Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony228 514
  • Obserwuję250
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań145 773

Bushnell_Candace_-_Dzienniki_Carrie

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Bushnell_Candace_-_Dzienniki_Carrie.pdf

Ankiszon EBooki Bushnell Candace
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 75 osób, 35 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 196 stron)

Candace Bushnell Dzienniki Carrie Przełożyła Anna Gralak

Dla Calvina Bushnella Nie jestem sobą, nie jesteś nim ani nią; oni nie są nimi Evelyn Waugh

Rozdział 1 Księżniczka z innej planety Podobno latem może się wiele wydarzyć. Albo i nie. Nastał pierwszy dzień ostatniego roku nauki w liceum, ale wszystko wskazuje na to, że jestem dokładnie taka jak rok temu. Moja najlepsza przyjaciółka, Lali, też. – Bradley, nie zapominaj, że w tym roku musimy znaleźć sobie chłopaków – mówi, zapuszczając silnik czerwonego pikapa, którego odziedziczyła po jednym ze starszych braci. – Cholera. Miałyśmy znaleźć chłopaków w ubiegłym roku i nic z tego nie wyszło. – Otwieram drzwi i wskakuję do środka, wsuwając list w podręcznik do biologii w nadziei, że to skutecznie go unieszkodliwi. – A może damy sobie spokój z tym szukaniem? – Kładę książki na siedzeniu. – Poznałyśmy już wszystkich chłopaków w szkole. I żaden z nich nie przypadł nam do gustu. Pamiętasz? – Otóż nie wszystkich. – Lali wrzuca wsteczny bieg, oglądając się przez ramię. Lali prowadzi najlepiej ze wszystkich moich przyjaciół. Jej ojciec jest gliną i nalegał, żeby nauczyła się prowadzić już w wieku dwunastu lat, tak na wszelki wypadek. – Słyszałam, że dołączył do nas jakiś nowy – dodaje. – I co z tego? – Poprzedni chłopak, który przeniósł się do naszej szkoły, okazał się ćpunem i nigdy nie zmieniał ubrania. – Jen P. mówi, że jest fajny. Naprawdę fajny. – Uhm. – Jen P. była prezeską fanklubu Leifa Garreta w szóstej klasie. – Jeśli naprawdę jest fajny, dorwie go Donna LaDonna. – On ma takie dziwne nazwisko – mówi Lali. – Sebastian... Jakiś tam? Sebastian Kit? – Sebastian Kydd? – wykrztuszam. – Właśnie – potwierdza, skręcając na parking przed liceum. Przygląda mi się podejrzliwie. – Znasz go? Waham się, zaciskając palce na klamce. Czuję, jak serce łomocze mi w piersi. Boję się, że jeśli otworzę usta, serce wyskoczy na zewnątrz. Kręcę głową. Gdy wchodzimy do szkoły głównymi drzwiami, Lali zauważa moje buty. Mam na nogach białe skórzane kozaczki. Czubek jednego z nich jest zarysowany, ale na początku lat siedemdziesiątych te lakierki były ostatnim krzykiem mody. Pewnie mają znacznie bardziej interesującą przeszłość niż ja. – Bradley – mówi Lali, mierząc moje buty pogardliwym spojrzeniem. – Jako twoja najlepsza przyjaciółka nie mogę pozwolić, żebyś paradowała w tych butach pierwszego dnia czwartej klasy. – Za późno – oznajmiam wesoło. – Poza tym ktoś musi rozruszać to całe towarzystwo. – Nigdy się nie zmieniaj. – Lali składa dłoń na kształt pistoletu, całuje koniuszek palca, celuje nim we mnie, a potem rusza w stronę swojej szafki. – Powodzenia, Aniołku – mówię. Zmiany. Ha. Mam małe szanse, żeby cokolwiek zmienić. Nie po tym liście. Brzmi tak: Szanowna Pani Bradshaw,

dziękujemy za złożenie wniosku o przyjęcie na letnie seminarium dla młodych pisarzy organizowane przez New School. Choć pani opowiadania są obiecujące i świadczą o bujnej wyobraźni, z przykrością zawiadamiamy, że tym razem nie jesteśmy w stanie zaproponować Pani udziału w programie. Dostałam ten list we wtorek, tydzień temu. Czytałam go z piętnaście razy, chcąc się upewnić, że dobrze zrozumiałam. W końcu musiałam się pogodzić z porażką. Nie żebym się uważała za jakiś wielki talent czy coś w tym guście, ale po raz pierwszy w życiu miałam nadzieję, że posiadam jakiś dar. – Nikomu o tym nie powiedziałam. Nikt nie ma pojęcia, że w ogóle złożyłam wniosek. Nawet mój ojciec. On studiował na Brownie i ma nadzieję, że pójdę w jego ślady. Uważa, że byłby ze mnie dobry naukowiec. A jeśli sobie nie poradzę ze strukturami molekularnymi, zawsze mogę się zająć biologią i zgłębiać życie robaków. W połowie korytarza dostrzegam Cynthię Viande i Tommy'ego Brewstera, złotą parę Castlebury. Tommy nie jest najbystrzejszy na świecie, ale gra jako środkowy w drużynie koszykówki. Za to Cynthia to przewodnicząca klas maturalnych, szefowa komitetu studniówkowego i wyróżniająca się członkini Krajowego Stowarzyszenia Najlepszych Uczniów, która zdobyła wszystkie sprawności skautowskie, zanim skończyła dziesięć lat. Spotyka się z Tommym od trzech lat. Staram się nie zwracać na nich zbytniej uwagi, ale zgodnie z porządkiem alfabetycznym moje nazwisko wypada tuż przed nazwiskiem Tommy'ego, przez co nasze szafki z sobą sąsiadują i muszę obok niego siedzieć na apelach. Dlatego zasadniczo rzecz biorąc, jestem skazana na oglądanie Tommy'ego – i Cynthii – dosłownie codziennie. – Tylko nie rób głupich min podczas apelu – strofuje go Cynthia. – To dla mnie bardzo ważny dzień. I nie zapomnij o sobotniej kolacji z moim tatusiem. – A moja impreza? – protestuje Tommy. – W piątek wieczorem nie możesz iść na żadną imprezę – ucina Cynthia. Możliwe, że w Cynthii kryje się normalny człowiek, ale nawet jeśli tak, nigdy go nie widziałam. Otwieram drzwiczki swojej szafki. Nagle Cynthia podnosi głowę i dostrzega mnie. Tommy posyła mi puste spojrzenie, jakby nie miał pojęcia, kim jestem, ale Cynthia jest na to zbyt dobrze wychowana. – Witaj, Carrie – mówi, jakby miała trzydzieści lat, a nie siedemnaście. Zmiany. Ciężko cokolwiek osiągnąć w takiej małej mieścinie. – Witaj w szkolnym piekle – odzywa się głos za moimi plecami. To jeden z moich najlepszych przyjaciół, Walt. Jest chłopakiem mojej drugiej najlepszej przyjaciółki, Maggie. Walt i Maggie chodzą ze sobą od dwóch lat i nasza trójka jest praktycznie nierozłączna. Zabrzmi to trochę dziwnie, ale traktujemy Walta jak dziewczynę. – Walt – mówi Cynthia. – Poszukuję właśnie kogoś takiego jak ty. – Jeśli chcesz mnie zaprosić do komitetu studniówkowego, odpowiedź brzmi: nie. Cynthia ignoruje małą uszczypliwość Walta. – Chodzi o Sebastiana Kydda. Czy on naprawdę wraca do Castlebury? Tylko nie to. Zakończenia moich komórek nerwowych rozbłyskują jak bożonarodzeniowa choinka. – Doreen twierdzi, że tak. – Walt wzrusza ramionami, jakby zupełnie go to nie obchodziło. Doreen to matka Walta, która pracuje w liceum Castlebury jako doradczyni zawodowa. Szczyci się tym, że wie dosłownie wszystko, i przekazuje Waltowi zgromadzone informacje – te dobre, te złe i te kompletnie nieprawdziwe.

– Słyszałam, że wyrzucili go z prywatnej szkoły za handlowanie narkotykami – mówi Cynthia. – Muszę wiedzieć, czy czekają nas problemy. – Nie mam pojęcia – odpowiada Walt, obdarzając ją ogromnym sztucznym uśmiechem. Walt nie znosi Cynthii i Tommy'ego prawie tak bardzo jak ja. – Jakich narkotyków? – pytam jak gdyby nigdy nic. Zaczynamy się z Waltem oddalać. – Chyba leków przeciwbólowych. – Jak w Dolinie lalek? – To moja ulubiona tajna książka, podobnie jak DSMIII, czyli malutki podręcznik o zaburzeniach psychicznych. – Niby skąd miałby wytrzasnąć leki przeciwbólowe? – Oj, Carrie, nie wiem. – Walt stracił zainteresowanie tym tematem. – Od swojej matki? – Mało prawdopodobne. – Próbuję wygnać z umysłu wspomnienie swojego pierwszego i ostatniego spotkania z Sebastianem Kyddem, ale ono i tak nie daje mi spokoju. Skończyłam wtedy dwanaście lat i wkraczałam w dość burzliwy okres. Miałam kościste nogi i płaską pierś, dwa pryszcze i kędzierzawą czuprynę. Poza tym nosiłam kocie okulary i nie rozstawałam się ze sfatygowanym egzemplarzem A co ze mną? Mary Gordon Howard. Miałam obsesję na punkcie feminizmu. Mama zmieniała wystrój kuchni państwa Kyddów i pewnego razu wpadłyśmy do nich na chwilę, żeby sprawdzić, jak przebiega realizacja projektu. Nagle w drzwiach stanął Sebastian i zaczął się przysłuchiwać naszej rozmowie. Wtedy ja, nie wiedzieć czemu, ni stąd, ni zowąd wyparowałam: – Mary Gordon Howard uważa, że większość stosunków płciowych można uznać za gwałt. Na chwilę zapadła cisza. Pani Kydd uśmiechnęła się. Lato dobiegało końca i jej opaleniznę podkreślały szorty w różowo-zielone zawijasy. Użyła białych cieni do powiek i różowej pomadki. Moja mama zawsze powtarzała, że pani Kydd słynęła z wielkiej urody. – Miejmy nadzieję, że po ślubie zmienisz zdanie. – Och, nie zamierzam wychodzić za mąż. To zalegalizowana forma prostytucji. – Ojej. – Pani Kydd roześmiała się, a Sebastian, który przystanął na werandzie w drodze na zewnątrz, oznajmił, że wychodzi. – Znowu? – wykrzyknęła pani Kydd z nutką irytacji w głosie. – Przecież mamy gości. Sebastian wzruszył ramionami: – Idę do Bobby'ego pograć na perkusji. Gapiłam się na niego w milczeniu z otwartą buzią. Najwidoczniej Mary Gordon Howard nigdy nie spotkała Sebastiana Kydda. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Na apelu zajmuję miejsce obok Tommy'ego Brewstera, który tłucze notesem jakiegoś chłopaka z przodu. Dziewczyna stojąca w przejściu pyta, czy ktoś ma pożyczyć tampon, a dwie licealistki za moimi plecami z ożywieniem szepczą o Sebastianie Kyddzie, którego reputacja z każdą chwilą staje się coraz gorsza. – Słyszałam, że trafił do więzienia... – Jego rodzina straciła cały majątek... – Żadnej dziewczynie nie udało się go przy sobie utrzymać dłużej niż trzy tygodnie... Próbuję uwolnić myśli od Sebastiana Kydda, udając, że Cynthia Viande nie jest uczennicą, lecz dziwnym gatunkiem ptaka. Siedlisko: każda scena, na którą zechcą ją wpuścić. Upierzenie: tweedowa spódniczka, biała koszula pod kaszmirowym sweterkiem, praktyczne półbuty i sznur pereł, prawdopodobnie prawdziwych. Ciągle przekłada kartki z jednej ręki do drugiej i obciąga spódniczkę, więc chyba jednak trochę się denerwuje. Wiem, że ja bym się denerwowała. Nie chciałabym tego, ale i tak byłabym kłębkiem nerwów. Drżałyby mi dłonie, mój głos przypominałby pisk, a potem miałabym do siebie żal, że nie potrafię stanąć na wysokości

zadania. Dyrektor podchodzi do mikrofonu i zaczyna przynudzać, mówiąc, że nie wolno się spóźniać na lekcje. Przedstawia nowy system punktów karnych. Potem pani Smidgens informuje, że szkolna gazetka „Gałka Muszkatołowa" poszukuje reporterów i że w najnowszym numerze opublikowano wstrząsający artykuł o stołówkowym jedzeniu. WT końcu do mikrofonu podchodzi Cynthia: – To najważniejszy rok w naszym życiu. Stoimy na skraju ogromnej przepaści. Za dziewięć miesięcy nasze życie ulegnie nieodwracalnej zmianie – mówi, jakby uważała się za Roosevelta albo kogoś w tym rodzaju. Tylko czekam, kiedy doda, że jedynym, czego powinniśmy się bać, jest sam strach. Ona jednak ciągnie dalej: – Zatem czeka nas rok wypełniony Chwilami Absolwentów. Chwilami, które zapamiętamy na zawsze. Ekstatyczna mina Cynthii ustępuje miejsca wyrazowi rozdrażnienia, gdy głowy wszystkich zgromadzonych zwracają się ku środkowi audytorium. Donna LaDonna sunie głównym przejściem. Wygląda jak panna młoda, ma na sobie białą sukienkę z głębokim dekoltem w serek, a przedziałek między obfitymi piersiami podkreśliła maleńkim diamentowym krzyżykiem zawieszonym na delikatnym platynowym łańcuszku. Jej skóra przypomina alabaster. Gdy Donna porusza ręką, konstelacja srebrnych bransoletek na jej nadgarstku podzwania jak dzwoneczki. Publiczność milknie. Cynthia Viande pochyla się nad mikrofonem: – Witaj, Donna. Cieszymy się, że zechciałaś wpaść. – Dzięki – mówi Donna, zajmując miejsce. Wszyscy parskają śmiechem. Donna kiwa głową w stronę Cynthii i wykonuje drobny gest, jakby pozwalała jej kontynuować. Donna i Cynthia są przyjaciółkami w tym dziwnym sensie, w jakim przyjaźnią się dziewczyny, które należą do tej samej paczki, chociaż w zasadzie za sobą nie przepadają. – Jak już mówiłam – podejmuje Cynthia, próbując odzyskać zainteresowanie tłumu – nadchodzący rok będzie wypełniony Chwilami Absolwentów. Chwilami, które zapamiętamy na zawsze. – Daje znak kolesiowi obsługującemu sprzęt nagłaśniający i z głośnika płynie piosenka The Way We Were. Wydaję z siebie przeciągły jęk i chowam twarz w notesie. Zaczynam chichotać, wtórując innym uczniom, ale przypominam sobie o liście i nagle znowu ogarnia mnie przygnębienie. Jak zawsze kiedy jest mi źle, przywołuję słowa pewnej małej dziewczynki. Miała niesamowitą osobowość, a poza tym była tak brzydka, że aż ładna. I wyczuwało się, że ona też o tym wie. – Carrie? – zagadnęła mnie. – A co jeśli na innej planecie jestem księżniczką? I nikt na tej planecie o tym nie wie? To pytanie nadal daje mi do myślenia. Bo czyż nie miała racji? Bez względu na to, kim jesteśmy tutaj, w jakimś innym miejscu możemy być księżniczkami. Albo pisarkami. Albo naukowcami. Albo prezydentami. Albo kimkolwiek zechcemy, mimo że wszyscy wokół powtarzają, że to niemożliwe.

Rozdział 2 Zbiorowa obsesja – Kto wie, na czym polega różnica między rachunkiem całkowym a rachunkiem różniczkowym? Andrew Zion podnosi rękę: – Czy to ma coś wspólnego ze sposobem użycia różniczek? – Blisko – odpowiada nauczyciel, pan Dammers. – Czy ktoś ma inną teorię? Mysz podnosi dłoń: – W rachunku różniczkowym bierzemy nieskończenie mały punkt i obliczamy przebieg zmienności między dwiema zmiennymi. W rachunku całkowym bierzemy mały element różniczkowy i wyznaczamy całki od dolnej granicy całkowania do górnej granicy całkowania. Zatem sumujemy te wszystkie nieskończenie małe punkty w jedną dużą sumę. „Jezu – myślę. – Skąd ona to wie?" Nigdy nie uda mi się zaliczyć tego kursu. Po raz pierwszy polegnę w starciu z matematyką. Od najmłodszych lat uważałam ją za jeden z najłatwiejszych przedmiotów. Odrabiałam pracę domową i zbierałam szóstki na testach, choć w zasadzie wcale się nie uczyłam. Ale teraz będę musiała przysiąść – jeśli zamierzam jakoś przetrwać. Kiedy tak siedzę i rozmyślam, jak się wymiksować z tego kursu, rozlega się pukanie do drzwi. Do klasy wchodzi Sebastian Kydd ubrany w starą granatową koszulkę polo. Ma orzechowe oczy, długie rzęsy i włosy rozjaśnione od morskiej wody i słońca. Jego lekko skrzywiony nos wygląda, jakby ucierpiał w bójce i nigdy nie został nastawiony przez lekarza, ale to jedyna cecha, która ratuje Sebastiana Kydda przed mianem zbyt ładnego chłopaka. – O, pan Kydd. Zastanawiałem się, kiedy raczy się pan zjawić – mówi pan Dammers. Sebastian spogląda mu prosto w oczy, zupełnie niespeszony: – Najpierw musiałem załatwić kilka spraw. Rzucam mu ukradkowe spojrzenie. Oto człowiek, który naprawdę przybył z innej planety. Z planety, gdzie wszyscy ludzie są idealnie ukształtowani i mają cudowne fryzury. – Proszę, niech pan usiądzie. Sebastian rozgląda się i jego spojrzenie zatrzymuje się na mnie. Patrzy na moje białe kozaczki, przemyka wzrokiem po błękitnej spódniczce w szkocką kratę i golfie bez rękawów, a w końcu zatrzymuje się na twarzy, która cała już płonie. Jeden kącik jego ust wesoło się unosi, a potem opada speszony i twarz znów przybiera obojętny wyraz. Sebastian Kydd zajmuje miejsce na końcu klasy. – Carrie – odzywa się pan Dammers – czy możesz podać mi podstawowe równanie ruchu? Dzięki Bogu uczyliśmy się tego w ubiegłym roku. Recytuję je jak robot: – X do potęgi piątej razy y do potęgi dziesiątej minus liczba losowa zwykle zapisywana jako n. – Zgadza się – mówi pan Dammers. Gryzmoli następne równanie na tablicy, robi krok w tył i patrzy prosto na Sebastiana. Kładę dłoń na piersi, żeby powstrzymać kołatanie serca. – Panie Kydd? – pyta. – Czy może mi pan powiedzieć, co przedstawia to równanie. Dość tej wstydliwości. Odwracam się i wlepiam wzrok w Sebastiana. Sebastian rozpiera się na krześle i stuka długopisem w podręcznik do matematyki. Jego

uśmiech ujawnia napięcie, jakby nie znał odpowiedzi albo znał ją i nie mógł uwierzyć, że ktoś jest aż tak głupi, by o to pytać: – To równanie przedstawia nieskończoność, proszę pana. Ale nie byle jaką-nieskończoność. Taką, jaką można znaleźć w czarnej dziurze. Spogląda na mnie i puszcza oczko. No, no. To dopiero czarna dziura. – Sebastian Kydd chodzi ze mną na matematykę – syczę do Walta, wciskając się za nim do kolejki w stołówce. – Chryste, Carrie – Walt przewraca oczami. – Ty też? Wszystkie dziewczyny w szkole mówią o Sebastianie Kyddzie. Nawet Maggie. Na obiad serwują pizzę – tę samą, którą system szkolnictwa raczy nas od lat, która smakuje jak rzygi i najprawdopodobniej powstaje w wyniku zastosowania jakiegoś tajnego szkolnego przepisu. Sięgam po tacę, a potem biorę jabłko i kawałek cytrynowego ciasta beżowego. – Przecież Maggie chodzi z tobą. – Wytłumacz to Maggie. Niesiemy tace do tego samego stolika co zawsze. Śmietanka towarzyska siedzi na drugim końcu stołówki, niedaleko automatów z jedzeniem. Jako uczniowie ostatniej klasy powinniśmy zająć stolik obok nich. Jednak ja i Walt już dawno temu doszliśmy do wniosku, że liceum niepokojąco przypomina Indie – jest doskonałym przykładem systemu kastowego – i przysięgliśmy sobie, że się nie ugniemy i nigdy nie zmienimy stolika. Niestety, podobnie jak większość protestów przeciwko przytłaczającym instynktom ludzkiej natury, nasz także w zasadzie nie został dostrzeżony. Dołącza do nas Mysz, która zaczyna rozmawiać z Waltem o kursie łaciny – w tym przedmiocie oboje są ode mnie lepsi. Potem przychodzi Maggie. Maggie i Mysz darzą się sympatią, ale Mysz twierdzi, że za nic nie chciałaby się zaprzyjaźnić z Maggie, która jej zdaniem jest przesadnie uczuciowa. Ja uważam, że przesadna uczuciowość jest interesująca i odwraca uwagę od własnych problemów. Tym razem Maggie też jest bliska płaczu. – Przed chwilą zostałam wezwana do gabinetu pani pedagog. Znowu. Powiedziała, że mój sweterek ma za duży dekolt! – Oburzające – mówię. – Jakbym nie wiedziała – ciągnie Maggie, wciskając się między Walta i Mysz. – Naprawdę jest na mnie cięta. Powiedziałam jej, że regulamin nie wspomina o strojach obowiązujących w szkole, więc nikt nie ma prawa mi mówić, jak mam się ubierać. Mysz napotyka mój wzrok i parska śmiechem. Pewnie przypomniało jej się to samo co mnie – dzień, w którym Maggie odesłano do domu ze zbiórki skautów, bo miała na sobie zbyt krótki mundurek. Jasne, to było jakieś siedem lat temu, ale kiedy od urodzenia mieszkasz w tym samym miasteczku, takie rzeczy się pamięta. – I co ona na to? – pytam. – Powiedziała, że tym razem nie odeśle mnie do domu, ale jeśli jeszcze raz zjawię się w szkole w tym sweterku, zawiesi mnie w obowiązkach ucznia. Walt wzrusza ramionami: – Co za suka. – Jak może dyskryminować zwykły sweterek? – Chyba powinniśmy złożyć skargę do rady szkoły. Niech ją zwolnią – mówi Mysz. Wiem, że stara się stłumić nutkę sarkazmu w swoim głosie, ale nie bardzo jej się udaje. Przewrażliwiona Maggie wybucha płaczem i biegnie w stronę damskiej toalety. Walt patrzy na nas: – Która z was, podłe baby, ma ochotę za nią pobiec?

– Powiedziałam coś złego? – pyta Mysz niewinnym tonem. – Ja pójdę. – Odgryzam kawałek jabłka i pędzę za Maggie. Z impetem otwieram drzwi stołówki. I wpadam prosto na Sebastiana Kydda. – Powoli – woła. – Gdzie się pali? – Przepraszam – bąkam. Nagle cofam się w czasie i znowu jestem dwunastolatką. – To jest stołówka? – pyta, wskazując wahadłowe drzwi. Zerka przez malutkie okienko. – Wygląda paskudnie. Czy poza kampusem jest jakieś miejsce, gdzie można coś zjeść? Poza kampusem? Od kiedy liceum w Castlebury jest kampusem? I czy on przypadkiem nie zaprasza mnie na lunch? Nie, to niemożliwe. Ale może nie pamięta, że już kiedyś się spotkaliśmy. – Na końcu ulicy jest lokal z hamburgerami. Ale żeby się tam dostać, potrzebny ci będzie samochód. – Mam samochód – mówi. A potem stoimy i gapimy się na siebie. Czuję, że mijają nas inni uczniowie, ale nie dostrzegam ich. – Dobrze. Dzięki – mówi. – Nie ma sprawy. – Kiwam głową, przypominając sobie o Maggie. – Do zobaczenia – mówi i odchodzi. Zasada numer jeden: zawsze kiedy zaczepia cię jakiś fajny facet, jesteś potrzebna przyjaciółce, która akurat przechodzi kryzys. Biegnę do damskiej toalety: – Maggie? Nie uwierzysz, co się stało. – Zaglądam pod drzwi kabin i pod ścianą odnajduję buty Maggie. – Mags? – Zostałam totalnie upokorzona – jęczy. Zasada numer dwa: upokorzona najlepsza przyjaciółka zawsze jest ważniejsza niż fajny facet. – Magwitch, nie możesz pozwalać, żeby słowa innych ludzi tak bardzo cię dotykały. – Wiem, że to nic nie pomoże, ale mój ojciec ciągle to powtarza i nic innego nie przychodzi mi akurat do głowy. – Niby jak miałabym to zrobić? – Traktuj ich wszystkich z przymrużeniem oka. Daj spokój, Mags. Wiesz, że liceum to absurd. Za kilka miesięcy już nas tu nie będzie i nigdy więcej nie będziemy musiały oglądać tych ludzi. – Muszę zapalić – jęczy Maggie. Otwierają się drzwi i wchodzą dwie Jeny. Jen S. i Jen P. to cheerleaderki należące do szkolnej śmietanki towarzyskiej. Jen S. ma proste ciemne włosy i wygląda jak śliczna mała kluseczka. Jen P. była moją najlepszą przyjaciółką w trzeciej klasie. Wydawała się całkiem w porządku, dopóki nie poszła do liceum i nie skupiła się na awansie społecznym. Dwa lata trenowała gimnastykę, żeby zostać cheerleaderką, i nawet chodziła z najlepszym kumplem Tommy'ego Brewstera, z tym, który ma zęby jak koń. Nie wiem, czy Jen zasługuje na współczucie, czy może na podziw za tak rozpaczliwą determinację. W ubiegłym roku jej starania w końcu zostały nagrodzone i przyjęto ją do śmietanki, co oznacza, że teraz może ze mną rozmawiać, tylko jeśli czegoś chce. I najwidoczniej dzisiaj czegoś potrzebuje, bo na mój widok woła: – Cześć! – jakbyśmy były naprawdę dobrymi przyjaciółkami. – Cześć! – odpowiadam z równie fałszywym entuzjazmem.

Jen S. wita mnie skinieniem głowy, po czym obie zaczynają wyjmować z torebek szminki i cienie do powiek. Kiedyś słyszałam, jak Jen S. mówiła innej dziewczynie, że jeśli chcesz zdobywać chłopaków, musisz mieć jakiś „znak firmowy" – coś, co towarzyszy ci zawsze i sprawia, że zapadasz ludziom w pamięć. W przypadku Jen S. najwidoczniej jest to gruba kreska zrobiona granatową kredką do oczu na górnej powiece. To widać. Zbliża twarz do lustra, chcąc się upewnić, że kreska wygląda bez zarzutu. Wtedy Jen P. zwraca się do mnie: – Zgadnij, kto wrócił do liceum w Castlebury? – pyta. – Kto? – Sebastian Kydd. – Seeerio? – spoglądam w lustro i odchylam dolną powiekę, udając, że coś mi pod nią wpadło. – Nie znasz go? – Wciąga brzuch i zerka na swój profil. – Czemu pytasz? – Chcę z nim chodzić – mówi z całkowitą, absolutną pewnością siebie. – Z tego, co słyszałam, będzie do mnie doskonale pasował. Jeśli to twój kolega, mogłabyś nas sobie przedstawić. – Jak możesz chcieć chodzić z kimś, kogo nawet nie znasz? – Po prostu chcę, i tyle. Nie potrzebuję powodu. – Najfajniejsi chłopcy w historii liceum w Castlebury – mówi Jen S. , jakby intonowała piosenkę cheerleaderek. – Jimmy Watkins. – Randy Sandler. – Bobby Martin. Jimmy Watkins, Randy Sandler i Bobby Martin grali w drużynie futbolowej, kiedy chodziłyśmy do drugiej klasy. Ukończyli liceum co najmniej dwa lata temu. Mam ochotę krzyknąć: co oni mnie obchodzą? – Sebastian Kydd – woła Jen S. – Skazany na miejsce w galerii sław. Hej, Carrie? – Uhm? – pytam, myśląc o tym, że dwie Jeny to okropnie puste dziewczyny. – Jeśli przypadkiem będziesz z nim rozmawiać, powiedz, że jestem zainteresowana, dobrze? Możesz mu dać mój numer telefonu. – Komu? – pytam, żeby ją trochę podrażnić. – Sebastianowi Kyddowi – naburmusza się Jen P. , a potem dwie Jeny wychodzą z toalety. – Maggie? – pytam. Maggie milczy. Nie znosi dwóch Jen i nie wyjdzie, póki nie opuszczą łazienki. – Już sobie poszły. – Dzięki Bogu. – Maggie wychodzi z kabiny i zbliża się do lustra. Przeczesuje włosy grzebieniem. – Nie do wiary: Jen P. myśli, że może dostać Sebastiana Kydda. Ta dziewczyna ma zaburzony kontakt z rzeczywistością. No więc co chciałaś mi powiedzieć? – Nic – mówię, bo nagle zaczynam mieć dość Sebastiana. Jeśli jeszcze raz usłyszę jego imię, palnę sobie w łeb. – O co chodzi z tym Sebastianem Kyddem? – pyta Mysz kilka minut później. Siedzimy w bibliotece i próbujemy się uczyć. – Jak to: „o co chodzi"? – Zakreślam równanie żółtym flamastrem, przekonana, że zakreślanie jest kompletnie bez sensu. Myślisz, że się uczysz, ale tak naprawdę uczysz się tylko używania flamastra.

– Puścił do ciebie oczko. Na matematyce. – Naprawdę? – Bradley – mówi Mysz z niedowierzaniem. – Nawet nie próbuj mi wmówić, że nie zauważyłaś. – Skąd mam wiedzieć, że mrugnął do mnie? Może mrugał do ściany. – A skąd wiemy, że nieskończoność istnieje? To wszystko tylko teoria. – Myślę, że powinnaś się z nim umówić – przekonuje. – Jest ładniutki i bystry. – I dokładnie to samo myślą wszystkie dziewczyny w szkole. Łącznie z Jen P – Co z tego? Ty też jesteś ładniutka i bystra. Dlaczego nie mielibyście ze sobą chodzić? Zasada numer trzy: najlepsze przyjaciółki zawsze uważają, że zasługujesz na najlepszego faceta, nawet jeśli ten facet nie wie o twoim istnieniu. – Bo pewnie jemu podobają się tylko cheerleaderki? – Błędne rozumowanie, Bradley. Tego nie możesz wiedzieć. – Nagle Mysz robi rozmarzoną minę, opierając brodę na dłoni. – Faceci bywają pełni niespodzianek. – To rozmarzenie nie jest w stylu Myszy. Ma mnóstwo kolegów, ale zawsze była zbyt praktyczna, żeby zaangażować się w jakiś romantyczny związek. – Co masz na myśli? – pytam, zaintrygowana tą nową Myszą. – Poznałaś ostatnio jakichś zaskakujących facetów? – Tylko jednego – mówi. I zasada numer cztery: najlepsze przyjaciółki też mogą skrywać wiele niespodzianek. – Bradley. – Na chwilę milknie. – Mam chłopaka. Co? Jestem w tak wielkim szoku, że nie mogę wydusić z siebie słowa. Mysz nigdy nie miała chłopaka. Nigdy nie była nawet na poważnej randce. – Jest całkiem elegancki – mówi. – Elegancki? Elegancki? – bąkam, odzyskawszy głos. – Kto to taki? Chcę wiedzieć wszystko o tym eleganckim typie. Mysz chichocze, co również jest do niej zupełnie niepodobne: – Poznałam go latem. Na kempingu. – Aha. – Jestem trochę oszołomiona i odrobinę urażona, że nie dowiedziałam się o tym wcześniej, ale teraz wszystko nabiera sensu. Nigdy nie widuję się z Myszą latem, bo ona zawsze jeździ na jakiś specjalny kemping w Waszyngtonie. I nagle zaczynam się cieszyć jej szczęściem. Zrywam się na równe nogi i ściskam ją, podskakując jak małe dziecko w bożonarodzeniowy poranek. Nie wiem, o co tyle zamieszania. Przecież to tylko głupi chłopak. Ale jednak. – Jak ma na imię? – Danny. – Jej wzrok odpływa i Mysz uśmiecha się jak urzeczona, jakby oglądała jakiś tajemniczy film lecący w jej głowie. – Jest z Waszyngtonu. Paliliśmy razem trawkę i... – Zaraz, zaraz. – Unoszę ręce. – Trawkę? – Powiedziała mi o niej moja siostra Carmen. Twierdzi, że trawka pozwala się odprężyć po seksie. Carmen jest trzy lata starsza od Myszy i to najporządniejsza dziewczyna, jaką kiedykolwiek widziałam. Nosi rajstopy latem. – Co Carmen ma wspólnego z tobą i Dannym? Carmen pali trawkę? Carmen uprawia seks? – Posłuchaj, Bradley. Nawet inteligentni ludzie pewnego dnia zaczynają uprawiać seks. – Czyli my też powinnyśmy zacząć uprawiać seks. – Mów za siebie. Co proszę? Odsuwam od Myszy jej podręcznik do matematyki i zamykam go z hukiem.

– Słuchaj, Mysz. O czym ty mówisz? Uprawiałaś seks? – Tak. – Kiwa głową, jakby to nie było nic wielkiego. – Jak to możliwe, że ty uprawiałaś seks, a ja nie? Podobno jesteś mózgowcem. Powinnaś pracować nad lekarstwem na raka, a nie uprawiać seks na tylnym siedzeniu jakiegoś samochodu wypełnionego dymem marihuany. – Zrobiliśmy to w piwnicy domu jego rodziców – uściśla Mysz, przysuwając podręcznik z powrotem. – Serio? – Próbuję wyobrazić sobie nagą Mysz na tapczanie jakiegoś kolesia w wilgotnej piwnicy. Wyobraźnia odmawia mi posłuszeństwa. – Jak było? – Na kempingu? – Nie, w łóżku – prawie krzyczę, próbując sprowadzić Mysz z powrotem na ziemię. – Aaa, mówisz o tym. Było miło. Naprawdę spoko. Ale to coś, nad czym trzeba pracować. Nie wystarczy zacząć. Trzeba eksperymentować. – Serio? – podejrzliwie mrużę oczy. Nie jestem pewna, jak powinnam przyjąć takie wieści. Przez całe wakacje, kiedy ja pisałam jakieś głupie opowiadanie, żeby dostać się do głupiego programu dla młodych pisarzy, Mysz traciła dziewictwo. – Skąd w ogóle wiedziałaś, jak to zrobić? – Przeczytałam książkę. Moja siostra powiedziała, że wszyscy powinni przeczytać podręcznik z instrukcjami, zanim to zrobią. Żeby wiedzieć, czego się spodziewać. W przeciwnym razie mogą się bardzo rozczarować. Mrużę oczy, dodając podręcznik o seksie do obrazka, na którym Mysz i ten jej Danny biorą się do dzieła w piwnicy jego rodziców. – Myślisz, że będziecie... kontynuować? – O tak – mówi Mysz. – On idzie na Yale, tak jak ja. – Uśmiecha się i wraca do podręcznika matematyki, jakby sprawa była przesądzona. – Hmmm. – Splatam ręce na piersi. Ale to chyba ma sens. Mysz jest tak dobrze zorganizowana, że z pewnością zaplanuje sobie całe życie intymne jeszcze przed ukończeniem osiemnastki. A ja nadal jestem w lesie.

Rozdział 3 Podwójna kara – Nie mam pojęcia, jak przetrwam ten rok – mówi Maggie. Wyjmuje paczkę papierosów, którą podprowadziła matce, i zapala jednego. – Uhm – wzdycham rozkojarzona. Nadal jestem w szoku, że Mysz uprawia seks. A co jeśli wszyscy uprawiają seks? Cholera. Błądząc myślami, sięgam po egzemplarz „Gałki Muszkatołowej". Nagłówek na pierwszej stronie krzyczy: W stołówce serwują jogurt. Przewracam oczami i odsuwam gazetkę na bok. Nie licząc garstki uczniów, którzy ją redagują, nikt tego nie czyta. Ktoś jednak zostawił „Gałkę... " na starym stoliku piknikowym w opuszczonej stodole sąsiadującej ze szkołą. Ten stolik tkwi tam od zawsze, z wyrytymi w drewnie inicjałami zakochanych, latami ukończenia szkoły przez kolejne roczniki absolwentów i ogólnymi komentarzami wyrażającymi uczucia wobec liceum Castlebury, takimi jak „Castlebury jest do kitu". Nauczyciele nigdy tu nie zaglądają, więc jest to także nieoficjalna palarnia. – Przynajmniej mamy w tym roku jogurt – mówię bez żadnej konkretnej przyczyny. „A jeśli nigdy nie będę uprawiać seksu? Jeśli zginę w wypadku samochodowym, zanim nadarzy się okazja?" – Co to miało znaczyć? – pyta Maggie. Ooo. Następny punkt programu: znienawidzona dyskusja na temat ciała. Maggie powie, że jest gruba, a ja, że wyglądam jak chłopiec. Maggie powie, że chciałaby wyglądać tak jak ja, a ja zapewnię ją, że chciałabym mieć taką figurę jak ona. I cała ta dyskusja niczego nie zmieni, bo dwie minuty później nadal będziemy siedzieć we własnych ciałach, tyle że w międzyczasie zdołujemy się czymś, na co i tak nie mamy wpływu. Na przykład tym, że nie przyjęto mnie do New School. „A jeśli jakiś chłopak będzie chciał uprawiać ze mną seks, ale ja będę zbyt wystraszona, żeby przez to przejść?" I oczywiście Maggie mówi: – Wyglądam grubo? Wyglądam grubo, prawda? Czuję się gruba. – Maggie. Nie jesteś gruba. – Chłopcy dostają ślinotoku na widok Maggie, od kiedy skończyła trzynaście lat, lecz ona najwyraźniej postanowiła ignorować ten fakt. Odwracam wzrok. Za nią, w ciemnym zakątku po drugiej stronie stodoły, rozżarzony koniuszek papierosa wędruje w górę i w dół. – Ktoś tu jest – ostrzegam ją syknięciem. – Kto? – Gwałtownie się odwraca, z cienia wyłania się Peter Arnold. Peter jest drugim na)bystrzejszym chłopakiem w naszej klasie i równocześnie strasznym palantem. Dawniej był pucołowatym knypkiem o ziemistej cerze, ale wygląda na to, że podczas wakacji zaszła w nim jakaś zmiana. Dojrzał. I najwyraźniej zaczął palić papierosy. Peter przyjaźni się z Myszą, ale ja właściwie go nie znam. Gdy chodzi o relacje towarzyskie, wszyscy przypominamy planety z własnymi systemami słonecznymi. Niepisane prawo mówi, że systemy słoneczne rzadko się pokrywają – aż do tej chwili. – Mogę się przyłączyć? – pyta Peter. – Właściwie nie. Prowadzimy tu babską rozmowę. – Nie wiem, dlaczego traktuję chłopaków

w ten sposób. Zwłaszcza takich chłopaków jak Peter. To chyba zły nawyk. Gorszy niż palenie papierosów. Nie chcę jednak, żeby stary nudny Peter popsuł nam rozmowę. – Czemu nie? Nie mamy nic przeciwko. – Maggie daje mi kopniaka pod stołem. – Nawiasem mówiąc, moim zdaniem wcale nie jesteś gruba – mówi Peter. Prycham pogardliwie, próbując pochwycić spojrzenie Maggie, ale ona nie patrzy w moją stronę. Wpatruje się w Petera. Więc ja też na niego spoglądam. Zapuścił włosy i pozbył się większości pryszczy, ale oprócz tego dostrzegam w nim jeszcze coś. Pewność siebie. Jezu. Najpierw Mysz, a teraz Peter. Czy w tym roku wszyscy postanowili się zmienić? Maggie i Peter nadal mnie ignorują, więc sięgam po gazetkę i udaję, że czytam. To przyciąga uwagę Petera. – Co sądzisz o „Gałce Muszkatołowej"? – pyta. – Wypociny – odpowiadam. – Dzięki – mówi. – Jestem redaktorem naczelnym. Super. Znowu wtopiłam. – Skoro jesteś taka mądra, dlaczego sama nie spróbujesz pisać do gazety? – pyta Peter. – Przecież w kółko trąbisz o tym, że chcesz zostać pisarką. Co właściwie napisałaś do tej pory? Może nie miało to brzmieć agresywnie, ale jego pytanie zbija mnie z tropu. Czyżby Peter jakimś cudem dowiedział się o liście odmownym z New School? Przecież to niemożliwe. Wkurzam się. – Jakie to ma znaczenie, czy coś napisałam, czy nie? – Skoro twierdzisz, że jesteś pisarką, to pewnie coś piszesz – zauważa zadowolony z siebie Peter. – W przeciwnym razie powinnaś zostać cheerleaderką albo kimś w tym stylu. – A ty powinieneś wsadzić łeb do beczki gorącej smoły. – Może tak zrobię – śmieje się pogodnie. Najwidoczniej należy do tych odrażających typów, którzy tak bardzo przywykli do szyderstw, że nie sposób ich obrazić. Mimo to jestem wstrząśnięta. Sięgam po torbę pływacką: – Idę na trening. – Co ją ugryzło? – pyta Peter, kiedy wściekła wychodzę ze stodoły. Zbiegam z pagórka i pędzę w stronę sali gimnastycznej, a ostre źdźbła trawy rysują mi buty. Dlaczego zawsze tak jest? Kiedy mówię, że chcę zostać pisarką, wszyscy przewracają oczami. To mnie doprowadza do szału. Zwłaszcza że piszę od szóstego roku życia. Mam dość bujną wyobraźnię. Przez jakiś czas pisałam opowiadania o rodzince ołówków nazwiskiem HB, która nieustannie umykała przed zbirem zwanym Temperówką. Potem pisałam o małej dziewczynce cierpiącej na tajemniczą chorobę, która nadawała jej wygląd dziewięćdziesięciolatki. A tego lata, chcąc się dostać do głupiego programu dla młodych pisarzy, napisałam całą książkę o chłopcu, który zmienił się w telewizor i nikt z jego rodziny tego nie zauważył, dopóki telewizor nie zużył całej energii elektrycznej. Gdybym powiedziała Peterowi, co napisałam, wyśmiałby mnie. Tak samo jak ludzie z New School. – Carrie! – woła Maggie. Pędzi przez boisko, żeby mnie dogonić. – Przepraszam za Petera. Twierdzi, że żartował z tego twojego pisania. Ma dziwne poczucie humoru. – Co ty powiesz? – Chcesz iść po treningu do centrum handlowego? Spoglądam na budynek szkoły i na widoczny za nim ogromny parking. Wszystko wygląda dokładnie tak samo jak zawsze. – Czemu nie? – Wyjmuję list z podręcznika do biologii, zgniatam go w dłoni i wsadzam do

kieszeni. Kto by się przejmował Peterem Arnoldem? Kto by się przejmował New School? Pewnego dnia zostanę pisarką. Pewnego dnia, ale chyba nie dzisiaj. – Mam serdecznie dość tej szkoły – mówi Lali, rzucając torbę na ławkę w szatni. – Witaj w klubie. – Rozpinam kozaki. – Pierwszy dzień treningu na basenie. Nienawidzę tego. Wyciągam z torby jeden z moich starych kostiumów Speedo i wieszam go w szafce. Pływać nauczyłam się wcześniej, niż chodzić. Na ulubionym zdjęciu z dzieciństwa mam pięć miesięcy i siedzę na małej żółtej desce do nauki pływania na Long Island Sound. Mam na sobie kostium w grochy i śliczny biały kapelusik. Promienieję ze szczęścia. – Tobie nic się nie stanie – mówi Lali. – To ja mam problemy. – Na przykład jakie? – Na przykład z Edem – mówi, krzywiąc się. Ma na myśli swojego ojca. Kiwam głową. Czasami Ed bardziej przypomina dziecko niż tatę, pomimo że to gliniarz. Właściwie jest kimś więcej niż gliniarzem: pracuje jako detektyw. Jedyny w miasteczku. Lali i ja zawsze się z tego nabijamy, bo nie mamy pojęcia, jakie zbrodnie tropi w Castlebury, gdzie nigdy nie popełniono żadnego poważnego przestępstwa. – Zatrzymał się pod szkołą – mówi Lali, zdejmując ubranie. – Po kłóciliśmy się. – O co poszło tym razem? – Członkowie rodziny Kandesie nieustannie drą ze sobą koty, ale potem wszyscy się godzą, żartują i robią skandaliczne rzeczy, na przykład jeżdżą na nartach wodnych bez nart. Przez jakiś czas u nich pomieszkiwałam i chwilami żałowałam, że urodziłam się jako Bradshaw, a nie Kandesie, bo wówczas bez przerwy bym się śmiała, słuchała rock and rolla, a w letnie wieczory grała z rodziną w kosza. Mój ojciec umarłby, gdyby się o tym dowiedział, ale taka jest prawda. – Ed nie chce płacić za college. – Lali staje naprzeciw mnie całkiem naga i bierze się pod boki. – Co? – Powiedział, że nie zapłaci – powtarza. – Oznajmił mi to dzisiaj. On nigdy nie chodził do college'u i jakoś żyje – ciągnie, przedrzeźniając ojca. – Mam dwa wyjścia. Mogę pójść do akademii wojskowej albo poszukać pracy. On ma głęboko gdzieś, czego ja chcę. – Och, Lali. – Gapię się na nią wstrząśnięta. Jak to możliwe? W rodzinie Lali jest pięcioro dzieci, więc zawsze było krucho z pieniędzmi. Ale ja i Lali zakładałyśmy, że Lali pójdzie do college u – że obie pójdziemy do college'u, a potem coś w życiu osiągniemy. W ciemności, opatulone śpiworem rozłożonym na podłodze obok piętrowego łóżka Lali, szeptałyśmy z przejęciem, zwierzając się sobie z sekretów. Ja miałam zostać pisarką, a Lali zdobywczynią złotego medalu w stylu dowolnym. Tylko że właśnie odrzucono mój wniosek o przyjęcie do New School. A Lali nie może nawet pójść do college \x. – Wygląda na to, że utknę w Castlebury na zawsze – wścieka się Lali. – Może dostanę pracę u Anne Taylor i będę zarabiać pięć dolców za godzinę. Albo załapię się w supermarkecie. Albo – uderza się dłonią w czoło – przecież mogłabym pracować w banku. Tylko że aby być kasjerką, też trzeba chyba skończyć college. – Nie dojdzie do tego – upieram się. – Coś się wydarzy... – Co? – Dostaniesz stypendium pływackie... – Pływanie to nie zawód. – Zawsze możesz pójść do akademii wojskowej. Twoi bracia...

– Obaj są w akademii wojskowej i jej nienawidzą – ucina Lali. – Nie możesz pozwolić, żeby Ed zrujnował ci życie – mówię z przejęciem. – Znajdź coś, co chcesz robić, i po prostu to rób. Jeśli naprawdę czegoś pragniesz, Ed nie będzie cię w stanie powstrzymać. – Jasne – prycha. – Teraz muszę tylko się dowiedzieć, czym jest to „coś". – Bierze kostium kąpielowy i po chwili ma go już na sobie – Nie jestem taka jak ty, jasne? Nie wiem, co chcę robić przez resztę życia. Zresztą czy naprawdę powinnam to wiedzieć? Mam dopiero siedemnaście lat. Wiem tylko tyle, że nie chcę, by ktoś mi mówił, czego nie mogę robić. Odwraca się i sięga po czepek, strącając przy okazji moje ubranie na podłogę. Pochylam się, żeby je podnieść, i zauważam, że list z New School wysunął mi się z kieszeni i spoczywa obok stopy Lali. – To moje – mówię, wyciągając po niego dłoń, ale Lali jest szybsza. – Co to? – pyta, podnosząc pogniecioną kartkę. – Nic – mówię z rezygnacją. – Nic? – Jej oczy otwierają się szerzej, kiedy patrzy na adres zwrotny. – Nic? – powtarza, wygładzając papier. – Lali, proszę. Jej wzrok wędruje tam i z powrotem, gdy Lali czyta krótkie pismo. Cholera. Wiedziałam, że powinnam była zostawić ten list w domu. Tak naprawdę powinnam porwać go na małe kawałeczki i wyrzucić. Albo spalić, chociaż niełatwo spalić list – tylko bohaterów książek stać na tak dramatyczny gest. Zamiast tego noszę go przy sobie, w nadziei że podziała jak coś w rodzaju perwersyjnego bodźca zachęcającego do zdwojenia wysiłków. Własną głupota działa na mnie paraliżująco. – Lali, przestań – szepczę. – Jeszcze chwileczkę – mówi, czytając tekst po raz drugi. Podnosi wzrok. Kręci głową. Współczująco zaciska usta. – Carrie. Przykro mi. – Mnie też. – Wzruszam ramionami, próbując zbagatelizować sprawę. Czuję się tak, jakby moje wnętrzności wypełniły się potłuczonym szkłem. – Mówię serio. – Składa list i oddaje mi go, a potem skupia uwagę na okularach pływackich. – Ja tu narzekam na Eda, a ciebie odrzuciła New School. To musi być okropne. – W sumie tak. – Wygląda na to, że przez jakiś czas obie będziemy skazane na tę mieścinę – mówi, obejmując mnie ramieniem. – Nawet jeśli pójdziesz na Browna, to tylko czterdzieści pięć minut stąd. Nadal będziemy się ciągle widywać. Otwiera drzwi na basen i spowija nas chemiczna para chloru i płynu do czyszczenia. Zastanawiam się, czy nie poprosić jej, żeby nikomu nie mówiła o liście. Ale to tylko pogorszyłoby sprawę. Jeśli będę udawać, że nic wielkiego się nie stało, Lali za chwilę o nim zapomni. I rzeczywiście, rzuca ręcznik na trybunę i rusza biegiem po wyłożonej kafelkami podłodze. – Kto ostatni, ten śmierdziel! – krzyczy, skacząc do wody z podkurczonymi nogami.

Rozdział 4 Wielka miłość Wracam do domu i zastaję chaos. Chuderlawy chłopak z irokezem na głowie biegnie przez podwórze ścigany przez mojego ojca, za którym pędzi moja siostra Dorrit, a korowód zamyka moja druga siostra, Missy. – Żebym cię tutaj więcej nie widział! – krzyczy tata, kiedy punkowi, Pauliemu Martinowi, udaje się wskoczyć na rower i umknąć. – Co się dzieje, do diabła? – pytam Missy. – Biedny tata. – Biedna Dorrit – mówię, przekładając książki do drugiej ręki. I jakby los chciał ze mnie zadrwić, list z New School wypada z notesu. Dość tego. Podnoszę go, maszeruję do garażu i wyrzucam list do kubła. Natychmiast ogarnia mnie poczucie zagubienia, więc skruszona zaczynam grzebać w śmieciach. – Widziałaś? – pyta tata z dumą w głosie. – Właśnie przegoniłem tego małego łobuza z podwórka. A ty – zwraca się do Dorrit – marsz do domu! I nawet nie próbuj do niego dzwonić. – Paulie nie jest taki zły, tato. To tylko chłopak. – To mały s-u-k-i-n-s-y-n – poprawia mnie tata, który szczyci się tym, że przeklina bardzo rzadko. – Zwykły chuligan. Wiesz, że aresztowano go za kupowanie piwa? – Paulie Martin kupował piwo? – Pisali o tym w gazecie – woła tata. – W „The Castlebury Citizen". A teraz próbuje sprowadzić Dorrit na złą drogę. Missy i ja spoglądamy na siebie. O ile znamy Dorrit, prawda wygląda odwrotnie. Dorrit była kiedyś przeuroczym dzieckiem. Robiła wszystko, co jej kazałyśmy. Raz udawała nawet bliźniaczą siostrę naszego kota. Zawsze robiła coś dla innych: rysowała laurki i wyklejała książeczki, robiła szydełkiem rękawice kuchenne, a w ubiegłym roku postanowiła zostać weterynarzem i praktycznie cały wolny czas spędzała w lecznicy, przytulając chore zwierzęta, gdy dostawały zastrzyki. Jednak teraz ma już prawie trzynaście lat i ostatnio sprawia mnóstwo problemów: płacze, ma napady złości, krzyczy na mnie i na Missy. Tata powtarza, że to tylko taki etap i że z tego wyrośnie, ale ja i Missy nie jesteśmy takie pewne. Tata jest wielkim matematykiem, który wynalazł formułę dla jakiegoś nowego metalu wykorzystywanego w statkach kosmicznych Apollo. Ja i Missy zawsze żartujemy, że gdyby ludzie byli teoriami, tata wiedziałby o nich wszystko. Jednak Dorrit nie jest żadną teorią. Poza tym ostatnio ja i Missy zauważyłyśmy, że giną nam z pokojów drobne przedmioty – kolczyk albo tubka błyszczyku do ust – rzeczy, które z łatwością można zgubić albo odłożyć na niewłaściwe miejsce. Missy zamierzała zapytać o to Dorrit, ale ostatecznie większość zaginionych rzeczy znalazłyśmy za poduszkami kanapy. Mimo to Missy nadal uważa, że Dorrit jest na najlepszej drodze, by zostać małą przestępczynią. Mnie bardziej martwią jej wybuchy złości. Missy i ja też byłyśmy nieznośne w wieku trzynastu lat, ale żadna z nas nie przypomina sobie, żeby nieustannie chodziła wkurzona. I rzeczywiście, po chwili w drzwiach staje Dorrit i oczywiście szuka zaczepki. – Co tu robił Paulie Martin? – pytam. – Wiesz, że według taty jesteś za młoda na randki.

– Chodzę do ósmej klasy – uparcie odpowiada Dorrit. – To jeszcze nawet nie liceum. Upłynie wiele lat, zanim będziesz mogła się umawiać z chłopakami. – Inne dziewczyny mają chłopaków. – Zdrapuje z paznokcia kawałek lakieru. – Dlaczego ja nie mogę? Właśnie dlatego mam nadzieję, że nigdy nie będę matką. – To, że inni coś robią, nie znaczy, że ty też powinnaś. Pamiętaj – dodaję, naśladując ojca – jesteśmy Bradshawami. Nie musimy być tacy jak inni. – A może ja mam dość bycia starymi, głupimi Bradshawami. Zresztą co jest takiego wspaniałego w byciu Bradshawem? Jeśli będę chciała mieć chłopaka, znajdę go. Ty i Missy po prostu jesteście zazdrosne, bo same z nikim nie chodzicie. – Piorunuje mnie spojrzeniem, a potem biegnie do swojego pokoju i zatrzaskuje za sobą drzwi. Znajduję ojca w salonie, gdzie sączy gin z tonikiem, gapiąc się w telewizor. – Co powinienem zrobić? – pyta bezradnie. – Dać jej szlaban? Kiedy byłem chłopakiem, dziewczyny nie zachowywały się w taki sposób. – To było trzydzieści lat temu, tato. – Nieważne – mówi, przyciskając palce do skroni. – Miłość to święta sprawa. Gdy wpada w taki nastrój, mamy przechlapane. – Miłość dotyczy duszy. Wiąże się z poświęceniem i zaangażowaniem. I z dyscypliną. Nie ma prawdziwej miłości bez dyscypliny. I szacunku. Gdy tracisz szacunek żony albo męża, tracisz wszystko. – Na chwilę urywa. – Brzmi sensownie? – Jasne, tato – mówię, nie chcąc ranić jego uczuć. Dwa lata temu, jakiś czas po śmierci mamy, ja i moje siostry próbowałyśmy zachęcić tatę, żeby poszukał sobie kogoś innego, ale on nie chciał o tym słyszeć. Odmówił nawet chodzenia na randki. Powiedział, że przeżył już największą miłość swojego życia i że każda namiastka byłaby oszustwem. Oświadczył, że los już raz pobłogosławił go miłością, choć nie trwała wiecznie. Trudno sobie wyobrazić, że taki trzeźwo myślący naukowiec jak mój tata jest romantykiem, ale to prawda. Czasami mnie to martwi. Nie ze względu na tatę, ale na mnie samą. Wracam do pokoju, siadam przed starą maszyną do pisania Royal, która kiedyś należała do mamy, i wkręcam arkusz papieru. „Wielka miłość" – piszę, a potem dodaję znak zapytania. Co dalej? Wysuwam szufladę i wyjmuję opowiadanie, które napisałam kilka lat temu, jako trzynastolatka. To głupia historia o dziewczynie, która ratuje chorego chłopca, oddając mu nerkę. Przed chorobą nigdy jej nie dostrzegał, chociaż ona usychała z miłości do niego. Kiedy jednak dziewczyna decyduje się na przeszczep, chłopak zakochuje się w niej na zabój. To historia, której nigdy bym nikomu nie pokazała, bo jest zbyt niemądra, ale jakoś nie potrafię jej wyrzucić. To mnie przeraża. Zaczynam się obawiać, że w głębi duszy też jestem romantyczką, dokładnie jak ojciec. A romantyk zawsze musi się sparzyć. „Powoli! Gdzie się pali?" Jen P. miała rację. Można się zakochać w chłopaku, którego nawet się nie zna. Tamtego lata, kiedy miałam trzynaście lat, chodziłyśmy z Maggie nad wodospad Castlebury. Był tam skalisty klif, z którego chłopcy skakali do głębokiej sadzawki. Czasami przychodził tam również Sebastian i popisywał się, gdy ja i Maggie siedziałyśmy na drugim brzegu rzeki. – Pokaż im – namawiała mnie Maggie. – Skaczesz do wody lepiej niż oni. Kręciłam głową i oplatałam kolana rękami, przyjmując pozycję obronną. Byłam zbyt

nieśmiała. Na myśl, że wszyscy by na mnie patrzyli, ogarniało mnie przerażenie. Nie miałam jednak nic przeciwko patrzeniu. Nie mogłam oderwać oczu od Sebastiana, gdy zwinnie wdrapywał się na skałę, pewnie stawiając stopy. Na górze chłopcy zaczynali się wydurniać, popychali się i rzucali sobie wyzwania wymagające coraz większych umiejętności. Sebastian zawsze okazywał się najodważniejszy, wdrapywał się wyżej niż inni i skakał do wody z odwagą, która podpowiadała mi, że nigdy nie myśli o śmierci. Był wolny. „To on. Moja wielka miłość". A potem o nim zapomniałam. Aż do teraz. Znajduję utytłany list odmowny z New School i wkładam go do szuflady obok opowiadania o dziewczynie, która oddała nerkę. Opieram brodę na dłoniach i wlepiam wzrok w maszynę do pisania. W tym roku musi mnie spotkać coś dobrego. Po prostu musi.

Rozdział 5 Imprezowicze – Maggie, wysiadaj z samochodu. – Nie mogę. – Proszę... – O co chodzi tym razem? – pyta Walt. – Muszę zapalić. Maggie, Walt i ja siedzimy w samochodzie Maggie, zaparkowanym na końcu ślepej uliczki przed domem Tommy'ego. Tkwimy w tym samochodzie co najmniej od piętnastu minut, bo Maggie panicznie boi się tłumu i kiedy jedziemy na imprezę, nie chce wysiąść z samochodu. Jeździ jednak najlepszym autem. To olbrzymi, paliwo – żerny cadillac, mogący pomieścić dziewięć osób, wyposażony w kwadrofoniczne stereo i schowek pełen papierosów jej matki. – Wypaliłaś już trzy fajki. – Kiepsko się czuję – jęczy Maggie. – Może czułabyś się lepiej, gdybyś nie paliła jednego po drugim – mówię, zastanawiając się, czy gdy Maggie oddaje samochód, jej matka zauważa brak setki papierosów. Kiedyś zapytałam o to Maggie, ale ona tylko przewróciła oczami i powiedziała, że jej matka jest tak zakręcona, że nie zauważyłaby wybuchu bomby we własnym mieszkaniu. – Daj spokój – namawiam ją. – Przecież wiesz, że to tylko strach. Rzuca mi wściekłe spojrzenie: – Nawet nie dostaliśmy zaproszenia. – Ale nikt nie zakazał nam wstępu. Zatem jesteśmy zaproszeni. Nie cierpię Tommy'ego Brewstera – mamrocze i splata ręce na piersi. – Od kiedy trzeba lubić gospodarza, żeby wpaść na jego imprezę? – dziwi się Walt. – Mam tego dosyć. Wchodzę. Maggie mierzy go wściekłym spojrzeniem i Walt wyrzuca ręce w górę. – Ja też – mówię nagle. Wysiadamy z samochodu. Maggie obserwuje nas zza przedniej szyby i zapala następnego papierosa. Potem ostentacyjnie rygluje wszystkie drzwi. Robię zbolałą minę. – Chcesz, żebym z nią została? – Masz ochotę siedzieć w samochodzie przez cały wieczór? – Nie bardzo. – Ja też nie – mówi Walt. – I nie zamierzam ulegać temu absurdowi przez resztę czwartej klasy. Zaskakuje mnie gwałtowna reakcja Walta. Zwykle znosi nerwice Maggie bez słowa protestu. – W zasadzie co może się jej stać? – dodaje. – Wjedzie w drzewo podczas cofania? Ruszamy ulicą w stronę domu Tommy'ego. Jedyną dobrą rzeczą w Castlebury jest to, że pomimo nudy jest tu na swój sposób pięknie. Nawet na tym nowiusieńkim osiedlu, gdzie prawie nie ma drzew, trawniki są jasnozielone, ulica przypomina świeżo wyprasowaną czarną wstążkę, a powietrze jest ciepłe i mamy pełnię księżyca. Światło pada na domy i leżące za nimi pola. WT październiku zaroi się na nich od dyń. – Czy ty i Maggie macie jakieś problemy? – Nie wiem – mówi Walt. – Zrobiła się strasznie upierdliwa. Nie mam pojęcia, co jej się

stało. Kiedyś było fajnie. – Może przechodzi trudny okres. – Przechodziła trudny okres przez całe wakacje. Poza tym mnie też gnębi to i owo. – Na przykład co? – Na przykład wszystko? – odpowiada pytająco. – Wy też uprawiacie seks? – pytam nagle. Jeśli chcesz wydobyć z kogoś informacje, pytaj niespodziewanie. To zwykle wywołuje szok i ludzie mówią prawdę. – Doszliśmy do trzeciej bazy – wyznaje Walt. – Tylko tyle? – Nie wiem, czy mam ochotę na więcej. Buczę, nie dowierzając mu: – Czy nie o tym marzą wszyscy faceci? Żeby posunąć się dalej? – Zależy od faceta – mówi. Głośna muzyka – Jethro Tull – grozi obróceniem domu Tommy'ego w ruinę. Już mamy wejść do środka, kiedy w ulicę z rykiem wjeżdża szybki samochód, zawraca z piskiem opon i zatrzymuje się przy krawężniku tuż za nami. – Kto to, do cholery? – pyta rozdrażniony Walt. – Nie mam pojęcia. Ale żółty kolor wygląda znacznie fajniej niż czerwony. – Znamy kogoś, kto jeździ żółtą corvettą? – Nie – mówię zaciekawiona. Uwielbiam corvetty. Po części dlatego, że według mojego ojca są tandetne. Ale najważniejszym powodem jest to, że w tym konserwatywnym miasteczku wyglądają fantastycznie i oznaczają, że kierowca nie dba, co myślą inni ludzie. Na mojej ulicy jest warsztat blacharski naprawiający corvetty i zawsze kiedy obok niego przechodziłam, wybierałam sobie corvettę, którą jeździłabym, gdybym tylko mogła. Jednak pewnego dnia tata popsuł mi całą zabawę, informując, że karoseria corvetty jest z plastiku, a nie z metalu, i w razie wypadku cały samochód rozpada się na kawałki. Teraz na widok corvetty wyobrażam sobie plastik rozpadający się ma milion kawałków. Kierowcy żółtej corvetty najwyraźniej się nie spieszy. Gasi światła, podnosi szyby, opuszcza je i znów podnosi, jakby on też nie potrafił się zdecydować, czy iść na imprezę. Wreszcie drzwi się otwierają i Sebastian Kydd wyłania się zza samochodu niczym Wielka Dynia (pod warunkiem że Wielka Dynia ma osiemnaście lat, metr osiemdziesiąt trzy wzrostu i pali marlboro). Spogląda na dom, uśmiecha się pogardliwie i rusza przed siebie. Dobry wieczór – mówi, pozdrawiając mnie i Walta skinieniem głowy. – I miejmy nadzieję, że naprawdę okaże się dobry. Wchodzimy do środka? – Ty pierwszy – mówi Walt, przewracając oczami. „My". Moje płuca zmieniają się w galaretkę. Sebastian natychmiast znika, wtapiając się w tłum imprezowiczów, a ja i Walt przeciskamy się do baru. Chwytam dwa piwa i wracam do frontowych drzwi, chcąc się upewnić, że samochód Maggie nadal stoi na końcu uliczki. Stoi. Potem wpadam na Mysz i Petera Arnolda. Stoją oparci o głośnik. – Mam nadzieję, że nie musisz iść do łazienki – krzyczy na powitanie Mysz. – Jen P. zobaczyła Sebastiana Kydda i oszalała. Jest taki słodki, że nie mogła wytrzymać i dostała palpitacji, a potem zamknęła się w łazience razem z Jen S. – Ha – mówię, ostrożnie przyglądając się Myszy. Zastanawiam się, czy seks coś zmienił w jej wyglądzie, ale w zasadzie wydaje się taka sama jak dawniej.

– Moim zdaniem Jen P. ma za dużo hormonów – dodaje Mysz nie wiedzieć do kogo. – Przecież musi istnieć jakieś wytłumaczenie. – Jak to? – głośno pyta Peter. – Nieważne – ucina Mysz. Rozgląda się. – Gdzie Maggie? – Ukrywa się w samochodzie. – Jasne. – Mysz kiwa głową i pociąga z butelki. – Maggie tu jest? – pyta Peter, ożywiając się. – Nadal siedzi w samochodzie – wyjaśniam. – Może ty spróbujesz ją stamtąd wyciągnąć. Ja się poddałam. – Nie ma sprawy – krzyczy Peter. Wybiega jak człowiek z misją. Scena łazienkowa wydaje się zbyt nęcąca, by ją przegapić, więc ruszam na górę. Toaleta jest na końcu długiego korytarza i dostrzegam tam kolejkę ludzi, którzy próbują dostać się do środka. Donna LaDonna-puka do drzwi. – Jen, to ja. Wpuść mnie – rozkazuje. Drzwi się uchylają i Donna wślizguje się do środka. W kolejce wrze. – Hej, a co z nami? – krzyczy ktoś. – Podobno na parterze też jest toaleta. Kilka wkurzonych osób przepycha się po schodach na dół, a Lali wchodzi na górę. – Co się dzieje, do cholery? – Jen P. oszalała na widok Sebastiana Kydda i zamknęła się w łazience razem z Jen S. , a przed chwilą dołączyła do nich Donna LaDonna, która próbuje je stamtąd wyciągnąć. – To śmieszne – podsumowuje Lali. Zbliża się do drzwi, wali w nie pięścią i krzyczy: – Wyłazić stamtąd, idiotki. Ludziom chce się sikać! – Mija kilka minut, podczas których Lali na próżno łomocze do drzwi i krzyczy. W końcu spogląda na mnie, teatralnie wzrusza ramionami i głośno mówi: – Chodźmy do The Emerald. – Jasne – puszę się, jakbyśmy chadzały tam bez przerwy. The Emerald to jeden z nielicznych barów w miasteczku, cieszący się – zdaniem mojego taty – niechlubną sławą siedliska podejrzanych typów, czyli alkoholików, rozwodników i narkomanów. Byłam tam tylko trzy razy i zawsze z ciekawością rozglądałam się w poszukiwaniu tak zwanych degeneratów, ale nigdy nie udało mi się spotkać żadnych klientów pasujących do rysopisu. W zasadzie to ja wyglądałam tam podejrzanie. Drżałam jak osika, bojąc się, że ktoś poprosi mnie o okazanie dowodu osobistego, a kiedy odmówię, zadzwoni na policję. Ale to było w ubiegłym roku. W tym roku mam siedemnaście lat. Maggie i Mysz mają prawie po osiemnaście, a Walt już jest pełnoletni. Nie mogą go wykopać – przebywa tam legalnie. Razem z Lali znajdujemy Walta i Mysz. Oni też chcą iść. Maszerujemy do samochodu Maggie i zastajemy ją pochłoniętą ożywioną rozmową z Peterem. Trochę mnie to drażni, ale nie wiem dlaczego. Ustalamy, że Maggie zawiezie Walta do The Emerald, Mysz zabierze Petera, a ja pojadę z Lali. Dzięki brawurowej jeździe Lali przyjeżdżamy na miejsce jako pierwsze. Parkujemy jak najdalej od budynku, żeby uniknąć podejrzeń. – Słuchaj, to dziwne – mówię, kiedy czekamy na resztę. – Zauważyłaś, że Maggie i Peter prowadzili jakąś wielką dyskusję? To zastanawiające, zwłaszcza że Walt twierdzi, że on i Maggie mają jakieś problemy. – Dla mnie to żadna niespodzianka – prycha Lali. – Mój ojciec uważa, że Walt jest gejem. – Twój ojciec każdego uważa za geja. Nawet Jimmy'ego Cartera. Poza tym Walt nie może być gejem. Chodzi z Maggie od dwóch lat. I na pewno nie ograniczają się do całowania, sam mi

powiedział. – Facet może uprawiać seks z kobietą, a mimo to być gejem – upiera się Lali. – Pamiętasz pannę Crutchins? – Biedna panna Crutchins – wzdycham, uznając ten argument. W ubiegłym roku uczyła nas angielskiego. Miała ze czterdzieści lat i nigdy nie była zamężna. Niespodziewanie poznała „cudownego mężczyznę" i nie mogła przestać o nim mówić. Po trzech miesiącach wzięli ślub. Jednak miesiąc później oznajmiła klasie, że unieważniła małżeństwo. Plotka głosiła, że jej mąż okazał się gejem. Panna Crutchins nigdy nie potwierdziła tego wprost, ale od czasu do czasu pozwalała sobie na takie uwagi, jak: „Są pewne rzeczy, z którymi kobieta po prostu nie może się pogodzić". Po tym wydarzeniu panna Crutchins, która zawsze tryskała energią i z entuzjazmem opowiadała nam o literaturze angielskiej, zapadła się w sobie jak balon, z którego uszło powietrze. Mysz parkuje obok nas zielonego gremlina, a tuż za nią nadjeżdża cadillac. To okropne, co mówią o kobietach za kierownicą, ale Maggie naprawdę prowadzi fatalnie. Kiedy próbuje zaparkować, wjeżdża przednimi kołami na krawężnik. Wysiada z samochodu, spogląda na opony i wzrusza ramionami. Potem wszyscy staramy się wejść do The Emerald pewnym krokiem. Bar wcale nie jest obskurny – przynajmniej z wyglądu. Są tam długie ławy obite czerwoną skórą i mały parkiet z kulą dyskotekową. Witająca klientów kelnerka o tlenionych włosach wygląda jak ucieleśnienie słowa „cycatka". – Stolik dla sześciorga? – pyta, jakbyśmy wcale nie byli za młodzi na picie alkoholu. Rozsiadamy się przy stole. Kiedy zjawia się druga kelnerka, zamawiam koktajl Singapore sling. W barach zawsze staram się zamawiać najbardziej egzotycznego drinka w menu. Singapore Sling ma w sobie kilka różnych rodzajów alkoholu, w tym coś o nazwie „galliano", a w dodatku podają go z kandyzowaną wisienką i parasolką. Peter, który zamówił whisky z lodem, spogląda na mojego drinka i śmieje się. – Czy to nie nazbyt ostentacyjne? – pyta. – O co ci chodzi? – dziwię się niewinnie, sącząc koktajl przez słomkę. – Jesteś niepełnoletnia. Tylko ktoś niepełnoletni zamawia drinka z parasolką i wisienką. I ze słomką – dodaje. – Taaak, ale potem mogę zabrać parasolkę do domu. A ty zabierzesz tylko kaca. Mysz i Walt uznają, że to całkiem zabawne, i postanawiają, że przez resztę wieczoru będą zamawiać wyłącznie drinki z parasolką. Wtedy Maggie, która zazwyczaj pije drinka White Russian, zamawia whisky z lodem. To dowód, że między Maggie a Peterem coś się kroi. Jeśli Maggie podoba się jakiś chłopak, robi to samo co on. Pije te same drinki, nosi te same ciuchy i nagle zaczyna się interesować jego ulubionymi dyscyplinami sportu, nawet jeśli są totalnie odjechane, jak na przykład kajakarstwo górskie. Przez całą drugą klasę, zanim Maggie zaczęła chodzić z Waltem, podobał jej się pewien dziwny chłopak, który wszystkie jesienne weekendy spędzał na kajakach. Nie mam pojęcia, ile godzin marzłam na szczycie skały, czekając, aż przepłynie obok w swoim kanoe. Dobra – wiem, że tak naprawdę to nie było żadne kanoe, tylko kajak, ale ciągle nazywałam go kanoe, żeby dokuczyć Maggie, przez którą musiałam odmrażać sobie tyłek. Nagle otwierają się drzwi i na chwilę wszyscy zapominają o tym, kto co pije. Obok kelnerki stoją Donna LaDonna i Sebastian Kydd. Donna obejmuje go za szyję, a gdy Sebastian unosi dwa palce, prosząc o stolik dla dwojga, Donna dotyka jego twarzy, obraca ją ku sobie i zaczyna go całować. Po jakichś dziesięciu sekundach tego ostentacyjnego pokazu czułości Maggie nie

wytrzymuje: – Ohyda – woła. – Donna to straszna szmata. Nie do wiary. – Nie jest taka zła – oponuje Peter. – Skąd wiesz? – dopytuje się Maggie. – Parę lat temu udzielałem jej korepetycji. W zasadzie jest całkiem zabawna. I bystra. – Ale to wcale nie oznacza, że powinna obściskiwać jakiegoś kolesia w The Emerald. – Nie wygląda na to, żeby stawiał zaciekły opór – mamroczę pod nosem, mieszając drinka. – Właściwie co to za jeden? – pyta Lali. – Sebastian Kydd – wyrywa się Mysz. – Wiem, jak się nazywa – prycha Lali. – Ale kim on jest? Tak naprawdę? – Tego nie wie nikt – mówię. – Wcześniej chodził do prywatnej szkoły. Lali nie może oderwać od niego wzroku. W zasadzie wygląda na to, że wszyscy klienci baru nie mogą się nasycić tym przedstawieniem. Nagle ogarnia mnie znudzenie Sebastianem Kyddem i jego zagrywkami obliczonymi na zwrócenie na siebie uwagi. Pstrykam palcami przed nosem Lali, żeby się skupiła na mnie: – Chodźmy potańczyć. Podchodzimy z Lali do szafy grającej i wybieramy kilka piosenek. Rzadko pijemy alkohol, więc obie odczuwamy obezwładniający stan lekkiego upojenia, w którym wszystko wydaje się zabawne. Wybieram swoją ulubioną piosenkę: We Are Family Sister Sledge, a Lali decyduje się na She's Got Legs Z Z Top. Ruszamy na parkiet. Odstawiam cały repertuar różnych tańców – pony, electric slide, bump i hustle – a do tego wykonuję mnóstwo kroków własnego pomysłu. Muzyka zmienia się i razem z Lali zaczynamy tańczyć pewien szalony taniec, który wymyśliłyśmy parę lat temu podczas zawodów pływackich: machamy rękami, a potem uginamy kolana i kręcimy biodrami. Kiedy znów się prostujemy, na parkiecie jest Sebastian Kydd. Tańczy całkiem nieźle, chociaż nie jest to dla mnie żadnym zaskoczeniem. Przez chwilę pląsa z Lali, a potem odwraca się, bierze mnie za rękę i zaczyna tańczyć hustle. To taniec, w którym jestem dobra. W pewnej chwili jedna z jego nóg wsuwa się między moje kolana, a ja zaczynam kręcić biodrami, co przecież stanowi prawowitą część tego tańca. Sebastian pyta: – Czy my się przypadkiem nie znamy? A ja odpowiadam: – Owszem, znamy się. On na to: – Racja. Nasze matki się przyjaźnią. – Przyjaźniły się – poprawiam go. – Obie chodziły do Smith College. Wtedy muzyka cichnie i wracamy do swoich stolików. – To było przezabawne. – Mysz z uznaniem kiwa głową. – Żałuj, że nie widziałaś miny Donny LaDonny, kiedy z tobą tańczył. – Tańczył z nami obiema – uściśla Lali. – Ale przede wszystkim z Carrie. – Tylko dlatego, że Carrie jest ode mnie niższa – stwierdza Lali. – Mniejsza o to. – Właśnie – mówię, a potem wstaję i idę do łazienki. Toaleta jest na końcu wąskiego korytarza po drugiej stronie baru. Kiedy wychodzę, przed drzwiami stoi Sebastian Kydd, jakby zamierzał wejść do środka. – Witaj – mówi. W jego głosie pobrzmiewa teatralna nuta, jakby był aktorem grającym w filmie. Jest jednak tak przystojny, że postanawiam nie brać mu tego za złe.

– Cześć – odpowiadam ostrożnie. Uśmiecha się. A potem mówi coś zdumiewająco śmiesznego: – Gdzie byłaś przez całe moje życie? Omal nie parskam śmiechem, ale on wygląda całkiem poważnie. Kilka możliwych odpowiedzi przemyka mi przez głowę i ostatecznie decyduję się na: – Przepraszam, ale czy nie jesteś przypadkiem na randce z kimś innym? – Kto mówi, że to randka? Poznałem tę dziewczynę na imprezie. – Moim zdaniem to wygląda jak randka. – Po prostu dobrze się bawimy – wyjaśnia. – W tej chwili. Nadal mieszkasz tam gdzie dawniej? – Chyba tak... – Dobrze. Wpadnę kiedyś. – I odchodzi. To jedna z najdziwniejszych i najbardziej intrygujących rzeczy, jakie mnie spotkały. I choć cała scena zalatuje kiczowatym filmem, naprawdę mam nadzieję, że mówił szczerze. Wracam do stolika bardzo podekscytowana, ale zauważam, że atmosfera uległa zmianie. Mysz wygląda na znudzoną rozmową z Lali, Walt spochmurniał, a Peter niecierpliwie miesza kostki lodu w szklance. Nagle Maggie oznajmia, że chce już iść. – W takim razie ja chyba też znikam – wzdycha Walt. – Najpierw podrzucę ciebie – mówi Maggie – a potem odwiozę Petera. Mieszka niedaleko mnie. Wsiadamy do samochodów. Nie mogę się doczekać, kiedy opowiem Lali o spotkaniu z niesfornym Sebastianem Kyddem, ale gdy tylko otwieram usta, Lali oznajmia, że jest „trochę wściekła na Mysz". – Dlaczego? – Przez to, co powiedziała. O tym kolesiu, Sebastianie Kyddzie. Że tańczył z tobą, a nie ze mną. Przecież widziała, że tańczył z nami obiema. Zasada numer pięć: zawsze przyznawaj rację przyjaciółkom, nawet jeśli wypada to na twoją niekorzyść, bo dzięki temu nie będą się smucić. – Wiem – mówię, nienawidząc samej siebie. – Jasne, że tańczył z nami obiema. – Zresztą dlaczego miałby tańczyć z tobą? – pyta Lali. – Zwłaszcza że jest z Donną LaDonną? – Nie mam pojęcia. – Wtedy jednak przypominam sobie słowa Myszy. Dlaczego Sebastian nie miałby ze mną tańczyć? Jestem aż taka straszna? Nie sądzę. Może według niego jestem całkiem inteligentna, interesująca i ekscentryczna. Jak Elizabeth Bennet w Dumie i uprzedzeniu. Zaczynam grzebać w torbie i znajduję jeden z papierosów Maggie. Zapalam go, na chwilę wciągam dym w płuca i wydmuchuję go za okno. – Ha – mówię na głos bez żadnego konkretnego powodu.