. Panuje upał — nauczyciele rozdają wodę. Beth wypatruje Danny’ego w zielonym stroju. Zwykle potrzebuje paru sekund, żeby wyłowić go w tłumie. Wzrok przykuwa nie tyle jego wygląd, co charakterystyczny chód. Dotychczas pająkowaty jedenastolatek od niedawna porusza się z pewnością siebie, tak samo jak Mark. Gdzie on jest? Beth mruży oczy w słońcu i dostrzega wychowawczynię syna, pannę Sherez. Siedzący obok niej na ławce rodzice biją brawo i dopingują dzieci. Beth rusza w stronę nauczycielki z pojemnikiem na kanapki w dłoni. Jej uwagę na chwilę przyciąga Olly Stevens. Jako reporter „Echa”, próbuje przekonać uczestników biegu z jajkiem, żeby pozowali do zdjęcia w pozie Usaina Bolta. Olly pracuje na tym stanowisku od roku i nie ukrywa, że chciałby w przyszłości pisać dla ogólnokrajowych gazet. Ale Beth wciąż nie potrafi traktować go poważnie w roli dziennikarza. Może dlatego, że zna go, odkąd był nastolatkiem, i wciąż nie potrafi otrząsnąć się z szoku, ilekroć widzi Olly’ego w koszuli i krawacie zamiast mundurka liceum South Wessex. Patrzy, jak dziennikarz zamienia telefon na staroświecki notatnik i pióro, żeby spisać nazwiska i wiek uczniów. Ledwo zdążyła usiąść, kiedy panna Sherez pyta: — Danny’ego dzisiaj nie ma? Beth palą policzki. Oby tylko nie powiedziała, że urwał się z zajęć. — Sądziłam, że jest tutaj — mówi. Panna Sherez z obawą marszczy czoło. — Nie, nie widzieliśmy go od wczoraj. My też nie, myśli Beth i przypomina sobie idealnie zaścielone łóżko i pojemnik na kuchennym blacie. Jej puls przyspiesza. Powtarza sobie, że musi zachować spokój, to pewnie nic takiego, lecz jej palce już prześlizgują się po klawiaturze telefonu i wybierają numer Danny’ego. Nawet gdy po drugiej stronie odzywa się poczta głosowa, Beth postanawia, że zachowa pogodny ton. Nie chce dać synowi do zrozumienia, że znalazł się w tarapatach, chociaż jeśli nakryje go na wagarach, to niech Bóg ma go w swojej… — Danny, tu mama — mówi po sygnale. — Nie ma cię w szkole;
oddzwoń do mnie jak najszybciej, skarbie, żebym wiedziała, gdzie jesteś. Nagrywając tę wiadomość, wie, że zaraz znów podejmie kolejną próbę. Sekundę później dzwoni do kiosku Jacka Marshalla, żeby sprawdzić, czy Danny jak zwykle rozniósł rano gazety. Jack mówi, że dzisiaj Danny się nie zjawił. Nie zadzwonił. Coś podobnego nigdy wcześniej się nie zdarzyło. Następne połączenie jest krótkie, bo Beth nie chce blokować linii, na wypadek gdyby Danny próbował oddzwonić. — Mark, to ja, n a t y c h m i a s t do mnie zadzwoń. I co teraz? Jak każda matka miała już okazję zakosztować podobnego koszmaru, kiedy w supermarkecie czy wesołym miasteczku mała rączka wyślizguje się z jej dłoni. Najgorsza jest szybkość, z jaką wszystko się dzieje; między jednym uderzeniem serca a drugim chwila szczęścia przeradza się w piekło. Oddech staje się przyspieszony i płytki, czujesz trzepot w klatce piersiowej, po czym mija kilka sekund i dziecko się odnajduje. Prawie dusisz je w objęciach, a potem odsuwasz od siebie i mówisz kilka słów do słuchu. Panika mija równie szybko, jak się pojawiła, ale jeszcze przez kilka godzin zmagasz się z jej następstwami — gwałtownymi przypływami adrenaliny i roztrząsaniem, co by było, gdyby. Beth próbuje zapanować nad oddechem. Musi zachować trzeźwość umysłu. Dostrzega najlepszego przyjaciela Danny’ego, Toma Millera, z plastikowym medalem na szyi. Zmusza się, żeby pójść w jego stronę, nie pobiec, a potem mówić, zamiast krzyczeć. — Tom, czy Danny nie wspominał przypadkiem, że dziś rano gdzieś się wybiera? Możesz mi powiedzieć. Nie będzie miał kłopotów. Tom kręci głową, a Beth nie widzi powodów, żeby mu nie wierzyć. Udając spokój, prosi pannę Sherez o telefon, na wypadek gdyby Danny zjawił się w szkole. Opuszczając boisko szkolne, czuje, jak spojrzenie nauczycielki wwierca się w jej plecy. Kątem oka widzi, że Olly Stevens ją obserwuje. Raz jeszcze, na wpół oślepła ze zdenerwowania, rozgląda się wokół, ale instynkt podpowiada jej, że Danny’ego tu nie ma. W takim razie gdzie jest? W miasteczku? Na plaży? Biegnie do samochodu i szuka po omacku kluczyków. Droga prowadząca przez Broadchurch połyskuje w upale. Spaliny z rur wydechowych mieszają się z gorącym powietrzem, przez co nie sposób
odczytać numerów rejestracyjnych samochodów. Komórka leży na siedzeniu pasażera. Beth ciągle na nią zerka, sprawdza głośność i zasięg. Szkolny semestr wciąż trwa, ale droga jest zakorkowana jak w weekendy podczas sierpniowej fali upałów. Kilka lat temu dyskutowano o poszerzeniu jezdni albo zbudowaniu obwodnicy. Beth była jedną z osób, które się temu sprzeciwiły, i teraz żałuje. Niech sobie zabetonują całą tę okolicę, jeśli dzięki temu szybciej dostanie się do miasteczka. Nikt nie lubi korków, ale Beth n a p r a w d ę ich nienawidzi. Śni o nich koszmary. Bez względu na okoliczności nie może znieść poczucia uwięzienia, a co dopiero teraz, kiedy musi działać. Ma wrażenie, że siedzi w zamkniętym szklanym pudle, które szybko napełnia się zimną wodą. Nie może złapać tchu. Wytrzymuje około pięciu sekund, po czym otwiera drzwiczki i wysiada. Pyta kobietę w samochodzie przed nią, co się stało. — Mówili, że na plaży jest policja. Chyba znaleźli jakieś ciało. Ciało. Policja. Plaża. Ciało. Policja. Plaża. Danny. Beth ma wrażenie, jakby przeszył ją wstrząs elektryczny i cała krew spłynęła jej do stóp. Zostawiwszy kluczyki w stacyjce i włączone radio, zaczyna biec. Dźwięk syreny rozchodzi się w powietrzu, kiedy wyprzedza ją policyjna furgonetka, jadąc pod prąd dwukierunkową jezdnią. Beth udaje się przeczytać na boku auta: „KRYMINALISTYKA”. Przyspiesza kroku. Czuje się, jakby mogła je prześcignąć.
3. Hardy nie znosi przechadzek po plaży. Człowiek nigdy nie wie, gdzie się znajduje. Piasek przemieszcza się i płata mu figle, spowalnia go. A ze wszystkich plaż t a właśnie wciąż zdaje się odwzajemniać jego niechęć. Gruboziarnisty piach wciąga stopy. Mundurowi starają się opanować narastający tłum porannych turystów. Ponad ich głowami krąży helikopter, który zagłusza szmer głosów. Hardy patrzy, jak posterunkowy rozwija policyjną taśmę i odgradza nią cypel, gdzie na plaży leży… Świat jak gdyby przechyla się i Hardy próbuje złapać równowagę. Taśma tworzy trzy boki kwadratu, który otacza ciało małego chłopca. Dziecko leży policzkiem do ziemi. Ma na sobie dżinsy, koszulkę z długimi rękawkami i niebieskie adidasy z żółtym znaczkiem. Jego brązowe włosy są wilgotne i zmierzwione. Hardy maca kieszenie w poszukiwaniu tabletek — już dawno nauczył się połykać je bez popijania — i przypomina sobie, że zostały na nocnym stoliku w pokoju hotelowym. Oddycha miarowo, tak jak go tego uczono, i atak paniki znika. — Nie rób mi tego — mruczy do siebie pod nosem. Najchętniej zamknąłby oczy, położyłby się i zasnął, ale szkolenie robi swoje i jakimś sposobem Hardy wciąż stawia kolejne kroki. — No, dalej — mówi i zmusza się do ogarnięcia każdego szczegółu miejsca zbrodni, która go przerasta. Spogląda w górę na klif, na grzywkę trawy u jego szczytu, a potem na złocistą twarz chłopca i otaczające ciało kamienie. Próbuje wyobrazić sobie trajektorię. — O Boże. — Hardy słyszy za plecami głos. — Nie, nie, nie… Kobieta w typie mamuśki, w żakiecie, z burzą kręconych włosów, zmierza w jego stronę chwiejnym krokiem. Hardy odruchowo staje między nią a ciałem, próbując zgadnąć, kim ona jest. Czy to matka chłopca? Jak, do
cholery, przedostała się za taśmę? Bob za to oberwie. — Ja go znam, mieszka tutaj, przychodzi do mnie na herbatę, to najlepszy przyjaciel mojego syna — odzywa się nieznajoma. Matka, ale nie t a matka. Podała im tożsamość ofiary. Muszą ją uspokoić i czegoś się dowiedzieć. Hardy każe jej opuścić plażę, lecz mamuśka trzęsącymi się dłońmi wyciąga z torebki policyjną blachę. W okamgnieniu poznaje jej nazwisko i stopień, lecz dopiero po chwili dociera do niego, że ta kobieta jest jego koleżanką po fachu. — O Boże… Beth, czy Beth już wie? — pyta przez łzy. — Proszę się uspokoić, sierżant Miller — odpowiada Hardy, chociaż odkrywa, że jej histeria podsyca jego spokój. Kobieta traci nad sobą panowanie, a on czuje się większym profesjonalistą. — Nie, pan nic nie rozumie… ja z n a m tego chłopca… O Boże, Danny. — Zapomnij o tym — warczy Hardy. — Masz być profesjonalistką. Prowadzisz teraz śledztwo. — Zapomnij? — Miller wygląda na dotkniętą i Hardy wie, że przeszarżował, ale mógł zrobić to albo uderzyć ją w twarz. Podziałało. Przestała płakać. — Alec Hardy — przedstawia się i wyciąga dłoń. — Wiem. Dostał pan moje stanowisko. — Serio? I właśnie t e r a z chcesz o tym rozmawiać? — Pod płaszczykiem obcesowości czuje się śmielszy. Przynajmniej teraz Miller mówi jak glina. Nie trwa to jednak zbyt długo. — Nawet pan nie wie, kim on jest — zarzuca mu, jakby to była wina Hardy’ego, że nie dorastał w tej dziurze, i jakby źle wykonywał swoją pracę, skoro po pierwszym tygodniu nie zna wszystkich miejscowych po imieniu. — Więc mi powiedz! — przekrzykuje huk fal. — Daniel. Daniel Latimer. — Hardy słyszy imię i nazwisko tego chłopca po raz pierwszy i wie, że w ciągu paru godzin zyska ono przerażającą sławę. — Jedenaście lat. Chodzi do szkoły z moim Tomem. Rodzina mieszka w Broadchurch, tata jest miejscowym hydraulikiem. — To miejsce cieszy się popularnością wśród samobójców? — Nie zrobiłby tego. Chryste, będzie miał z nią pełne ręce roboty. Przy takiej konkurencji nic dziwnego, że dostał tę robotę.