MEG CABOT
Jeszcze
mnie
polubicie
Przekład Edyta Jaczewska
Tytuł oryginału How To Be Popular
Pamięci mojego dziadka, Bruce'a C. Mounseya
Popularny: (przym.) powszechnie lubiany, ceniony przez ogół, znany lub
sławny.
Popularność.
Wszyscy jej pragniemy. Dlaczego? Bo popularność oznacza, że ludzie nas
lubią. A wszyscy chcą być lubiani.
Ale, niestety, nie wszyscy są lubiani.
Co takiego mają w sobie ludzie popularni, co sprawia, że właśnie oni są tak
lubiani?
Ludzie popularni są:
• przyjacielscy
• gotowi zakasać rękawy i włączyć się do jakiejś wspólnej pracy
• zainteresowani wszystkim, co dzieje się w pracy czy w szkole
• schludni i sympatyczni z wyglądu
Ludzie popularni się z tym nie rodzą. Oni sobie wypracowali takie cechy, które
przynoszą im popularność...
...i ty też możesz to osiągnąć, wykorzystaj tylko wskazówki z tej książki!
1
Dwa dni do końca odliczania
Sobota, 26 sierpnia, 7.00 wieczorem
Ze sposobu, w jaki ta kobieta wpatrywała się w mój identyfikator, powinnam się była
domyślić, że zapyta.
- Amy Landry... - powtórzyła, sięgając po portfel. - Skąd ja znam to nazwisko?
- Kurczę, proszę pani - powiedziałam. - Nie mam zielonego pojęcia.
Tyle że chociaż nigdy przedtem na oczy jej nie widziałam, to domyślałam się, skąd
mogła o mnie usłyszeć.
- Już wiem! - Strzeliła palcami, a potem wskazała na mnie. - Jesteś w żeńskiej
drużynie piłki nożnej Liceum Bloomville!
- Nie, proszę pani. Nie jestem.
- A nie byłaś czasem w orszaku królowej na jarmarku hrabstwa Greene?
Ale widać było, że zanim skończyła mówić, już wiedziała, że znów się pomyliła. Moje
włosy nie nadają się dla dwórki królowej jarmarku jakiegoś hrabstwa w Indianie: są brązowe,
a nie blond, kręcą się, nie są proste. I nie mam figury odpowiedniej dla dwórki królowej
jarmarku żadnego hrabstwa w Indianie - to znaczy, jestem raczej nieduża, a jeśli regularnie
nie ćwiczę, moja figura coraz bardziej przypomina beczułkę.
Naturalnie, robię co mogę z tym, co Bóg dał mi do dyspozycji, ale raczej w najbliższej
przyszłości nie trafię do „Następnej Top Modelki Ameryki”, a już na pewno nie czeka mnie
rola dwórki z orszaku jakiejś królowej jarmarku.
- Nie, proszę pani - powiedziałam.
Chodzi o to, że naprawdę nie miałam ochoty, żeby to roztrząsała. Bo kto by miał?
Ale baba nie chciała odpuścić.
- Mój Boże. Ja po prostu wiem. Wiem, że skądś znam twoje nazwisko. - Podała mi
kartę kredytową, żeby zapłacić za zakupy. - Jesteś pewna, że nie czytałam o tobie w gazecie?
- Raczej tak, proszę pani. - Boże, tylko tego mi jeszcze trzeba. Żeby ta cała sprawa
została opisana w gazecie.
Na szczęście jednak od czasu zawiadomienia o moich narodzinach w gazecie nie
ukazała się żadna wzmianka o mnie. Bo i dlaczego miałaby się ukazać? Nie jestem
szczególnie utalentowana, muzykalna ani nic.
I chociaż zaliczam w szkole głównie kursy dla uzdolnionych uczniów, to wcale nie
dlatego, że jestem jakąś wybitną uczennicą. Bo jeśli dorastasz w hrabstwie Greene i wiesz, że
Lemon Joy dolewa się do zmywarki do naczyń, a nie do mrożonej herbaty, już cię
umieszczają na kursach dla uzdolnionych.
Zresztą to aż zadziwiające, jak wielu ludzi w hrabstwie Greene popełnia tę pomyłkę.
To znaczy, tę z Lemon Joy. Przynajmniej tak twierdzi ojciec mojego przyjaciela Jasona, który
jest lekarzem w Szpitalu Bloomville.
- To pewnie dlatego - powiedziałam do tej pani, przeciągając jej kartą przez czytnik -
że moi rodzice są właścicielami tej księgarni.
Wiem, że to nie brzmi jakoś imponująco. Ale księgarnia Courthouse Square jest
jedyną niezależną księgarnią w Bloomville. Jeśli nie liczyć Książek dla Dorosłych i Zabawek
Seksualnych Doca Sawyera, tam z tyłu, obok estakady. Ja ich nie liczę.
- Nie. - Kobieta pokręciła głową. - To też nie to.
Mogłam zrozumieć jej frustrację. Szczególnie przygnębiające w tym wszystkim jest to
- jak się nad tym zastanowić (czego staram się nie robić, chyba że wydarzy się coś takiego jak
teraz) - że Lauren i ja aż do końca piątej klasy byłyśmy przyjaciółkami. Może nie
najbliższymi przyjaciółkami. Trudno jest zaprzyjaźnić się z najpopularniejszą dziewczyną w
szkole, bo ma zawsze tak zapełniony kalendarz towarzyski.
Ale na pewno przyjaźniłyśmy się dość blisko, bo bywała u mnie w domu (okay, niech
będzie, była raz. I chyba nie bawiła się najlepiej. To wina ojca, który właśnie wtedy zabrał się
do suszenia w piekarniku musli domowej roboty. Smród spalonych płatków owsianych
dominował nad innymi zapachami), i ja bywałam u niej (tylko raz... Jej mama pojechała do
kosmetyczki na manikiur, ale w domu był tata i zastukał do pokoju Lauren, żeby powiedzieć,
że odgłosy eksplozji, które wydawałam w czasie naszej zabawy Barbie Komandoską, są nieco
za głośne. I poza tym, że nie słyszał jeszcze o Barbie Komandosce, i dlaczego nie
miałybyśmy się pobawić w Barbie Cichutką Pielęgniarkę?)
- Cóż - powiedziałam do naszej klientki - może ja po prostu... No, wie pani. Mam
jedno z tych nazwisk, które zawsze wydają się skądś znajome.
Taa. I ciekawe czemu. To Lauren wymyśliła przecież powiedzenie: „Nie rób z siebie
takiej Amy Landry”. Z zemsty.
I zadziwiające, jak szybko to się przyjęło. Teraz, jeśli w szkole ktoś zrobi coś choć
trochę idiotycznego albo dziwacznego, ludzie od razu mówią: „Nie rób takiej Amy!” albo:
„Ale Amy ci z tego wyszła”, albo: „Typowa Amy!”
I to ja jestem tą Amy, o której mówią.
Fajnie.
- Może i tak - mruknęła z powątpiewaniem kobieta. - Rany, teraz cały wieczór będę
się nad tym zastanawiać.
Jej karta kredytowa została przyjęta. Oderwałam wydruk do podpisu i zaczęłam
pakować zakupy do torby. Może i mogłam powiedzieć jej, że pewnie mnie kojarzy ze
względu na mojego dziadka. Czemu nie? Jest w tej chwili najbardziej obgadywaną - i
najzamożniejszą - osobą w południowej Indianie, od czasu, kiedy sprzedał tereny rolnicze w
pobliżu planowanej nowej autostrady 1 - 69 („łączącej Meksyk z Kanadą z pomocą
autostradowego korytarza, przebiegającego między innymi przez Indianę”) pod budowę
Super Sav - Martu, który otwarto w zeszłym tygodniu.
Co oznacza, że często pojawiał się w lokalnej prasie, zwłaszcza odkąd sporą część
swojego majątku wydał na budowę obserwatorium astronomicznego, które zamierza
podarować miastu.
Bo każde małe miasteczko w południowej Indianie potrzebuje obserwatorium
astronomicznego.
Chyba że nie.
To także znaczy, że moja mama już z nim nie rozmawia, bo Super Sav - Mart, ze
swoimi niskimi cenami, prawdopodobnie wykosi z biznesu wszystkie małe sklepy wokół
placu, włącznie z księgarnią Courthouse Square.
Ale wiedziałam, że klientka nigdy by się na to nie nabrała. Dziadek nawet nie nosi
tego samego nazwiska, co ja. Od chwili narodzin dotknięty był nieszczęsnym mianem Emile'a
Kazoulisa... Mimo takiego upośledzenia, poradził sobie w życiu całkiem nieźle.
Musiałam liczyć się z tym, że tak samo jak super big gulp nie dawał się usunąć z białej
dżinsowej spódniczki D&G Lauren (chociaż tata próbował. Użył wszystkich dostępnych
środków, a kiedy to nic nie dało, poszedł i odkupił jej nową spódnicę), moje nazwisko na
zawsze miało wyraźnie się zapisać w ludzkiej pamięci.
I to wcale nie pochlebnie.
- Och, nieważne - zdecydowała ta pani, zabierając torbę i paragon. - Chyba tak czasem
bywa.
- Chyba tak - zgodziłam się. I poczułam ulgę, bo zbierała się do wyjścia. Nareszcie.
Okazało się, że niedługo cieszyłam się spokojem. Bo sekundę później dzwonek nad
drzwiami księgarni zabrzęczał, a do środka weszła sama Lauren Moffat - w tych samych
białych biodrówkach do pół łydki Lilly Pulitzer, które parę dni temu mierzyłam w centrum
handlowym, ale których kupić nie mogłam. Ich cena stanowiła mniej więcej równowartość
dwudziestu pięciu godzin pracy za kasą w księgarni Courthouse Square - trzymając w ręku
Tasti D - Lite z Penguina.
- Mamo? - odezwała się. - Pośpieszysz się wreszcie? Czekam tu na ciebie całe wieki.
Nieważne. Nie można ode mnie oczekiwać, że będę czytała nazwisko na każdej karcie
kredytowej, którą mi ktoś wręcza. Poza tym tutaj, w Bloomville, Moffatów jest na pęczki.
- Och, Lauren, ty na pewno będziesz wiedziała - zwróciła się pani Moffat do córki. -
Skąd ja znam nazwisko Amy Landry?
- Hm, może stąd, że to właśnie ona wylała big red super big gulp na moją białą
spódnicę D&G przy wszystkich ludziach w kafejce, kiedyś, w pierwszej gimnazjalnej? -
prychnęła Lauren.
Nigdy mi - jak widać - tego nie wybaczyła. Nie mówiąc o tym, żeby dać ludziom
zapomnieć o sprawie.
Pani Moffat rzuciła mi przerażone spojrzenie nad wypchanym poduszką ramieniem
swojego swetra - bliźniaka Quacker Factory.
- Och! - jęknęła. - Rany. Lauren, ja...
I wtedy wreszcie Lauren zauważyła mnie za kasą.
- Boże, mamo! - Lauren zachichotała, otwierając drzwi, żeby wyjść na upalne
wieczorne powietrze. - Ale Amy Landry odwaliłaś.
Zacznijmy od określenia poziomu
twojej popularności lub jej braku:
Odpowiedz na pytania o to, jak cię postrzega twoje otoczenie:
• Czy ludzie cię znają? A jeśli tak, to jak cię traktują?
• Czy robią niegrzeczne uwagi pod twoim adresem - za twoimi plecami albo
prosto w oczy?
• Czy cię ignorują?
• Czy zapraszają cię do udziału w swoich wycieczkach i innych rozrywkach, na
swoje towarzyskie spotkania i przyjęcia?
Na podstawie zachowania otaczających cię ludzi powinnaś móc określić, czy
jesteś lubiana, czy zaledwie tolerowana - albo całkiem niepopularna. Jeśli
jesteś zaledwie tolerowana lub całkiem niepopularna, czas zacząć działać.
2
Dwa dni do końca odliczania
Sobota, 26 sierpnia, 8.25 wieczorem
„Kręciołku!” - właśnie tak Jason ostatnio się do mnie zwracał.
I owszem, to jest irytujące.
Szkoda, że on nie zwraca uwagi, kiedy mu o tym mówię.
- I jaka jest główna intryga kryminalna wieczoru, Kręciołku? - zapytał, kiedy z Beccą
weszli do księgarni jakąś godzinę po tym, jak wyszły Lauren i pani Moffat. Właściwie, tylko
Becca weszła. Jason wpadł do środka. Właściwie to rozwalił się na kontuarze i poczęstował
czekoladką lindt ze słoja ze słodyczami.
Jakby wcale nie wiedział, że to mnie doprowadzi do szału, czy coś...
- Jeśli to zjesz, będziesz mi winien sześćdziesiąt dziewięć centów - poinformowałam
go.
Wyłowił dolara z kieszeni dżinsów i rzucił na kontuar.
- Reszta dla ciebie.
A potem wyjął ze słoja kolejną czekoladkę lindt i rzucił ją Becce.
Becca była tak zaskoczona, kiedy czekoladka lindt zaatakowała ją nagle, że nie
zdążyła jej złapać, więc czekoladka walnęła ją w obojczyk, spadła na podłogę i potoczyła się
pod kontuar.
Becca zaczęła więc pełzać po wykładzinie we wzór liter alfabetu, usiłując znaleźć
zagubioną czekoladkę i komentując:
- Hej, tu jest mnóstwo kłębów kurzu. Czy wy czasem odkurzacie tę księgarnię?
- Teraz jesteś mi winien trzydzieści osiem centów - oświadczyłam Jasonowi.
- A co mi tam. - On zawsze to mówi. - Ile jeszcze czasu do zamknięcia tej budy?
O to też zawsze pyta. A przecież doskonale zna odpowiedź.
- Zamykamy o dziewiątej. Wiesz, że zamykamy o dziewiątej. Zamykamy o dziewiątej
od momentu, kiedy ta księgarnia zaczęła działać, co miało miejsce, pozwól, że ci przypomnę,
jeszcze przed naszym urodzeniem.
- Skoro tak twierdzisz, Kręciołku.
A potem poczęstował się kolejnym lindtem.
To naprawdę niesamowite, ile on może jeść i nie utyć. Gdybym ja zjadła dwie takie
czekoladki dziennie, do końca miesiąca nie mieściłabym się już w dżinsach. Jason może zjeść
i dwadzieścia dziennie, i nadal będzie miał sporo luzu w swoich lewisach (bez streczu).
Faceci chyba po prostu tak mają. Zwłaszcza w okresie dorastania. Jason i ja byliśmy
mniej więcej tej samej wagi i wzrostu przez całą podstawówkę i gimnazjum, a nawet jeszcze
na początku liceum. I chociaż mógł mnie pokonać w brzuszkach i wszystkim, co wymagało
rzucania piłką, ja regularnie biłam go na głowę w indiańskich zapasach na nogi i w stratego.
Ale potem, w czasie ostatnich wakacji, pojechał z babcią do Europy, zwiedzić
wszystkie te miejsca z jej ulubionej książki, Kodu Leonarda da Vinci, a po powrocie był o
piętnaście centymetrów wyższy niż przed wyjazdem. I jakoś tak wyprzystojniał.
Oczywiście, gdzie mu tam do Marka Finleya, który jest najseksowniejszym facetem z
Liceum Bloomville. Ale i tak... To szalenie niepokojące odkryć, że twój najlepszy przyjaciel -
faktycznie, tak się złożyło, że facet - zrobił się seksowny.
Zwłaszcza że stałe usiłuje przybrać na wadze, żeby dogonić ten nowy wzrost (ja
rozumiem. On musi przytyć). Teraz mogę go pokonać już tylko w indiańskich zapasach na
nogi. Udało mu się już rozgryźć, jak mnie zetrzeć na miazgę w stratego.
I mam wrażenie, że w indiańskich zapasach na nogi mogę go pokonać tylko dlatego,
że kładzenie się obok dziewczyny na podłodze nieco go wytrąca z równowagi.
Muszę przyznać, że odkąd wrócił z Europy, kładzenie się obok niego na podłodze -
czy na trawie na Wzgórzu, gdzie bardzo często chodzimy obserwować gwiazdy - mnie też
nieco wytrąca z równowagi.
- Przestań nazywać mnie Kręciołkiem.
- Kiedy imię ci pasuje, noś je... - oświadczył Jason.
- Buty - poprawiłam. - Przysłowie mówi: kiedy buty ci pasują...
Na co Becca, która wreszcie znalazła zaginioną czekoladkę, wstała z podłogi i
dorzuciła tęsknym tonem, otrzepując z kurzu swoje jasne loki:
- Mnie się strasznie podoba przezwisko Kręciołek.
- Taa - wycedziłam. - W takim razie od zaraz możesz sobie to przezwisko zatrzymać.
Oczywiście Jason musiał się wtrącić:
- Wybaczcie, ale nie wszyscy z nas zasłużyli na takie przezwisko, jak obecna tu
mistrzyni intrygi kryminalnej, Kręciołek.
- Jeśli rozbijesz ten stojak - ostrzegłam Jasona, bo nadal siedział na kontuarze i
wymachiwał nogami tuż przed szklaną gablotą która stała obok - zmuszę cię, żebyś zabrał
sobie do domu te wszystkie lalki.
Bo w tej gablocie stoi chyba ze trzydzieści lalek Madame Alexander, a większość to
fikcyjne postacie z książek, na przykład Marmee i Jo z Małych kobietek i Heidi z Heidi.
Chciałabym zaznaczyć, że to był mój pomysł, żeby lalki umieścić w szklanej gablocie,
po tym jak stwierdziłam, że mniej więcej jedna lalka tygodniowo pada łupem kolekcjonerów,
którzy mają notorycznie lepkie palce, jeśli chodzi o lalki Madame Alexander.
Jason mówi, że te lalki go przerażają. Twierdzi, że czasami ma koszmary, w których
ścigają go lalki o maleńkich plastikowych paluszkach i błękitnych, nieruchomych oczach.
Jason przestał wymachiwać nogami.
- Mój Boże, nie zdawałam sobie sprawy, że zrobiło się już tak późno. - Z zaplecza
wyszła moja mama. Jak zwykle, poprzedzał ją wielki brzuch. Podejrzewam, że moi rodzice
postanowili pobić stanowy rekord w produkcji dzieci. Mama niedługo urodzi swoje szóste -
mojego przyszłego brata lub siostrzyczkę - w ciągu ostatnich szesnastu lat. Kiedy to
najnowsze dziecko przyjdzie na świat, będziemy najliczniejszą rodziną w miasteczku, nie
licząc Grubbsów, którzy mają ośmioro dzieci, ale których przyczepa kempingowa nie leży na
terenie samego Bloomville, tylko na linii dzielącej Bloomville od reszty hrabstwa Greene.
Mam jednak wrażenie, że kilku najmniejszych Grubbsów odebrano rodzinie, kiedy
pracownicy socjalni odkryli, że ich tata podawał im lemoniadę z rozcieńczonego lemon joy.
- Dzień dobry, pani Landry - powiedzieli Jason i Becca.
- Och, cześć Jason, Becca. - Mama uśmiechnęła się do nich promiennie. Ostatnio
coraz częściej to się jej zdarza. To znaczy, te promienne uśmiechy. Chyba że dziadek kręci się
w pobliżu. Wtedy ciska wzrokiem gromy. - I co planujecie, dzieciaki, na swój ostatni wolny
sobotni wieczór, zanim zacznie się szkoła? Czy ktoś robi jakąś imprezę?
To jest właśnie ten wyimaginowany świat, w którym żyje moja mama. Ten świat, w
którym moi przyjaciele i ja jesteśmy zapraszani na te fajne imprezy z okazji początku roku
szkolnego. Zupełnie jakby nigdy nie słyszała o incydencie z big red super big gulp. No bo
przecież ona tam była, kiedy to się stało. To przede wszystkim jej wina, że miałam w rękach
super big gulp - sama mi go kupiła. A to dlatego, że tak bardzo było jej mnie żal po tym, jak
regulowano mi aparacik na zębach. Miałam go sobie wypić w samochodzie w drodze
powrotnej do Gimnazjum Bloomville. Jaki rodzic pozwala dzieciakowi z pierwszej gimna-
zjalnej zabrać ze sobą do szkoły super big gulp?
Ta historia jest kolejnym dowodem na poparcie teorii, że moi rodzice nie mają
pojęcia, co robią. Wielu ludzi ma podobne wrażenia odnośnie własnych rodziców, ale w
moim przypadku to najprawdziwsza prawda. Mama zabrała nas kiedyś na wycieczkę na targi
wydawców książek do Nowego Jorku i moi rodzice cały ten weekend spędzili, na zmianę
gubiąc się albo włażąc pod koła samochodów, spodziewając się, że one staną, bo ludzie w
Bloomville zatrzymują samochód, jeśli akurat wchodzisz na jezdnię.
W Nowym Jorku raczej nie.
I nie byłoby żadnego problemu, gdyby chodziło tylko o moich rodziców i mnie. Ale
byli z nami mój wówczas pięcioletni brat Pete i moja młodsza siostra Catie, która jeździła
jeszcze w wózku spacerowym, i mój najmłodszy brat, Robbie, który był niemowlęciem i
noszono go w snugli (Sara jeszcze się w ogóle nie urodziła). Więc to nie dotyczyło tylko
moich rodziców i mnie. W grę wchodziły też małe dzieci!
Mniej więcej za piątym razem, kiedy usiłowali wpakować się pod koła jadącego
autobusu linii śródmiejskich, zrozumiałam, że moi rodzice są szaleni i w żadnych
okolicznościach nie należy im ufać.
A miałam zaledwie siedem lat.
Diagnoza ta utrwaliła mi się na dobre, kiedy weszłam w okres dojrzewania, a rodzice
zaczęli do mnie mówić takie rzeczy jak: „Posłuchaj, nigdy jeszcze nie byliśmy rodzicami
dorastającej dziewczynki. Nie wiemy, czy robimy to dobrze. Ale staramy się tak, jak
umiemy”. To nie jest coś, co chciałoby się usłyszeć od własnych rodziców w żadnych
okolicznościach. Chciałoby się wiedzieć, że rodzice mają kontrolę nad sytuacją i wiedzą, co
robią.
Taa. Ale moi? Niekoniecznie.
Najgorsze było lato między pierwszą a drugą gimnazjalną, kiedy wysłali mnie na
dziewczęcy obóz skautowski. A ja chciałam zostać w domu i popracować w księgarni. Nie
należę do zagorzałych miłośniczek natury, bo jestem istnym magnesem na komary i kleszcze.
A potem było jeszcze gorzej, przekonałam się, że Lauren Moffat ma ze mną spać w
jednym namiocie. Kiedy bardzo spokojnie i dorośle wyjaśniłam kierowniczce obozu, że nic z
tego nie będzie z powodu szalonej nienawiści Lauren do mnie, a wszystko za sprawą tamtego
super big gulp, kierowniczka obozu powiedziała bardzo serdecznie: „Och, jeszcze się
przekonamy”, a mama przeprosiła za moje zachowanie, mówiąc, że miewam kłopoty z
nawiązywaniem przyjaźni.
- Zmienimy to - oświadczyła kierowniczka z wielką pewnością siebie. I kazała mi
zostać w tym namiocie z Lauren.
To potrwało dwa dni, podczas których niczego nie wzięłam do ust - za bardzo było mi
wciąż niedobrze - ani nie poszłam do łazienki - bo za każdym razem, kiedy usiłowałam tam
wejść, Lauren albo któraś z jej kumpeli stawała przed drzwiami tego wychodka na świeżym
powietrzu i syczała:
- Hej... Tylko tam nie odwal jakiejś Amy.
Wtedy kierowniczka przeniosła mnie do namiotu innych, podobnych do mnie
wyrzutków, i skończyło się na tym, że na obozie bawiłam się całkiem nieźle.
Najwyraźniej, biorąc pod uwagę wszystko powyższe - a nawet tu nie wspominam, że
mama ma bardzo mizerne pojęcie o rachunkowości i księgowaniu, a jednak usiłuje prowadzić
własny interes, a tata wyobraża sobie, że gdzieś tam na świecie istnieje ogromne
zapotrzebowanie na jego jeszcze niewydaną serię książek o licealnym trenerze koszykówki z
Indiany, który rozwiązuje zagadki kryminalne - moim rodzicom nie wolno ufać.
Ani nie należy im mówić o żadnych szczegółach swojego osobistego życia, pomijając
rzeczy zasadniczej wagi.
- Nie, nie ma żadnych imprez, pani Landry. - Oto jak Jason odpowiedział na pytanie
mojej mamy w kwestii naszych planów na wieczór. Uczę go, jak postępować z moimi
rodzicami, bo babcia Jasona ma właśnie wyjść za mąż za mojego dziadka, co znaczy, że on
będzie moim przyrodnim kuzynem ze strony matki. Czy jakoś tak. - Pojeździmy sobie po
prostu po Main Street.
Powiedział, jakby to było coś najzwyklejszego. Ale to wcale nie jest takie nic. Bo
Jason to pierwszy z naszej trójki, który dorobił się własnego samochodu - oszczędzał przez
całe lato, żeby odkupić od gosposi swojej babci jej bmw 2002tii z 1974 roku, i to był właśnie
pierwszy sobotni wieczór, kiedy miał je do swojej dyspozycji.
Będzie to także pierwszy sobotni wieczór w życiu Jasona, Becki i moim, którego nie
spędzimy na Wzgórzu, leżąc na trawie i gapiąc się w gwiazdy, ani siedząc na murku pod
Penguinem, to znaczy tam, gdzie wszyscy w naszym miasteczku - ci, którzy nie mają
samochodów - siedzą w sobotnie wieczory i patrzą, jak bogate dzieciaki (te które na szesnaste
urodziny podostawały samochody, a nie iBooki, jak reszta z nas) jeżdżą w tę i z powrotem
wzdłuż Main Street, jakże oryginalnie nazwanej głównej drodze prowadzącej przez
śródmieście Bloomville.
Main Street zaczyna się przy parku Bloomville Creek - gdzie niemal zakończono już
budowę obserwatorium dziadka - i biegnie prostą linią między wszystkimi sklepami dużych
sieci, którym udało się wykosić z interesu miejscowe butiki odzieżowe (w taki sam sposób, w
jaki zdaniem mojej mamy Super Sav - Mart i jego dział z potężnie przecenionymi książkami
nas załatwi), aż do gmachu sądu. Gmach sądu - wielki budynek z piaskowca z białą wieżą, z
której sterczy iglica z wiatrowskazem w kształcie ryby na szczycie, chociaż nikt nie ma
pojęcia, czemu ktoś wybrał rybę, skoro jesteśmy hrabstwem lądowym, bez dostępu do morza
- gdzie wszyscy zawracają i kierują się w stronę parku Bloomville Creek w kolejnym
okrążeniu.
- Och! - Mama miała rozczarowaną minę. No i trudno jej się dziwić, prawda? Który
rodzic chciałby usłyszeć, że jego córka spędzi ostatni sobotni wieczór letnich wakacji, jeżdżąc
tam i z powrotem po głównej ulicy miasteczka? Ona z całą pewnością nie rozumie, czemu to
jest o wiele lepsze niż siedzenie i patrzenie, jak inni ludzie to robią.
Chociaż akurat dla mamy największą przyjemnością jest położyć dzieci spać i
obejrzeć sobie Prawo i sprawiedliwość przy dużej misce lodów waniliowych z kawałkami
chrupek. Więc to oczywiste, że jej osąd można kwestionować.
- Ile jeszcze ci to zajmie, hm, Kręciołku? - zapytał Jason.
Właśnie sięgałam do kasy, chcąc przeliczyć dzisiejszy utarg.
Wiem, że jeśli nie będzie się równał albo nie przekroczy utargu z tego samego dnia
sprzed roku, mama dostanie zawału.
- Chciałabym, żeby mnie też ktoś nadał takie fajne przezwisko - napomknęła (niezbyt
subtelnie) Becca i westchnęła.
- Wybacz, Bex - rzekł Jason. - Nie posiadasz jakichś charakterystycznych cech, takich
jak wielka szczęka czy pół hektara terenów rolniczych między jednym okiem a drugim, co by
usprawiedliwiało nazwanie cię Szczękościskiem albo Okiem na Maroko. Tymczasem tu
obecna Kręciołek... No, tylko na nią popatrz.
Sześćdziesiąt siedem, sześćdziesiąt osiem, sześćdziesiąt dziewięć, siedemdziesiąt z
drobnymi.
- Ja przynajmniej mogę sobie włosy rozprostować - zauważyłam. - O twoim nosie tego
się nie da powiedzieć, Jastrzębi Dziobie.
- Amy! - zawołała moja mama, przerażona tym, że kpię sobie z długiego, nieco za
dużego nosa, dominującego w twarzy Jasona.
- Nic się nie stało, pani Landry - oświadczył Jason, udając, że głęboko wzdycha. -
Wiem, że jestem odrażający. Moje panie, wszystkie powinnyście odwrócić oczy.
Przewróciłam oczami, bo Jason jest bardzo daleki od odrażającego wyglądu, i
wyciągnęłam szufladę z pieniędzmi z kasy, a potem poszłam na zaplecze, żeby zamknąć ją na
noc w sejfie w biurze mojej mamy. Nie wspominałam jej, że utargowaliśmy sto dolarów
mniej niż tego samego dnia w zeszłym roku. Na szczęście ona za bardzo zdenerwowała się, że
tak podle potraktowałam Jasona, by o to zapytać. Jakby nie słyszała z dziewięć milionów
razy, jak on się do mnie zwraca: „Kręciołku”. Bo uważa, że to „słodkie”.
Mama nigdy nie poznała Marka Finleya, więc najwyraźniej nie ma pojęcia, co znaczy
prawdziwa słodycz.
Po drodze na zaplecze zauważyłam, że pan Huff, jeden z naszych stałych klientów,
zatonął w instrukcji napraw mustangów Chiltona. Jego troje pociech, którymi się opiekuje w
weekendy, zajęło się demolowaniem kolejki elektrycznej, którą rozstawiliśmy dla dzieci do
zabawy na czas zakupów rodziców.
- Hej, maluchy - powiedziałam do małych Huffów, które waliły wagonikiem
restauracyjnym w figurkę Arweny. - Musimy już zamykać. Przepraszam.
Dzieci jęknęły. Ich tata najwyraźniej nie ma w domu tylu fajnych zabawek, ile my
mamy tu, w księgarni.
Pan Huff, zaskoczony, podniósł wzrok.
- Naprawdę już czas zamykać? - spytał, zerkając na zegarek. - No proszę, coś takiego!
- Ale Amy Landry odwaliłeś, tato - rzucił ze śmiechem ośmioletni Kevin Huff.
A ja tylko stałam tam i gapiłam się na dzieciaka, który szczerzył do mnie zęby w
uśmiechu. Widać było, że nie ma pojęcia, co właśnie powiedział. Ani przy kim to powiedział.
Niemniej jednak cały problem w tym, że wcale mnie to nie obchodzi. Bo teraz mam
Książkę.
I ta Książka mnie uratuje.
Jeśli nie jesteś popularna,
zastanów się
nad możliwymi przyczynami
Przyczyn może być wiele:
• Czy cierpisz z powodu brzydkiego zapachu ciała?
• Czy masz trądzik? Czy masz jakąś szczególnie dużą nadwagę (albo
niedowagę)?
• Może jesteś klasowym błaznem (cechuje cię niewłaściwe poczucie humoru)?
Prawdopodobnie nie, ponieważ wszystkim powyższym dolegliwościom łatwo
zaradzić za pomocą kosmetyków, diety i ćwiczeń fizycznych oraz samokontroli.
Jeśli zatem odpowiedziałaś „nie” na te pytania, twój przypadek braku
popularności ma poważniejsze podłoże.
Ten brak popularności może być czymś, co sama na siebie sprowadziłaś.
Załóżmy, że kiedyś zrobiłaś coś okropnego, i z tego powodu stałaś się osobą
niepopularną. Co możesz w tej sprawie zrobić? Czy możesz to jakoś naprawić?
3
Nadal dwa dni do końca odliczania
Sobota, 26 sierpnia, 10.20 wieczorem
Nie wiem, czemu nie powiedziałam Jasonowi i Becce. To znaczy, o Książce. Nie
wstydzę się tego - no dobra, przynajmniej nie za bardzo.
I nie o to chodzi, że ją ukradłam, czy coś. Naprawdę spytałam babcię Jasona, czy
mogę ją sobie wziąć tego dnia, kiedy znalazłam ją w tym starym pudle na poddaszu
Hollenbachów. Robiliśmy tam porządki, żeby Jason mógł je sobie przerobić na prywatną
garsonierę w stylu Grega Brady'ego, skrzyżowaną z domem z basenem w stylu Ryana
Atwooda (co, biorąc pod uwagę, że jest jedynakiem, nie ma sensu. Pomijając to, że łatwiej
było przerobić poddasze na jego nowy pokój niż zrywać tapetę w samochody wyścigowe ze
ścian jego starego pokoju).
I dobra, to nie tak, że wyciągnęłam Książkę i spytałam Kitty - panią Hollenbach,
babcię Jasona, która prosiła, żebyśmy zwracali się do niej po imieniu, żeby nie myliło nam się
z dragą panią Hollenbach, jej synową, Judy, matką Jasona - czy mogę sobie wziąć właśnie ją.
Ja spytałam, czy mogę sobie zabrać to pudło, które zawierało Książkę i trochę jakichś starych
ubrań oraz parę mocno rozerotyzowanych powieści z lat osiemdziesiątych - co mi kazało,
muszę to przyznać, spojrzeć na Kitty całkiem inaczej. Okazało się, że bohaterka jednej z nich
lubiła uprawiać seks „po turecku”, co w tej książce nie znaczyło: „nosząc na głowie fez”.
Ale Kitty tylko przelotnie rzuciła okiem na zawartość pudła i powiedziała:
- Och, oczywiście, kochanie. Chociaż nie wiem, na co ci się przydadzą te starocie.
Gdyby tylko wiedziała.
W każdym razie, nie powiedziałam im. I chyba już tego nie zrobię.
Tylko by mnie wyśmiali.
A ja chyba już bym tego nie zniosła. Dzięki Lauren Moffat od pięciu lat wytrzymuję
to, że ludzie się ze mnie śmieją - ze mnie, nie ze mną. Chyba już mam tego dosyć.
W każdym razie, okazuje się, że to jeżdżenie tam i z powrotem po Main Street wcale
nie jest tak zabawne, jak siedzenie i gapienie się na ludzi, którzy jeżdżą tam i z powrotem po
Main Street i wyśmiewanie się z nich.
W głowie mi się nie mieści, że przez całe lato marzyłam o tym, żeby być w środku
takiego samochodu, a nie z zewnątrz obserwować ruch na Main Street. Skoro okazuje się, że
o wiele fajniej siedzi się na murku. No bo z murku widać, jak Darlene Staggs otwiera drzwi
po stronie pasażera samochodu chłopaka, z którym tego wieczoru akurat chodzi, i wymiotuje
całą wzmocnioną lemoniadę Mike'a, którą wypiła tego popołudnia, opalając się nad jeziorem.
Z murku słychać wiewiórczo piskliwy głosik Bebe Johnson, która wtóruje Ashlee
Simpson lecącej z radia.
Z murku widać Marka Finleya, który poprawia wsteczne lusterko, żeby się w nim
przejrzeć i delikatnie roztrzepać swoją puszystą grzywkę.
Z tylnego siedzenia nowego samochodu Jasona żadnej z tych rzeczy nie widać.
A musiałam siedzieć na tylnym siedzeniu, bo Becca dostaje choroby lokomocyjnej,
jeśli siedzi z tyłu. Więc siedziała z przodu, obok Jasona. Co oznaczało, że niewiele widziałam
poza tyłem ich głów. Więc nic nie zobaczyłam, kiedy Jason powiedział:
- Wow, widziałyście to? Alyssa Krueger właśnie się wywaliła na środku ulicy;
usiłowała przebiec w espadrylach na platformie z suv - a Shane'a Mullena do jeepa Craiga
Wrighta.
- Podarła sobie spodnie? - spytałam z ożywieniem.
Ale ani Jason, ani Becca nie byli w stanie potwierdzić informacji na temat rozdartych
spodni.
Gdybym siedziała na murku, całe zdarzenie obejrzałabym sobie dokładnie.
Poza tym, chociaż rozumiem, że Jason jest podekscytowany tym swoim nowym
samochodem, i tak dalej, uważam, że trochę z tym wszystkim przesadza. Teraz, kiedy
zobaczy jakieś inne bmw, stosuje się do czegoś, co nazywa beemwicową etykietą. To
oznacza, że pozwala tej drugiej beemwicy włączyć się do ruchu przed nim - a już zwłaszcza
jeśli to jest bmw serii 7, królowa beemwic, albo kabriolet 645Ci. Co mnie się osobiście
wydaje obraźliwe, bo właśnie takim jeździ Lauren Moffat, której ojciec jest właścicielem
miejscowego salonu dealerskiego BMW.
- O nie, to niemożliwe, żebyś to przed sekundą zrobił - jęknęłam, kiedy zobaczyłam,
że Jason przepuszcza blondynkę w czerwonym kabriolecie na wysokości Hoosier Sweet
Shoppe na placu. - Powiedz mi, że nie przepuściłeś przed chwilą Lauren Moffat.
- To beemwicową etykieta - stwierdził Jason. - Co ci mam powiedzieć? Ona jeździ
lepszym modelem. Muszę ją przepuścić. To taka moralna powinność.
Czasami wydaje mi się, że Jason jest największym dziwadłem w hrabstwie Greene.
Większym nawet niż ja. Albo Becca. A to już coś, jeśli wziąć pod uwagę, że Becca większość
swojego życia spędziła na wiejskiej farmie, praktycznie pozbawiona kontaktu z dzieciakami
w swoim wieku, pomijając szkołę, gdzie nikt poza mną nie chciał z nią rozmawiać, bo nosiła
kombinezon i przez całą piątą klasę codziennie zasypiała na wychowaniu obywatelskim.
Ludzie zawsze próbowali ją budzić, ale ja im mówiłam: „Zostawcie ją! Widać, że potrzebuje
małej drzemki”.
Zawsze uważałam, że Becca musi mieć w domu bardzo nieciekawe układy, póki się
nie przekonałam, że musiała wstawać codziennie o czwartej rano, żeby zdążyć na autobus do
szkoły, bo mieszkała tak daleko za miastem.
Trzeba było taktownych negocjacji, żeby zrezygnowała z zakładania do szkoły
kombinezonu OshKosh B'Gosh. Ale problem spania w czasie lekcji rozwiązał się dopiero rok
temu, kiedy rząd wykupił farmę jej rodzicom pod budowę nowej autostrady 1 - 69, a oni za te
pieniądze kupili stary dom Snydersów niedaleko nas.
Teraz, kiedy może sobie pospać do siódmej, Becca jest na lekcjach całkiem
przytomna. Nawet na higienie, na której niekoniecznie trzeba być kompletnie dobudzonym.
Nic dziwnego, że ta dwójka została moimi najbliższymi przyjaciółmi. To wcale nie
znaczy, że ja nie czuję, że mam szczęście, skoro oni istnieją w moim życiu (no cóż, może
pomijając Jasona skoro tak się jakoś ostatnio dziwnie zachowuje). Bo razem zdarzało nam się
rewelacyjnie pośmiać. A te wieczory spędzone na leżeniu na plecach na Wzgórzu i wspólnym
gapieniu się na niebo, które powoli różowiało, a potem robiło się fioletowe i wreszcie
ciemnogranatowe. Kiedy jedna po drugiej pojawiały się jazdy, a my gadaliśmy o tym, co
byśmy zrobili, gdyby jakiś gigantyczny meteor - jak te w roju Leonidów - spadł na nas z
prędkością milionów kilometrów na godzinę (Becca: poprosiłabym Boga o wybaczenie za
grzechy; Jason: pożegnałbym się z życiem; ja: wyniosłabym się stąd, gdzie pieprz rośnie).
Mimo to Becki i Jasona nie da się nazwać normalnymi ludźmi.
Bo żebyście tylko wiedzieli, czego oni słuchali, kiedy tak jeździliśmy samochodem
Jasona: składanki, którą zebrał Jason z tego, co uważa za najlepszą muzykę lat
siedemdziesiątych. Ponieważ jego samochód jest z tej epoki, uznał, że zwyczajnie wypada,
żebyśmy słuchali piosenek, które były hitami tamtej dekady. Dzisiaj słuchaliśmy przebojów z
jego ulubionego roku... 1977 - God Save the Queen Sex Pistols i ścieżki dźwiękowej z
Gwiezdnych wojen - nowej nadziei, w wersji z kompletną sceną z kantyny.
Poważnie. Nie ma to jak jeździć tam i z powrotem po Main Street przy dźwiękach
kapeli składającej się z pozaziemskich istot.
To wtedy, kiedy przystanęliśmy na światłach przed sklepem z zaopatrzeniem dla
artystów plastyków, zobaczyłam, że Mark Finley wyjeżdża zza rogu Main Street i Elm swoim
purpurowo - białym jeepem z napędem na cztery koła i trąbi.
A moje serce, jak zawsze kiedy widzę Marka Finleya, wykonało salto w tył w klatce
piersiowej.
Lauren, która była przed nami w swoim kabriolecie, wielce się ucieszyła, zatrąbiła i
pomachała ręką. Ale nie do nas. Do Marka.
Trochę ciężko mi było zauważyć, co zrobił Mark, bo Jason przesyłał w jego kierunku
różne obsceniczne gesty... Spod deski rozdzielczej, żeby Mark ich czasem nie zauważył, bo w
gruncie rzeczy człowiek raczej nie robi publicznie obscenicznych gestów w stronę
rozgrywającego drużyny futbolowej, jeśli chce dotrwać pierwszego dnia swojej trzeciej
licealnej.
- Popatrz, Amy - rzekł Jason. - Tam jest twój chłopak.
Na co Becca ryknęła śmiechem. Tyle że usiłowała trochę stłumić śmiech, żeby nie
urazić moich uczuć. Więc w efekcie wyrwało jej się tylko takie stłumione parsknięcie.
- Czy on już widział twoją nową szaleńczo kręconą fryzurę? - spytał Jason. - Założę
się, że kiedy ją zobaczy, natychmiast zapomni o małej pannie Moffat i zainteresuje się twoim
śniadankiem.
Nic nie powiedziałam. Bo prawdę mówiąc, chociaż Jason nie ma pojęcia, o czym
mówi, to się niedługo zdarzy. Mark Finley totalnie zda sobie sprawę z tego, że on i ja
jesteśmy sobie przeznaczeni. Musi.
W każdym razie, okazało się, że jeżdżenie w tę i z powrotem po Main Street to
padaka. I nie tylko moim zdaniem. Mniej więcej po trzecim okrążeniu Jason się odezwał:
- Czuję się jak debil. Ktoś ma ochotę na kawę?
Ja nie miałam, ale wiedziałam, o co mu chodzi z tym czuciem się jak debil. Bo
jeżdżenie w tę i z powrotem jakąś ulicą - nawet taką, po której jeżdżą w tę i z powrotem
praktycznie wszyscy ludzie, których znasz - jest po prostu nudne.
A zaletą Coffee Pot jest to, że jeśli uda ci się znaleźć miejsce na balkonie, na piętrze,
to nadal możesz obserwować, co się dzieje na Main Street, bo Goffee Pot właśnie przy niej
się znajduje. Tylko po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko murku, za którym fani gotyckiego
rocka i radykaliści spod znaku festiwalu Burning Man zbierają się, żeby grać w footbaga w
czerwonej poświacie papierosów aromatyzowanych goździkami.
Kiedy tylko udało nam się zdobyć stolik na balkonie, Jason dał mi kuksańca łokciem i
wskazał jakiś punkt za balustradą.
- Alarm bojowy, Ken i Barbie na drugiej godzinie - zameldował.
Zerknęłam na dół i zobaczyłam Lauren Moffat i jej partnera, Marka Finleya, którzy
kierowali się prosto do bankomatu tuż pod nami. Dla mnie to coś naprawdę zadziwiającego,
że taki człowiek jak Mark Finley może chodzić z kimś tak wrednym jak Lauren Moffat. Bo
Mark jest lubiany przez prawie wszystkich (z wyjątkiem Jasona, który żywi całkiem
nieuzasadnioną pogardę dla niemal wszystkich poza swoim najlepszym kumplem,
Stuckeyem, który jest prawdopodobnie jednym z najnudniejszych osobników rasy ludzkiej,
Beccą i mną - jeśli się akurat nie kłócimy). Mark był wybierany na przewodniczącego
samorządu swojego rocznika co rok od, hm, od zawsze, bo jest taki miły. A tymczasem
Lauren...
No cóż, ujmijmy to w ten sposób: Mark może lubić Lauren tylko ze względu na jej
urodę. Dwoje tak przepięknych ludzi - bo Mark, oczywiście, jest nie tylko miły, jest też
przystojny jak Brad Pitt - chyba w jakiś sposób musiało się ze sobą zejść. Nawet jeśli jedno z
nich to pomiot szatana.
A Mark i Lauren - oni zdecydowanie ze sobą chodzą. Mark obejmował Lauren
ramieniem, a ona splotła palce z jego palcami. Totalnie się migdalili, nieświadomi faktu, że
nad nimi mogą siedzieć jacyś ludzie, którzy niekoniecznie chcą być świadkami ich
pocałunków. Chociaż najwyraźniej ja byłam jedyną osobą, dla której widok Marka całującego
Lauren był jak rozgrzany do czerwoności pogrzebacz wbity w serce. Becca i Jason nie lubią
obserwować, jak ludzie wsadzają sobie nawzajem języki w usta; uznali to za obrzydliwe.
- Fuj! - Becca odwróciła wzrok.
- Nic nie widzę - oświadczył Jason. - Oślepiło mnie to ich paskudne demonstracyjne
okazywanie uczuć.
Wyciągnęłam szyję, żeby zerknąć przez szczeliny balustrady. Ale ta dwójka znikła
pod balkonem, bo Mark chciał skorzystać z bankomatu. Widziałam tylko fragment włosów
Lauren.
- Dlaczego oni muszą to robić? - spytał Jason. - Tak się publicznie obściskiwać? Czy
oni usiłują na każdym kroku podkreślać, że znaleźli sobie partnera, kiedy reszta z nas takiego
kogoś nie ma? Czy o to im chodzi?
- Moim zdaniem oni nie robią tego celowo - stwierdziła Becca. - To jest i tak
obrzydliwe, ale każde z nich nie może się drugiemu oprzeć.
- Ja w to nie wierzę - powiedział Jason. - Według mnie oni to robią celowo, żeby
reszta ludzi poczuła się źle, bo jeszcze nie znaleźliśmy sobie bratniej duszy. Jakby liceum
było miejscem, gdzie człowiek chciałby takiej duszy szukać.
- Ale co w tym złego, że ktoś znajdzie bratnią duszę w szkole? - spytała Becca. - A
może to twoja jedyna szansa znalezienia w życiu bratniej duszy. Jeśli ją zmarnujesz, tylko
dlatego, że nie chcesz spotykać swojej bratniej duszy w liceum, możesz już nigdy jej nie
spotkać i do końca życia snuć się po świecie samotny jak palec.
- Ja nie wierzę, że człowiek ma tylko jedną bratnią duszę - stwierdził Jason. - Mamy
wiele szans na spotkanie licznych bratnich dusz. Jasne, że można spotkać swoją bratnią duszę
w liceum. Ale to nie znaczy, że jeśli ci się to nie uda, już nigdy nikogo nie spotkasz. Spotkasz,
tylko że w dogodniejszej dla siebie porze.
- A co jest takiego niedogodnego w spotkaniu bratniej duszy w liceum? - spytała
Becca.
- Pomyślmy... - powiedział Jason, drapiąc się po brodzie. - Na przykład... To, że
jeszcze mieszkasz z rodzicami? Więc gdzie ty i twoja bratnia dusza macie się spotykać, żeby
sobie, no wiesz, zrobić dobrze?
Becca pomyślała chwilę i powiedziała:
- W twoim samochodzie.
- Widzisz, to jest G. P. - powiedział Jason. Tyle że on ten skrót rozwinął. - Co w tym
romantycznego? Zapomnij o tym.
- A więc twierdzisz, że w liceum człowiek nie powinien umawiać się na randki? -
spytała Becca. - Bo nieromantycznie jest całować się w samochodzie?
- Jasne, że można się umawiać na randki - odpowiedział Jason. - Chodzić do kina,
łazić gdzieś razem, różne takie. Ale po prostu, no wiesz. Nie zakochiwać się.
- Co? - Becca miała przerażoną minę. - W ogóle?
- Nie w kimś, z kim chodzisz do szkoły - wyjaśnił Jason. - No bo, daj spokój. Nie
chcesz chyba pluć w miskę, z której jadasz?
Tylko że on nie powiedział „pluć”.
- Uch! - sapnęła Becca.
- Mówię poważnie - stwierdził Jason. - Jeśli spotykasz się z kimś ze szkoły, to co się
dzieje, kiedy ze sobą zrywacie? I tak musisz co dzień natykać się na tego kogoś. Jak ci z tym
będzie? Superniezręcznie. Komu to potrzebne? Szkoła jest już wystarczająco beznadziejna,
nie musisz sobie jeszcze tego dowalać.
- A więc mówisz... - Becca próbowała jakoś to sobie poukładać - że nigdy nie brałeś
pod uwagę spotykania się... Nigdy się nie zadurzyłeś... W nikim ze szkoły? W nikim
zupełnie?
- Dokładnie - potwierdził Jason. - I nigdy nie zamierzam.
Becca miała taką minę, jakby mu nie dowierzała, ale ja wiem, że on mówił prawdę.
Sama na sobie to odczułam, bo pamiętam, że w piątej klasie pewna niezbyt mądra
nauczycielka posadziła nas w jednej ławce. Jason konsekwentnie mnie szczypał, kłuł i doku-
czał mi, aż miałam już tego powyżej uszu. Kiedy poradziłam się dziadka, pytając, jak
powinnam uporać się z tą sytuacją: czy mam też Jasona szczypać, czy na niego naskarżyć -
dziadek powiedział:
- Amy, kiedy chłopcy dokuczają dziewczynom, robią to zawsze dlatego, że trochę się
w nich podkochują.
Ale kiedy potem - niezbyt mądrze, teraz zdaję sobie z tego sprawę - powtórzyłam to
Jasonowi (kiedy udawał, że rozsmarowuje na moim krześle gila z nosa), on się tak wściekł, że
do końca roku się do mnie nie odezwał. Już nie było żadnych potyczek G.I. Joe kontra Barbie
Speleolożka. Żadnych więcej rozgrywek w stratego. Żadnych wyścigów na rowerach ani
indiańskich zapasów na nogi. Zamiast tego trzymał się z tym swoim głupim kumplem,
Stuckeyem, a mnie została przyjaźń ze Śpiącą Królewną (vel Beccą).
Nasze stosunki ociepliły się dopiero w pierwszej gimnazjalnej, zaraz po incydencie z
super big gulp, kiedy kampania terroru rozpętana przeciwko mnie przez Lauren sięgnęła
szczytu, a on nie mógł się nade mną nie litować, widząc, że siedzę sama w stołówce, i
wreszcie znów zaczął jeść ze mną lunch.
Jason nie wierzy w szkolne romanse. I już.
- Bo w przeciwnym razie - ciągnął teraz przy kawiarnianym stoliku - będziecie jak ta
para kretynów, tam pod nami. A przy okazji, Kręciołku? Czy mogę spytać, co ty właściwie
wyprawiasz?
Przestałam wytrząsać zawartość saszetek z cukrem za balustradę tarasu i z niewinną
miną spojrzałam na Jasona.
- Nic.
- Ja widzę - powiedział Jason - że jednak coś robisz. Wygląda mi na to, że wysypujesz
cukier na głowę Lauren Moffat.
- Ćśśś... - szepnęłam. - Śnieg pada. Ale tylko na Lauren. - Wytrząsnęłam z saszetek
jeszcze trochę cukru. - „Wesołych Świąt, panie Potter!” - zawołałam cicho w stronę Lauren,
naśladując Jimmy'ego Stewarta, najlepiej jak umiem. - „Wesołych Świąt, panie inspektorze
podatkowy!”
Jason ryknął śmiechem i musiałam go uciszać, bo Becca zauważyła, że kończy mi się
cukier, i szybko podsunęła mi jeszcze kilka saszetek.
- Przestań się śmiać tak głośno - upomniałam Jasona. - Zepsujesz im tę piękną chwilę.
- Wysypałam jeszcze trochę cukru za balustradę balkonu. - „Wesołych Świąt wszystkim i
wszystkim dobrej nocy!”
- Hej! - dobiegł nas głos Lauren Moffat, wyraźnie poirytowany. - Co... Uch! Co ja
mam we włosach?
Wszyscy troje zanurkowaliśmy pod stolik, żeby Lauren nie mogła nas zobaczyć,
gdyby spojrzała w górę. Mogłam ją dostrzec przez szpary między sztachetkami balustrady,
ale ona mnie nie widziała. Potrząsała włosami. Becca, skulona po drugiej stronie stolika,
musiała zatkać sobie usta rękoma, żeby nie chichotać głośno. Jason wyglądał, jakby za
moment miał się zsikać w spodnie, tak bardzo starał się nie ryknąć śmiechem.
- Co się stało, kochanie? - Mark wyszedł spod balkonu, wkładając portfel do tylnej
kieszeni.
- Mam coś we włosach, piasek czy co - powiedziała Lauren, nadal wytrząsając włosy.
Ale widać było, że robi to niechętnie, bo bardzo starannie wyprostowała je prostownicą.
Mark pochylił się bliżej i przyjrzał.
- Wydaje mi się, że są w porządku - stwierdził. Co nas rozśmieszyło jeszcze bardziej,
tak że w końcu łzy zaczęły nam płynąć z oczu.
- Cóż - mruknęła Lauren, po raz ostatni wstrząsając te swoje idealnie proste włosy. -
Pewnie masz rację. Dobra. Chodźmy.
Dopiero kiedy skręcili za róg, w stronę Penguina, wreszcie wyleźliśmy spod stolika,
histerycznie się zaśmiewając.
- O mój Boże, widziałaś jej minę? - spytała Becca między jednym wybuchem śmiechu
a drugim. - „Mam coś we włosach!”
- To było fantastyczne, Kręciołku - oświadczył Jason, ocierając z oczu łzy śmiechu. -
Twój najlepszy występ.
Ale tu się mylił. To nawet w przybliżeniu nie był mój najlepszy występ. Ale skąd on
miał to wiedzieć?
- Podać wam to co zwykle, dzieciaki? - spytała Kirsten, nasza kelnerka, podchodząc,
żeby wytrzeć stolik. Najwyraźniej zauważyła cały ten cukier, który mi się wysypał.
Zazwyczaj, kiedy Kirsten nas obsługuje, Jason upuszcza swoją serwetkę, czy coś, i
musi się schylić, żeby ją podnieść. Bo on do Kirsten czuje to samo, co ja do Marka: uważa ją
za uosobienie doskonałości. I może zresztą nim jest. Kim jestem, żeby to osądzać? Kirsten,
która pochodzi ze Szwecji, dorabia sobie do czesnego za studia napiwkami, które dostaje w
Coffee Pot. A i tak stać ją na balejaż w kolorze blond, który jest tylko jednym z powodów, dla
których Jason wieczór po wieczorze spędza, leżąc na Wzgórzu i komponując haiku na jej
cześć. Szczególnie poetycko odnosi się do niej, kiedy Kirsten wkłada białą męską koszulę na
gołe ciało, zawiązując ją tuż pod biustem na węzeł.
Osobiście uważam, że Kirsten jest miła i tak dalej, ale nie sądzę, żeby była
wystarczająco dobra dla Jasona. Oczywiście, nigdy bym się jemu do tego nie przyznała. Ale
zauważyłam, że ma naprawdę suchą skórę na łokciach. Totalnie powinna zainwestować w
jakiś balsam nawilżający.
Ale dzisiaj, z jakiegoś powodu, Jason wydawał się nie zauważać Kirsten. Był zajęty
wypytywaniem, jak nam pójdzie w poniedziałek rano (ale nie o to, jak zamierzam zmienić
strukturę towarzyską Liceum Bloomville za pomocą Książki jego babci - tego Jason i Becca
nie wiedzą. Najwyraźniej). Dyskutowaliśmy o tym, o której musimy teraz wychodzić z domu,
skoro Jason ma wreszcie samochód: - o cudownej ósmej rano, co nam pozwoli zdążyć na
pierwszy dzwonek o ósmej dziesięć, a nie o uprzykrzonej siódmej trzydzieści, bo wtedy
przyjeżdża szkolny autobus.
- Wyobrażacie sobie ich miny, kiedy tam podjedziemy? - mówiła Becca, kiedy Kirsten
podeszła z naszym zamówieniem. - To znaczy, na parking dla uczniów?
- Zwłaszcza jeśli będziemy słuchać Andy'ego Gibba? - wytknęłam.
- Ludzie na topie - odezwał się Jason - mogą mnie pocałować gdzieś.
- Co to znaczy ludzie na topie? - spytała Kirsten.
- No wiesz - zaczęła wyjaśniać Becca, dosypując sobie jeszcze trochę słodziku do
bezkofeinowej kawy. Becca miewa problemy z nadwagą. Kiedy mieszkała na farmie, rodzice
wszędzie ją wozili, bo w zasięgu pieszego spaceru wokół ich domu nic nie było. Teraz, kiedy
mieszka w mieście, rodzice nadal wszędzie ją wożą, bo chcą się popisywać swoim nowym
cadillakiem, którego też kupili z pieniędzy za 1 - 69. - Popularni ludzie.
Kirsten się stropiła.
- To wy nie jesteście popularni?
To wywołało z naszej strony wybuch dzikiego śmiechu. I nie ma sprawy, bo w Coffee
Pot możemy rozmawiać otwarcie o naszym braku popularności, bo jesteśmy jedynymi
osobami z Liceum Bloomville, które tam chodzą. To takie trochę hippisiarskie miejsce, gdzie
regularnie organizowane są wieczory poezji i gdzie trzymają różne gatunki herbat luzem w
takich wielkich plastikowych słojach.
A poza tym niewiele nastolatków w hrabstwie Greene pija kawę (nawet jeśli, jak w
moim przypadku, jest to kawa pół na pół z mlekiem, mocno osłodzona), bo wolą lodowe
koktajle Blizzerds (pisane przez „e”, żeby ich Dairy Queen nie zaskarżyło o naruszenie praw
do marki) z Penguina.
- Ale przecież wy jesteście tacy mili - powiedziała Kirsten, kiedy nasz śmiech ucichł. -
Nie rozumiem. U was w szkole najbardziej popularne nie są te dzieciaki, które są
najsympatyczniejsze? Bo tak było u mnie w szkole, w Szwecji.
Na te słowa łzy napłynęły mi do oczu. Nigdy w życiu nie słyszałam czegoś równie
słodkiego. „U was w szkole najbardziej popularne nie są te dzieciaki, które są
najsympatyczniejsze?” Szwecja musi być najfajniejszym miejscem pod słońcem do życia. Bo
tu, na okrutnym Środkowym Zachodzie, popularność nijak się nie ma do tego, czy człowiek
jest miły. Chyba że to dotyczy Marka Finleya, oczywiście.
- Dajcie spokój. Żartujecie sobie z mnie. - Kirsten pokazała w uśmiechu krzywe górne
kły, co do których Jason bywał szczególnie elokwentny w swoich haiku. - Jesteście popularni.
Ja to wiem.
To wtedy Jason przestał się śmiać na wystarczająco długą chwilę, żeby wykrztusić:
- Zaraz, zaraz... Więc, Kirsten, chcesz mi powiedzieć, że nigdy nie słyszałaś o Amy
Landry?
Kirsten zamrugała, patrząc na mnie swoimi dużymi brązowy mi oczami.
- Przecież to ty. Jesteś sławna, czy coś, Amy?
- Czy coś - odpowiedziałam, zmieszana.
No właśnie. Kirsten jest prawdopodobnie jedyną osobą w hrabstwie Greene, która o
mnie nie słyszała.
Jak to dobrze, że mogę liczyć na Jasona, że tę sytuację zmieni.
MEG CABOT Jeszcze mnie polubicie Przekład Edyta Jaczewska Tytuł oryginału How To Be Popular Pamięci mojego dziadka, Bruce'a C. Mounseya
Popularny: (przym.) powszechnie lubiany, ceniony przez ogół, znany lub sławny. Popularność. Wszyscy jej pragniemy. Dlaczego? Bo popularność oznacza, że ludzie nas lubią. A wszyscy chcą być lubiani. Ale, niestety, nie wszyscy są lubiani. Co takiego mają w sobie ludzie popularni, co sprawia, że właśnie oni są tak lubiani? Ludzie popularni są: • przyjacielscy • gotowi zakasać rękawy i włączyć się do jakiejś wspólnej pracy • zainteresowani wszystkim, co dzieje się w pracy czy w szkole • schludni i sympatyczni z wyglądu Ludzie popularni się z tym nie rodzą. Oni sobie wypracowali takie cechy, które przynoszą im popularność... ...i ty też możesz to osiągnąć, wykorzystaj tylko wskazówki z tej książki!
1 Dwa dni do końca odliczania Sobota, 26 sierpnia, 7.00 wieczorem Ze sposobu, w jaki ta kobieta wpatrywała się w mój identyfikator, powinnam się była domyślić, że zapyta. - Amy Landry... - powtórzyła, sięgając po portfel. - Skąd ja znam to nazwisko? - Kurczę, proszę pani - powiedziałam. - Nie mam zielonego pojęcia. Tyle że chociaż nigdy przedtem na oczy jej nie widziałam, to domyślałam się, skąd mogła o mnie usłyszeć. - Już wiem! - Strzeliła palcami, a potem wskazała na mnie. - Jesteś w żeńskiej drużynie piłki nożnej Liceum Bloomville! - Nie, proszę pani. Nie jestem. - A nie byłaś czasem w orszaku królowej na jarmarku hrabstwa Greene? Ale widać było, że zanim skończyła mówić, już wiedziała, że znów się pomyliła. Moje włosy nie nadają się dla dwórki królowej jarmarku jakiegoś hrabstwa w Indianie: są brązowe, a nie blond, kręcą się, nie są proste. I nie mam figury odpowiedniej dla dwórki królowej jarmarku żadnego hrabstwa w Indianie - to znaczy, jestem raczej nieduża, a jeśli regularnie nie ćwiczę, moja figura coraz bardziej przypomina beczułkę. Naturalnie, robię co mogę z tym, co Bóg dał mi do dyspozycji, ale raczej w najbliższej przyszłości nie trafię do „Następnej Top Modelki Ameryki”, a już na pewno nie czeka mnie rola dwórki z orszaku jakiejś królowej jarmarku. - Nie, proszę pani - powiedziałam. Chodzi o to, że naprawdę nie miałam ochoty, żeby to roztrząsała. Bo kto by miał? Ale baba nie chciała odpuścić. - Mój Boże. Ja po prostu wiem. Wiem, że skądś znam twoje nazwisko. - Podała mi kartę kredytową, żeby zapłacić za zakupy. - Jesteś pewna, że nie czytałam o tobie w gazecie? - Raczej tak, proszę pani. - Boże, tylko tego mi jeszcze trzeba. Żeby ta cała sprawa została opisana w gazecie.
Na szczęście jednak od czasu zawiadomienia o moich narodzinach w gazecie nie ukazała się żadna wzmianka o mnie. Bo i dlaczego miałaby się ukazać? Nie jestem szczególnie utalentowana, muzykalna ani nic. I chociaż zaliczam w szkole głównie kursy dla uzdolnionych uczniów, to wcale nie dlatego, że jestem jakąś wybitną uczennicą. Bo jeśli dorastasz w hrabstwie Greene i wiesz, że Lemon Joy dolewa się do zmywarki do naczyń, a nie do mrożonej herbaty, już cię umieszczają na kursach dla uzdolnionych. Zresztą to aż zadziwiające, jak wielu ludzi w hrabstwie Greene popełnia tę pomyłkę. To znaczy, tę z Lemon Joy. Przynajmniej tak twierdzi ojciec mojego przyjaciela Jasona, który jest lekarzem w Szpitalu Bloomville. - To pewnie dlatego - powiedziałam do tej pani, przeciągając jej kartą przez czytnik - że moi rodzice są właścicielami tej księgarni. Wiem, że to nie brzmi jakoś imponująco. Ale księgarnia Courthouse Square jest jedyną niezależną księgarnią w Bloomville. Jeśli nie liczyć Książek dla Dorosłych i Zabawek Seksualnych Doca Sawyera, tam z tyłu, obok estakady. Ja ich nie liczę. - Nie. - Kobieta pokręciła głową. - To też nie to. Mogłam zrozumieć jej frustrację. Szczególnie przygnębiające w tym wszystkim jest to - jak się nad tym zastanowić (czego staram się nie robić, chyba że wydarzy się coś takiego jak teraz) - że Lauren i ja aż do końca piątej klasy byłyśmy przyjaciółkami. Może nie najbliższymi przyjaciółkami. Trudno jest zaprzyjaźnić się z najpopularniejszą dziewczyną w szkole, bo ma zawsze tak zapełniony kalendarz towarzyski. Ale na pewno przyjaźniłyśmy się dość blisko, bo bywała u mnie w domu (okay, niech będzie, była raz. I chyba nie bawiła się najlepiej. To wina ojca, który właśnie wtedy zabrał się do suszenia w piekarniku musli domowej roboty. Smród spalonych płatków owsianych dominował nad innymi zapachami), i ja bywałam u niej (tylko raz... Jej mama pojechała do kosmetyczki na manikiur, ale w domu był tata i zastukał do pokoju Lauren, żeby powiedzieć, że odgłosy eksplozji, które wydawałam w czasie naszej zabawy Barbie Komandoską, są nieco za głośne. I poza tym, że nie słyszał jeszcze o Barbie Komandosce, i dlaczego nie miałybyśmy się pobawić w Barbie Cichutką Pielęgniarkę?) - Cóż - powiedziałam do naszej klientki - może ja po prostu... No, wie pani. Mam jedno z tych nazwisk, które zawsze wydają się skądś znajome. Taa. I ciekawe czemu. To Lauren wymyśliła przecież powiedzenie: „Nie rób z siebie takiej Amy Landry”. Z zemsty. I zadziwiające, jak szybko to się przyjęło. Teraz, jeśli w szkole ktoś zrobi coś choć
trochę idiotycznego albo dziwacznego, ludzie od razu mówią: „Nie rób takiej Amy!” albo: „Ale Amy ci z tego wyszła”, albo: „Typowa Amy!” I to ja jestem tą Amy, o której mówią. Fajnie. - Może i tak - mruknęła z powątpiewaniem kobieta. - Rany, teraz cały wieczór będę się nad tym zastanawiać. Jej karta kredytowa została przyjęta. Oderwałam wydruk do podpisu i zaczęłam pakować zakupy do torby. Może i mogłam powiedzieć jej, że pewnie mnie kojarzy ze względu na mojego dziadka. Czemu nie? Jest w tej chwili najbardziej obgadywaną - i najzamożniejszą - osobą w południowej Indianie, od czasu, kiedy sprzedał tereny rolnicze w pobliżu planowanej nowej autostrady 1 - 69 („łączącej Meksyk z Kanadą z pomocą autostradowego korytarza, przebiegającego między innymi przez Indianę”) pod budowę Super Sav - Martu, który otwarto w zeszłym tygodniu. Co oznacza, że często pojawiał się w lokalnej prasie, zwłaszcza odkąd sporą część swojego majątku wydał na budowę obserwatorium astronomicznego, które zamierza podarować miastu. Bo każde małe miasteczko w południowej Indianie potrzebuje obserwatorium astronomicznego. Chyba że nie. To także znaczy, że moja mama już z nim nie rozmawia, bo Super Sav - Mart, ze swoimi niskimi cenami, prawdopodobnie wykosi z biznesu wszystkie małe sklepy wokół placu, włącznie z księgarnią Courthouse Square. Ale wiedziałam, że klientka nigdy by się na to nie nabrała. Dziadek nawet nie nosi tego samego nazwiska, co ja. Od chwili narodzin dotknięty był nieszczęsnym mianem Emile'a Kazoulisa... Mimo takiego upośledzenia, poradził sobie w życiu całkiem nieźle. Musiałam liczyć się z tym, że tak samo jak super big gulp nie dawał się usunąć z białej dżinsowej spódniczki D&G Lauren (chociaż tata próbował. Użył wszystkich dostępnych środków, a kiedy to nic nie dało, poszedł i odkupił jej nową spódnicę), moje nazwisko na zawsze miało wyraźnie się zapisać w ludzkiej pamięci. I to wcale nie pochlebnie. - Och, nieważne - zdecydowała ta pani, zabierając torbę i paragon. - Chyba tak czasem bywa. - Chyba tak - zgodziłam się. I poczułam ulgę, bo zbierała się do wyjścia. Nareszcie. Okazało się, że niedługo cieszyłam się spokojem. Bo sekundę później dzwonek nad
drzwiami księgarni zabrzęczał, a do środka weszła sama Lauren Moffat - w tych samych białych biodrówkach do pół łydki Lilly Pulitzer, które parę dni temu mierzyłam w centrum handlowym, ale których kupić nie mogłam. Ich cena stanowiła mniej więcej równowartość dwudziestu pięciu godzin pracy za kasą w księgarni Courthouse Square - trzymając w ręku Tasti D - Lite z Penguina. - Mamo? - odezwała się. - Pośpieszysz się wreszcie? Czekam tu na ciebie całe wieki. Nieważne. Nie można ode mnie oczekiwać, że będę czytała nazwisko na każdej karcie kredytowej, którą mi ktoś wręcza. Poza tym tutaj, w Bloomville, Moffatów jest na pęczki. - Och, Lauren, ty na pewno będziesz wiedziała - zwróciła się pani Moffat do córki. - Skąd ja znam nazwisko Amy Landry? - Hm, może stąd, że to właśnie ona wylała big red super big gulp na moją białą spódnicę D&G przy wszystkich ludziach w kafejce, kiedyś, w pierwszej gimnazjalnej? - prychnęła Lauren. Nigdy mi - jak widać - tego nie wybaczyła. Nie mówiąc o tym, żeby dać ludziom zapomnieć o sprawie. Pani Moffat rzuciła mi przerażone spojrzenie nad wypchanym poduszką ramieniem swojego swetra - bliźniaka Quacker Factory. - Och! - jęknęła. - Rany. Lauren, ja... I wtedy wreszcie Lauren zauważyła mnie za kasą. - Boże, mamo! - Lauren zachichotała, otwierając drzwi, żeby wyjść na upalne wieczorne powietrze. - Ale Amy Landry odwaliłaś.
Zacznijmy od określenia poziomu twojej popularności lub jej braku: Odpowiedz na pytania o to, jak cię postrzega twoje otoczenie: • Czy ludzie cię znają? A jeśli tak, to jak cię traktują? • Czy robią niegrzeczne uwagi pod twoim adresem - za twoimi plecami albo prosto w oczy? • Czy cię ignorują? • Czy zapraszają cię do udziału w swoich wycieczkach i innych rozrywkach, na swoje towarzyskie spotkania i przyjęcia? Na podstawie zachowania otaczających cię ludzi powinnaś móc określić, czy jesteś lubiana, czy zaledwie tolerowana - albo całkiem niepopularna. Jeśli jesteś zaledwie tolerowana lub całkiem niepopularna, czas zacząć działać.
2 Dwa dni do końca odliczania Sobota, 26 sierpnia, 8.25 wieczorem „Kręciołku!” - właśnie tak Jason ostatnio się do mnie zwracał. I owszem, to jest irytujące. Szkoda, że on nie zwraca uwagi, kiedy mu o tym mówię. - I jaka jest główna intryga kryminalna wieczoru, Kręciołku? - zapytał, kiedy z Beccą weszli do księgarni jakąś godzinę po tym, jak wyszły Lauren i pani Moffat. Właściwie, tylko Becca weszła. Jason wpadł do środka. Właściwie to rozwalił się na kontuarze i poczęstował czekoladką lindt ze słoja ze słodyczami. Jakby wcale nie wiedział, że to mnie doprowadzi do szału, czy coś... - Jeśli to zjesz, będziesz mi winien sześćdziesiąt dziewięć centów - poinformowałam go. Wyłowił dolara z kieszeni dżinsów i rzucił na kontuar. - Reszta dla ciebie. A potem wyjął ze słoja kolejną czekoladkę lindt i rzucił ją Becce. Becca była tak zaskoczona, kiedy czekoladka lindt zaatakowała ją nagle, że nie zdążyła jej złapać, więc czekoladka walnęła ją w obojczyk, spadła na podłogę i potoczyła się pod kontuar. Becca zaczęła więc pełzać po wykładzinie we wzór liter alfabetu, usiłując znaleźć zagubioną czekoladkę i komentując: - Hej, tu jest mnóstwo kłębów kurzu. Czy wy czasem odkurzacie tę księgarnię? - Teraz jesteś mi winien trzydzieści osiem centów - oświadczyłam Jasonowi. - A co mi tam. - On zawsze to mówi. - Ile jeszcze czasu do zamknięcia tej budy? O to też zawsze pyta. A przecież doskonale zna odpowiedź. - Zamykamy o dziewiątej. Wiesz, że zamykamy o dziewiątej. Zamykamy o dziewiątej od momentu, kiedy ta księgarnia zaczęła działać, co miało miejsce, pozwól, że ci przypomnę, jeszcze przed naszym urodzeniem.
- Skoro tak twierdzisz, Kręciołku. A potem poczęstował się kolejnym lindtem. To naprawdę niesamowite, ile on może jeść i nie utyć. Gdybym ja zjadła dwie takie czekoladki dziennie, do końca miesiąca nie mieściłabym się już w dżinsach. Jason może zjeść i dwadzieścia dziennie, i nadal będzie miał sporo luzu w swoich lewisach (bez streczu). Faceci chyba po prostu tak mają. Zwłaszcza w okresie dorastania. Jason i ja byliśmy mniej więcej tej samej wagi i wzrostu przez całą podstawówkę i gimnazjum, a nawet jeszcze na początku liceum. I chociaż mógł mnie pokonać w brzuszkach i wszystkim, co wymagało rzucania piłką, ja regularnie biłam go na głowę w indiańskich zapasach na nogi i w stratego. Ale potem, w czasie ostatnich wakacji, pojechał z babcią do Europy, zwiedzić wszystkie te miejsca z jej ulubionej książki, Kodu Leonarda da Vinci, a po powrocie był o piętnaście centymetrów wyższy niż przed wyjazdem. I jakoś tak wyprzystojniał. Oczywiście, gdzie mu tam do Marka Finleya, który jest najseksowniejszym facetem z Liceum Bloomville. Ale i tak... To szalenie niepokojące odkryć, że twój najlepszy przyjaciel - faktycznie, tak się złożyło, że facet - zrobił się seksowny. Zwłaszcza że stałe usiłuje przybrać na wadze, żeby dogonić ten nowy wzrost (ja rozumiem. On musi przytyć). Teraz mogę go pokonać już tylko w indiańskich zapasach na nogi. Udało mu się już rozgryźć, jak mnie zetrzeć na miazgę w stratego. I mam wrażenie, że w indiańskich zapasach na nogi mogę go pokonać tylko dlatego, że kładzenie się obok dziewczyny na podłodze nieco go wytrąca z równowagi. Muszę przyznać, że odkąd wrócił z Europy, kładzenie się obok niego na podłodze - czy na trawie na Wzgórzu, gdzie bardzo często chodzimy obserwować gwiazdy - mnie też nieco wytrąca z równowagi. - Przestań nazywać mnie Kręciołkiem. - Kiedy imię ci pasuje, noś je... - oświadczył Jason. - Buty - poprawiłam. - Przysłowie mówi: kiedy buty ci pasują... Na co Becca, która wreszcie znalazła zaginioną czekoladkę, wstała z podłogi i dorzuciła tęsknym tonem, otrzepując z kurzu swoje jasne loki: - Mnie się strasznie podoba przezwisko Kręciołek. - Taa - wycedziłam. - W takim razie od zaraz możesz sobie to przezwisko zatrzymać. Oczywiście Jason musiał się wtrącić: - Wybaczcie, ale nie wszyscy z nas zasłużyli na takie przezwisko, jak obecna tu mistrzyni intrygi kryminalnej, Kręciołek. - Jeśli rozbijesz ten stojak - ostrzegłam Jasona, bo nadal siedział na kontuarze i
wymachiwał nogami tuż przed szklaną gablotą która stała obok - zmuszę cię, żebyś zabrał sobie do domu te wszystkie lalki. Bo w tej gablocie stoi chyba ze trzydzieści lalek Madame Alexander, a większość to fikcyjne postacie z książek, na przykład Marmee i Jo z Małych kobietek i Heidi z Heidi. Chciałabym zaznaczyć, że to był mój pomysł, żeby lalki umieścić w szklanej gablocie, po tym jak stwierdziłam, że mniej więcej jedna lalka tygodniowo pada łupem kolekcjonerów, którzy mają notorycznie lepkie palce, jeśli chodzi o lalki Madame Alexander. Jason mówi, że te lalki go przerażają. Twierdzi, że czasami ma koszmary, w których ścigają go lalki o maleńkich plastikowych paluszkach i błękitnych, nieruchomych oczach. Jason przestał wymachiwać nogami. - Mój Boże, nie zdawałam sobie sprawy, że zrobiło się już tak późno. - Z zaplecza wyszła moja mama. Jak zwykle, poprzedzał ją wielki brzuch. Podejrzewam, że moi rodzice postanowili pobić stanowy rekord w produkcji dzieci. Mama niedługo urodzi swoje szóste - mojego przyszłego brata lub siostrzyczkę - w ciągu ostatnich szesnastu lat. Kiedy to najnowsze dziecko przyjdzie na świat, będziemy najliczniejszą rodziną w miasteczku, nie licząc Grubbsów, którzy mają ośmioro dzieci, ale których przyczepa kempingowa nie leży na terenie samego Bloomville, tylko na linii dzielącej Bloomville od reszty hrabstwa Greene. Mam jednak wrażenie, że kilku najmniejszych Grubbsów odebrano rodzinie, kiedy pracownicy socjalni odkryli, że ich tata podawał im lemoniadę z rozcieńczonego lemon joy. - Dzień dobry, pani Landry - powiedzieli Jason i Becca. - Och, cześć Jason, Becca. - Mama uśmiechnęła się do nich promiennie. Ostatnio coraz częściej to się jej zdarza. To znaczy, te promienne uśmiechy. Chyba że dziadek kręci się w pobliżu. Wtedy ciska wzrokiem gromy. - I co planujecie, dzieciaki, na swój ostatni wolny sobotni wieczór, zanim zacznie się szkoła? Czy ktoś robi jakąś imprezę? To jest właśnie ten wyimaginowany świat, w którym żyje moja mama. Ten świat, w którym moi przyjaciele i ja jesteśmy zapraszani na te fajne imprezy z okazji początku roku szkolnego. Zupełnie jakby nigdy nie słyszała o incydencie z big red super big gulp. No bo przecież ona tam była, kiedy to się stało. To przede wszystkim jej wina, że miałam w rękach super big gulp - sama mi go kupiła. A to dlatego, że tak bardzo było jej mnie żal po tym, jak regulowano mi aparacik na zębach. Miałam go sobie wypić w samochodzie w drodze powrotnej do Gimnazjum Bloomville. Jaki rodzic pozwala dzieciakowi z pierwszej gimna- zjalnej zabrać ze sobą do szkoły super big gulp? Ta historia jest kolejnym dowodem na poparcie teorii, że moi rodzice nie mają pojęcia, co robią. Wielu ludzi ma podobne wrażenia odnośnie własnych rodziców, ale w
moim przypadku to najprawdziwsza prawda. Mama zabrała nas kiedyś na wycieczkę na targi wydawców książek do Nowego Jorku i moi rodzice cały ten weekend spędzili, na zmianę gubiąc się albo włażąc pod koła samochodów, spodziewając się, że one staną, bo ludzie w Bloomville zatrzymują samochód, jeśli akurat wchodzisz na jezdnię. W Nowym Jorku raczej nie. I nie byłoby żadnego problemu, gdyby chodziło tylko o moich rodziców i mnie. Ale byli z nami mój wówczas pięcioletni brat Pete i moja młodsza siostra Catie, która jeździła jeszcze w wózku spacerowym, i mój najmłodszy brat, Robbie, który był niemowlęciem i noszono go w snugli (Sara jeszcze się w ogóle nie urodziła). Więc to nie dotyczyło tylko moich rodziców i mnie. W grę wchodziły też małe dzieci! Mniej więcej za piątym razem, kiedy usiłowali wpakować się pod koła jadącego autobusu linii śródmiejskich, zrozumiałam, że moi rodzice są szaleni i w żadnych okolicznościach nie należy im ufać. A miałam zaledwie siedem lat. Diagnoza ta utrwaliła mi się na dobre, kiedy weszłam w okres dojrzewania, a rodzice zaczęli do mnie mówić takie rzeczy jak: „Posłuchaj, nigdy jeszcze nie byliśmy rodzicami dorastającej dziewczynki. Nie wiemy, czy robimy to dobrze. Ale staramy się tak, jak umiemy”. To nie jest coś, co chciałoby się usłyszeć od własnych rodziców w żadnych okolicznościach. Chciałoby się wiedzieć, że rodzice mają kontrolę nad sytuacją i wiedzą, co robią. Taa. Ale moi? Niekoniecznie. Najgorsze było lato między pierwszą a drugą gimnazjalną, kiedy wysłali mnie na dziewczęcy obóz skautowski. A ja chciałam zostać w domu i popracować w księgarni. Nie należę do zagorzałych miłośniczek natury, bo jestem istnym magnesem na komary i kleszcze. A potem było jeszcze gorzej, przekonałam się, że Lauren Moffat ma ze mną spać w jednym namiocie. Kiedy bardzo spokojnie i dorośle wyjaśniłam kierowniczce obozu, że nic z tego nie będzie z powodu szalonej nienawiści Lauren do mnie, a wszystko za sprawą tamtego super big gulp, kierowniczka obozu powiedziała bardzo serdecznie: „Och, jeszcze się przekonamy”, a mama przeprosiła za moje zachowanie, mówiąc, że miewam kłopoty z nawiązywaniem przyjaźni. - Zmienimy to - oświadczyła kierowniczka z wielką pewnością siebie. I kazała mi zostać w tym namiocie z Lauren. To potrwało dwa dni, podczas których niczego nie wzięłam do ust - za bardzo było mi wciąż niedobrze - ani nie poszłam do łazienki - bo za każdym razem, kiedy usiłowałam tam
wejść, Lauren albo któraś z jej kumpeli stawała przed drzwiami tego wychodka na świeżym powietrzu i syczała: - Hej... Tylko tam nie odwal jakiejś Amy. Wtedy kierowniczka przeniosła mnie do namiotu innych, podobnych do mnie wyrzutków, i skończyło się na tym, że na obozie bawiłam się całkiem nieźle. Najwyraźniej, biorąc pod uwagę wszystko powyższe - a nawet tu nie wspominam, że mama ma bardzo mizerne pojęcie o rachunkowości i księgowaniu, a jednak usiłuje prowadzić własny interes, a tata wyobraża sobie, że gdzieś tam na świecie istnieje ogromne zapotrzebowanie na jego jeszcze niewydaną serię książek o licealnym trenerze koszykówki z Indiany, który rozwiązuje zagadki kryminalne - moim rodzicom nie wolno ufać. Ani nie należy im mówić o żadnych szczegółach swojego osobistego życia, pomijając rzeczy zasadniczej wagi. - Nie, nie ma żadnych imprez, pani Landry. - Oto jak Jason odpowiedział na pytanie mojej mamy w kwestii naszych planów na wieczór. Uczę go, jak postępować z moimi rodzicami, bo babcia Jasona ma właśnie wyjść za mąż za mojego dziadka, co znaczy, że on będzie moim przyrodnim kuzynem ze strony matki. Czy jakoś tak. - Pojeździmy sobie po prostu po Main Street. Powiedział, jakby to było coś najzwyklejszego. Ale to wcale nie jest takie nic. Bo Jason to pierwszy z naszej trójki, który dorobił się własnego samochodu - oszczędzał przez całe lato, żeby odkupić od gosposi swojej babci jej bmw 2002tii z 1974 roku, i to był właśnie pierwszy sobotni wieczór, kiedy miał je do swojej dyspozycji. Będzie to także pierwszy sobotni wieczór w życiu Jasona, Becki i moim, którego nie spędzimy na Wzgórzu, leżąc na trawie i gapiąc się w gwiazdy, ani siedząc na murku pod Penguinem, to znaczy tam, gdzie wszyscy w naszym miasteczku - ci, którzy nie mają samochodów - siedzą w sobotnie wieczory i patrzą, jak bogate dzieciaki (te które na szesnaste urodziny podostawały samochody, a nie iBooki, jak reszta z nas) jeżdżą w tę i z powrotem wzdłuż Main Street, jakże oryginalnie nazwanej głównej drodze prowadzącej przez śródmieście Bloomville. Main Street zaczyna się przy parku Bloomville Creek - gdzie niemal zakończono już budowę obserwatorium dziadka - i biegnie prostą linią między wszystkimi sklepami dużych sieci, którym udało się wykosić z interesu miejscowe butiki odzieżowe (w taki sam sposób, w jaki zdaniem mojej mamy Super Sav - Mart i jego dział z potężnie przecenionymi książkami nas załatwi), aż do gmachu sądu. Gmach sądu - wielki budynek z piaskowca z białą wieżą, z której sterczy iglica z wiatrowskazem w kształcie ryby na szczycie, chociaż nikt nie ma
pojęcia, czemu ktoś wybrał rybę, skoro jesteśmy hrabstwem lądowym, bez dostępu do morza - gdzie wszyscy zawracają i kierują się w stronę parku Bloomville Creek w kolejnym okrążeniu. - Och! - Mama miała rozczarowaną minę. No i trudno jej się dziwić, prawda? Który rodzic chciałby usłyszeć, że jego córka spędzi ostatni sobotni wieczór letnich wakacji, jeżdżąc tam i z powrotem po głównej ulicy miasteczka? Ona z całą pewnością nie rozumie, czemu to jest o wiele lepsze niż siedzenie i patrzenie, jak inni ludzie to robią. Chociaż akurat dla mamy największą przyjemnością jest położyć dzieci spać i obejrzeć sobie Prawo i sprawiedliwość przy dużej misce lodów waniliowych z kawałkami chrupek. Więc to oczywiste, że jej osąd można kwestionować. - Ile jeszcze ci to zajmie, hm, Kręciołku? - zapytał Jason. Właśnie sięgałam do kasy, chcąc przeliczyć dzisiejszy utarg. Wiem, że jeśli nie będzie się równał albo nie przekroczy utargu z tego samego dnia sprzed roku, mama dostanie zawału. - Chciałabym, żeby mnie też ktoś nadał takie fajne przezwisko - napomknęła (niezbyt subtelnie) Becca i westchnęła. - Wybacz, Bex - rzekł Jason. - Nie posiadasz jakichś charakterystycznych cech, takich jak wielka szczęka czy pół hektara terenów rolniczych między jednym okiem a drugim, co by usprawiedliwiało nazwanie cię Szczękościskiem albo Okiem na Maroko. Tymczasem tu obecna Kręciołek... No, tylko na nią popatrz. Sześćdziesiąt siedem, sześćdziesiąt osiem, sześćdziesiąt dziewięć, siedemdziesiąt z drobnymi. - Ja przynajmniej mogę sobie włosy rozprostować - zauważyłam. - O twoim nosie tego się nie da powiedzieć, Jastrzębi Dziobie. - Amy! - zawołała moja mama, przerażona tym, że kpię sobie z długiego, nieco za dużego nosa, dominującego w twarzy Jasona. - Nic się nie stało, pani Landry - oświadczył Jason, udając, że głęboko wzdycha. - Wiem, że jestem odrażający. Moje panie, wszystkie powinnyście odwrócić oczy. Przewróciłam oczami, bo Jason jest bardzo daleki od odrażającego wyglądu, i wyciągnęłam szufladę z pieniędzmi z kasy, a potem poszłam na zaplecze, żeby zamknąć ją na noc w sejfie w biurze mojej mamy. Nie wspominałam jej, że utargowaliśmy sto dolarów mniej niż tego samego dnia w zeszłym roku. Na szczęście ona za bardzo zdenerwowała się, że tak podle potraktowałam Jasona, by o to zapytać. Jakby nie słyszała z dziewięć milionów razy, jak on się do mnie zwraca: „Kręciołku”. Bo uważa, że to „słodkie”.
Mama nigdy nie poznała Marka Finleya, więc najwyraźniej nie ma pojęcia, co znaczy prawdziwa słodycz. Po drodze na zaplecze zauważyłam, że pan Huff, jeden z naszych stałych klientów, zatonął w instrukcji napraw mustangów Chiltona. Jego troje pociech, którymi się opiekuje w weekendy, zajęło się demolowaniem kolejki elektrycznej, którą rozstawiliśmy dla dzieci do zabawy na czas zakupów rodziców. - Hej, maluchy - powiedziałam do małych Huffów, które waliły wagonikiem restauracyjnym w figurkę Arweny. - Musimy już zamykać. Przepraszam. Dzieci jęknęły. Ich tata najwyraźniej nie ma w domu tylu fajnych zabawek, ile my mamy tu, w księgarni. Pan Huff, zaskoczony, podniósł wzrok. - Naprawdę już czas zamykać? - spytał, zerkając na zegarek. - No proszę, coś takiego! - Ale Amy Landry odwaliłeś, tato - rzucił ze śmiechem ośmioletni Kevin Huff. A ja tylko stałam tam i gapiłam się na dzieciaka, który szczerzył do mnie zęby w uśmiechu. Widać było, że nie ma pojęcia, co właśnie powiedział. Ani przy kim to powiedział. Niemniej jednak cały problem w tym, że wcale mnie to nie obchodzi. Bo teraz mam Książkę. I ta Książka mnie uratuje.
Jeśli nie jesteś popularna, zastanów się nad możliwymi przyczynami Przyczyn może być wiele: • Czy cierpisz z powodu brzydkiego zapachu ciała? • Czy masz trądzik? Czy masz jakąś szczególnie dużą nadwagę (albo niedowagę)? • Może jesteś klasowym błaznem (cechuje cię niewłaściwe poczucie humoru)? Prawdopodobnie nie, ponieważ wszystkim powyższym dolegliwościom łatwo zaradzić za pomocą kosmetyków, diety i ćwiczeń fizycznych oraz samokontroli. Jeśli zatem odpowiedziałaś „nie” na te pytania, twój przypadek braku popularności ma poważniejsze podłoże. Ten brak popularności może być czymś, co sama na siebie sprowadziłaś. Załóżmy, że kiedyś zrobiłaś coś okropnego, i z tego powodu stałaś się osobą niepopularną. Co możesz w tej sprawie zrobić? Czy możesz to jakoś naprawić?
3 Nadal dwa dni do końca odliczania Sobota, 26 sierpnia, 10.20 wieczorem Nie wiem, czemu nie powiedziałam Jasonowi i Becce. To znaczy, o Książce. Nie wstydzę się tego - no dobra, przynajmniej nie za bardzo. I nie o to chodzi, że ją ukradłam, czy coś. Naprawdę spytałam babcię Jasona, czy mogę ją sobie wziąć tego dnia, kiedy znalazłam ją w tym starym pudle na poddaszu Hollenbachów. Robiliśmy tam porządki, żeby Jason mógł je sobie przerobić na prywatną garsonierę w stylu Grega Brady'ego, skrzyżowaną z domem z basenem w stylu Ryana Atwooda (co, biorąc pod uwagę, że jest jedynakiem, nie ma sensu. Pomijając to, że łatwiej było przerobić poddasze na jego nowy pokój niż zrywać tapetę w samochody wyścigowe ze ścian jego starego pokoju). I dobra, to nie tak, że wyciągnęłam Książkę i spytałam Kitty - panią Hollenbach, babcię Jasona, która prosiła, żebyśmy zwracali się do niej po imieniu, żeby nie myliło nam się z dragą panią Hollenbach, jej synową, Judy, matką Jasona - czy mogę sobie wziąć właśnie ją. Ja spytałam, czy mogę sobie zabrać to pudło, które zawierało Książkę i trochę jakichś starych ubrań oraz parę mocno rozerotyzowanych powieści z lat osiemdziesiątych - co mi kazało, muszę to przyznać, spojrzeć na Kitty całkiem inaczej. Okazało się, że bohaterka jednej z nich lubiła uprawiać seks „po turecku”, co w tej książce nie znaczyło: „nosząc na głowie fez”. Ale Kitty tylko przelotnie rzuciła okiem na zawartość pudła i powiedziała: - Och, oczywiście, kochanie. Chociaż nie wiem, na co ci się przydadzą te starocie. Gdyby tylko wiedziała. W każdym razie, nie powiedziałam im. I chyba już tego nie zrobię. Tylko by mnie wyśmiali. A ja chyba już bym tego nie zniosła. Dzięki Lauren Moffat od pięciu lat wytrzymuję to, że ludzie się ze mnie śmieją - ze mnie, nie ze mną. Chyba już mam tego dosyć. W każdym razie, okazuje się, że to jeżdżenie tam i z powrotem po Main Street wcale nie jest tak zabawne, jak siedzenie i gapienie się na ludzi, którzy jeżdżą tam i z powrotem po
Main Street i wyśmiewanie się z nich. W głowie mi się nie mieści, że przez całe lato marzyłam o tym, żeby być w środku takiego samochodu, a nie z zewnątrz obserwować ruch na Main Street. Skoro okazuje się, że o wiele fajniej siedzi się na murku. No bo z murku widać, jak Darlene Staggs otwiera drzwi po stronie pasażera samochodu chłopaka, z którym tego wieczoru akurat chodzi, i wymiotuje całą wzmocnioną lemoniadę Mike'a, którą wypiła tego popołudnia, opalając się nad jeziorem. Z murku słychać wiewiórczo piskliwy głosik Bebe Johnson, która wtóruje Ashlee Simpson lecącej z radia. Z murku widać Marka Finleya, który poprawia wsteczne lusterko, żeby się w nim przejrzeć i delikatnie roztrzepać swoją puszystą grzywkę. Z tylnego siedzenia nowego samochodu Jasona żadnej z tych rzeczy nie widać. A musiałam siedzieć na tylnym siedzeniu, bo Becca dostaje choroby lokomocyjnej, jeśli siedzi z tyłu. Więc siedziała z przodu, obok Jasona. Co oznaczało, że niewiele widziałam poza tyłem ich głów. Więc nic nie zobaczyłam, kiedy Jason powiedział: - Wow, widziałyście to? Alyssa Krueger właśnie się wywaliła na środku ulicy; usiłowała przebiec w espadrylach na platformie z suv - a Shane'a Mullena do jeepa Craiga Wrighta. - Podarła sobie spodnie? - spytałam z ożywieniem. Ale ani Jason, ani Becca nie byli w stanie potwierdzić informacji na temat rozdartych spodni. Gdybym siedziała na murku, całe zdarzenie obejrzałabym sobie dokładnie. Poza tym, chociaż rozumiem, że Jason jest podekscytowany tym swoim nowym samochodem, i tak dalej, uważam, że trochę z tym wszystkim przesadza. Teraz, kiedy zobaczy jakieś inne bmw, stosuje się do czegoś, co nazywa beemwicową etykietą. To oznacza, że pozwala tej drugiej beemwicy włączyć się do ruchu przed nim - a już zwłaszcza jeśli to jest bmw serii 7, królowa beemwic, albo kabriolet 645Ci. Co mnie się osobiście wydaje obraźliwe, bo właśnie takim jeździ Lauren Moffat, której ojciec jest właścicielem miejscowego salonu dealerskiego BMW. - O nie, to niemożliwe, żebyś to przed sekundą zrobił - jęknęłam, kiedy zobaczyłam, że Jason przepuszcza blondynkę w czerwonym kabriolecie na wysokości Hoosier Sweet Shoppe na placu. - Powiedz mi, że nie przepuściłeś przed chwilą Lauren Moffat. - To beemwicową etykieta - stwierdził Jason. - Co ci mam powiedzieć? Ona jeździ lepszym modelem. Muszę ją przepuścić. To taka moralna powinność. Czasami wydaje mi się, że Jason jest największym dziwadłem w hrabstwie Greene.
Większym nawet niż ja. Albo Becca. A to już coś, jeśli wziąć pod uwagę, że Becca większość swojego życia spędziła na wiejskiej farmie, praktycznie pozbawiona kontaktu z dzieciakami w swoim wieku, pomijając szkołę, gdzie nikt poza mną nie chciał z nią rozmawiać, bo nosiła kombinezon i przez całą piątą klasę codziennie zasypiała na wychowaniu obywatelskim. Ludzie zawsze próbowali ją budzić, ale ja im mówiłam: „Zostawcie ją! Widać, że potrzebuje małej drzemki”. Zawsze uważałam, że Becca musi mieć w domu bardzo nieciekawe układy, póki się nie przekonałam, że musiała wstawać codziennie o czwartej rano, żeby zdążyć na autobus do szkoły, bo mieszkała tak daleko za miastem. Trzeba było taktownych negocjacji, żeby zrezygnowała z zakładania do szkoły kombinezonu OshKosh B'Gosh. Ale problem spania w czasie lekcji rozwiązał się dopiero rok temu, kiedy rząd wykupił farmę jej rodzicom pod budowę nowej autostrady 1 - 69, a oni za te pieniądze kupili stary dom Snydersów niedaleko nas. Teraz, kiedy może sobie pospać do siódmej, Becca jest na lekcjach całkiem przytomna. Nawet na higienie, na której niekoniecznie trzeba być kompletnie dobudzonym. Nic dziwnego, że ta dwójka została moimi najbliższymi przyjaciółmi. To wcale nie znaczy, że ja nie czuję, że mam szczęście, skoro oni istnieją w moim życiu (no cóż, może pomijając Jasona skoro tak się jakoś ostatnio dziwnie zachowuje). Bo razem zdarzało nam się rewelacyjnie pośmiać. A te wieczory spędzone na leżeniu na plecach na Wzgórzu i wspólnym gapieniu się na niebo, które powoli różowiało, a potem robiło się fioletowe i wreszcie ciemnogranatowe. Kiedy jedna po drugiej pojawiały się jazdy, a my gadaliśmy o tym, co byśmy zrobili, gdyby jakiś gigantyczny meteor - jak te w roju Leonidów - spadł na nas z prędkością milionów kilometrów na godzinę (Becca: poprosiłabym Boga o wybaczenie za grzechy; Jason: pożegnałbym się z życiem; ja: wyniosłabym się stąd, gdzie pieprz rośnie). Mimo to Becki i Jasona nie da się nazwać normalnymi ludźmi. Bo żebyście tylko wiedzieli, czego oni słuchali, kiedy tak jeździliśmy samochodem Jasona: składanki, którą zebrał Jason z tego, co uważa za najlepszą muzykę lat siedemdziesiątych. Ponieważ jego samochód jest z tej epoki, uznał, że zwyczajnie wypada, żebyśmy słuchali piosenek, które były hitami tamtej dekady. Dzisiaj słuchaliśmy przebojów z jego ulubionego roku... 1977 - God Save the Queen Sex Pistols i ścieżki dźwiękowej z Gwiezdnych wojen - nowej nadziei, w wersji z kompletną sceną z kantyny. Poważnie. Nie ma to jak jeździć tam i z powrotem po Main Street przy dźwiękach kapeli składającej się z pozaziemskich istot. To wtedy, kiedy przystanęliśmy na światłach przed sklepem z zaopatrzeniem dla
artystów plastyków, zobaczyłam, że Mark Finley wyjeżdża zza rogu Main Street i Elm swoim purpurowo - białym jeepem z napędem na cztery koła i trąbi. A moje serce, jak zawsze kiedy widzę Marka Finleya, wykonało salto w tył w klatce piersiowej. Lauren, która była przed nami w swoim kabriolecie, wielce się ucieszyła, zatrąbiła i pomachała ręką. Ale nie do nas. Do Marka. Trochę ciężko mi było zauważyć, co zrobił Mark, bo Jason przesyłał w jego kierunku różne obsceniczne gesty... Spod deski rozdzielczej, żeby Mark ich czasem nie zauważył, bo w gruncie rzeczy człowiek raczej nie robi publicznie obscenicznych gestów w stronę rozgrywającego drużyny futbolowej, jeśli chce dotrwać pierwszego dnia swojej trzeciej licealnej. - Popatrz, Amy - rzekł Jason. - Tam jest twój chłopak. Na co Becca ryknęła śmiechem. Tyle że usiłowała trochę stłumić śmiech, żeby nie urazić moich uczuć. Więc w efekcie wyrwało jej się tylko takie stłumione parsknięcie. - Czy on już widział twoją nową szaleńczo kręconą fryzurę? - spytał Jason. - Założę się, że kiedy ją zobaczy, natychmiast zapomni o małej pannie Moffat i zainteresuje się twoim śniadankiem. Nic nie powiedziałam. Bo prawdę mówiąc, chociaż Jason nie ma pojęcia, o czym mówi, to się niedługo zdarzy. Mark Finley totalnie zda sobie sprawę z tego, że on i ja jesteśmy sobie przeznaczeni. Musi. W każdym razie, okazało się, że jeżdżenie w tę i z powrotem po Main Street to padaka. I nie tylko moim zdaniem. Mniej więcej po trzecim okrążeniu Jason się odezwał: - Czuję się jak debil. Ktoś ma ochotę na kawę? Ja nie miałam, ale wiedziałam, o co mu chodzi z tym czuciem się jak debil. Bo jeżdżenie w tę i z powrotem jakąś ulicą - nawet taką, po której jeżdżą w tę i z powrotem praktycznie wszyscy ludzie, których znasz - jest po prostu nudne. A zaletą Coffee Pot jest to, że jeśli uda ci się znaleźć miejsce na balkonie, na piętrze, to nadal możesz obserwować, co się dzieje na Main Street, bo Goffee Pot właśnie przy niej się znajduje. Tylko po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko murku, za którym fani gotyckiego rocka i radykaliści spod znaku festiwalu Burning Man zbierają się, żeby grać w footbaga w czerwonej poświacie papierosów aromatyzowanych goździkami. Kiedy tylko udało nam się zdobyć stolik na balkonie, Jason dał mi kuksańca łokciem i wskazał jakiś punkt za balustradą. - Alarm bojowy, Ken i Barbie na drugiej godzinie - zameldował.
Zerknęłam na dół i zobaczyłam Lauren Moffat i jej partnera, Marka Finleya, którzy kierowali się prosto do bankomatu tuż pod nami. Dla mnie to coś naprawdę zadziwiającego, że taki człowiek jak Mark Finley może chodzić z kimś tak wrednym jak Lauren Moffat. Bo Mark jest lubiany przez prawie wszystkich (z wyjątkiem Jasona, który żywi całkiem nieuzasadnioną pogardę dla niemal wszystkich poza swoim najlepszym kumplem, Stuckeyem, który jest prawdopodobnie jednym z najnudniejszych osobników rasy ludzkiej, Beccą i mną - jeśli się akurat nie kłócimy). Mark był wybierany na przewodniczącego samorządu swojego rocznika co rok od, hm, od zawsze, bo jest taki miły. A tymczasem Lauren... No cóż, ujmijmy to w ten sposób: Mark może lubić Lauren tylko ze względu na jej urodę. Dwoje tak przepięknych ludzi - bo Mark, oczywiście, jest nie tylko miły, jest też przystojny jak Brad Pitt - chyba w jakiś sposób musiało się ze sobą zejść. Nawet jeśli jedno z nich to pomiot szatana. A Mark i Lauren - oni zdecydowanie ze sobą chodzą. Mark obejmował Lauren ramieniem, a ona splotła palce z jego palcami. Totalnie się migdalili, nieświadomi faktu, że nad nimi mogą siedzieć jacyś ludzie, którzy niekoniecznie chcą być świadkami ich pocałunków. Chociaż najwyraźniej ja byłam jedyną osobą, dla której widok Marka całującego Lauren był jak rozgrzany do czerwoności pogrzebacz wbity w serce. Becca i Jason nie lubią obserwować, jak ludzie wsadzają sobie nawzajem języki w usta; uznali to za obrzydliwe. - Fuj! - Becca odwróciła wzrok. - Nic nie widzę - oświadczył Jason. - Oślepiło mnie to ich paskudne demonstracyjne okazywanie uczuć. Wyciągnęłam szyję, żeby zerknąć przez szczeliny balustrady. Ale ta dwójka znikła pod balkonem, bo Mark chciał skorzystać z bankomatu. Widziałam tylko fragment włosów Lauren. - Dlaczego oni muszą to robić? - spytał Jason. - Tak się publicznie obściskiwać? Czy oni usiłują na każdym kroku podkreślać, że znaleźli sobie partnera, kiedy reszta z nas takiego kogoś nie ma? Czy o to im chodzi? - Moim zdaniem oni nie robią tego celowo - stwierdziła Becca. - To jest i tak obrzydliwe, ale każde z nich nie może się drugiemu oprzeć. - Ja w to nie wierzę - powiedział Jason. - Według mnie oni to robią celowo, żeby reszta ludzi poczuła się źle, bo jeszcze nie znaleźliśmy sobie bratniej duszy. Jakby liceum było miejscem, gdzie człowiek chciałby takiej duszy szukać. - Ale co w tym złego, że ktoś znajdzie bratnią duszę w szkole? - spytała Becca. - A
może to twoja jedyna szansa znalezienia w życiu bratniej duszy. Jeśli ją zmarnujesz, tylko dlatego, że nie chcesz spotykać swojej bratniej duszy w liceum, możesz już nigdy jej nie spotkać i do końca życia snuć się po świecie samotny jak palec. - Ja nie wierzę, że człowiek ma tylko jedną bratnią duszę - stwierdził Jason. - Mamy wiele szans na spotkanie licznych bratnich dusz. Jasne, że można spotkać swoją bratnią duszę w liceum. Ale to nie znaczy, że jeśli ci się to nie uda, już nigdy nikogo nie spotkasz. Spotkasz, tylko że w dogodniejszej dla siebie porze. - A co jest takiego niedogodnego w spotkaniu bratniej duszy w liceum? - spytała Becca. - Pomyślmy... - powiedział Jason, drapiąc się po brodzie. - Na przykład... To, że jeszcze mieszkasz z rodzicami? Więc gdzie ty i twoja bratnia dusza macie się spotykać, żeby sobie, no wiesz, zrobić dobrze? Becca pomyślała chwilę i powiedziała: - W twoim samochodzie. - Widzisz, to jest G. P. - powiedział Jason. Tyle że on ten skrót rozwinął. - Co w tym romantycznego? Zapomnij o tym. - A więc twierdzisz, że w liceum człowiek nie powinien umawiać się na randki? - spytała Becca. - Bo nieromantycznie jest całować się w samochodzie? - Jasne, że można się umawiać na randki - odpowiedział Jason. - Chodzić do kina, łazić gdzieś razem, różne takie. Ale po prostu, no wiesz. Nie zakochiwać się. - Co? - Becca miała przerażoną minę. - W ogóle? - Nie w kimś, z kim chodzisz do szkoły - wyjaśnił Jason. - No bo, daj spokój. Nie chcesz chyba pluć w miskę, z której jadasz? Tylko że on nie powiedział „pluć”. - Uch! - sapnęła Becca. - Mówię poważnie - stwierdził Jason. - Jeśli spotykasz się z kimś ze szkoły, to co się dzieje, kiedy ze sobą zrywacie? I tak musisz co dzień natykać się na tego kogoś. Jak ci z tym będzie? Superniezręcznie. Komu to potrzebne? Szkoła jest już wystarczająco beznadziejna, nie musisz sobie jeszcze tego dowalać. - A więc mówisz... - Becca próbowała jakoś to sobie poukładać - że nigdy nie brałeś pod uwagę spotykania się... Nigdy się nie zadurzyłeś... W nikim ze szkoły? W nikim zupełnie? - Dokładnie - potwierdził Jason. - I nigdy nie zamierzam. Becca miała taką minę, jakby mu nie dowierzała, ale ja wiem, że on mówił prawdę.
Sama na sobie to odczułam, bo pamiętam, że w piątej klasie pewna niezbyt mądra nauczycielka posadziła nas w jednej ławce. Jason konsekwentnie mnie szczypał, kłuł i doku- czał mi, aż miałam już tego powyżej uszu. Kiedy poradziłam się dziadka, pytając, jak powinnam uporać się z tą sytuacją: czy mam też Jasona szczypać, czy na niego naskarżyć - dziadek powiedział: - Amy, kiedy chłopcy dokuczają dziewczynom, robią to zawsze dlatego, że trochę się w nich podkochują. Ale kiedy potem - niezbyt mądrze, teraz zdaję sobie z tego sprawę - powtórzyłam to Jasonowi (kiedy udawał, że rozsmarowuje na moim krześle gila z nosa), on się tak wściekł, że do końca roku się do mnie nie odezwał. Już nie było żadnych potyczek G.I. Joe kontra Barbie Speleolożka. Żadnych więcej rozgrywek w stratego. Żadnych wyścigów na rowerach ani indiańskich zapasów na nogi. Zamiast tego trzymał się z tym swoim głupim kumplem, Stuckeyem, a mnie została przyjaźń ze Śpiącą Królewną (vel Beccą). Nasze stosunki ociepliły się dopiero w pierwszej gimnazjalnej, zaraz po incydencie z super big gulp, kiedy kampania terroru rozpętana przeciwko mnie przez Lauren sięgnęła szczytu, a on nie mógł się nade mną nie litować, widząc, że siedzę sama w stołówce, i wreszcie znów zaczął jeść ze mną lunch. Jason nie wierzy w szkolne romanse. I już. - Bo w przeciwnym razie - ciągnął teraz przy kawiarnianym stoliku - będziecie jak ta para kretynów, tam pod nami. A przy okazji, Kręciołku? Czy mogę spytać, co ty właściwie wyprawiasz? Przestałam wytrząsać zawartość saszetek z cukrem za balustradę tarasu i z niewinną miną spojrzałam na Jasona. - Nic. - Ja widzę - powiedział Jason - że jednak coś robisz. Wygląda mi na to, że wysypujesz cukier na głowę Lauren Moffat. - Ćśśś... - szepnęłam. - Śnieg pada. Ale tylko na Lauren. - Wytrząsnęłam z saszetek jeszcze trochę cukru. - „Wesołych Świąt, panie Potter!” - zawołałam cicho w stronę Lauren, naśladując Jimmy'ego Stewarta, najlepiej jak umiem. - „Wesołych Świąt, panie inspektorze podatkowy!” Jason ryknął śmiechem i musiałam go uciszać, bo Becca zauważyła, że kończy mi się cukier, i szybko podsunęła mi jeszcze kilka saszetek. - Przestań się śmiać tak głośno - upomniałam Jasona. - Zepsujesz im tę piękną chwilę. - Wysypałam jeszcze trochę cukru za balustradę balkonu. - „Wesołych Świąt wszystkim i
wszystkim dobrej nocy!” - Hej! - dobiegł nas głos Lauren Moffat, wyraźnie poirytowany. - Co... Uch! Co ja mam we włosach? Wszyscy troje zanurkowaliśmy pod stolik, żeby Lauren nie mogła nas zobaczyć, gdyby spojrzała w górę. Mogłam ją dostrzec przez szpary między sztachetkami balustrady, ale ona mnie nie widziała. Potrząsała włosami. Becca, skulona po drugiej stronie stolika, musiała zatkać sobie usta rękoma, żeby nie chichotać głośno. Jason wyglądał, jakby za moment miał się zsikać w spodnie, tak bardzo starał się nie ryknąć śmiechem. - Co się stało, kochanie? - Mark wyszedł spod balkonu, wkładając portfel do tylnej kieszeni. - Mam coś we włosach, piasek czy co - powiedziała Lauren, nadal wytrząsając włosy. Ale widać było, że robi to niechętnie, bo bardzo starannie wyprostowała je prostownicą. Mark pochylił się bliżej i przyjrzał. - Wydaje mi się, że są w porządku - stwierdził. Co nas rozśmieszyło jeszcze bardziej, tak że w końcu łzy zaczęły nam płynąć z oczu. - Cóż - mruknęła Lauren, po raz ostatni wstrząsając te swoje idealnie proste włosy. - Pewnie masz rację. Dobra. Chodźmy. Dopiero kiedy skręcili za róg, w stronę Penguina, wreszcie wyleźliśmy spod stolika, histerycznie się zaśmiewając. - O mój Boże, widziałaś jej minę? - spytała Becca między jednym wybuchem śmiechu a drugim. - „Mam coś we włosach!” - To było fantastyczne, Kręciołku - oświadczył Jason, ocierając z oczu łzy śmiechu. - Twój najlepszy występ. Ale tu się mylił. To nawet w przybliżeniu nie był mój najlepszy występ. Ale skąd on miał to wiedzieć? - Podać wam to co zwykle, dzieciaki? - spytała Kirsten, nasza kelnerka, podchodząc, żeby wytrzeć stolik. Najwyraźniej zauważyła cały ten cukier, który mi się wysypał. Zazwyczaj, kiedy Kirsten nas obsługuje, Jason upuszcza swoją serwetkę, czy coś, i musi się schylić, żeby ją podnieść. Bo on do Kirsten czuje to samo, co ja do Marka: uważa ją za uosobienie doskonałości. I może zresztą nim jest. Kim jestem, żeby to osądzać? Kirsten, która pochodzi ze Szwecji, dorabia sobie do czesnego za studia napiwkami, które dostaje w Coffee Pot. A i tak stać ją na balejaż w kolorze blond, który jest tylko jednym z powodów, dla których Jason wieczór po wieczorze spędza, leżąc na Wzgórzu i komponując haiku na jej cześć. Szczególnie poetycko odnosi się do niej, kiedy Kirsten wkłada białą męską koszulę na
gołe ciało, zawiązując ją tuż pod biustem na węzeł. Osobiście uważam, że Kirsten jest miła i tak dalej, ale nie sądzę, żeby była wystarczająco dobra dla Jasona. Oczywiście, nigdy bym się jemu do tego nie przyznała. Ale zauważyłam, że ma naprawdę suchą skórę na łokciach. Totalnie powinna zainwestować w jakiś balsam nawilżający. Ale dzisiaj, z jakiegoś powodu, Jason wydawał się nie zauważać Kirsten. Był zajęty wypytywaniem, jak nam pójdzie w poniedziałek rano (ale nie o to, jak zamierzam zmienić strukturę towarzyską Liceum Bloomville za pomocą Książki jego babci - tego Jason i Becca nie wiedzą. Najwyraźniej). Dyskutowaliśmy o tym, o której musimy teraz wychodzić z domu, skoro Jason ma wreszcie samochód: - o cudownej ósmej rano, co nam pozwoli zdążyć na pierwszy dzwonek o ósmej dziesięć, a nie o uprzykrzonej siódmej trzydzieści, bo wtedy przyjeżdża szkolny autobus. - Wyobrażacie sobie ich miny, kiedy tam podjedziemy? - mówiła Becca, kiedy Kirsten podeszła z naszym zamówieniem. - To znaczy, na parking dla uczniów? - Zwłaszcza jeśli będziemy słuchać Andy'ego Gibba? - wytknęłam. - Ludzie na topie - odezwał się Jason - mogą mnie pocałować gdzieś. - Co to znaczy ludzie na topie? - spytała Kirsten. - No wiesz - zaczęła wyjaśniać Becca, dosypując sobie jeszcze trochę słodziku do bezkofeinowej kawy. Becca miewa problemy z nadwagą. Kiedy mieszkała na farmie, rodzice wszędzie ją wozili, bo w zasięgu pieszego spaceru wokół ich domu nic nie było. Teraz, kiedy mieszka w mieście, rodzice nadal wszędzie ją wożą, bo chcą się popisywać swoim nowym cadillakiem, którego też kupili z pieniędzy za 1 - 69. - Popularni ludzie. Kirsten się stropiła. - To wy nie jesteście popularni? To wywołało z naszej strony wybuch dzikiego śmiechu. I nie ma sprawy, bo w Coffee Pot możemy rozmawiać otwarcie o naszym braku popularności, bo jesteśmy jedynymi osobami z Liceum Bloomville, które tam chodzą. To takie trochę hippisiarskie miejsce, gdzie regularnie organizowane są wieczory poezji i gdzie trzymają różne gatunki herbat luzem w takich wielkich plastikowych słojach. A poza tym niewiele nastolatków w hrabstwie Greene pija kawę (nawet jeśli, jak w moim przypadku, jest to kawa pół na pół z mlekiem, mocno osłodzona), bo wolą lodowe koktajle Blizzerds (pisane przez „e”, żeby ich Dairy Queen nie zaskarżyło o naruszenie praw do marki) z Penguina. - Ale przecież wy jesteście tacy mili - powiedziała Kirsten, kiedy nasz śmiech ucichł. -
Nie rozumiem. U was w szkole najbardziej popularne nie są te dzieciaki, które są najsympatyczniejsze? Bo tak było u mnie w szkole, w Szwecji. Na te słowa łzy napłynęły mi do oczu. Nigdy w życiu nie słyszałam czegoś równie słodkiego. „U was w szkole najbardziej popularne nie są te dzieciaki, które są najsympatyczniejsze?” Szwecja musi być najfajniejszym miejscem pod słońcem do życia. Bo tu, na okrutnym Środkowym Zachodzie, popularność nijak się nie ma do tego, czy człowiek jest miły. Chyba że to dotyczy Marka Finleya, oczywiście. - Dajcie spokój. Żartujecie sobie z mnie. - Kirsten pokazała w uśmiechu krzywe górne kły, co do których Jason bywał szczególnie elokwentny w swoich haiku. - Jesteście popularni. Ja to wiem. To wtedy Jason przestał się śmiać na wystarczająco długą chwilę, żeby wykrztusić: - Zaraz, zaraz... Więc, Kirsten, chcesz mi powiedzieć, że nigdy nie słyszałaś o Amy Landry? Kirsten zamrugała, patrząc na mnie swoimi dużymi brązowy mi oczami. - Przecież to ty. Jesteś sławna, czy coś, Amy? - Czy coś - odpowiedziałam, zmieszana. No właśnie. Kirsten jest prawdopodobnie jedyną osobą w hrabstwie Greene, która o mnie nie słyszała. Jak to dobrze, że mogę liczyć na Jasona, że tę sytuację zmieni.