Korekta
Grażyna Mastalerz
Małgorzata Denys
ISBN 978-83-8069-690-7
Warszawa 2015
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Prolog
PIĄTEK, 18 MAJA
Jennifer Wright trzasnęła drzwiami i pobiegła ulicą tak szybko, jak tylko
pozwalały jej niewygodne buty. Łzy przesłaniały jej wzrok. Nie miała planu.
Uciekała od męża, który ją skrzywdził. Ale on nie zamierzał tak łatwo odpuścić.
– Jen, co ty wyprawiasz, do cholery?! – wrzasnął w głąb uliczki, wyraźnie
nie przejmując się opinią sąsiadów. – Co ty wyprawiasz, do cholery? Wracaj. Na
litość boską, już powiedziałaś swoje.
Zignorowała go i przyspieszyła. Żałowała, że nie jest tak ciemno, żeby
mogła się wymknąć niepostrzeżenie. Lubiła mieszkać na południowo-zachodnich
przedmieściach Londynu, między innymi dlatego, że wszyscy się tam o wszystkich
troszczyli. Teraz jednak pomyślała, że wolałaby mieszkać gdzieś, gdzie ludzie mają
sąsiadów w nosie. Mogłaby zawodzić jak banshee i mknąć ulicą bez obawy, że
facet z przeciwka, spod numeru czterdzieści dwa (nudny mąż całkiem miłej
kobiety), będzie miał pożywkę dla soczystych plotek.
Zauważyła, że się zaniepokoił, kiedy zobaczył ślady łez na jej twarzy i gruby
płaszcz, o wiele za ciepły na przyjemny majowy wieczór. Nie zdjęłaby go za żadne
skarby, ponieważ – o czym facet spod czterdziestki dwójki nie wiedział – pod
spodem miała tylko biustonosz, stringi, pończochy i podwiązki. Zabójczo wysokie
szpilki, pierwotnie uzupełniające ten zestaw, zrzuciła podczas kłótni i zastąpiła
butami, które stały najbliżej drzwi, ohydnymi sznurowanymi buciorami, które
zwykle zakładała, kiedy szła popracować w ogrodzie. Były rozczłapane i jej stopy
bez wełnianych skarpet – w samych pończochach – ślizgały się w nich
niemiłosiernie.
Dysząc z wysiłku, dotarła do skrzyżowania. Obejrzała się szybko, żeby
sprawdzić, co robi Max. Kręcił się przed domem i najwyraźniej nie mógł się
zdecydować. W końcu w środku spały dzieci.
Pieprzyć go.
Karen.
To jej potrzebowała.
Drżącymi rękami wyjęła z torebki komórkę.
Skręciła w ruchliwą główną ulicę. Przewijała spis, szukając numeru
najlepszej przyjaciółki. Wierzchem dłoni wycierała twarz i rozmazywała łzy.
Zdziwiła się, że wciąż uparcie płyną. Możliwe, przemknęło jej przez myśl, że
przechodzę załamanie nerwowe.
Doszła do przejścia dla pieszych. Czekała na połączenie i modliła się, żeby
jej przyjaciółka odebrała. Odebrała.
– Och, Karen – wyrzuciła z siebie. Na ulicy było głośno, więc mówiła
podniesionym głosem. Znowu zaczęła się dławić łzami.
– O mój Boże, co ci jest? Co się stało?
Jennifer pomyślała, że Karen dzięki Bogu mieszka zaledwie dziesięć minut
od nich. Zaraz będzie na miejscu. Gdyby tylko wzięła lżejszy płaszcz.
– Och, Karen, wszystko poszło źle, po prostu już nie mogę... – Urwała, bo
potknęła się na nierównym bruku. Cholerne buty. Potem obok przemknął autobus
i zagłuszył to, co powiedziała Karen. Musiała poprosić: – Powtórz, Karen, nie
usłyszałam.
– Pytałam, gdzie jesteś. Chcesz przyjść?
– Tak – chlipnęła, stawiając stopę na jezdni.
– Dobrze – powiedziała Karen. – No to przychodź od razu, otworzę...
Ale Jennifer nigdy nie usłyszała, co jej przyjaciółka zamierzała otworzyć
(chociaż gdyby miała zgadywać, postawiłaby na klasykę – na butelkę wytrawnego
białego wina), ponieważ w tym momencie jej telefon wzleciał wysoko
w powietrze. Gapiła się na niego zdumiona, nie pojmując, dlaczego wszystko nagle
dzieje się w zwolnionym tempie. Jednocześnie, chociaż właściwie tego nie poczuła,
do jej świadomości dotarł straszliwy wstrząs, mdlący zgrzyt. Poczuła metaliczny
smak strachu, zgrozy i żalu. Przeniknął całe jej wyrzucone w górę ciało. Uderzył
w nią samochód. Przez krótką chwilę, zanim grawitacja przejęła nad wszystkim
kontrolę i zaczął się przerażający, brutalny lot w stronę ziemi i maski forda fiesty,
czuła się zażenowana. Pomyślała, że to bez sensu, ale nie mogła temu zaprzeczyć.
Ponieważ właśnie wtedy przyszło jej do głowy, że skoro wpadła pod samochód, to
istnieje spore prawdopodobieństwo, że kierowca i załoga karetki zobaczą, co ma
pod płaszczem.
I to była jej ostatnia świadoma myśl. Na bardzo długo...
TYDZIEŃ WCZEŚNIEJ – PIĄTEK
Jennifer Wright już od jakiegoś czasu nie była pewna, czy wciąż lubi
swojego męża. W rezultacie od miesięcy dręczył ją podstępny, ukryty niepokój.
Przerażała ją myśl, że z tym facetem ma spędzić resztę swoich dni w tej
podmiejskiej dzielnicy, i niezliczoną ilość razy zadawała sobie pytanie: „Czy to
wszystko?”.
Do pewnego stopnia to była nie tyle myśl, ile nieprzyjemne doznanie. Miała
dopiero trzydzieści osiem lat, ale odnosiła wrażenie, że stacza się w zwolnionym
tempie w stronę wieku średniego i niedołęstwa, zmiatana niepowstrzymaną lawiną
rutyny, apatii i udomowienia. Ostatnio, w trakcie wykonywania niezliczonych
domowych obowiązków, ni z tego, ni z owego ogarniało ją gwałtowne pragnienie,
żeby biegać boso po trawie, tańczyć do świtu (najchętniej po jakimś narkotyku),
spędzić noc w jurcie albo, jeśli nic z tego nie wyjdzie, uprawiać z obcym
mężczyzną namiętny, wyuzdany seks, po którym byłaby zdyszana i pokryta
warstwą potu.
Ale mężatka, matka dwojga dzieci pracująca na pół etatu doskonale zdawała
sobie sprawę, jak szaleńczo niestosowne, a przede wszystkim... niepraktyczne są te
pragnienia. Z ich konsekwencjami nie miałaby siły się uporać. Poza tym gdyby
teraz przetańczyła całą noc, do świtu, dochodziłaby do siebie co najmniej tydzień.
A właściwie nie mogli sobie pozwolić na opiekunkę do dzieci.
„Czy to wszystko?”, szepnęła znowu jej podświadomość. Na samą myśl
o takiej możliwości zaczynała świrować. Skoro jednak nie wiedziała, co na to
poradzić, postanowiła po prostu przeczekać, spróbować myśleć pozytywnie, dalej
brać prozac i nie wyskakiwać z okna. Na razie.
To znaczy aż do pewnego majowego piątkowego wieczoru, kiedy
postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce.
Wszystkie związki przechodzą różne fazy, myślała z determinacją, zapinając
pas do pończoch i poprawiając nowy czarno-czerwony biustonosz. Wpychała
w niego cycki. Musiała spróbować naprawić sytuację, nie tylko ze względu na
siebie, ale również ze względu na dzieci. Chociaż bawiło ją myślenie, jak by to
było, gdyby się rozstała z Maksem, za bardzo ją przerażała podobna perspektywa,
żeby miała ją brać pod uwagę na poważnie. A poza tym po jedenastu wspólnych
latach wciąż go kochała. Szkoda tylko, że to była taka dobrze znana, mało
podniecająca wersja miłości, która niekiedy przejawiała tendencję do zbaczania
w rejony gwałtownej nienawiści. Świadomość, że nie uprawiali seksu od ponad
czterech miesięcy, również nie pomagała.
Dziwnie podenerwowana, otworzyła szafę, żeby się przejrzeć w wielkim
lustrze wiszącym po wewnętrznej stronie.
Dawno tak się nie odstawiła. Wieczorne słońce wpadało przez okno
i zalewało pokój złocistą poświatą, podkreślając jej cellulit i smutny fakt, że
rozpaczliwie potrzebowali nowego dywanu.
Początkowo, stojąc prawie nago w pełnym świetle dnia, czuła się okropnie
zażenowana. W końcu niechętnie przyznała, że ujdzie w tłoku. Zawsze miała figurę
klepsydry, a teraz była nawet szczuplejsza, niż zanim urodziła dzieci. Jako
dwudziestolatka uważała to, że ma dobrą figurę, za oczywistość. Ale po dwóch
porodach nie tylko uświadomiła sobie boleśnie, że wcale nie jest nieśmiertelna, ale
też zrozumiała, że stoi na rozdrożu. Jedna droga prowadziła do bielizny
wyszczuplającej, jednoczęściowych kostiumów kąpielowych i konieczności
zakrywania ramion, druga do prezentowania się mimo wszystko dobrze
w modnych ciuchach z Top Shopu, obcisłych dżinsów i niezbyt lubianego, ale
lepszego niż „zaniedbana” przydomku „fajna mamuśka”. Przerażona, że zmieni się
we własną matkę, z determinacją ruszyła w innym kierunku: zaczęła dwa razy
w tygodniu ostro trenować w parku i zrezygnowała z ciasta.
Popatrzyła na swoją twarz i zadała sobie pytanie, na ile lat oceniłby ją ktoś
nieznajomy. Nie dało się zaprzeczyć, że zbliżała się do czterdziestki, a jednak
trudno było dokładnie określić, co w jej twarzy wyglądało inaczej niż wtedy, kiedy
miała lat dwadzieścia. Różnica była jednak niewątpliwa. Miała ciepłe, ładne
brązowe oczy, ale kiedy nakładała cień do powiek, sporo ginęło w fałdzie.
Wcześniej na pewno jej tam nie było. Miała ładne kości policzkowe i dobre uda,
ale musiała uważać, żeby nie schudnąć za bardzo. Jeszcze trochę i zaczęłaby
wyglądać na zagłodzoną. W kącikach oczu miała małe kurze łapki, między
brwiami cienką zmarszczkę. Pogłębiła się wyraźnie, kiedy jej dzieci uczyły się
chodzić, bo wtedy nagle pojawiło się więcej powodów, żeby marszczyć brwi. Ale
twarz miała ładną i nadal bywały dni, kiedy mogła się zrobić na bóstwo. Wciąż
była seksowna, wciąż oglądano się za nią i robotnicy gwizdali na jej widok,
a szeroki uśmiech, równe, ortodontycznie poprawione zęby (dzięki, mamo)
i długie, gęste brązowe (farbowane) włosy dodawały jej urody. Pytanie tylko, jak
długo jeszcze.
Odwróciwszy się, żeby spojrzeć przez ramię, jak wygląda jej tyłek
w nowych niewygodnych stringach, doszła do wniosku, że jeśli zmruży oczy, nie
różni się tak bardzo od dziewczyny, którą była, kiedy poznała Maksa. Chrzanić to,
pomyślała z ożywieniem, coraz bardziej pewna siebie. Przecież wiedziała, jako
kobieta dojrzała i mądra, że żaden normalny gorącokrwisty mężczyzna i tak nie
zwróci uwagi na szczegóły. Zamiast wyszukiwać w niej niedoskonałości, na pewno
zobaczy tylko wyzywającą bieliznę, doceni jej starania, przyjmie zaproszenie.
Zaciągnęła zasłony. Lepiej. Blask słońca i częściowa nagość nie idą w parze.
Po drugiej stronie pokoju wibrował jej telefon. Pokuśtykała do niego chwiejnie na
obcasach. Wyświetlacz pokazywał, że dzwoni jej najlepsza przyjaciółka, Karen,
żeby sprawdzić, co u niej.
– Czuję się jak wulgarna stara dziwka.
– I dobrze – oświadczyła Karen. – Tak być powinno. Masz uwieść swojego
męża.
– O Boże – jęknęła, wracając do lustra, żeby znowu obejrzeć się ze
wszystkich stron. – Nie wiem, czy dam radę. Nie wiem, czy w ogóle tego chcę,
prawdę mówiąc. Mam jeszcze do obejrzenia odcinek The Apprentice z tego
tygodnia.
– Musisz – powiedziała Karen stanowczo. – Nie oglądaj teraz The
Apprentice. Owszem, jest zabawny, ale najpierw seks. Jeśli szybko tego nie
zrobisz, zacznie szukać gdzie indziej.
Jennifer nie była taka pewna. Karen osłupiała, kiedy jej wyznała, jak długo
trwa u nich posucha. Najwyraźniej uważała, że żaden człowiek nie może żyć bez
seksu, no ale miała męża, który prawie każdego ranka budził ją, szturchając czymś
twardym w plecy. Podczas gdy Max ostatnio jakby kompletnie stracił popęd
seksualny.
– Wciąż jesteśmy umówione na drinka w przyszły wtorek? – zapytała
Jennifer, zmieniając temat. Dziwnie się czuła, prowadząc towarzyską rozmowę
w przebraniu prostytutki.
– Jak najbardziej. Spróbuję wyjść z pracy trochę wcześniej i myślę, że Lucy
przyjdzie, ale Esther wciąż nie ma opiekunki do dziecka.
Jennifer usłyszała zgrzyt klucza w zamku.
– Właśnie wrócił. Zadzwonię jutro.
– Powodzenia.
Wyłączyła dźwięk w telefonie, podbiegła do łóżka i ułożyła się
w uwodzicielskiej pozie. Nagle przyszło jej do głowy, że Max może wcale nie
poczuć przypływu żądzy. Może uznać ten widok za szalenie zabawny. O Boże,
a jeśli ją wyśmieje?
Pospiesznie przestawiła się z powrotem na czekające ją zadanie, przyznając
jednocześnie, że nie robili tego tak długo również z jej winy. Zwykle była
wykończona, kiedy wracał do domu, i położywszy wreszcie córki do łóżek, nie
marzyła o niczym bardziej ekscytującym niż kieliszek wina i oglądanie telewizji.
Dzisiaj jednak dzieci – rzadka okazja – nocowały u dziadków, więc wymówki
zniknęły. Muszą uprawiać seks. Tylko fizyczna bliskość mogła zmniejszyć
emocjonalny dystans, który ich dzielił. W bojowym nastroju czekała, aż Max ją
zawoła, ale zamiast tego usłyszała, że zdjął na dole buty i ruszył prosto do kuchni.
Nie szkodzi, na pewno niedługo przyjdzie na górę.
Mijały minuty. Ani śladu Maksa. Potem usłyszała, że wychodzi z kuchni
i kieruje się do salonu. Cholera. Nie taki był plan. Miał wejść na górę i zobaczyć ją
rozciągniętą na łóżku niczym rozpustna bogini seksu. Potem, ogarnięty dziką żądzą
– bo miała na sobie stanik, który nie był cielisty, i majtki, które nie były wielkie
i nie zostały kupione u Marksa i Spencera w opakowaniach po trzy sztuki – miał się
na nią rzucić.
Wciąż nic. Zirytowana ponad wszelkie wyobrażenie nie miała teraz innego
wyjścia, niż podźwignąć się i sięgnąć po domowy telefon, przy czym pas do
pończoch dość przygnębiająco zniknął w fałdach jej brzucha. Zadzwoniła.
– Halo?
– Co ty robisz? – zapytała, czyniąc monumentalny wysiłek, żeby w jej głosie
nie zabrzmiała irytacja.
– Nic. Wziąłem sobie piwo i oglądam sport. A co ty robisz? Co mamy na
obiad?
Przed oczami Jennifer pojawił się krystalicznie wyraźny obraz jej męża
w zwyczajowej pozycji, rozpartego na sofie i gładzącego się po jajach,
„odpoczywającego” przy włączonym kanale sportowym i czekającego, aż obiad
pojawi się przed nim w czarodziejski sposób, i wyparowały z niej resztki ochoty,
żeby pójść z nim do łóżka. Ale miała misję do wypełnienia. Sam biustonosz
kosztował czterdzieści funtów. Nie zamierzała poddać się tak łatwo.
– Chodź na górę.
– Muszę?
– Proszę, Max – jęknęła, czując, że ostatnie pozostałości bogini seksu
rozwiewają się jak dym.
– A ty nie możesz zejść?
– Wejdź chociaż na chwilę. Bardzo cię proszę.
– Cholera jasna, Jen, miałem ciężki dzień i dopiero co usiadłem. Uch,
świetny gol.
Cicho odłożyła słuchawkę i przez chwilę patrzyła tępo w przestrzeń. Potem
powoli odpięła i ściągnęła strój kusicielki. Wepchnęła wszystko w głąb szuflady
i zastąpiła przesadnie kosztowną bieliznę zwykłą piżamą, zanim zeszła na dół, żeby
przygotować kotlety jagnięce, pieczone ziemniaki i zielony groszek, podlewane
głęboką urazą.
Później, kiedy razem z Maksem siedzieli, przeżuwając za bardzo wysmażone
kotlety i oglądając The Apprentice, zastanawiała się, czy Maks jeszcze
kiedykolwiek zapragnie jej ciała, czy też tak już będzie aż do śmierci.
Czy to wszystko?
– Udany dzień? – zagadnęła niepewnie w którymś momencie.
– Byłby udany, gdybym usłyszał, co mówią. Dlaczego musisz się odzywać
akurat w najważniejszym momencie? – Przechylił się i sięgnął po pilota, żeby
cofnąć.
Jennifer z beznamiętną twarzą patrzyła, jak jej mąż ją ignoruje.
W tamtej chwili dotarło do niej, że dłużej tego nie zniesie. Była sfrustrowana
i zmęczona psychicznie, niespełniona w pracy i smutna, ale z tym mogłaby sobie
poradzić. Tylko że została zredukowana do połówki pary siedzącej razem na sofie
– ciała obecne, lecz dusze oddalone o miliony lat świetlnych.
Max dalej gapił się w telewizor, obojętny na burzę potencjalnie
obrazoburczych myśli szalejącą w głowie żony, nieświadomy, że jego druga
połowa zadaje sobie pytanie, w jaki sposób wszystkie decyzje, które podjęła
w życiu, doprowadziły do tej gorzko rozczarowującej chwili.
Tymczasem Jennifer przetrząsała zasoby pamięci – ostatnio często jej się to
zdarzało – w poszukiwaniu uczuć, które pragnęła przeżyć jeszcze raz, ponieważ
czerpała ogromną pociechę z faktu, że jej życie nie zawsze tak wyglądało.
Przeszłość – Aidan
LATO 1994
– Jen, obudź się. Już dziewiąta. Musimy się zbierać. Pospiesz się, jeśli
chcesz wziąć prysznic. Obiecałam Markowi, że będę w Różowym Flamingu.
– Pięć minut – mruknęła sennie, z roztargnieniem drapiąc ślad po ukąszeniu
komara na nodze. Furkot sufitowego wentylatora kołysał ją do snu, więc zmusiła
się, żeby otworzyć jedno oko. Z przyjemnością usłyszała niecierpliwe burczenie
w brzuchu, narastające pomimo zamroczenia.
Przyjechały na grecką wyspę Kos zaledwie pięć nocy wcześniej, po dwóch
leniwych tygodniach spędzonych na dużo spokojniejszej Santorini. Wcześniej były
w Mykenach i na Rodos. Od czasu do czasu zdarzały się tarcia, ale w sumie ona
i jej przyjaciółki przez pięć tygodni podróży zdołały uniknąć poważniejszych
nieporozumień i bawiły się jak nigdy w życiu. Pierwotnie przed powrotem do
domu chciały odwiedzić jeszcze kilka wysp, ale Jennifer miała silne przeczucie, że
pewnie zostaną tam na resztę wakacji, dopóki nie skończą im się pieniądze albo
wątroby nie odmówią im posłuszeństwa. Kos okazała się po prostu zbyt fajna, żeby
wyjeżdżać, z ulicą Barową (nazwa mówiła sama za siebie), klubami pod gołym
niebem otwartymi aż do wschodu słońca, piaszczystymi plażami i największą
atrakcją ze wszystkich: mnóstwem wystrzałowych mężczyzn.
Wszystkie z kimś się przespały, chociaż Jennifer trochę żałowała, że na
plaży wdała się w romans z przystojnym Grekiem. Zdawała sobie sprawę, że
potwierdziła reputację angielskich dziewczyn, podobno łatwych. Dlatego też
postanowiła się tym nie przejmować. Martwiła się, że to znaczyło tak mało, ale nie
rozumiała, dlaczego właściwie dziewczyna powinna czuć się gorzej od faceta
z powodu czegoś, co sprowadza się do konsensualnej wymiany płynów
ustrojowych. Sytuacja robiła się trochę niezręczna tylko wtedy, kiedy od czasu do
czasu na siebie wpadali. Po wszystkim żadne z nich nie próbowało udawać, że jest
tym drugim zainteresowane.
– Mogę pożyczyć twoją czerwoną sukienkę, Jen? – zapytała Esther. Wyszła
z łazienki, owinięta ręcznikiem. Mokre kosmyki rudobrązowych włosów zwisały
jej wokół twarzy.
Od przyjazdu na Kos wszystkie cztery codziennie robiły to samo. I bardzo
im to odpowiadało. Spały do południa, a potem zmuszały się do wstania, choćby
im pękały głowy, i szły się opalać. Przez całe popołudnie smażyły się na plaży,
następnie wracały do apartamentu, smarowały balsamem po opalaniu
w przesadnych ilościach i szły spać. Oczywiście najpierw nastawiały budzik, żeby
przypadkiem nie ominęła ich następna imprezowa noc.
Nie czekając na odpowiedź, Esther schyliła się, żeby wyciągnąć sukienkę,
zwiniętą w kulkę i wepchniętą do plecaka Jennifer. Jak tylko to zrobiła, Jennifer
zrozumiała, że właśnie tę czerwoną sukienkę chciała włożyć wieczorem. To
pożyczanie ciuchów zaczynało jej działać na nerwy. Między innymi dlatego, że
Esther ze swoimi długimi piegowatymi kończynami we wszystkim wyglądała
oszałamiająco.
Esther należała do tych nielicznych dziewczyn, które zdecydowanie lepiej
wyglądają bez makijażu. Nie była specjalnie seksowna, ale chyba najbardziej
naturalnie ładna z całej grupki. W domu, w Londynie, faceci zwykle zwracali
uwagę na bardziej oczywisty seksapil Jennifer albo imponujące cycki Karen.
Jednakże, chociaż koledzy ze studiów musieli spojrzeć kilka razy, zanim wreszcie
do nich dotarło, jak atrakcyjna jest w rzeczywistości Esther, na wakacjach jej
wysoka sylwetka i naturalna uroda natychmiast uczyniły z niej gwiazdę plaży.
– Uhm, przepraszam, skarbie, ale sama chciałam ją włożyć – wymamrotała
sennie Jennifer.
Esther cmoknęła z niezadowoleniem.
– Cholera, to w co ja mam się ubrać?
– Nie wiem, ale pospiesz się – rozkazała Karen, zaciągając się głęboko
jednym z dwustu papierosów Merit, które kupiła na lotnisku Kos. Poprawiła
ramiączka, żeby uwydatnić pokaźny biust. – Dzisiaj jestem gotowa na wszystko.
– Dla odmiany – zadrwiła Jennifer.
– Zamknij się – rzuciła Karen szczerząc zęby, białe na tle brązowej twarzy.
Zazwyczaj mocna opalenizna jej służyła, ale niestety podczas tej wycieczki
im bardziej brązowa się robiła, tym bardziej niepokojąco wyglądała. Nie po raz
pierwszy Jennifer wyraźnie się wzdrygnęła na widok jej włosów. Gdy przyleciały
do Grecji, Karen oznajmiła, że zamierza się przefarbować na blond za pomocą
butelki Sun-In. Co typowe, zignorowała protesty przyjaciółek, pomimo że Sun-In
zupełnie się nie nadawało do ciemnych włosów.
W rezultacie zamiast muśniętych słońcem pasemek, które sobie wymarzyła,
nagrodą za jej ośli upór okazały się placki podejrzanie pomarańczowych włosów,
suchych jak słoma i szorstkich w dotyku. Wyglądały okropnie na początku, po
ufarbowaniu, ale wtedy była jeszcze przynajmniej blada.
Na szczęście ratowała ją postawa życiowa. Była wyjątkowo gruboskórna,
więc trzeba było czegoś więcej niż pomarańczowe włosy, żeby jej zepsuć wakacje.
Gdyby coś takiego przytrafiło się Jennifer, wszystko byłoby inaczej. Co do Lucy,
która zawsze była przewrażliwiona na punkcie swojego wyglądu, po części
dlatego, że nie miała dobrej cery i cierpiała na trądzik, gdyby ją spotkała katastrofa
z Sun-In, pewnie już nigdy nie wyszłaby z domu, chyba że po burkę. No ale Karen
miała podejście typu pieprzyć to do większości spraw, co jej pomagało w życiu,
czasami wpędzało w kłopoty i często przyciągało mężczyzn.
Tego wieczoru przygładziła włosy żelem i zaczesała do tyłu, żeby
zminimalizować skutki katastrofy. Wyglądała naprawdę dziwacznie, ale jak zwykle
wolała się skupić na pozytywach, więc tryskała pewnością siebie, ponieważ jej
cycki świetnie się prezentowały w minisukience. Jennifer podziwiała ją za to
szczerze.
Patrzyła, jak jej przyjaciółki, najlepsze przyjaciółki, przygotowują się do
wieczornego wyjścia. Ich największym zmartwieniem było, w co mają się ubrać.
Miała wrażenie, że ten beztroski czas trzeba cenić niczym skarb. Kiedy wrócą do
domu, gdzie czekają dyplomy z celującymi ocenami, rozpoczną kolejny etap
edukacji. Na razie jednak nie musiały się niczym przejmować, oprócz opalenizny,
nad którą pracowały chyba z większym poświęceniem niż nad przygotowaniami do
niedawnych egzaminów. Tylko Lucy ze swoją bladą, niemal przezroczystą skórą
i mysimi blond włosami pozostała prawie takiego samego koloru jak na początku,
chociaż wcale nie dlatego, że się nie starała.
– Dobrze wyglądam? – zapytała teraz, ubrana w trykotową bluzeczkę bez
pleców i szorty.
– Wyglądasz ślicznie – zapewniła szczerze Jennifer, leniwie wyciągając
jedną brązową nogę na białym prześcieradle, w które była zaplątana. Uwielbiała
mieć brązowe stopy. – Te szorty w groszki są naprawdę super.
– No chodźcie – ponaglała Karen, bo nie mogła się doczekać spotkania
z Markiem. Poznała go kilka wieczorów wcześniej. Miał dwadzieścia cztery lata,
pochodził z Wigan i pracował przy układaniu wykładzin dywanowych, co
zaowocowało mnóstwem przewidywalnych dowcipów, jak położyć Karen.
– Dobra – mruknęła Jennifer i w końcu ruszyła pod prysznic.
*
Dwie godziny, szybką pizzę (co wieczór jadały maksymalnie tanio, żeby
zaoszczędzić na drinki) i jeden bar później znalazły się w najlepszym miejscu na
wyspie. Klub Kaluha. Był olbrzymi, a wstęp skandalicznie drogi, chyba że się
miało szczęście i dostało wejściówkę od któregoś z piarowców, którzy patrolowali
ulicę Barową w poszukiwaniu dziewczyn, by je tam zwabić. Jennifer i jej
przyjaciółki jeszcze ani razu nie płaciły za wstęp, ale biedny Mark i jego kumple
musieli bulić co wieczór, ku swojemu wielkiemu rozgoryczeniu.
Część klubu była zadaszona, ale większość znajdowała się pod gołym
niebem. Na środku królował masywny statek piratów, otoczony palmami. Kiedy
weszli do środka, pozdrowiwszy bramkarzy, z którymi byli już po imieniu,
przywitała ich ściana muzyki house i powietrze naładowane elektryczną energią,
namacalnym oczekiwaniem. No, ale świat zawsze wydawał się magiczny, kiedy
dmuchała ciepła bryza, wszyscy byli opaleni i myśleli tylko o tym, komu wpadną
w oko.
*
– Dobrze się czujesz? – Lucy usiadła obok Jennifer przy jednym ze stolików
na zewnątrz, skąd miały doskonały widok na statek i główny bar. Jennifer siedziała
tam sama od jakiegoś czasu, słuchając muzyki i przyglądając się światu.
– Taa, świetnie. A ty?
– Nieźle. Chociaż trochę mi smutno. Nie chcę, żeby to się skończyło.
– Wiem – przyznała Jennifer. – To jest niesamowite. Ale myślę, że na
studiach czeka nas kupa zabawy.
Lucy kiwnęła głową.
– Szkoda, że wszystkie nie idziemy na to samo. Ty i Karen macie szczęście.
– Popatrz na Esther – przerwała jej Jennifer, szturchając ją ze śmiechem.
Zachichotały na widok kumpla Marka, z niewiadomych powodów
nazywanego Tępakiem. Desperacko próbował zbajerować Esther. Bynajmniej nie
wydawała się zachwycona, kiedy przysuwał się do niej coraz bliżej, wrzeszcząc jej
do ucha, żeby przekrzyczeć muzykę. Cofała się przed nim, częściowo dlatego, że
okropnie seplenił, toteż dosłownie opryskiwał ją swoim entuzjazmem.
– Mark jest uroczy, ale jego kumple są męczący – stwierdziła Lucy.
– Wiem – zgodziła się Jennifer. – I mam wrażenie, że Mark jakby odebrał
nam Karen. Trochę szkoda. Dostała jakiejś obsesji.
A potem go zobaczyły, dokładnie w tej samej chwili.
– O mój Boże – szepnęła bezgłośnie Lucy. – Widzisz to co ja?
Jennifer z pewnością widziała. Był absolutnie wystrzałowy. Bezwiednie się
wyprostowała i całym ciałem przechyliła w jego stronę.
Stał przy barze, na lewo od statku, i kiwał głową w rytm muzyki.
Obserwował grupę dziewczyn, które tańczyły obok niego. Zdecydowanie
wyróżniał się z tłumu. Miał na sobie podkoszulek i bojówki. Okrywały jego ciało
półboga. Wydawał się emanować testosteronem, seksapilem i czymś jeszcze
bardziej niebezpiecznym. Ramiona miał muskularne, ale smukłe i brązowe. Usunął
w cień Marka i jego kumpli. W porównaniu z tym okazem męskości wyglądali jak
zwyczajni chłopcy.
Potem odwrócił się i napotkał spojrzenie Jennifer, a wtedy kilka rzeczy
wydarzyło się jednocześnie. Po pierwsze Lucy zorientowała się w ułamku sekundy,
że wypadła z gry. Po drugie Jennifer nagle poczuła, że kolejne dni zapowiadają się
bardzo interesująco, a po trzecie nieznajomy obdarzył ją uśmiechem, w którym
była taka pewność siebie, że podejrzewała, że jego myśli biegły podobnym torem.
Jakby mu się spodobało to, co widział, i – co jeszcze bardziej podniecające – jakby
doskonale wiedział, że może to mieć.
– Idzie tu – pisnęła Lucy, cała przejęta.
– O mój Boże – spanikowała Jennifer, gdy zdała sobie sprawę, że ma rację. –
Nie powinnam była zjadać tego kawałka z pepperoni. Szybko, Luce, sprawdź, czy
mi nie jedzie z ust.
– Odwal się, kretynko – burknęła Lucy, odpychając ją. – Nie, wszystko
w porządku.
Jennifer pospiesznie przestała chuchać na Lucy, obciągnęła spódnicę
i ułożyła nogi tak, żeby wyglądały maksymalnie szczupło. Potem przerzuciła
długie brązowe włosy na jedno ramię, ale uświadomiła sobie, że zachowuje się
w sposób zbyt oczywisty. Odrzuciła włosy z powrotem, wtedy jednak przestraszyła
się, że wygląda to tak, jakby miała jakiś atak.
– No dobra, dziewczyny – powiedział, zatrzymawszy się wreszcie dokładnie
przed Jennifer. Mówił z rozwlekłym północnym akcentem.
– No dobra – odpowiedziała Jennifer, patrząc mu prosto w oczy, rozpoznając
błysk wzajemnego zainteresowania, które między sobą a nim wyczuła.
Zapowiadała się niezła zabawa.
Zmarszczeniem brwi skarciła Lucy, która robiła do niej głupie miny, jakby
chciała powiedzieć: Widzę, że flirtujesz, panienko.
– Drink?
Przytaknęła, wpatrując się uparcie w jego oczy. Coraz bardziej
zdenerwowana, skupiła się na tym, żeby mu pokazać, że jest od niego lepsza.
Żołądek wywinął jej fikołka, kiedy znowu się uśmiechnął i zmierzył ją wzrokiem
od góry do dołu w sposób, który mogła określić tylko jako nieprzyzwoity.
Z mrowiącymi końcówkami wszystkich nerwów patrzyła, jak wraca do baru, gdzie
stała potrójna kolejka po drinki. Lucy z przejęciem szturchała ją w żebra.
– O mój Boże, o mój Boże, o mój Boże – zajęczała Jennifer, wciąż
wpatrzona w nieznajomego.
Jak można było się spodziewać, barmanka zauważyła go od razu
i natychmiast obsłużyła. Najwyraźniej go znała. Widząc, jak swobodnie się z nią
przekomarza, Jennifer zaczęła się zastanawiać, w co się pakuje.
Po chwili wrócił z trzema wyglądającymi zabójczo koktajlami. Jennifer
zrobiło się przyjemnie, że pomyślał o Lucy.
– Proszę bardzo. B52.
– Dzięki – powiedziała Jennifer, ponownie odrzucając włosy i wypinając
piersi jak najdalej do przodu, dopóki nie spostrzegła, że Lucy się z niej śmieje,
i pozwoliła im wrócić na zwykłe miejsce.
– Jesteś fantastyczna – oznajmił rzeczowo nieznajomy.
– Ty też jesteś niezły – odparła, zachwycona jego awansami.
– Dzięki za drinka – rzuciła Lucy. Mrugnęła ostentacyjnie do Jennifer
i zostawiła ich samym sobie. Zmyła się, żeby poszukać rozrywki również dla
siebie.
*
Pół godziny później Jennifer dowiedziała się, że ma na imię Aidan, że
spędza na Kos całe lato i że jest najbardziej ekscytującą osobą, jaką dotąd spotkała.
Wydawał się nie przestrzegać żadnych zasad. Wyjechał z domu, podróżował po
świecie i miał tylko taki plan, żeby uciec jak najdalej od rodzinnego miasta Carlisle
i zamieszkać w Australii. Już się całowali i te pocałunki były tak naładowane
podnieceniem, że dosłownie straciła głowę. Teraz delikatnie przesuwał ręką po jej
udzie. Łaskotał ją leciutko i wprawiał jej ciało w cudowne drżenie.
– Chcesz jedną? – zapytał nagle, wyciągając z kieszeni torebeczkę białych
pigułek. Wyjął jedną i podsunął jej. Pigułkę z wytłoczonym gołębiem.
– Raczej nie – odparła Jennifer. Naprawdę nie miała ochoty.
– Twoi znajomi też mogą dostać – oświadczył. – Mam zapas i są czyste.
Wzruszyła ramionami, starając się zachować obojętną minę, chociaż
w rzeczywistości biła się z myślami. Nigdy dotąd nie brała ecstasy, ale wszyscy jej
znajomi, którzy brali, jak Karen, twierdzili, że to niesamowite doznanie.
– Jeśli Karen się na to pisze, to ja też – oznajmiła i zostawiła Aidana, żeby
poszukać przyjaciółki, która tańczyła na parkiecie w środku.
Gdy oddaliła się na tyle, że nie mógł jej widzieć, przestała się silić na
seksowny krok i dosłownie pogalopowała w stronę przyjaciółki, przywołując ją
gestami.
– Aidan ma trochę eski! – wykrzyczała do ucha Karen przez ogłuszająco
głośną muzykę. – Weźmiemy?
– O mój Boże, więc to nie tylko najlepsze ciacho na wyspie, ale w dodatku
ma piguły?! – odkrzyknęła Karen, zdyszana od tańca, z błyszczącymi oczami. – Co
za dziwka z ciebie. Czemu nie powiedziałaś wcześniej? Koniecznie weź też dla
Marka.
Jennifer kiwnęła głową i obróciła się, żeby znaleźć Aidana, w rozpaczliwej
nadziei, że przez ostatnie czterdzieści sekund nie zniknął ani nie poznał kogoś
bardziej interesującego.
Podjęła decyzję, że najprawdopodobniej da się ponieść chwili. Tata zawsze
jej powtarzał, że w życiu lepiej żałować czegoś, co się zrobiło, niż tego, czego się
nie zrobiło. Uznała to za dobrą radę, nawet jeśli raczej nie miał na myśli twardych
narkotyków, kiedy to mówił...
*
Godzinę później stała na środku klubu z uniesionymi rękami i czuła się
szczęśliwa jak jeszcze nigdy w życiu. Grano Rhythm is a Dancer Snap!, kawałek,
który ostatnio słyszały co najmniej trzy razy dziennie, nigdy jednak nie brzmiał
równie zachwycająco.
Przeczesała włosy palcami i odetchnęła głośno, czując, jak kolejny kop
przepływa przez jej ciało. Nagle poczuła na ramionach dłonie Aidana, masujące,
ugniatające. Jego dotyk był tak mocny i przyjemny, że zatoczyła się i niemal
straciła równowagę. Odwróciła się.
– Super! – Uśmiechnął się, żując gumę. Oczy miał rozszerzone, źrenice
niewiarygodnie czarne.
– Aha – zdołała wykrztusić, ale odpowiedziała mu uśmiechem i w ogóle się
nie przejęła, że straciła mowę. Miała to w nosie. Liczyło się tylko to, że jest
z najlepszymi przyjaciółkami i z Aidanem, który okazał się najpiękniejszym
mężczyzną, jakiego spotkała w życiu, że słucha muzyki, która dosłownie przenosi
ją w inny wymiar. Spojrzała na Karen. Tańczyła z prędkością stu mil na godzinę,
jakby jej powiedziano, że los całej rasy ludzkiej od tego zależy. Mark obserwował
ją z boku rozkochanym wzrokiem, z durnym uśmiechem na twarzy. Tymczasem
Esther i Lucy zrzuciły pantofle i gawędziły na poduszkach, przerywając od czasu
do czasu, żeby wymienić uściski. Boże, kochała ich wszystkich.
– Dobre, nie? – zagadnął Aidan.
Ale Jennifer była już za bardzo nawalona, żeby odpowiedzieć. Szczęka jej
lekko drżała, oczy zaczęły się wywracać w głąb czaszki, ale jej wcale to nie
przeszkadzało. Delektowała się każdą minutą lepkich, ciepłych wrażeń pulsujących
w kończynach i pragnęła tylko, żeby przez nią przepływały.
– Hej, wszystko z tobą w porządku? Chodź, usiądź – przywołał ją Aidan.
Potykała się lekko, ale z radością pozwoliła się zaprowadzić na poduszki, na
których siedziały jej kumpele.
– Jen! – zawołały ucieszone, jakby nie widziały się od tygodnia. – Chodź tu,
mała. Kochamy cię.
– Ja też was kocham – powiedziała cicho i legła na poduszkach. Nabrała
przemożnej chęci, żeby się po nich poturlać, ale coś jej mówiło, że lepiej tego nie
robić.
Postanowiła podzielić się tym pomysłem z dziewczynami.
– Nie macie czasem ochoty tarzać się po poduszkach?
– Co? – bąknęła Esther. Szczęka lekko jej drżała.
– Pytałam, czy nie macie ochoty tarzać się po poduszkach – powtórzyła,
nagle rozpaczliwie spragniona łyka wody.
Lucy kiwnęła głową.
– Ja tak, i mam ochotę wepchnąć je pod bluzkę i udawać, że jestem w ciąży.
Jennifer uznała, że to nie tylko za zabawne, ale również sprytne.
– A ja mam ochotę wsadzić sobie jedną w spodnie, żeby mieć potężny tyłek
– dodała Esther.
– A ja mam ochotę... – Jennifer próbowała się przyłączyć, ale zawładnęły nią
coraz silniejsze doznania przepływające przez jej organizm. Po długiej przerwie
wyjąkała: – ...sadzić sobie w dupę. – Tyle że wątek już się urwał, więc zabrzmiało
to ni w pięć, ni w dziewięć. Ale zamiast zażenowana, poczuła się rozbawiona.
Uznała, że to wszystko jest strasznie śmieszne. Poza tym przestało ją obchodzić, co
pomyślą inni.
– Co sobie wsadzić w dupę? – zapytał Aidan, lekko skonsternowany.
– Nic – mruknęła Jennifer, bo na tym etapie wyjaśnianie własnych procesów
myślowych wydawało jej się czymś ponad jej siły.
– Zabawne jesteście, dziewczyny – oświadczył Aidan, kiwając głową w rytm
muzyki, i kiedy pławiły się w cieple tego komplementu, miały wrażenie, że znają
go od lat.
– Skąd się znacie?
– Ze szkoły – odpowiedziała Esther, całkiem zamroczona, słuchając
z zachwytem następnego kawałka, który właśnie się zaczął: Everybody’s Free
Rozalli.
Podbiegła rozkrzyczana Karen:
– Chodźcie wszyscy. Superkawałek! Chodź tańczyć, Jen, no już, wstawaj.
– Za bardzo nawalona – zdołała wymamrotać.
– Ale szczęśliwa? – upewnił się Aidan.
– O tak – potwierdziła i opadła z powrotem na poduszki.
Everybody’s free to feel good.
Machała rękami w powietrzu, grając na nieistniejącym fortepianie.
– Hej, dziewczyny, jesteście świetne – zapewnił Aidan, jak szalony żując
gumę.
– No pewnie – zgodziła się Lucy i próbowała uściskać przyjaciółki, ale
Jennifer była zbyt nawalona. Chciała tylko siedzieć spokojnie we własnej
przestrzeni.
– Kocham was, dziewczyny.
– My też cię kochamy – wyznała Jennifer, ale odleciała tak mocno, że nie
zdołała otworzyć oczu.
– Nawet Tępak jest w porządku – stwierdziła Esther, spoglądając na
chłopaka, który wymachiwał rękami.
– Pozwoliłem mu wziąć połówkę, a ta wariatka powiedziała, że da radę,
i wzięła całą – oświadczył Aidan, wskazując na Jennifer.
– Naprawdę?! – krzyknęły unisono Esther i Lucy i szczęki im opadły.
– Aha – przytaknęła Jennifer, ponownie opadając na poduszki. – O mój
Boże, ten kawałek jest niesamowity.
– Oszalała – uznała Esther.
– Czy mogę dostać jeszcze jedną? – zapytała Jennifer.
– Nie, nie możesz – odparł Aidan, głaszcząc ją po nodze, podczas gdy jej
przyjaciółki patrzyły, nie wiedząc, czy powinny się martwić, czy podziwiać, że tak
dobrze zareagowała na narkotyk. – Widzę, że będę musiał jeszcze sporo nad tobą
popracować, mała kokietko.
I to było to. Od tego zdania, nadal nie zastanawiając się zbytnio nad niczym,
kierując się instynktem i pożądaniem, jak to młodzi, Jennifer i Aidan zostali parą.
Teraźniejszość
Wszędzie było bardzo, bardzo cicho, tylko w głowie słyszała tępe,
złowieszcze dudnienie. Zdawała sobie sprawę, że wokół niej coś się dzieje,
zamieszanie, chaos, ale nie potrafiła rozszyfrować, co to znaczy. Wszystko
wydawało się odległe, ale nie była pewna, czy powinna się lepiej dostroić,
ponieważ instynkt jej podpowiadał, że jeśli spróbuje, będzie bolało. W stanie
psychicznego zawieszenia popłynęła więc jeszcze głębiej. Nie wybrała ani ścieżki
oporu, ani akceptacji. Stało się coś okropnego. To na pewno. Całe jej ciało
przypominało kawał ołowiu i wydawało się obce.
Ciepłą, gęstą mgłę, w której była pogrążona, przeszył krzyk. Przerażający
gardłowy wrzask.
– Jen! – zawołał ten sam głos, rozpaczliwie i żałośnie.
Karen.
To była Karen.
A potem inny głos, którego nie rozpoznała, kazał Karen się cofnąć. Nie
dotykać.
Wiedziała, że powinna czuć coś więcej. Może coś zrobić... ale zrobienie
czegokolwiek było absolutnie niewykonalne. Nie mogła otworzyć oczu, a jednak
w jakiś sposób dostrzegała migające światła. W którymś momencie ktoś zaczął jej
unosić powieki i zadawać pytania. Chciała, żeby wszyscy sobie poszli i pozwolili,
by mętna mglistość pochłonęła ją całkowicie. Tak byłoby łatwiej.
Sobota
Max pojechał odebrać dzieci od rodziców, a Jennifer krzątała się
pospiesznie, usiłując doprowadzić mieszkanie do względnego porządku. Na lunch
przychodzili znajomi, a ona miała opóźnienie. Właściwie nie szalała z radości, że
przychodzą. Ostatnio często zapraszali gości i chociaż przyjemnie było prowadzić
życie towarzyskie, soboty zaczynały się robić równie zorganizowane i rutynowe
jak reszta tygodnia. Całe to gotowanie, sprzątanie, niekończące się zmywanie
i ustawianie... Chociaż w gruncie rzeczy gdyby to Karen i Pete mieli przyjść,
cieszyłaby się o wiele bardziej. Poza wszystkim Karen nie obchodziło, czy w domu
jest bałagan albo czy gospodyni podała na lunch resztkę wczorajszego spaghetti.
Natomiast przed Judith i Henrym Gallagherami czuła się zobowiązana
udawać, że przygotowała tę wspaniałą ucztę od niechcenia, jak Nigella, ubrana
w niepoplamioną jedwabną suknię, jednocześnie wychowując dwoje anielskich
dzieci w domu obwieszonym kaskadami lampek choinkowych, chociaż
w rzeczywistości musiała się namęczyć, napocić, nawrzeszczeć na dzieci i nakląć
jak szewc. Tyle że w przypadku Judith i Henry’ego określenie przyjaciele było
zdecydowanie na wyrost – i na tym właśnie polegał problem.
Judith, koleżanka Maksa z pracy, była w porządku... mniej więcej, tylko że
ciągle ględziła o pracy i Jennifer czuła się wykluczona. Ponieważ Judith wiecznie
zagarniała Maksa, ona z reguły musiała zabawiać Henry’ego. A to był twardy
orzech do zgryzienia. Milczący, bezbarwny, pozbawiony poczucia humoru, należał
do tych, którzy lubią się ukrywać pod płaszczykiem nieśmiałości, jakby ta
etykietka zwalniała go z obowiązku podejmowania jakichkolwiek wysiłków na
towarzyskim froncie. A Jennifer uważała, że każdy, kto ukończył dwadzieścia
jeden lat, nieważne, jak cholernie nieśmiały, powinien przynajmniej od czasu do
czasu zadać jakieś pytanie, żeby podtrzymać dialog. Tymczasem za każdym razem
kiedy sumiennie wysilała się, żeby zabawić Henry’ego, miała wrażenie, że
przeprowadza z nim wymuszony wywiad.
Perspektywa lunchu z Gallagherami nie była zbyt kusząca, a do tego
zapraszali ich już trzeci raz w ciągu dwóch lat. Gallagherowie nie zrewanżowali się
ani razu. Max upierał się, że musi trzymać z Judith, ponieważ to dla niego
korzystne ze względu na pracę. Jennifer zaczynała jednak myśleć, że chyba teraz
kolej Gallagherów, by wydać setki funtów w supermarkecie na jedzenie dla nich
i że Judith najwyraźniej ma w nosie, czy z nią trzymają, czy nie.
Skończywszy wreszcie sprzątać na dole – posunęła się nawet do tego, żeby
prysnąć odrobinę politury na stolik do kawy, więc przynajmniej pachniało
czystością – przeszła do pokoju dzieci. Ale w sypialni nagle straciła zapał.
Przytłoczyła ją świadomość, że musi jeszcze przygotować posiłek dla czworga
dorosłych, trojga dzieci i niemowlęcia. Wepchnęła wszystko, co się walało po
podłodze, do kosza z praniem, po czym postanowiła zrobić sobie przerwę i padła
na łóżko. Skorzystała z niezwykłej ciszy. Przez kilka minut rozważała, jak łatwo
zrezygnowała z misji uwiedzenia Maksa. Ponownie ogarnęło ją rozczarowanie
i przyłapała się na tym, że zastanawia się leniwie, kiedy i czy w ogóle powinna
znowu założyć swoją nową bieliznę. Ostatecznie Max nie był jasnowidzem, więc –
żeby mu oddać sprawiedliwość – skąd mógł wiedzieć, o co jej chodzi? Gdyby
naprawdę zamierzała go uwieść, zeszłaby na dół i pokazała mu się w stroju
kusicielki. Gdyby ją zobaczył, z pewnością by się zmobilizował. Więc czemu tego
nie zrobiła?
Westchnęła. Małżeństwo. Czasami to cholerna harówa. Wszyscy ciągle
powtarzają, że trzeba włożyć trochę wysiłku, i rzeczywiście to jest wysiłek. Na tym
polega problem. Tęskniła za dniami, kiedy bycie ze sobą nie wymagało żadnego
wysiłku. Dniami, kiedy niebycie razem przychodziło im z trudem.
Próbowała się zmusić, żeby wstać i ponowić atak na dom, ale bez skutku,
głównie dlatego, że jej myśli powędrowały do tego, o czym ciągle ostatnio myślała.
Do seksu. A raczej braku seksu. Gdy tylko dopuściła do siebie tę myśl, poczuła
drgnienie w dolnych partiach ciała.
Zanim się zorientowała – i chociaż powinna natychmiast obrać ziemniaki,
jeżeli nie chciała zaprzepaścić szansy na podanie lunchu o pierwszej – wsunęła
rękę w majtki. Dobra, musiała się pospieszyć. O kim powinna pomyśleć?
Świadoma, że czas działa na jej niekorzyść, zwróciła się do dawnego ulubieńca,
złotego przeboju, jeśli wolicie, chociaż w głębi duszy gardziła sobą, kiedy o tym
myślała. Że też wciąż wspomagała się tym, co się stało przed prawie dwudziestu
laty. Ale kiedy chodziło o fantazje, Aidan wciąż ją kręcił. I to szybko.
Jeszcze raz wróciła do dusznego, rozgrzanego pokoju, wyposażonego
w skrzypiące łóżko i sufitowy wentylator, żeby odtworzyć najlepszy seks swojego
życia. Napłynęły obrazy splecionych opalonych kończyn, jego silnego, twardego
ciała przywierającego do jej ciała, układającego ją w pozycjach, o jakich dotąd
nawet nie śniła. Radosne trzy minuty później jej bardzo dawny kochanek właśnie
miał ją doprowadzić do wszechogarniającego orgazmu, kiedy niejasno
uświadomiła sobie, że ktoś przekręca klucz w drzwiach. Nie mogła uwierzyć...
– Wróciliśmy! – krzyknął Max z dołu.
– Maaaamo! – wrzasnęły unisono dwa cienkie głosiki i małe stópki zatupały
na schodach.
– Cholera – wydyszała Jennifer, wyjęła rękę z majtek i usiadła. Była
załamana. Jeszcze trzydzieści sekund i na pewno by doszła. – Halooo! –
odkrzyknęła trochę zachrypniętym głosem. – Było miło, dziewczynki?
Kiedy zeskoczyła z łóżka, lekko zakręciło jej się w głowie. Pospiesznie
przygładziła włosy i podciągnęła dżinsy, chociaż nogi się pod nią uginały.
Dzieci wpadły do pokoju.
– Mamo!
– Witajcie, moje skarby, jak się czujecie? – zaszczebiotała. – Tęskniłam za
wami. Byłyście miłe dla babci?
– Tak – zapewniła Eadie.
– A ty, Pol?
– Tak – potwierdziła młodsza, chociaż bardziej zajmowało ją ściąganie
koszulki.
– Co ty robisz?
– Muszę siusiu.
– Oczywiście, ale nie musisz zdejmować góry, żeby zrobić siusiu, prawda?
Chodź tu.
Właśnie wtedy Maks zawołał z dołu:
– Jen, co ty robisz, do cholery?! Nawet nie obrałaś ziemniaków! Oni zaraz
przyjdą i nic nie jest gotowe. I nie nakryłaś do stołu.
Przewróciła oczami tak energicznie, że aż ją zabolało.
– No to proszę, zrób to sam.
– Nie musisz się silić na ironię, ale mówiłaś, że zajmiesz się wszystkim,
kiedy ja będę odbierał dziewczynki, a nic nie jest zrobione.
– Dobrze – rzuciła cierpko.
Wybiegła na schody, wpadła do łazienki, zamaszyście posadziła Polly na
sedesie i popędziła na dół.
Zastała Maksa w kuchni. Ze złością obierał ziemniaki. Grube obierki spadały
do kosza na śmieci.
– Ja to zrobię – oznajmiła, próbując mu wyrwać obieraczkę.
– Nie, w porządku, ja to zrobię.
– A w ogóle czemu zrzędzisz? To taka wielka sprawa, że żoneczka nie
zrobiła wszystkiego, zanim wróciliście?
– Żoneczka nie zrobiła niczego, a co dopiero wszystkiego – burknął.
– Och, bzdura – sprzeciwiła się. – W domu był kompletny bałagan, jeśli
chcesz wiedzieć, a poza tym mam już dosyć zapraszania gości w każdy weekend,
skoro nawet tego nie lubimy.
– Przecież lubimy – oświadczył, spoglądając na nią z dezaprobatą.
– Otóż nie – zaprzeczyła nadąsana i uświadomiła sobie, że zachowują się
zupełnie jak ich dzieci.
– Lubimy – upierał się Max.
– O tak, wspaniale się bawimy, przygotowując przyjęcie dla przemądrzałej,
dynamicznej Judith i tego cymbała Henry’ego. No i oczywiście nie mogę się
doczekać, żeby spędzić resztę dnia na zmywaniu po nich, podczas gdy ty będziesz
jej lizał tyłek – żołądkowała się Jennifer.
Max zmarszczył nos. Na chwilę ją to rozśmieszyło i trochę rozładowało
napięcie.
– Maaaaaaaaaaaamo! – zawołała z góry Polly. – Mam siusiu na skarpetce.
– Twoja kolej – stwierdził Max.
Cmoknęła ze zniecierpliwieniem i obróciła się na pięcie. Przez chwilę
zastanawiała się, czy zdąży szybko zamknąć się na klucz w pokoju gościnnym
i dokończyć to, co zaczęła. Hmm... chyba nie.
Pół godziny później zabrzęczał dzwonek oznajmiający, że ludzie, których nie
miała ochoty widzieć, a co dopiero zabawiać, już przyszli.
Wzięła głęboki oddech, uśmiechnęła się i otworzyła drzwi.
– Witam wszystkich, wchodźcie, wchodźcie – zapraszała, prowadząc ich
w głąb holu. – Cudownie was widzieć. Ojej, spójrzcie na Jamesa, ależ on urósł, jaki
podobny do ciebie, Henry!
– Nieodrodny syn, racja – zgodziła się Judith, jak zwykle nieskazitelna
w gustownej granatowej garsonce, którą zrównoważyła jaskrawą weekendową
biżuterią i balerinkami. – Nie ma wątpliwości, kto jest jego tatą.
Jennifer przytaknęła energicznie, ponieważ James naprawdę wyglądał jak
Henry, chociaż miał dopiero dziesięć lat, więc podobieństwo do zaniedbanego
mężczyzny w średnim wieku nie świadczyło na jego korzyść.
– Jak minęła podróż? – zagadnęła żywo. Musiała się otrząsnąć, zanim
ktokolwiek zauważy, że jest rozkojarzona.
– Świetnie – odparła Judith. Pocałowała ją w oba policzki i wręczyła butelkę
wina. – Przepraszam, że trochę się spóźniliśmy. W tym tygodniu mieliśmy w pracy
taaakie urwanie głowy, że dziś rano po prostu musiałam trochę ochłonąć. Założę
się, że Max też. Harowaliśmy jak woły.
– Wyobrażam sobie – powiedziała Jennifer. Miała wielką ochotę ją walnąć.
*
Półtorej godziny później, niż planowała, wreszcie miała podać lunch.
Dzieci umierały z głodu, chociaż dostawały różne przekąski, żeby jakoś
wytrzymały, i zrobiły się marudne. Judith i Henry zmietli dwie torebki chipsów
Kettle i zaczęli się już kłócić, kto ma prowadzić w drodze do domu. Oscar, ich
półtoraroczny synek, spał na górze. Zdążyli już napocząć trzecią butelkę wina.
Przez cały czas Max podlizywał się Judith tak ostentacyjnie, że jego żonie aż
cierpła skóra. Była coraz bardziej zdenerwowana. A musiała jeszcze podać lunch.
Wzdrygnęła się, kiedy Judith ryknęła śmiechem. Max opowiedział kolejną
anegdotę. Coś, co miało związek z pracą. Nie zwracał uwagi nie nikogo poza
Judith, więc miała wszelkie prawo być zazdrosna, ale nie znalazła w sobie dość
siły, żeby zrobić scenę. Było jej tylko przykro, że za każdym razem kiedy
próbowała wtrącić jakąś dowcipną uwagę, on ledwie zaszczycał ją spojrzeniem.
Może powinnam wywalić piersi na wierzch, pomyślała. Biegać po kuchni
z podskakującymi cyckami.
Bez entuzjazmu dosypała do miski chrupek (tym razem Frazzles i Pom Bears
zamiast wykwintnych Kettle Chips – tylko takie zostały). Uśmiechnęła się blado do
nudziarza Henry’ego, który tkwił na stołku przy wyspie kuchennej niczym tłusty,
bezużyteczny dupek. Chciała już zadać mu następne pytanie, tym razem o pracę,
ale uświadomiła sobie, że ma to w nosie i nie zamierza się wysilać. Odwróciwszy
się do niego plecami, pochyliła się, żeby zajrzeć do piekarnika i sprawdzić, co tam
się dzieje. Gorące, parzące powietrze uderzyło ją w twarz i wtedy zrozumiała, że
jest stuprocentowo, całkowicie i bez cienia wątpliwości pijana.
Była też zadowolona z siebie, że przynajmniej raz ułatwiła sobie życie i (za
radą Karen) kupiła kilka małych faszerowanych kurczaków w delikatesach. Skoro
nie musiała pichcić mięsnego dania od początku, teoretycznie musiała już tylko
upiec ziemniaki i zrobić sałatkę. Więc dlaczego była taka zestresowana, jakby
przygotowywała bankiet na osiemdziesiąt osób w warunkach równie trudnych jak
w finale Masterchefa?
Po paru sekundach, zaczerwieniona i spocona, wyjęła z piekarnika
absurdalnie ciężką blachę – trzymała ją przez kuchenną rękawicę – i dopiero wtedy
zorientowała się, że na wyspie nie ma miejsca.
– Max! – zawołała do pogrążonego w rozmowie z Judith męża. – Max!
– Hej, nie musisz wrzeszczeć. O co chodzi? – zapytał, starając się nie
warczeć, ale bez powodzenia.
– Przepraszam – powiedziała, chociaż zupełnie bez skruchy. Ręce jej
płonęły. – Chciałam tylko cię prosić, żebyś zrobił na to miejsce. Jest strasznie
ciężka – skrzywiła się.
– Och, racja – powiedział, gdy w końcu zrozumiał, w jak trudnym jest
położeniu.
Postawiwszy blachę z boku, przeniosła po jednym małym kurczaku na deskę
do krojenia. Właściwie to były nie tyle kurczaki, ile paczuszki drobiu obwiązane
sznurkiem i nafaszerowane wieprzowiną i ziołami. Natychmiast postanowiła, że nie
będzie usiłowała sobie przypisać autorstwa tych mięsnych wynalazków.
Ostatecznie nigdy w życiu nie filetowała mięsa (chłe, chłe) i z pewnością nigdy nie
wiązała sznurkiem niczego, co można zjeść.
– Och, wyglądają wspaniale, Jennifer – powiedziała Judith, przysuwając się
wężowym ruchem, żeby spojrzeć na to, czym zamierzała napchać swoją
zarozumiałą gębę. – Szczęściarz z ciebie, Max. Tak to jest, kiedy żona siedzi
w domu i ma czas przygotowywać pyszności. Biedny Henry ma farta, jeśli
Tytuł oryginału IF YOU’RE NOT THE ONE Copyright © 2014 Jemma Forte All rights reserved Projekt okładki Agencja Interaktywna Studio Kreacji www.studio-kreacji.pl Zdjęcie na okładce © Compassionate Eye Foundation/ Noel Hendrickson/Getty Images Redaktor prowadzący Anna Czech Redakcja Joanna Habiera
Korekta Grażyna Mastalerz Małgorzata Denys ISBN 978-83-8069-690-7 Warszawa 2015 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl
Prolog PIĄTEK, 18 MAJA Jennifer Wright trzasnęła drzwiami i pobiegła ulicą tak szybko, jak tylko pozwalały jej niewygodne buty. Łzy przesłaniały jej wzrok. Nie miała planu. Uciekała od męża, który ją skrzywdził. Ale on nie zamierzał tak łatwo odpuścić. – Jen, co ty wyprawiasz, do cholery?! – wrzasnął w głąb uliczki, wyraźnie nie przejmując się opinią sąsiadów. – Co ty wyprawiasz, do cholery? Wracaj. Na litość boską, już powiedziałaś swoje. Zignorowała go i przyspieszyła. Żałowała, że nie jest tak ciemno, żeby mogła się wymknąć niepostrzeżenie. Lubiła mieszkać na południowo-zachodnich przedmieściach Londynu, między innymi dlatego, że wszyscy się tam o wszystkich troszczyli. Teraz jednak pomyślała, że wolałaby mieszkać gdzieś, gdzie ludzie mają sąsiadów w nosie. Mogłaby zawodzić jak banshee i mknąć ulicą bez obawy, że facet z przeciwka, spod numeru czterdzieści dwa (nudny mąż całkiem miłej kobiety), będzie miał pożywkę dla soczystych plotek. Zauważyła, że się zaniepokoił, kiedy zobaczył ślady łez na jej twarzy i gruby płaszcz, o wiele za ciepły na przyjemny majowy wieczór. Nie zdjęłaby go za żadne skarby, ponieważ – o czym facet spod czterdziestki dwójki nie wiedział – pod spodem miała tylko biustonosz, stringi, pończochy i podwiązki. Zabójczo wysokie szpilki, pierwotnie uzupełniające ten zestaw, zrzuciła podczas kłótni i zastąpiła butami, które stały najbliżej drzwi, ohydnymi sznurowanymi buciorami, które zwykle zakładała, kiedy szła popracować w ogrodzie. Były rozczłapane i jej stopy bez wełnianych skarpet – w samych pończochach – ślizgały się w nich niemiłosiernie. Dysząc z wysiłku, dotarła do skrzyżowania. Obejrzała się szybko, żeby sprawdzić, co robi Max. Kręcił się przed domem i najwyraźniej nie mógł się zdecydować. W końcu w środku spały dzieci. Pieprzyć go. Karen. To jej potrzebowała. Drżącymi rękami wyjęła z torebki komórkę. Skręciła w ruchliwą główną ulicę. Przewijała spis, szukając numeru najlepszej przyjaciółki. Wierzchem dłoni wycierała twarz i rozmazywała łzy. Zdziwiła się, że wciąż uparcie płyną. Możliwe, przemknęło jej przez myśl, że przechodzę załamanie nerwowe. Doszła do przejścia dla pieszych. Czekała na połączenie i modliła się, żeby
jej przyjaciółka odebrała. Odebrała. – Och, Karen – wyrzuciła z siebie. Na ulicy było głośno, więc mówiła podniesionym głosem. Znowu zaczęła się dławić łzami. – O mój Boże, co ci jest? Co się stało? Jennifer pomyślała, że Karen dzięki Bogu mieszka zaledwie dziesięć minut od nich. Zaraz będzie na miejscu. Gdyby tylko wzięła lżejszy płaszcz. – Och, Karen, wszystko poszło źle, po prostu już nie mogę... – Urwała, bo potknęła się na nierównym bruku. Cholerne buty. Potem obok przemknął autobus i zagłuszył to, co powiedziała Karen. Musiała poprosić: – Powtórz, Karen, nie usłyszałam. – Pytałam, gdzie jesteś. Chcesz przyjść? – Tak – chlipnęła, stawiając stopę na jezdni. – Dobrze – powiedziała Karen. – No to przychodź od razu, otworzę... Ale Jennifer nigdy nie usłyszała, co jej przyjaciółka zamierzała otworzyć (chociaż gdyby miała zgadywać, postawiłaby na klasykę – na butelkę wytrawnego białego wina), ponieważ w tym momencie jej telefon wzleciał wysoko w powietrze. Gapiła się na niego zdumiona, nie pojmując, dlaczego wszystko nagle dzieje się w zwolnionym tempie. Jednocześnie, chociaż właściwie tego nie poczuła, do jej świadomości dotarł straszliwy wstrząs, mdlący zgrzyt. Poczuła metaliczny smak strachu, zgrozy i żalu. Przeniknął całe jej wyrzucone w górę ciało. Uderzył w nią samochód. Przez krótką chwilę, zanim grawitacja przejęła nad wszystkim kontrolę i zaczął się przerażający, brutalny lot w stronę ziemi i maski forda fiesty, czuła się zażenowana. Pomyślała, że to bez sensu, ale nie mogła temu zaprzeczyć. Ponieważ właśnie wtedy przyszło jej do głowy, że skoro wpadła pod samochód, to istnieje spore prawdopodobieństwo, że kierowca i załoga karetki zobaczą, co ma pod płaszczem. I to była jej ostatnia świadoma myśl. Na bardzo długo... TYDZIEŃ WCZEŚNIEJ – PIĄTEK Jennifer Wright już od jakiegoś czasu nie była pewna, czy wciąż lubi swojego męża. W rezultacie od miesięcy dręczył ją podstępny, ukryty niepokój. Przerażała ją myśl, że z tym facetem ma spędzić resztę swoich dni w tej podmiejskiej dzielnicy, i niezliczoną ilość razy zadawała sobie pytanie: „Czy to wszystko?”. Do pewnego stopnia to była nie tyle myśl, ile nieprzyjemne doznanie. Miała dopiero trzydzieści osiem lat, ale odnosiła wrażenie, że stacza się w zwolnionym tempie w stronę wieku średniego i niedołęstwa, zmiatana niepowstrzymaną lawiną rutyny, apatii i udomowienia. Ostatnio, w trakcie wykonywania niezliczonych domowych obowiązków, ni z tego, ni z owego ogarniało ją gwałtowne pragnienie, żeby biegać boso po trawie, tańczyć do świtu (najchętniej po jakimś narkotyku),
spędzić noc w jurcie albo, jeśli nic z tego nie wyjdzie, uprawiać z obcym mężczyzną namiętny, wyuzdany seks, po którym byłaby zdyszana i pokryta warstwą potu. Ale mężatka, matka dwojga dzieci pracująca na pół etatu doskonale zdawała sobie sprawę, jak szaleńczo niestosowne, a przede wszystkim... niepraktyczne są te pragnienia. Z ich konsekwencjami nie miałaby siły się uporać. Poza tym gdyby teraz przetańczyła całą noc, do świtu, dochodziłaby do siebie co najmniej tydzień. A właściwie nie mogli sobie pozwolić na opiekunkę do dzieci. „Czy to wszystko?”, szepnęła znowu jej podświadomość. Na samą myśl o takiej możliwości zaczynała świrować. Skoro jednak nie wiedziała, co na to poradzić, postanowiła po prostu przeczekać, spróbować myśleć pozytywnie, dalej brać prozac i nie wyskakiwać z okna. Na razie. To znaczy aż do pewnego majowego piątkowego wieczoru, kiedy postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Wszystkie związki przechodzą różne fazy, myślała z determinacją, zapinając pas do pończoch i poprawiając nowy czarno-czerwony biustonosz. Wpychała w niego cycki. Musiała spróbować naprawić sytuację, nie tylko ze względu na siebie, ale również ze względu na dzieci. Chociaż bawiło ją myślenie, jak by to było, gdyby się rozstała z Maksem, za bardzo ją przerażała podobna perspektywa, żeby miała ją brać pod uwagę na poważnie. A poza tym po jedenastu wspólnych latach wciąż go kochała. Szkoda tylko, że to była taka dobrze znana, mało podniecająca wersja miłości, która niekiedy przejawiała tendencję do zbaczania w rejony gwałtownej nienawiści. Świadomość, że nie uprawiali seksu od ponad czterech miesięcy, również nie pomagała. Dziwnie podenerwowana, otworzyła szafę, żeby się przejrzeć w wielkim lustrze wiszącym po wewnętrznej stronie. Dawno tak się nie odstawiła. Wieczorne słońce wpadało przez okno i zalewało pokój złocistą poświatą, podkreślając jej cellulit i smutny fakt, że rozpaczliwie potrzebowali nowego dywanu. Początkowo, stojąc prawie nago w pełnym świetle dnia, czuła się okropnie zażenowana. W końcu niechętnie przyznała, że ujdzie w tłoku. Zawsze miała figurę klepsydry, a teraz była nawet szczuplejsza, niż zanim urodziła dzieci. Jako dwudziestolatka uważała to, że ma dobrą figurę, za oczywistość. Ale po dwóch porodach nie tylko uświadomiła sobie boleśnie, że wcale nie jest nieśmiertelna, ale też zrozumiała, że stoi na rozdrożu. Jedna droga prowadziła do bielizny wyszczuplającej, jednoczęściowych kostiumów kąpielowych i konieczności zakrywania ramion, druga do prezentowania się mimo wszystko dobrze w modnych ciuchach z Top Shopu, obcisłych dżinsów i niezbyt lubianego, ale lepszego niż „zaniedbana” przydomku „fajna mamuśka”. Przerażona, że zmieni się we własną matkę, z determinacją ruszyła w innym kierunku: zaczęła dwa razy
w tygodniu ostro trenować w parku i zrezygnowała z ciasta. Popatrzyła na swoją twarz i zadała sobie pytanie, na ile lat oceniłby ją ktoś nieznajomy. Nie dało się zaprzeczyć, że zbliżała się do czterdziestki, a jednak trudno było dokładnie określić, co w jej twarzy wyglądało inaczej niż wtedy, kiedy miała lat dwadzieścia. Różnica była jednak niewątpliwa. Miała ciepłe, ładne brązowe oczy, ale kiedy nakładała cień do powiek, sporo ginęło w fałdzie. Wcześniej na pewno jej tam nie było. Miała ładne kości policzkowe i dobre uda, ale musiała uważać, żeby nie schudnąć za bardzo. Jeszcze trochę i zaczęłaby wyglądać na zagłodzoną. W kącikach oczu miała małe kurze łapki, między brwiami cienką zmarszczkę. Pogłębiła się wyraźnie, kiedy jej dzieci uczyły się chodzić, bo wtedy nagle pojawiło się więcej powodów, żeby marszczyć brwi. Ale twarz miała ładną i nadal bywały dni, kiedy mogła się zrobić na bóstwo. Wciąż była seksowna, wciąż oglądano się za nią i robotnicy gwizdali na jej widok, a szeroki uśmiech, równe, ortodontycznie poprawione zęby (dzięki, mamo) i długie, gęste brązowe (farbowane) włosy dodawały jej urody. Pytanie tylko, jak długo jeszcze. Odwróciwszy się, żeby spojrzeć przez ramię, jak wygląda jej tyłek w nowych niewygodnych stringach, doszła do wniosku, że jeśli zmruży oczy, nie różni się tak bardzo od dziewczyny, którą była, kiedy poznała Maksa. Chrzanić to, pomyślała z ożywieniem, coraz bardziej pewna siebie. Przecież wiedziała, jako kobieta dojrzała i mądra, że żaden normalny gorącokrwisty mężczyzna i tak nie zwróci uwagi na szczegóły. Zamiast wyszukiwać w niej niedoskonałości, na pewno zobaczy tylko wyzywającą bieliznę, doceni jej starania, przyjmie zaproszenie. Zaciągnęła zasłony. Lepiej. Blask słońca i częściowa nagość nie idą w parze. Po drugiej stronie pokoju wibrował jej telefon. Pokuśtykała do niego chwiejnie na obcasach. Wyświetlacz pokazywał, że dzwoni jej najlepsza przyjaciółka, Karen, żeby sprawdzić, co u niej. – Czuję się jak wulgarna stara dziwka. – I dobrze – oświadczyła Karen. – Tak być powinno. Masz uwieść swojego męża. – O Boże – jęknęła, wracając do lustra, żeby znowu obejrzeć się ze wszystkich stron. – Nie wiem, czy dam radę. Nie wiem, czy w ogóle tego chcę, prawdę mówiąc. Mam jeszcze do obejrzenia odcinek The Apprentice z tego tygodnia. – Musisz – powiedziała Karen stanowczo. – Nie oglądaj teraz The Apprentice. Owszem, jest zabawny, ale najpierw seks. Jeśli szybko tego nie zrobisz, zacznie szukać gdzie indziej. Jennifer nie była taka pewna. Karen osłupiała, kiedy jej wyznała, jak długo trwa u nich posucha. Najwyraźniej uważała, że żaden człowiek nie może żyć bez seksu, no ale miała męża, który prawie każdego ranka budził ją, szturchając czymś
twardym w plecy. Podczas gdy Max ostatnio jakby kompletnie stracił popęd seksualny. – Wciąż jesteśmy umówione na drinka w przyszły wtorek? – zapytała Jennifer, zmieniając temat. Dziwnie się czuła, prowadząc towarzyską rozmowę w przebraniu prostytutki. – Jak najbardziej. Spróbuję wyjść z pracy trochę wcześniej i myślę, że Lucy przyjdzie, ale Esther wciąż nie ma opiekunki do dziecka. Jennifer usłyszała zgrzyt klucza w zamku. – Właśnie wrócił. Zadzwonię jutro. – Powodzenia. Wyłączyła dźwięk w telefonie, podbiegła do łóżka i ułożyła się w uwodzicielskiej pozie. Nagle przyszło jej do głowy, że Max może wcale nie poczuć przypływu żądzy. Może uznać ten widok za szalenie zabawny. O Boże, a jeśli ją wyśmieje? Pospiesznie przestawiła się z powrotem na czekające ją zadanie, przyznając jednocześnie, że nie robili tego tak długo również z jej winy. Zwykle była wykończona, kiedy wracał do domu, i położywszy wreszcie córki do łóżek, nie marzyła o niczym bardziej ekscytującym niż kieliszek wina i oglądanie telewizji. Dzisiaj jednak dzieci – rzadka okazja – nocowały u dziadków, więc wymówki zniknęły. Muszą uprawiać seks. Tylko fizyczna bliskość mogła zmniejszyć emocjonalny dystans, który ich dzielił. W bojowym nastroju czekała, aż Max ją zawoła, ale zamiast tego usłyszała, że zdjął na dole buty i ruszył prosto do kuchni. Nie szkodzi, na pewno niedługo przyjdzie na górę. Mijały minuty. Ani śladu Maksa. Potem usłyszała, że wychodzi z kuchni i kieruje się do salonu. Cholera. Nie taki był plan. Miał wejść na górę i zobaczyć ją rozciągniętą na łóżku niczym rozpustna bogini seksu. Potem, ogarnięty dziką żądzą – bo miała na sobie stanik, który nie był cielisty, i majtki, które nie były wielkie i nie zostały kupione u Marksa i Spencera w opakowaniach po trzy sztuki – miał się na nią rzucić. Wciąż nic. Zirytowana ponad wszelkie wyobrażenie nie miała teraz innego wyjścia, niż podźwignąć się i sięgnąć po domowy telefon, przy czym pas do pończoch dość przygnębiająco zniknął w fałdach jej brzucha. Zadzwoniła. – Halo? – Co ty robisz? – zapytała, czyniąc monumentalny wysiłek, żeby w jej głosie nie zabrzmiała irytacja. – Nic. Wziąłem sobie piwo i oglądam sport. A co ty robisz? Co mamy na obiad? Przed oczami Jennifer pojawił się krystalicznie wyraźny obraz jej męża w zwyczajowej pozycji, rozpartego na sofie i gładzącego się po jajach, „odpoczywającego” przy włączonym kanale sportowym i czekającego, aż obiad
pojawi się przed nim w czarodziejski sposób, i wyparowały z niej resztki ochoty, żeby pójść z nim do łóżka. Ale miała misję do wypełnienia. Sam biustonosz kosztował czterdzieści funtów. Nie zamierzała poddać się tak łatwo. – Chodź na górę. – Muszę? – Proszę, Max – jęknęła, czując, że ostatnie pozostałości bogini seksu rozwiewają się jak dym. – A ty nie możesz zejść? – Wejdź chociaż na chwilę. Bardzo cię proszę. – Cholera jasna, Jen, miałem ciężki dzień i dopiero co usiadłem. Uch, świetny gol. Cicho odłożyła słuchawkę i przez chwilę patrzyła tępo w przestrzeń. Potem powoli odpięła i ściągnęła strój kusicielki. Wepchnęła wszystko w głąb szuflady i zastąpiła przesadnie kosztowną bieliznę zwykłą piżamą, zanim zeszła na dół, żeby przygotować kotlety jagnięce, pieczone ziemniaki i zielony groszek, podlewane głęboką urazą. Później, kiedy razem z Maksem siedzieli, przeżuwając za bardzo wysmażone kotlety i oglądając The Apprentice, zastanawiała się, czy Maks jeszcze kiedykolwiek zapragnie jej ciała, czy też tak już będzie aż do śmierci. Czy to wszystko? – Udany dzień? – zagadnęła niepewnie w którymś momencie. – Byłby udany, gdybym usłyszał, co mówią. Dlaczego musisz się odzywać akurat w najważniejszym momencie? – Przechylił się i sięgnął po pilota, żeby cofnąć. Jennifer z beznamiętną twarzą patrzyła, jak jej mąż ją ignoruje. W tamtej chwili dotarło do niej, że dłużej tego nie zniesie. Była sfrustrowana i zmęczona psychicznie, niespełniona w pracy i smutna, ale z tym mogłaby sobie poradzić. Tylko że została zredukowana do połówki pary siedzącej razem na sofie – ciała obecne, lecz dusze oddalone o miliony lat świetlnych. Max dalej gapił się w telewizor, obojętny na burzę potencjalnie obrazoburczych myśli szalejącą w głowie żony, nieświadomy, że jego druga połowa zadaje sobie pytanie, w jaki sposób wszystkie decyzje, które podjęła w życiu, doprowadziły do tej gorzko rozczarowującej chwili. Tymczasem Jennifer przetrząsała zasoby pamięci – ostatnio często jej się to zdarzało – w poszukiwaniu uczuć, które pragnęła przeżyć jeszcze raz, ponieważ czerpała ogromną pociechę z faktu, że jej życie nie zawsze tak wyglądało.
Przeszłość – Aidan LATO 1994 – Jen, obudź się. Już dziewiąta. Musimy się zbierać. Pospiesz się, jeśli chcesz wziąć prysznic. Obiecałam Markowi, że będę w Różowym Flamingu. – Pięć minut – mruknęła sennie, z roztargnieniem drapiąc ślad po ukąszeniu komara na nodze. Furkot sufitowego wentylatora kołysał ją do snu, więc zmusiła się, żeby otworzyć jedno oko. Z przyjemnością usłyszała niecierpliwe burczenie w brzuchu, narastające pomimo zamroczenia. Przyjechały na grecką wyspę Kos zaledwie pięć nocy wcześniej, po dwóch leniwych tygodniach spędzonych na dużo spokojniejszej Santorini. Wcześniej były w Mykenach i na Rodos. Od czasu do czasu zdarzały się tarcia, ale w sumie ona i jej przyjaciółki przez pięć tygodni podróży zdołały uniknąć poważniejszych nieporozumień i bawiły się jak nigdy w życiu. Pierwotnie przed powrotem do domu chciały odwiedzić jeszcze kilka wysp, ale Jennifer miała silne przeczucie, że pewnie zostaną tam na resztę wakacji, dopóki nie skończą im się pieniądze albo wątroby nie odmówią im posłuszeństwa. Kos okazała się po prostu zbyt fajna, żeby wyjeżdżać, z ulicą Barową (nazwa mówiła sama za siebie), klubami pod gołym niebem otwartymi aż do wschodu słońca, piaszczystymi plażami i największą atrakcją ze wszystkich: mnóstwem wystrzałowych mężczyzn. Wszystkie z kimś się przespały, chociaż Jennifer trochę żałowała, że na plaży wdała się w romans z przystojnym Grekiem. Zdawała sobie sprawę, że potwierdziła reputację angielskich dziewczyn, podobno łatwych. Dlatego też postanowiła się tym nie przejmować. Martwiła się, że to znaczyło tak mało, ale nie rozumiała, dlaczego właściwie dziewczyna powinna czuć się gorzej od faceta z powodu czegoś, co sprowadza się do konsensualnej wymiany płynów ustrojowych. Sytuacja robiła się trochę niezręczna tylko wtedy, kiedy od czasu do czasu na siebie wpadali. Po wszystkim żadne z nich nie próbowało udawać, że jest tym drugim zainteresowane. – Mogę pożyczyć twoją czerwoną sukienkę, Jen? – zapytała Esther. Wyszła z łazienki, owinięta ręcznikiem. Mokre kosmyki rudobrązowych włosów zwisały jej wokół twarzy. Od przyjazdu na Kos wszystkie cztery codziennie robiły to samo. I bardzo im to odpowiadało. Spały do południa, a potem zmuszały się do wstania, choćby im pękały głowy, i szły się opalać. Przez całe popołudnie smażyły się na plaży, następnie wracały do apartamentu, smarowały balsamem po opalaniu w przesadnych ilościach i szły spać. Oczywiście najpierw nastawiały budzik, żeby
przypadkiem nie ominęła ich następna imprezowa noc. Nie czekając na odpowiedź, Esther schyliła się, żeby wyciągnąć sukienkę, zwiniętą w kulkę i wepchniętą do plecaka Jennifer. Jak tylko to zrobiła, Jennifer zrozumiała, że właśnie tę czerwoną sukienkę chciała włożyć wieczorem. To pożyczanie ciuchów zaczynało jej działać na nerwy. Między innymi dlatego, że Esther ze swoimi długimi piegowatymi kończynami we wszystkim wyglądała oszałamiająco. Esther należała do tych nielicznych dziewczyn, które zdecydowanie lepiej wyglądają bez makijażu. Nie była specjalnie seksowna, ale chyba najbardziej naturalnie ładna z całej grupki. W domu, w Londynie, faceci zwykle zwracali uwagę na bardziej oczywisty seksapil Jennifer albo imponujące cycki Karen. Jednakże, chociaż koledzy ze studiów musieli spojrzeć kilka razy, zanim wreszcie do nich dotarło, jak atrakcyjna jest w rzeczywistości Esther, na wakacjach jej wysoka sylwetka i naturalna uroda natychmiast uczyniły z niej gwiazdę plaży. – Uhm, przepraszam, skarbie, ale sama chciałam ją włożyć – wymamrotała sennie Jennifer. Esther cmoknęła z niezadowoleniem. – Cholera, to w co ja mam się ubrać? – Nie wiem, ale pospiesz się – rozkazała Karen, zaciągając się głęboko jednym z dwustu papierosów Merit, które kupiła na lotnisku Kos. Poprawiła ramiączka, żeby uwydatnić pokaźny biust. – Dzisiaj jestem gotowa na wszystko. – Dla odmiany – zadrwiła Jennifer. – Zamknij się – rzuciła Karen szczerząc zęby, białe na tle brązowej twarzy. Zazwyczaj mocna opalenizna jej służyła, ale niestety podczas tej wycieczki im bardziej brązowa się robiła, tym bardziej niepokojąco wyglądała. Nie po raz pierwszy Jennifer wyraźnie się wzdrygnęła na widok jej włosów. Gdy przyleciały do Grecji, Karen oznajmiła, że zamierza się przefarbować na blond za pomocą butelki Sun-In. Co typowe, zignorowała protesty przyjaciółek, pomimo że Sun-In zupełnie się nie nadawało do ciemnych włosów. W rezultacie zamiast muśniętych słońcem pasemek, które sobie wymarzyła, nagrodą za jej ośli upór okazały się placki podejrzanie pomarańczowych włosów, suchych jak słoma i szorstkich w dotyku. Wyglądały okropnie na początku, po ufarbowaniu, ale wtedy była jeszcze przynajmniej blada. Na szczęście ratowała ją postawa życiowa. Była wyjątkowo gruboskórna, więc trzeba było czegoś więcej niż pomarańczowe włosy, żeby jej zepsuć wakacje. Gdyby coś takiego przytrafiło się Jennifer, wszystko byłoby inaczej. Co do Lucy, która zawsze była przewrażliwiona na punkcie swojego wyglądu, po części dlatego, że nie miała dobrej cery i cierpiała na trądzik, gdyby ją spotkała katastrofa z Sun-In, pewnie już nigdy nie wyszłaby z domu, chyba że po burkę. No ale Karen miała podejście typu pieprzyć to do większości spraw, co jej pomagało w życiu,
czasami wpędzało w kłopoty i często przyciągało mężczyzn. Tego wieczoru przygładziła włosy żelem i zaczesała do tyłu, żeby zminimalizować skutki katastrofy. Wyglądała naprawdę dziwacznie, ale jak zwykle wolała się skupić na pozytywach, więc tryskała pewnością siebie, ponieważ jej cycki świetnie się prezentowały w minisukience. Jennifer podziwiała ją za to szczerze. Patrzyła, jak jej przyjaciółki, najlepsze przyjaciółki, przygotowują się do wieczornego wyjścia. Ich największym zmartwieniem było, w co mają się ubrać. Miała wrażenie, że ten beztroski czas trzeba cenić niczym skarb. Kiedy wrócą do domu, gdzie czekają dyplomy z celującymi ocenami, rozpoczną kolejny etap edukacji. Na razie jednak nie musiały się niczym przejmować, oprócz opalenizny, nad którą pracowały chyba z większym poświęceniem niż nad przygotowaniami do niedawnych egzaminów. Tylko Lucy ze swoją bladą, niemal przezroczystą skórą i mysimi blond włosami pozostała prawie takiego samego koloru jak na początku, chociaż wcale nie dlatego, że się nie starała. – Dobrze wyglądam? – zapytała teraz, ubrana w trykotową bluzeczkę bez pleców i szorty. – Wyglądasz ślicznie – zapewniła szczerze Jennifer, leniwie wyciągając jedną brązową nogę na białym prześcieradle, w które była zaplątana. Uwielbiała mieć brązowe stopy. – Te szorty w groszki są naprawdę super. – No chodźcie – ponaglała Karen, bo nie mogła się doczekać spotkania z Markiem. Poznała go kilka wieczorów wcześniej. Miał dwadzieścia cztery lata, pochodził z Wigan i pracował przy układaniu wykładzin dywanowych, co zaowocowało mnóstwem przewidywalnych dowcipów, jak położyć Karen. – Dobra – mruknęła Jennifer i w końcu ruszyła pod prysznic. * Dwie godziny, szybką pizzę (co wieczór jadały maksymalnie tanio, żeby zaoszczędzić na drinki) i jeden bar później znalazły się w najlepszym miejscu na wyspie. Klub Kaluha. Był olbrzymi, a wstęp skandalicznie drogi, chyba że się miało szczęście i dostało wejściówkę od któregoś z piarowców, którzy patrolowali ulicę Barową w poszukiwaniu dziewczyn, by je tam zwabić. Jennifer i jej przyjaciółki jeszcze ani razu nie płaciły za wstęp, ale biedny Mark i jego kumple musieli bulić co wieczór, ku swojemu wielkiemu rozgoryczeniu. Część klubu była zadaszona, ale większość znajdowała się pod gołym niebem. Na środku królował masywny statek piratów, otoczony palmami. Kiedy weszli do środka, pozdrowiwszy bramkarzy, z którymi byli już po imieniu, przywitała ich ściana muzyki house i powietrze naładowane elektryczną energią, namacalnym oczekiwaniem. No, ale świat zawsze wydawał się magiczny, kiedy dmuchała ciepła bryza, wszyscy byli opaleni i myśleli tylko o tym, komu wpadną
w oko. * – Dobrze się czujesz? – Lucy usiadła obok Jennifer przy jednym ze stolików na zewnątrz, skąd miały doskonały widok na statek i główny bar. Jennifer siedziała tam sama od jakiegoś czasu, słuchając muzyki i przyglądając się światu. – Taa, świetnie. A ty? – Nieźle. Chociaż trochę mi smutno. Nie chcę, żeby to się skończyło. – Wiem – przyznała Jennifer. – To jest niesamowite. Ale myślę, że na studiach czeka nas kupa zabawy. Lucy kiwnęła głową. – Szkoda, że wszystkie nie idziemy na to samo. Ty i Karen macie szczęście. – Popatrz na Esther – przerwała jej Jennifer, szturchając ją ze śmiechem. Zachichotały na widok kumpla Marka, z niewiadomych powodów nazywanego Tępakiem. Desperacko próbował zbajerować Esther. Bynajmniej nie wydawała się zachwycona, kiedy przysuwał się do niej coraz bliżej, wrzeszcząc jej do ucha, żeby przekrzyczeć muzykę. Cofała się przed nim, częściowo dlatego, że okropnie seplenił, toteż dosłownie opryskiwał ją swoim entuzjazmem. – Mark jest uroczy, ale jego kumple są męczący – stwierdziła Lucy. – Wiem – zgodziła się Jennifer. – I mam wrażenie, że Mark jakby odebrał nam Karen. Trochę szkoda. Dostała jakiejś obsesji. A potem go zobaczyły, dokładnie w tej samej chwili. – O mój Boże – szepnęła bezgłośnie Lucy. – Widzisz to co ja? Jennifer z pewnością widziała. Był absolutnie wystrzałowy. Bezwiednie się wyprostowała i całym ciałem przechyliła w jego stronę. Stał przy barze, na lewo od statku, i kiwał głową w rytm muzyki. Obserwował grupę dziewczyn, które tańczyły obok niego. Zdecydowanie wyróżniał się z tłumu. Miał na sobie podkoszulek i bojówki. Okrywały jego ciało półboga. Wydawał się emanować testosteronem, seksapilem i czymś jeszcze bardziej niebezpiecznym. Ramiona miał muskularne, ale smukłe i brązowe. Usunął w cień Marka i jego kumpli. W porównaniu z tym okazem męskości wyglądali jak zwyczajni chłopcy. Potem odwrócił się i napotkał spojrzenie Jennifer, a wtedy kilka rzeczy wydarzyło się jednocześnie. Po pierwsze Lucy zorientowała się w ułamku sekundy, że wypadła z gry. Po drugie Jennifer nagle poczuła, że kolejne dni zapowiadają się bardzo interesująco, a po trzecie nieznajomy obdarzył ją uśmiechem, w którym była taka pewność siebie, że podejrzewała, że jego myśli biegły podobnym torem. Jakby mu się spodobało to, co widział, i – co jeszcze bardziej podniecające – jakby doskonale wiedział, że może to mieć. – Idzie tu – pisnęła Lucy, cała przejęta.
– O mój Boże – spanikowała Jennifer, gdy zdała sobie sprawę, że ma rację. – Nie powinnam była zjadać tego kawałka z pepperoni. Szybko, Luce, sprawdź, czy mi nie jedzie z ust. – Odwal się, kretynko – burknęła Lucy, odpychając ją. – Nie, wszystko w porządku. Jennifer pospiesznie przestała chuchać na Lucy, obciągnęła spódnicę i ułożyła nogi tak, żeby wyglądały maksymalnie szczupło. Potem przerzuciła długie brązowe włosy na jedno ramię, ale uświadomiła sobie, że zachowuje się w sposób zbyt oczywisty. Odrzuciła włosy z powrotem, wtedy jednak przestraszyła się, że wygląda to tak, jakby miała jakiś atak. – No dobra, dziewczyny – powiedział, zatrzymawszy się wreszcie dokładnie przed Jennifer. Mówił z rozwlekłym północnym akcentem. – No dobra – odpowiedziała Jennifer, patrząc mu prosto w oczy, rozpoznając błysk wzajemnego zainteresowania, które między sobą a nim wyczuła. Zapowiadała się niezła zabawa. Zmarszczeniem brwi skarciła Lucy, która robiła do niej głupie miny, jakby chciała powiedzieć: Widzę, że flirtujesz, panienko. – Drink? Przytaknęła, wpatrując się uparcie w jego oczy. Coraz bardziej zdenerwowana, skupiła się na tym, żeby mu pokazać, że jest od niego lepsza. Żołądek wywinął jej fikołka, kiedy znowu się uśmiechnął i zmierzył ją wzrokiem od góry do dołu w sposób, który mogła określić tylko jako nieprzyzwoity. Z mrowiącymi końcówkami wszystkich nerwów patrzyła, jak wraca do baru, gdzie stała potrójna kolejka po drinki. Lucy z przejęciem szturchała ją w żebra. – O mój Boże, o mój Boże, o mój Boże – zajęczała Jennifer, wciąż wpatrzona w nieznajomego. Jak można było się spodziewać, barmanka zauważyła go od razu i natychmiast obsłużyła. Najwyraźniej go znała. Widząc, jak swobodnie się z nią przekomarza, Jennifer zaczęła się zastanawiać, w co się pakuje. Po chwili wrócił z trzema wyglądającymi zabójczo koktajlami. Jennifer zrobiło się przyjemnie, że pomyślał o Lucy. – Proszę bardzo. B52. – Dzięki – powiedziała Jennifer, ponownie odrzucając włosy i wypinając piersi jak najdalej do przodu, dopóki nie spostrzegła, że Lucy się z niej śmieje, i pozwoliła im wrócić na zwykłe miejsce. – Jesteś fantastyczna – oznajmił rzeczowo nieznajomy. – Ty też jesteś niezły – odparła, zachwycona jego awansami. – Dzięki za drinka – rzuciła Lucy. Mrugnęła ostentacyjnie do Jennifer i zostawiła ich samym sobie. Zmyła się, żeby poszukać rozrywki również dla siebie.
* Pół godziny później Jennifer dowiedziała się, że ma na imię Aidan, że spędza na Kos całe lato i że jest najbardziej ekscytującą osobą, jaką dotąd spotkała. Wydawał się nie przestrzegać żadnych zasad. Wyjechał z domu, podróżował po świecie i miał tylko taki plan, żeby uciec jak najdalej od rodzinnego miasta Carlisle i zamieszkać w Australii. Już się całowali i te pocałunki były tak naładowane podnieceniem, że dosłownie straciła głowę. Teraz delikatnie przesuwał ręką po jej udzie. Łaskotał ją leciutko i wprawiał jej ciało w cudowne drżenie. – Chcesz jedną? – zapytał nagle, wyciągając z kieszeni torebeczkę białych pigułek. Wyjął jedną i podsunął jej. Pigułkę z wytłoczonym gołębiem. – Raczej nie – odparła Jennifer. Naprawdę nie miała ochoty. – Twoi znajomi też mogą dostać – oświadczył. – Mam zapas i są czyste. Wzruszyła ramionami, starając się zachować obojętną minę, chociaż w rzeczywistości biła się z myślami. Nigdy dotąd nie brała ecstasy, ale wszyscy jej znajomi, którzy brali, jak Karen, twierdzili, że to niesamowite doznanie. – Jeśli Karen się na to pisze, to ja też – oznajmiła i zostawiła Aidana, żeby poszukać przyjaciółki, która tańczyła na parkiecie w środku. Gdy oddaliła się na tyle, że nie mógł jej widzieć, przestała się silić na seksowny krok i dosłownie pogalopowała w stronę przyjaciółki, przywołując ją gestami. – Aidan ma trochę eski! – wykrzyczała do ucha Karen przez ogłuszająco głośną muzykę. – Weźmiemy? – O mój Boże, więc to nie tylko najlepsze ciacho na wyspie, ale w dodatku ma piguły?! – odkrzyknęła Karen, zdyszana od tańca, z błyszczącymi oczami. – Co za dziwka z ciebie. Czemu nie powiedziałaś wcześniej? Koniecznie weź też dla Marka. Jennifer kiwnęła głową i obróciła się, żeby znaleźć Aidana, w rozpaczliwej nadziei, że przez ostatnie czterdzieści sekund nie zniknął ani nie poznał kogoś bardziej interesującego. Podjęła decyzję, że najprawdopodobniej da się ponieść chwili. Tata zawsze jej powtarzał, że w życiu lepiej żałować czegoś, co się zrobiło, niż tego, czego się nie zrobiło. Uznała to za dobrą radę, nawet jeśli raczej nie miał na myśli twardych narkotyków, kiedy to mówił... * Godzinę później stała na środku klubu z uniesionymi rękami i czuła się szczęśliwa jak jeszcze nigdy w życiu. Grano Rhythm is a Dancer Snap!, kawałek, który ostatnio słyszały co najmniej trzy razy dziennie, nigdy jednak nie brzmiał równie zachwycająco.
Przeczesała włosy palcami i odetchnęła głośno, czując, jak kolejny kop przepływa przez jej ciało. Nagle poczuła na ramionach dłonie Aidana, masujące, ugniatające. Jego dotyk był tak mocny i przyjemny, że zatoczyła się i niemal straciła równowagę. Odwróciła się. – Super! – Uśmiechnął się, żując gumę. Oczy miał rozszerzone, źrenice niewiarygodnie czarne. – Aha – zdołała wykrztusić, ale odpowiedziała mu uśmiechem i w ogóle się nie przejęła, że straciła mowę. Miała to w nosie. Liczyło się tylko to, że jest z najlepszymi przyjaciółkami i z Aidanem, który okazał się najpiękniejszym mężczyzną, jakiego spotkała w życiu, że słucha muzyki, która dosłownie przenosi ją w inny wymiar. Spojrzała na Karen. Tańczyła z prędkością stu mil na godzinę, jakby jej powiedziano, że los całej rasy ludzkiej od tego zależy. Mark obserwował ją z boku rozkochanym wzrokiem, z durnym uśmiechem na twarzy. Tymczasem Esther i Lucy zrzuciły pantofle i gawędziły na poduszkach, przerywając od czasu do czasu, żeby wymienić uściski. Boże, kochała ich wszystkich. – Dobre, nie? – zagadnął Aidan. Ale Jennifer była już za bardzo nawalona, żeby odpowiedzieć. Szczęka jej lekko drżała, oczy zaczęły się wywracać w głąb czaszki, ale jej wcale to nie przeszkadzało. Delektowała się każdą minutą lepkich, ciepłych wrażeń pulsujących w kończynach i pragnęła tylko, żeby przez nią przepływały. – Hej, wszystko z tobą w porządku? Chodź, usiądź – przywołał ją Aidan. Potykała się lekko, ale z radością pozwoliła się zaprowadzić na poduszki, na których siedziały jej kumpele. – Jen! – zawołały ucieszone, jakby nie widziały się od tygodnia. – Chodź tu, mała. Kochamy cię. – Ja też was kocham – powiedziała cicho i legła na poduszkach. Nabrała przemożnej chęci, żeby się po nich poturlać, ale coś jej mówiło, że lepiej tego nie robić. Postanowiła podzielić się tym pomysłem z dziewczynami. – Nie macie czasem ochoty tarzać się po poduszkach? – Co? – bąknęła Esther. Szczęka lekko jej drżała. – Pytałam, czy nie macie ochoty tarzać się po poduszkach – powtórzyła, nagle rozpaczliwie spragniona łyka wody. Lucy kiwnęła głową. – Ja tak, i mam ochotę wepchnąć je pod bluzkę i udawać, że jestem w ciąży. Jennifer uznała, że to nie tylko za zabawne, ale również sprytne. – A ja mam ochotę wsadzić sobie jedną w spodnie, żeby mieć potężny tyłek – dodała Esther. – A ja mam ochotę... – Jennifer próbowała się przyłączyć, ale zawładnęły nią coraz silniejsze doznania przepływające przez jej organizm. Po długiej przerwie
wyjąkała: – ...sadzić sobie w dupę. – Tyle że wątek już się urwał, więc zabrzmiało to ni w pięć, ni w dziewięć. Ale zamiast zażenowana, poczuła się rozbawiona. Uznała, że to wszystko jest strasznie śmieszne. Poza tym przestało ją obchodzić, co pomyślą inni. – Co sobie wsadzić w dupę? – zapytał Aidan, lekko skonsternowany. – Nic – mruknęła Jennifer, bo na tym etapie wyjaśnianie własnych procesów myślowych wydawało jej się czymś ponad jej siły. – Zabawne jesteście, dziewczyny – oświadczył Aidan, kiwając głową w rytm muzyki, i kiedy pławiły się w cieple tego komplementu, miały wrażenie, że znają go od lat. – Skąd się znacie? – Ze szkoły – odpowiedziała Esther, całkiem zamroczona, słuchając z zachwytem następnego kawałka, który właśnie się zaczął: Everybody’s Free Rozalli. Podbiegła rozkrzyczana Karen: – Chodźcie wszyscy. Superkawałek! Chodź tańczyć, Jen, no już, wstawaj. – Za bardzo nawalona – zdołała wymamrotać. – Ale szczęśliwa? – upewnił się Aidan. – O tak – potwierdziła i opadła z powrotem na poduszki. Everybody’s free to feel good. Machała rękami w powietrzu, grając na nieistniejącym fortepianie. – Hej, dziewczyny, jesteście świetne – zapewnił Aidan, jak szalony żując gumę. – No pewnie – zgodziła się Lucy i próbowała uściskać przyjaciółki, ale Jennifer była zbyt nawalona. Chciała tylko siedzieć spokojnie we własnej przestrzeni. – Kocham was, dziewczyny. – My też cię kochamy – wyznała Jennifer, ale odleciała tak mocno, że nie zdołała otworzyć oczu. – Nawet Tępak jest w porządku – stwierdziła Esther, spoglądając na chłopaka, który wymachiwał rękami. – Pozwoliłem mu wziąć połówkę, a ta wariatka powiedziała, że da radę, i wzięła całą – oświadczył Aidan, wskazując na Jennifer. – Naprawdę?! – krzyknęły unisono Esther i Lucy i szczęki im opadły. – Aha – przytaknęła Jennifer, ponownie opadając na poduszki. – O mój Boże, ten kawałek jest niesamowity. – Oszalała – uznała Esther. – Czy mogę dostać jeszcze jedną? – zapytała Jennifer. – Nie, nie możesz – odparł Aidan, głaszcząc ją po nodze, podczas gdy jej przyjaciółki patrzyły, nie wiedząc, czy powinny się martwić, czy podziwiać, że tak
dobrze zareagowała na narkotyk. – Widzę, że będę musiał jeszcze sporo nad tobą popracować, mała kokietko. I to było to. Od tego zdania, nadal nie zastanawiając się zbytnio nad niczym, kierując się instynktem i pożądaniem, jak to młodzi, Jennifer i Aidan zostali parą.
Teraźniejszość Wszędzie było bardzo, bardzo cicho, tylko w głowie słyszała tępe, złowieszcze dudnienie. Zdawała sobie sprawę, że wokół niej coś się dzieje, zamieszanie, chaos, ale nie potrafiła rozszyfrować, co to znaczy. Wszystko wydawało się odległe, ale nie była pewna, czy powinna się lepiej dostroić, ponieważ instynkt jej podpowiadał, że jeśli spróbuje, będzie bolało. W stanie psychicznego zawieszenia popłynęła więc jeszcze głębiej. Nie wybrała ani ścieżki oporu, ani akceptacji. Stało się coś okropnego. To na pewno. Całe jej ciało przypominało kawał ołowiu i wydawało się obce. Ciepłą, gęstą mgłę, w której była pogrążona, przeszył krzyk. Przerażający gardłowy wrzask. – Jen! – zawołał ten sam głos, rozpaczliwie i żałośnie. Karen. To była Karen. A potem inny głos, którego nie rozpoznała, kazał Karen się cofnąć. Nie dotykać. Wiedziała, że powinna czuć coś więcej. Może coś zrobić... ale zrobienie czegokolwiek było absolutnie niewykonalne. Nie mogła otworzyć oczu, a jednak w jakiś sposób dostrzegała migające światła. W którymś momencie ktoś zaczął jej unosić powieki i zadawać pytania. Chciała, żeby wszyscy sobie poszli i pozwolili, by mętna mglistość pochłonęła ją całkowicie. Tak byłoby łatwiej.
Sobota Max pojechał odebrać dzieci od rodziców, a Jennifer krzątała się pospiesznie, usiłując doprowadzić mieszkanie do względnego porządku. Na lunch przychodzili znajomi, a ona miała opóźnienie. Właściwie nie szalała z radości, że przychodzą. Ostatnio często zapraszali gości i chociaż przyjemnie było prowadzić życie towarzyskie, soboty zaczynały się robić równie zorganizowane i rutynowe jak reszta tygodnia. Całe to gotowanie, sprzątanie, niekończące się zmywanie i ustawianie... Chociaż w gruncie rzeczy gdyby to Karen i Pete mieli przyjść, cieszyłaby się o wiele bardziej. Poza wszystkim Karen nie obchodziło, czy w domu jest bałagan albo czy gospodyni podała na lunch resztkę wczorajszego spaghetti. Natomiast przed Judith i Henrym Gallagherami czuła się zobowiązana udawać, że przygotowała tę wspaniałą ucztę od niechcenia, jak Nigella, ubrana w niepoplamioną jedwabną suknię, jednocześnie wychowując dwoje anielskich dzieci w domu obwieszonym kaskadami lampek choinkowych, chociaż w rzeczywistości musiała się namęczyć, napocić, nawrzeszczeć na dzieci i nakląć jak szewc. Tyle że w przypadku Judith i Henry’ego określenie przyjaciele było zdecydowanie na wyrost – i na tym właśnie polegał problem. Judith, koleżanka Maksa z pracy, była w porządku... mniej więcej, tylko że ciągle ględziła o pracy i Jennifer czuła się wykluczona. Ponieważ Judith wiecznie zagarniała Maksa, ona z reguły musiała zabawiać Henry’ego. A to był twardy orzech do zgryzienia. Milczący, bezbarwny, pozbawiony poczucia humoru, należał do tych, którzy lubią się ukrywać pod płaszczykiem nieśmiałości, jakby ta etykietka zwalniała go z obowiązku podejmowania jakichkolwiek wysiłków na towarzyskim froncie. A Jennifer uważała, że każdy, kto ukończył dwadzieścia jeden lat, nieważne, jak cholernie nieśmiały, powinien przynajmniej od czasu do czasu zadać jakieś pytanie, żeby podtrzymać dialog. Tymczasem za każdym razem kiedy sumiennie wysilała się, żeby zabawić Henry’ego, miała wrażenie, że przeprowadza z nim wymuszony wywiad. Perspektywa lunchu z Gallagherami nie była zbyt kusząca, a do tego zapraszali ich już trzeci raz w ciągu dwóch lat. Gallagherowie nie zrewanżowali się ani razu. Max upierał się, że musi trzymać z Judith, ponieważ to dla niego korzystne ze względu na pracę. Jennifer zaczynała jednak myśleć, że chyba teraz kolej Gallagherów, by wydać setki funtów w supermarkecie na jedzenie dla nich i że Judith najwyraźniej ma w nosie, czy z nią trzymają, czy nie. Skończywszy wreszcie sprzątać na dole – posunęła się nawet do tego, żeby
prysnąć odrobinę politury na stolik do kawy, więc przynajmniej pachniało czystością – przeszła do pokoju dzieci. Ale w sypialni nagle straciła zapał. Przytłoczyła ją świadomość, że musi jeszcze przygotować posiłek dla czworga dorosłych, trojga dzieci i niemowlęcia. Wepchnęła wszystko, co się walało po podłodze, do kosza z praniem, po czym postanowiła zrobić sobie przerwę i padła na łóżko. Skorzystała z niezwykłej ciszy. Przez kilka minut rozważała, jak łatwo zrezygnowała z misji uwiedzenia Maksa. Ponownie ogarnęło ją rozczarowanie i przyłapała się na tym, że zastanawia się leniwie, kiedy i czy w ogóle powinna znowu założyć swoją nową bieliznę. Ostatecznie Max nie był jasnowidzem, więc – żeby mu oddać sprawiedliwość – skąd mógł wiedzieć, o co jej chodzi? Gdyby naprawdę zamierzała go uwieść, zeszłaby na dół i pokazała mu się w stroju kusicielki. Gdyby ją zobaczył, z pewnością by się zmobilizował. Więc czemu tego nie zrobiła? Westchnęła. Małżeństwo. Czasami to cholerna harówa. Wszyscy ciągle powtarzają, że trzeba włożyć trochę wysiłku, i rzeczywiście to jest wysiłek. Na tym polega problem. Tęskniła za dniami, kiedy bycie ze sobą nie wymagało żadnego wysiłku. Dniami, kiedy niebycie razem przychodziło im z trudem. Próbowała się zmusić, żeby wstać i ponowić atak na dom, ale bez skutku, głównie dlatego, że jej myśli powędrowały do tego, o czym ciągle ostatnio myślała. Do seksu. A raczej braku seksu. Gdy tylko dopuściła do siebie tę myśl, poczuła drgnienie w dolnych partiach ciała. Zanim się zorientowała – i chociaż powinna natychmiast obrać ziemniaki, jeżeli nie chciała zaprzepaścić szansy na podanie lunchu o pierwszej – wsunęła rękę w majtki. Dobra, musiała się pospieszyć. O kim powinna pomyśleć? Świadoma, że czas działa na jej niekorzyść, zwróciła się do dawnego ulubieńca, złotego przeboju, jeśli wolicie, chociaż w głębi duszy gardziła sobą, kiedy o tym myślała. Że też wciąż wspomagała się tym, co się stało przed prawie dwudziestu laty. Ale kiedy chodziło o fantazje, Aidan wciąż ją kręcił. I to szybko. Jeszcze raz wróciła do dusznego, rozgrzanego pokoju, wyposażonego w skrzypiące łóżko i sufitowy wentylator, żeby odtworzyć najlepszy seks swojego życia. Napłynęły obrazy splecionych opalonych kończyn, jego silnego, twardego ciała przywierającego do jej ciała, układającego ją w pozycjach, o jakich dotąd nawet nie śniła. Radosne trzy minuty później jej bardzo dawny kochanek właśnie miał ją doprowadzić do wszechogarniającego orgazmu, kiedy niejasno uświadomiła sobie, że ktoś przekręca klucz w drzwiach. Nie mogła uwierzyć... – Wróciliśmy! – krzyknął Max z dołu. – Maaaamo! – wrzasnęły unisono dwa cienkie głosiki i małe stópki zatupały na schodach. – Cholera – wydyszała Jennifer, wyjęła rękę z majtek i usiadła. Była załamana. Jeszcze trzydzieści sekund i na pewno by doszła. – Halooo! –
odkrzyknęła trochę zachrypniętym głosem. – Było miło, dziewczynki? Kiedy zeskoczyła z łóżka, lekko zakręciło jej się w głowie. Pospiesznie przygładziła włosy i podciągnęła dżinsy, chociaż nogi się pod nią uginały. Dzieci wpadły do pokoju. – Mamo! – Witajcie, moje skarby, jak się czujecie? – zaszczebiotała. – Tęskniłam za wami. Byłyście miłe dla babci? – Tak – zapewniła Eadie. – A ty, Pol? – Tak – potwierdziła młodsza, chociaż bardziej zajmowało ją ściąganie koszulki. – Co ty robisz? – Muszę siusiu. – Oczywiście, ale nie musisz zdejmować góry, żeby zrobić siusiu, prawda? Chodź tu. Właśnie wtedy Maks zawołał z dołu: – Jen, co ty robisz, do cholery?! Nawet nie obrałaś ziemniaków! Oni zaraz przyjdą i nic nie jest gotowe. I nie nakryłaś do stołu. Przewróciła oczami tak energicznie, że aż ją zabolało. – No to proszę, zrób to sam. – Nie musisz się silić na ironię, ale mówiłaś, że zajmiesz się wszystkim, kiedy ja będę odbierał dziewczynki, a nic nie jest zrobione. – Dobrze – rzuciła cierpko. Wybiegła na schody, wpadła do łazienki, zamaszyście posadziła Polly na sedesie i popędziła na dół. Zastała Maksa w kuchni. Ze złością obierał ziemniaki. Grube obierki spadały do kosza na śmieci. – Ja to zrobię – oznajmiła, próbując mu wyrwać obieraczkę. – Nie, w porządku, ja to zrobię. – A w ogóle czemu zrzędzisz? To taka wielka sprawa, że żoneczka nie zrobiła wszystkiego, zanim wróciliście? – Żoneczka nie zrobiła niczego, a co dopiero wszystkiego – burknął. – Och, bzdura – sprzeciwiła się. – W domu był kompletny bałagan, jeśli chcesz wiedzieć, a poza tym mam już dosyć zapraszania gości w każdy weekend, skoro nawet tego nie lubimy. – Przecież lubimy – oświadczył, spoglądając na nią z dezaprobatą. – Otóż nie – zaprzeczyła nadąsana i uświadomiła sobie, że zachowują się zupełnie jak ich dzieci. – Lubimy – upierał się Max. – O tak, wspaniale się bawimy, przygotowując przyjęcie dla przemądrzałej,
dynamicznej Judith i tego cymbała Henry’ego. No i oczywiście nie mogę się doczekać, żeby spędzić resztę dnia na zmywaniu po nich, podczas gdy ty będziesz jej lizał tyłek – żołądkowała się Jennifer. Max zmarszczył nos. Na chwilę ją to rozśmieszyło i trochę rozładowało napięcie. – Maaaaaaaaaaaamo! – zawołała z góry Polly. – Mam siusiu na skarpetce. – Twoja kolej – stwierdził Max. Cmoknęła ze zniecierpliwieniem i obróciła się na pięcie. Przez chwilę zastanawiała się, czy zdąży szybko zamknąć się na klucz w pokoju gościnnym i dokończyć to, co zaczęła. Hmm... chyba nie. Pół godziny później zabrzęczał dzwonek oznajmiający, że ludzie, których nie miała ochoty widzieć, a co dopiero zabawiać, już przyszli. Wzięła głęboki oddech, uśmiechnęła się i otworzyła drzwi. – Witam wszystkich, wchodźcie, wchodźcie – zapraszała, prowadząc ich w głąb holu. – Cudownie was widzieć. Ojej, spójrzcie na Jamesa, ależ on urósł, jaki podobny do ciebie, Henry! – Nieodrodny syn, racja – zgodziła się Judith, jak zwykle nieskazitelna w gustownej granatowej garsonce, którą zrównoważyła jaskrawą weekendową biżuterią i balerinkami. – Nie ma wątpliwości, kto jest jego tatą. Jennifer przytaknęła energicznie, ponieważ James naprawdę wyglądał jak Henry, chociaż miał dopiero dziesięć lat, więc podobieństwo do zaniedbanego mężczyzny w średnim wieku nie świadczyło na jego korzyść. – Jak minęła podróż? – zagadnęła żywo. Musiała się otrząsnąć, zanim ktokolwiek zauważy, że jest rozkojarzona. – Świetnie – odparła Judith. Pocałowała ją w oba policzki i wręczyła butelkę wina. – Przepraszam, że trochę się spóźniliśmy. W tym tygodniu mieliśmy w pracy taaakie urwanie głowy, że dziś rano po prostu musiałam trochę ochłonąć. Założę się, że Max też. Harowaliśmy jak woły. – Wyobrażam sobie – powiedziała Jennifer. Miała wielką ochotę ją walnąć. * Półtorej godziny później, niż planowała, wreszcie miała podać lunch. Dzieci umierały z głodu, chociaż dostawały różne przekąski, żeby jakoś wytrzymały, i zrobiły się marudne. Judith i Henry zmietli dwie torebki chipsów Kettle i zaczęli się już kłócić, kto ma prowadzić w drodze do domu. Oscar, ich półtoraroczny synek, spał na górze. Zdążyli już napocząć trzecią butelkę wina. Przez cały czas Max podlizywał się Judith tak ostentacyjnie, że jego żonie aż cierpła skóra. Była coraz bardziej zdenerwowana. A musiała jeszcze podać lunch. Wzdrygnęła się, kiedy Judith ryknęła śmiechem. Max opowiedział kolejną anegdotę. Coś, co miało związek z pracą. Nie zwracał uwagi nie nikogo poza
Judith, więc miała wszelkie prawo być zazdrosna, ale nie znalazła w sobie dość siły, żeby zrobić scenę. Było jej tylko przykro, że za każdym razem kiedy próbowała wtrącić jakąś dowcipną uwagę, on ledwie zaszczycał ją spojrzeniem. Może powinnam wywalić piersi na wierzch, pomyślała. Biegać po kuchni z podskakującymi cyckami. Bez entuzjazmu dosypała do miski chrupek (tym razem Frazzles i Pom Bears zamiast wykwintnych Kettle Chips – tylko takie zostały). Uśmiechnęła się blado do nudziarza Henry’ego, który tkwił na stołku przy wyspie kuchennej niczym tłusty, bezużyteczny dupek. Chciała już zadać mu następne pytanie, tym razem o pracę, ale uświadomiła sobie, że ma to w nosie i nie zamierza się wysilać. Odwróciwszy się do niego plecami, pochyliła się, żeby zajrzeć do piekarnika i sprawdzić, co tam się dzieje. Gorące, parzące powietrze uderzyło ją w twarz i wtedy zrozumiała, że jest stuprocentowo, całkowicie i bez cienia wątpliwości pijana. Była też zadowolona z siebie, że przynajmniej raz ułatwiła sobie życie i (za radą Karen) kupiła kilka małych faszerowanych kurczaków w delikatesach. Skoro nie musiała pichcić mięsnego dania od początku, teoretycznie musiała już tylko upiec ziemniaki i zrobić sałatkę. Więc dlaczego była taka zestresowana, jakby przygotowywała bankiet na osiemdziesiąt osób w warunkach równie trudnych jak w finale Masterchefa? Po paru sekundach, zaczerwieniona i spocona, wyjęła z piekarnika absurdalnie ciężką blachę – trzymała ją przez kuchenną rękawicę – i dopiero wtedy zorientowała się, że na wyspie nie ma miejsca. – Max! – zawołała do pogrążonego w rozmowie z Judith męża. – Max! – Hej, nie musisz wrzeszczeć. O co chodzi? – zapytał, starając się nie warczeć, ale bez powodzenia. – Przepraszam – powiedziała, chociaż zupełnie bez skruchy. Ręce jej płonęły. – Chciałam tylko cię prosić, żebyś zrobił na to miejsce. Jest strasznie ciężka – skrzywiła się. – Och, racja – powiedział, gdy w końcu zrozumiał, w jak trudnym jest położeniu. Postawiwszy blachę z boku, przeniosła po jednym małym kurczaku na deskę do krojenia. Właściwie to były nie tyle kurczaki, ile paczuszki drobiu obwiązane sznurkiem i nafaszerowane wieprzowiną i ziołami. Natychmiast postanowiła, że nie będzie usiłowała sobie przypisać autorstwa tych mięsnych wynalazków. Ostatecznie nigdy w życiu nie filetowała mięsa (chłe, chłe) i z pewnością nigdy nie wiązała sznurkiem niczego, co można zjeść. – Och, wyglądają wspaniale, Jennifer – powiedziała Judith, przysuwając się wężowym ruchem, żeby spojrzeć na to, czym zamierzała napchać swoją zarozumiałą gębę. – Szczęściarz z ciebie, Max. Tak to jest, kiedy żona siedzi w domu i ma czas przygotowywać pyszności. Biedny Henry ma farta, jeśli