Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony228 514
  • Obserwuję250
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań145 773

Cabot Meg - Spadek

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
EBooki prywatne

Cabot Meg - Spadek.pdf

Ankiszon EBooki EBooki prywatne Cabot Meg
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 65 osób, 34 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 246 stron)

Patricia Cabot Spadek Prolog Londyn, maj 1832 Hrabia się spóźniał. To zupełnie nie było w jego stylu. Hrabia Denham słynął przecież z punktualności. Swój kupiony w Zurychu, dokładny co do sekundy złoty zegarek kieszonkowy, który - jak sądziła Emma - musiał kosztować majątek, nastawiał według niezawodnego zegara na opactwie Westminster. Poza tym James Marbury po podwieczorku zawsze wstępował do biblioteki, aby przejrzeć korespondencję. Gidzie więc się podziewał? Jego spóźnienie mogło oznaczać tylko jedno - ktoś zakłócił mu ustalony porządek dnia. Emma dobrze wiedziała, kto to mógł być tym razem. Penelope, która narzucała hrabiemu swoje towarzystwo tak często, jak tylko mogła, zwierzyła się Emmie przy śniadaniu, że przedstawi mu całą sprawę bez ogródek.

- Jeśli on nie myśli jeszcze o małżeństwie, to postaram się, żeby już dziś się nad tym zastanowił - stwierdziła, nie zwracając uwagi na rodziców zajętych jedzeniem jajek na szynce i cierpiących na migrenę po wypiciu zbyt dużej ilości szampana na balu u lady Ashforth. Emma nie miała wątpliwości, że Penelope potrafi skłonić do małżeństwa każdego mężczyznę. Kuzynka była piękną dziewczyną - miała kruczoczarne, proste jak u Indianki włosy i ciemne oczy. Emma zaś, uważana tylko za ładną, obdarzona była pospolitymi, niebieskimi oczami i kręconymi, jasnymi puklami. Poza tym Penelope była wysoka - miała ponad metr sześćdziesiąt wzrostu, a Emma była niższa od niej aż o dziesięć centymetrów. Filigranowa Emma, ze swoimi loczkami i błękitnymi oczami, wyglądała jak laleczka. Nic więc dziwnego, że traktowano ją jak dziecko. Ale teraz wszystko powinno się zmienić. Musi tylko przeprowadzić rozmowę z Jamesem. Nie potępiała kuzynki Penelope za narzucanie się hrabiemu. Doskonale ją rozumiała. James Marbury był najlepszą partią w Londynie - bardzo przystojny, niesłychanie bogaty i, na razie przynajmniej, unikający małżeńskich więzów. Ale to akurat nie potrwa już długo, pomyślała Emma. Jej kuzynka postanowiła zostać lady Denham, a żaden mężczyzna, nawet tak zatwardziały kawaler jak James, nie potrafi się oprzeć wdziękom Penelope van Court. Emma wolałaby jednak, aby wdzięki panny van Court przyniosły szybszy efekt. Obie zbyt pospiesznie opuściły bawialnię, a w dodatku tuż po wyjściu z niej hrabiego. Lady Denham i Stuart mogli uznać to za nietakt, ale Emma była pewna, że Stuart jej wybaczy, gdy się dowie, dlaczego tak postąpiła… i co osiągnęła. Wierzyła, że wszystko się uda. Usłyszała, jak otwierają się drzwi biblioteki. Zerwała się z kanapy, wygładzając niebieską spódnicę. Dziwne, że nie była zdenerwowana czekającą ją rozmową. Zresztą, nie miała się czego obawiać. Tyle tylko że zdradzając Jamesowi plany, działała wbrew intencjom Stuarta.

Emma uważała, że Stuart nie potrafi być obiektywny, jeśli chodzi o hrabiego. Twierdził on, że James, którego zresztą kochał, jest cynicznym utracjuszem. Hrabia Denham rzeczywiście wydawał ogromne kwoty na zakup koni czy na wytworne drobiazgi, na przykład szwajcarskie zegarki kieszonkowe. Niemniej jednak Emma sądziła, że James ma prawo wydawać swoje pieniądze, jak mu się podoba. Nie był przecież obojętny na potrzeby innych. Kiedy tylko poprosiła go o wsparcie organizacji charytatywnych, chętnie to czynił. Co prawda, zawsze trochę ponarzekał, ale robił to żartobliwie. Emma nigdy nic wychodziła z jego gabinetu z pustymi rękami. Nie można też powiedzieć, że nie był hojny dla krewnych. Matka Jamesa mieszkała w luksusowych warunkach w jego domu w Mayfair - ekskluzywnej dzielnicy Londynu. Kiedy zaś Stuart został sierotą, hrabia zajął się nim jak własnym brałem, mimo że byli tylko kuzynami. Również dzięki Jamesowi Stuart mógł ukończyć wymarzone seminarium duchowne. Biorąc to wszystko pod uwagę, Emma była zdania, iż to, co chciał zrobić Stuart, nie było stosowne. Okropnie zabolałoby Jamesa, nie mówiąc już o jego matce. A jak poczuliby się Penelope i jej rodzice, którzy byli stryjostwem Emmy? Przecież Emma tak wiele im zawdzięczała… O wiele lepszym rozwiązaniem jest otwarte postępowanie i nieukrywanie niczego przed rodziną. Emma wyjawi Jamesowi tajemnicę i udowodni Stuartowi, że szczerość popłaca. Gdy Stuart się dowie, z jaką radością hrabia przyjął nowinę, a co do tego nie miała najmniejszych wątpliwości, zrozumie wreszcie, że było to słuszne postępowanie. Kiedy jednak usłyszała ton głosu hrabiego, rozmawiającego z kimś w holu, nie była już tak bardzo pewna, czy wybrała dobry moment. - To jest bardzo interesujące, panno van Court - mówił James, nie ukrywając zniecierpliwienia. - Jednak teraz mam ważne sprawy do załatwienia, więc będzie mi pani musiała wybaczyć…

- Ale - Emma usłyszała głos Penelope - muszę koniecznie teraz z panem porozmawiać, milordzie. Gdybym tylko mogła… - Może innym razem, panno van Court - powiedział hrabia. Po chwili wszedł do biblioteki z wyrazem ulgi na przystojnej twarzy. Kiedy jednak zobaczył w swoim gabinecie Emmę, nie mógł ukryć zdziwienia. - Och, lord Denham… - zdenerwowana Emma zaciskała dłonie. - Bardzo przepraszam. Chciałam zamienić z panem kilka słów, ale nie jest to chyba odpowiedni moment… Bo też istotnie wszystko na to wskazywało. Emma była pewna, że biedna Penelope, której zaloty zostały tak stanowczo odrzucone, wypłakuje teraz oczy w schowku na bieliznę, gdzie obie, gdy były dziećmi, często się chowały, gdy bawiły z wizytą u lady Denham. Czy kuzynka zdoła dojść do siebie przed dzisiejszym balem u lorda i lady Chittenhouse? Tymczasem mogło się wydawać, że niespodziewana obecność Emmy w gabinecie nie sprawiła hrabiemu przykrości. Wykonał gest, jakby chciał strząsnąć z siebie jakieś niemiłe wspomnienie, i zwrócił się do niej z uśmiechem: - Na twoją wizytę, Emmo, zawsze jest odpowiedni moment. Czemu tym razem zawdzięczam tę przyjemność? Czy to ma być pomoc dla więźniarek w Newgate, czy znowu chodzi o bractwo misyjne? James usiadł za swym mahoniowym biurkiem i sięgał już po pióro, żeby polecić sekretarzowi wystawienie czeku, kiedy Emma zaprotestowała. - Tym razem nie o to chodzi. - Nie o to? Chyba nie wstąpiłaś do jakiegoś nowego stowarzyszenia, Emmo? Nie powinnaś pozwalać ludziom, aby wykorzystywali twoje dobre serce aż do tego stopnia. W końcu doprowadzą cię do ruiny.

- Nie przyszłam prosić o datki na dobroczynność, milordzie - powiedziała Emma. Nie było to takie łatwe, jak myślała. Coś ją ściskało za gardło. Z trudem przełknęła ślinę. Układając plany, nie pamiętała o oczach hrabiego, które zmieniały kolor: to były piwne, to złote, to ciemnozielone. Jednak bez względu na odcień, jego spojrzenie zawsze było bardzo przenikliwe. Emma straciła nagle całą pewność siebie. Stała przed nim z pochyloną głową i opuszczonymi rękami. Hrabia odłożył pióro i odchylił się w fotelu. - No dobrze, Emmo, co tym razem przeskrobałaś? - Ja? - pisnęła. To było okropne, że reagowała, jakby była małym dzieckiem. On nawet nie był jej prawnym opiekunem. To, że Regina van Court, która wychowywała Emmę, i lady Denham, matka Jamesa, były przyjaciółkami, wcale nie oznaczało, że stanowią rodzinę. Nie byli spokrewnieni, a przynajmniej jeszcze nie teraz. Emma była przekonana, że marzeniem obu dam było połączenie rodzin przez małżeństwo. Nie wiedziały nawet, że to wkrótce nastąpi. Tak się jednak złożyło, iż przed ołtarzem miał stanąć nie ten, o którym myślały. - Ja niczego nie zrobiłam - powiedziała szybko Emma. - Chciałam… porozmawiać o Stuarcie. - O Stuarcie? - James uniósł brwi. Los kuzyna nie był mu, oczywiście, obojętny. Dowiódł tego, opłacając mu studia i nie szczędząc pieniędzy na jego liczne akcje charytatywne. Nie musiało to jednak oznaczać, że powinien aprobować wszystkie jego poczynania. W gruncie rzeczy Stuart często doprowadzał go do rozpaczy. James nie był w stanie zrozumieć jego filozofii życiowej. Dobrze jest pomagać ubogim, tłumaczył mu, ale czy nie byłoby lepiej nauczyć ich, w jaki sposób sami mogą sobie pomóc? Stuart upierał się, że właśnie to czyni, wprowadzając ich na boże ścieżki. Hrabia był jednak przekonany, czego nie omieszkał

podkreślać w rozmowach z kuzynem, że nauczenie ubogich higieny i zyskownego rzemiosła odniosłoby dużo lepszy skutek. Trudno przemawiać do duszy ludziom, którzy mają pusty żołądek. - Jeśli ci chodzi o jego szalony pomysł - zaczął surowo James - żeby objąć stanowisko wikarego na tych dzikich wyspach, to możesz być pewna, Emmo, że nawet pod wpływem twoich próśb nie zmienię zdania. Nie po to wydałem masę pieniędzy na jego edukację w Oksfordzie, żeby marnował swoje zdolności na Szetlandach, wśród bezzębnych Szkotów. Zostanie wikarym w Londynie albo nawet pastorem w opactwie Denham, jeśli tylko wykaże się zdrowym rozsądkiem. A jeśli nie, no cóż, nie jestem w stanie go powstrzymać. Nie potrafiłbym go również wstrzymać, gdyby nawet chciał opuścić Kościół anglikański dla Kościoła prezbiteriańskiego. Jednak bardzo łatwo mogę mu to wszystko utrudnić, odmawiając finansowania jego poczynań. Zobaczymy, jak się poczuje, gdy będzie musiał utrzymać się z pensji wikarego. Zapewniam cię, że za kilka miesięcy będzie tu z powrotem. Emma była oburzona jego wypowiedzią, jednak nie pozwoliła sobie na żadną ripostę. To nie był dobry moment, żeby wdawać się w sprzeczkę z dobroczyńcą jej przyszłego męża. - Nie o to chodzi - odezwała się. - Chciałam tylko powiedzieć, że… Urwała, zastanawiając się, czy Stuart nie miał racji, ostrzegając ją przed rozmową z hrabią. James nie był zachwycony projektem wyjazdu na Szetlandy. Trudno było się spodziewać, żeby mile przyjął wiadomość, którą miała mu przekazać. Jednak z drugiej strony, hrabia Denham zawsze był dla niej dobry, począwszy od czasu, kiedy jako czteroletnia dziewczynka zamieszkała z rodziną van Courtów po śmierci swoich rodziców. Wydawało się jej także, że jest bardzo mądry i dorosły, kiedy juko czternastolatek tłumaczył jej, że nie należy głaskać pszczół. Odnosiła nawet wrażenie, że jest wyniosły, ale to akurat dodawało mu romantyzmu.

Właściwie to nie był aż tak wyniosły, jak myślała, a ostatnio był dla niej niesłychanie serdeczny. Na jej pierwszym balu, podczas którego zabłysła wśród innych debiutantek, James uznał ją za dorosłą osobę, mimo że cała rodzina nadal traktowała ją jak uczennicę. Potem na każdym balu była zapraszana przez niego do tańca. Kiedy Emma zaczęła już otwarcie okazywać uwielbienie dla starszego od niej o sześć lat Stuarta, hrabia nigdy się z niej nie wyśmiewał, chociaż nie był tą sytuacją zachwycony. Nie zabronił im widywać się ze sobą, a nawet mogło się wydawać, że bawi go fakt bałwochwalczego stosunku Emmy do jego kuzyna. Nie sądziła jednak, aby mógł przewidzieć, do czego ta tolerancja może doprowadzić. Mimo wszystko miała nadzieję, że James będzie zadowolony. Nawet była tego pewna. Stuart źle oceniał swojego kuzyna. Hrabia miał wielkie serce, tylko nie zawsze było to widoczne, jak na przykład teraz z biedną Penelope. - Stuart i ja… - Emma z trudem przełknęła ślinę. Już prawie powiedziała, o co chodzi, ale okazało się to o wiele trudniejsze, niż przewidywała. Zawsze uważała, że z hrabią łatwo się rozmawia, że nie był takim potworem, jakiego robił z niego Stuart. Gdyby taki był, czy płaciłby za studia kuzyna w seminarium duchownym, mimo że całą naukę Kościoła uważał za jedną wielką bzdurę? Mógłby przecież nalegać, żeby Stuart wybrał prawo. Ale tego nie zrobił. Nie, Stuart na pewno nie miał racji. James był gwałtowny w słowach, a umiarkowany w czynach. Ucieszy się z wiadomości, którą ona mu przekaże, ponieważ ich dwie rodziny zostaną wreszcie połączone. Lady Denham także będzie szczęśliwa, a przecież on zrobiłby wszystko dla matki. Poza jednym wyjątkiem - jeszcze się nie ożenił. Widocznie uważał, że ma na to czas. Jeśli będzie dłużej się zastanawiał, to może doczekać do czterdziestki, trzymając w dręczącej niepewności matki córek na wydaniu. - Stuart i ty co? - zapytał hrabia. Emma zauważyła, że jego oczy nabrały czujnego wyrazu.

- Stuart i ja - powiedziała pospiesznie, chcąc to jak naj¬zybciej z siebie wyrzucić - mamy zamiar wziąć ślub. Musi pan z nim porozmawiać, milordzie, bo jemu się wydaje, że pan się na to nie zgodzi i będziemy musieli po prostu uciec. Mówiłam mu, że na pewno nie będzie miał pan nic przeciwko temu, ale sam pan wie, jaki on jest uparty. Mam nadzieję, że zechce pan z nim porozmawiać. Tak bardzo zależy mi na tym, aby mieć prawdziwy ślub, na którym będzie pan i Penny, i stryjenka Regina, i pana matka… Czy mógłby pan przemówić Stuartowi do rozsądku, milordzie? Byłabym panu niesłychanie wdzięczna. Nareszcie. Udało się jej to wypowiedzieć i teraz już będzie; dobrze. James zajmie się tym, on zawsze umiał rozwiązywać problemy. Nie było takiej sprawy, z którą nie potrafiłby sobie poradzić. Kłopoty w szkole? Obecność Jamesa Marbury'ego likwidowała je natychmiast. Emma chciała wynająć salę na bal charytatywny, a właściciel piętrzył przeszkody - wystarczył jeden krótki list od hrabiego, sprawa była załatwiona. Zawsze można było na nim polegać. Na pewno trochę ponarzeka, ale w końcu sam się tym zajmie. Emma była tego pewna. Tak przecież było za każdym razem. Poczuła się o wiele lepiej. Dopóki nie przyjrzała się twarzy hrabiego. - Ślub?! - krzyknął James. Emma stwierdziła z przykrością, że jego głos nie brzmiał radośnie. - To nonsens. Chcecie wziąć ślub? Chyba nie mówisz poważnie, Emmo? - Przykro mi, milordzie - powiedziała lekko oburzona. - ale mówię najzupełniej poważnie. - Ale… jesteś na to zbyt młoda - oświadczył hrabia. - Jesteś jeszcze dzieckiem! - Nie jestem dzieckiem, milordzie! Właśnie skończyłam osiemnaście lat. Miesiąc temu był pan przecież na moim przyjęciu urodzinowym. - Osiemnaście? - powtórzył. To dziwne, pomyślała. Nigdy nic miał kłopotów z doborem odpowiednich słów. - Osiemnaście lat to o

wiele za mało na małżeństwo. Chcesz wyjść za Stuarta? Teraz? Czy twoi stryjostwo o tym wiedzą? Emma uniosła oczy w niebo. - Oczywiście, że nie. Nikt o tym nie wie. Powiedziałam tylko panu. Stuart chce zachować to w tajemnicy. Chce, żebyśmy uciekli. Chce też, żebym pojechała z nim do Szko… Głos zamarł jej w gardle, kiedy James zerwał się na równe nogi. Był tak wysoki, że Emma musiała zadzierać głowę, kiedy chciała spojrzeć mu w twarz. Teraz omal się go nie przestraszyła. Już przedtem widywała hrabiego zagniewanego. Zawsze się wściekał na powolną obsługę w restauracjach i na złe traktowanie koni, które uwielbiał. Tak wzburzonego Jamesa Emma jednak jeszcze nie widziała. Wyglądał… mogła to określić tylko w jeden sposób: miał mord w oczach. - Czy chcesz mi powiedzieć - powiedział sztucznie spokojnym głosem, nie mogąc jednak opanować drgania mięśnia w policzku - że mój kuzyn chce cię zabrać na Szetlandy? Emma już wiedziała, jak źle oceniła sytuację. Stuart miał całkowitą rację - sądząc po reakcji Jamesa na tę wiadomość - kiedy mówił, że ich ślub powinien odbyć się w tajemnicy. - Nie będzie nam tam źle - zapewniała hrabiego. - Jestem przekonana, że Stuart szybko znajdzie posadę pastora. Nie będzie długo wikarym… - Mówiłem mu - krzyknął James tak głośno, że aż się wzdrygnęła - że w ogóle nie powinien tracić czasu, pracując jako wikary! Tym cholernym wikarym mógł zostać w opactwie Denham. Powtarzałem mu to tysiąc razy. - No tak - wyjąkała Emma. - Zaręczam, że jest wdzięczny za tę propozycję. Jednak on bardzo chce jechać tam, i ja się zupełnie z nim zgadzam, gdzie naprawdę będzie mógł pomagać; ludziom

potrzebującym duchowego wsparcia. Obawiam się, że opactwo Denham nie spełnia tych warunków… - A więc on chce przyjąć stanowisko setki mil stąd, na wyspie pośrodku Morza Północnego? Stanowisko, które nie przyniesie mu żadnych dochodów, a najprawdopodobniej go zabije? Na pewno umrze tam z głodu albo od chorób. I jeszcze zamierza ciebie tam zabrać? Jego piwne oczy pociemniały. Emma bała się spojrzeć mu w twarz. Co ja narobiłam, pomyślała. Nie trzeba było o tym' mówić. Niestety, zbyt późno się o tym przekonała. Strach przed tym, co hrabia może zrobić, dodał jej sił. Już kiedyś widziała bójkę kuzynów - poszło o konia, którego Stuart, według Jamesa, zanadto zmęczył. To nie był ładny widok. Trzeba uniknąć podobnej sytuacji za wszelką cenę. Chciała zademonstrować mu oburzenie, ale w jej głosie zabrzmiała nuta rozpaczy. - Nie powinien pan na mnie krzyczeć, milordzie. Jesteśmy oboje dorosłymi ludźmi i odpowiadamy za swoje decyzje. Zwróciłam się do pana, mając nadzieję, że właśnie pan potrafi nas zrozumieć. Niestety, widzę teraz, że się omyliłam. - Nawet nie wiesz, jak bardzo się omyliłaś - zaśmiał się nieprzyjemnie James. - Jeśli myślisz, że pozwolę wam przeprowadzić ten idiotyczny plan… Emma wiedziała, że nie powinna się teraz odzywać, była jednak zbyt wzburzona. - Bardzo bym chciała zobaczyć, w jaki sposób nas pan powstrzyma - powiedziała wyniosłym tonem, potrząsając złotymi lokami. - Stuart i ja, w przeciwieństwie do pana, milordzie, nie potrafimy siedzieć bezczynnie, kiedy inni cierpią. Oboje chcemy nieść pomoc tym, którzy są w o wiele gorszej sytuacji niż my. Dlatego też zamierzamy pojechać na Szetlandy, aby wspierać naprawdę potrzebujących…

- Jedyną osobą, która naprawdę czegoś potrzebuje - powiedział złowrogo hrabia - jest mój kuzyn Stuart. Przydałoby mu wic porządne lanie. Emma gwałtownie złapała oddech. - Niech tylko pan się ośmieli go tknąć! - wykrzyknęła. - Jeśli pan to zrobi… jeśli pan to zrobi, to już nigdy w życiu się do pana nie odezwę! - To, Emmo - skwitował hrabia - nie będzie szczególnie dotkliwe. James ominął biurko, podszedł do drzwi i otworzył je gwałtownym ruchem. W holu głośno zawołał Stuarta. Emma pobiegła za hrabią. - Nie, milordzie - zawołała. - Proszę, nie… Ale było już za późno. Usłyszała tylko jakiś łomot i krzyk lady Denham. - Dobry Boże! - zapłakana Penelope wyszła ze schowka na bieliznę. - Czy to był lord Denham? Co ty mu powiedziałaś, Emmo? - Powiedziałam mu o wiele za dużo - poinformowała kuzynkę Emma. Pobiegła, aby ocalić, o ile się jej to uda, życie swojemu narzeczonemu. 1 Szetlandy, maj 1833

Emma van Court Chesterton miała zły dzień. Co prawda, nie był on gorszy niż którykolwiek inny, i to już prawie od roku. Zdarzały się, owszem, lepsze dni, ale niestety niezmiernie rzadko. Sama nie wiedziała, co takiego kiedyś w życiu zrobiła, by sprowadzić na siebie tak feralne pasmo wydarzeń. Zbierała przecież wszystkie półpensówki, które leżały na drodze, i nigdy nie przechodziła pod drabinami. Oczywiście, nie wierzyła w tak zwane szczęście. Nie była przesądna. Jednak dla pewności przybiła domowe pantofle Stuarta do Drzewa Życzeń. Niestety, Emma nie mogła wykorzystać swoich butów - nie miała zapasowych, ale Stuart niczego przecież już nie potrzebował. Jednak kiedy się obudziła następnego dnia, zorientowała się, że Drzewo… nie przyniosło jej szczęścia. Wyjrzała przez okno. Przebłyski światła na ołowianym niebie oznaczały, że minęła już przynajmniej godzina od świtu. Nie obudziło jej pianie koguta, który pewnie po raz kolejny uciekł. To była zła wróżba. Znowu się spóźni. Nie miała ochoty witać nowego dnia. Leżała jeszcze chwilę zastanawiając się, czy w ogóle warto wstawać. Dopiero popiskiwanie jej małej kundelki, którą przed tygodniem uratowali od śmierci, zmusiło ją do opuszczenia łóżka. Trzeba byłe wypuścić ją na dwór.

Szybko włożyła szlafrok i ranne pantofle, a suczka, która niewątpliwie była szczenna i bliska rozwiązania, skakała dokoła niej, radośnie machając ogonem. Kiedy Emma otworzyła drzwi chaty, zobaczyła, że wszystko przedstawia się jeszcze gorzej, niż sobie wyobrażała. Pada gęsty deszcz, wiał wiatr od morza, a podwórko tonęło w błocie. Po jesiennych i zimowych śnieżycach wiosenny deszcz sprawił jej przyjemność. Szybko sobie jednak przypomniała, że będzie musiała brnąć w strugach wody i przez kałuże aż do wioski, gdzie czekali na nią jej mali uczniowie. Ulewa zaskoczyła również małą współlokatorkę Emmy. Suczka dotknęła łapką błota, patrząc niepewnie na swoją nową panią, jakby pytając, czy rzeczywiście musi wychodzić na dwór. Emma, usłyszawszy ostrzegawcze warknięcie, zorientowała się, że to nie była tylko sprawa deszczu. Piesek czujni wypatrzył jakąś skuloną postać, stojącą bez ruchu pod okapem słomianego dachu. - Dobry Boże - szepnęła Emma, przyciskając dłoń do piersi. Serce biło jej mocno. Tego już za wiele, pomyślała. Nie mogła nawet wyjść wczesnym rankiem przed własną chatę w nocnej koszuli. I nie zdarzyło się to po raz pierwszy. Tak być nie może. Przymknęła oczy, odmawiając w duchu dziękczynną modlitwę, że przynajmniej zna tego intruza. - Ależ, panie MacEwan - powiedziała jeszcze z lekka ochrypłym głosem. - Co pan robi w takim deszczu przed moją chatą? Śmiertelnie mnie pan przestraszył! Skarcony przez nią olbrzym pochylił nisko głowę, a z ronda jego kapelusza zaczęły spływać strugi wody. MacEwan mieszkał nu sąsiedniej farmie ze swoją matką, miał prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu i rzeczywiście był ogromny. - Dzień dobry, pani Chesterton - powiedział. Był wyraźnie speszony. - Nie chciałem pani przestraszyć. Ja… przyniosłem tylko koguta.

Dopiero teraz Emma zauważyła, że Cletus MacEwan trzyma pod pachą chudego, przemokniętego ptaka. - Och! Czy on znowu dobrał się do pana kur, panie MacEwan? Tak mi przykro... - Chyba zapomniał, że już tam nie mieszka. - Cletus postawił koguta na ziemi. - Ale pewnie więcej nie przyjdzie. Nasz Charlie nieźle go podziobał. Dziwne, że nie słyszała pani odgłosów tej walki. - Niczego nie słyszałam i dlatego jestem już spóźniona - odrzekła Emma. - Jestem panu ogromnie wdzięczna, panie MacEwan, że mi go pan odniósł. - Teraz już na pewno będzie się trzymał domu. Nasz kogut nieźle go pogonił. Byłbym zapomniał. - Cletus wyciągnął nieśmiało zza pleców rękę z koszykiem, przykrytym ściereczką w biało-niebieską kratkę. - Moja mama właśnie je upiekła. Świeże bułeczki. Prosto z pieca. Emma wyjęła koszyk z jego spracowanych i zaczerwienionych z zimna rąk - nie włożył nawet rękawiczek. Cletus MacEwan zapomniał, że pogoda na Szetlandach ma niewiele wspólnego z normalnymi porami roku. W środku zimy było czasem tak ciepło jak w lecie, a w środku maja zimno jak w lutym. Właśnie tak było dzisiaj. - Och, panie MacEwan! - Emma starała się przekrzyczeć szum deszczu. - Bardzo dziękuję. Ale naprawdę nie powinien pan… To nie był zwrot grzecznościowy. Naprawdę wolałaby nie; otrzymywać tych podarunków. Lepsze jednak były bułeczki pani MacEwan od prezentu, który otrzymała od nich w zeszłymi tygodniu - zarżniętego świniaka. Ale i tak było już tego za wiele. Cletus MacEwan był najbardziej oddanym i najczęściej narzucającym swoją obecność wielbicielem Emmy. Miał również najmniej zdrowego rozsądku. - Zaniedbuje pan swoją pracę, przynosząc mi codziennie śniadanie - skarciła go delikatnie.

Cletus uśmiechnął się do niej ufnym uśmiechem dziecka Był rzeczywiście bardzo młodym chłopcem. O rok młodszy od Emmy, miał dopiero osiemnaście lat. - Moja mama mówi, że musimy dopilnować, żeby pani jadła jak trzeba - stwierdził. - Mówi, że okropnie pani schudła i niedługo całkiem zmarnieje… - Tak, tak - przerwała mu Emma. Już dość się nasłuchała ponurych przepowiedni pani MacEwan. Emma nie miała żadnych kłopotów ze zdrowiem, natomiast matka Cletusa bardzo lubiła opowiadać swoim przyjaciółkom, jak się stara, żeby odżywić tę "biedną wdowę Chesterton". Nie ulegało jednak wątpliwości, że nie robiła tego wyłącznie z sąsiedzkiej sympatii. Jeszcze inny powód skłania ją do tego działania. Stał on właśnie przed Emmą, trzęsąc się z zimna. Przeważnie Emma nie była zbyt wyrozumiała dla swoich licznych wielbicieli. Jednak tego dnia postanowiła zachować się inaczej. Może skłonił ją do tego widok spierzchniętych rąk Cletusa MacEwana. A może wspaniały zapach bułeczek jego matki. Tak czy inaczej, postanowiła zaprosić go do środka. - Może pan wejdzie, panie MacEwan - zaproponowała uprzejmie, odsuwając się od drzwi. Nie musiała go dłużej namawiać. Przecisnął się szybko przez niskie wejście do chaty. Jego potężna postać zdominowała niewielkie pomieszczenie. - Bardzo dziękuję za zaproszenie - powiedział, wzmacniając ulowa energicznym skinięciem głowy i tym samym rozpryskując wodę na czystą podłogę z desek. - Jeśli można, to chętnie napiłbym się z panią herbaty. Na twarzy Emmy ukazał się uśmiech, kiedy zobaczyła, że już się zabiera do rozpalania ognia w piecyku. Cletus MacEwan nie był zbyt bystry, za to szalenie użyteczny, szczególnie wtedy, kiedy trzeba było uczynić coś praktycznego, na przykład zabić kurczaka, czego Emma nie zrobiłaby za nic na świecie.

Jednak nawet taka umiejętność nie skłoniłaby Emmy do wyjścia za niego za mąż. Nie miała zresztą ochoty nikogo poślubiać. Właśnie to było przyczyną prawie wszystkich kłopotów, w które ostatnio popadała. Brązowa suczka, którą Emma poprzedniego wieczoru nazwała Uną, ponieważ takie imię nosiła bohaterka czytanej przez nią powieści, wróciła już do chaty, otrząsając się z deszczu. Emma poszła do sypialni, żeby uczesać swoje gęste, jasne loki, co wcale nie było łatwym zadaniem. Kiedy zwijała włosy w węzeł, przypadkiem wyjrzała przez okno. To, co zobaczyła, było naprawdę niezwykłe: karawan na grządkach jarzyn. Na ten widok omal nie połknęła trzymanych w ustach szpilek. W jej ogródku stał sfatygowany karawan - jedyny pojazd w tej wyspiarskiej wiosce, który miał dach - ciągnięty przez dwa wynędzniałe konie, które zaczęły już wykazywać zainteresowanie młodymi sadzonkami kapusty. Emma osłupiała. Co robi wiejski karawan w jej ogródku? Nie słyszała, żeby ktoś umarł w okolicy. Jej chata stał samotnie nad urwistym brzegiem morza, a najbliżsi sąsiedzi; Cletus MacEwan i jego matka, mieszkali w odległości półtora kilometra w dół zbocza. Właściciel karawanu, pan Murphy musiał więc przejeżdżać koło domu MacEwanów i dobrze wie| że nikt tam nie umarł. Ona z pewnością też nie była martwa. Od czasu śmierci jej męża, Stuarta, zdążyło upłynąć całe sześć miesięcy. Chociaż pan Murphy lubił sobie wypić, nie mógłby chyba zapomnieć, że już raz odbył ten kurs. Chyba że - na tę myśl przeniknął ją zimny dreszcz - Samuel Murphy przybył tu z innego powodu. Nie po to, żeby zabrać czyjeś ciało, tylko po to, żeby dołączyć do grona starających się o jej rękę mężczyzn - takich jak Cletus MacEwan, który wytrwale jej asystuje, od kiedy rozniosła się po wyspie sensacyjna wiadomość o otrzymanym przez nią spadku.

- Och, nie - powiedziała głośno Emma. Una pomachała ogonem, myśląc, że jej nowa pani mówi do niej. Tylko nie on Nie pan Murphy. Nie dość, że Cletus MacEwan każdego ranka stał przed je domem, to jeszcze za każdym razem, kiedy schodziła do wsi oblegał ją tłum zalotników, wszelkiego wieku i autoramentu. Wielu z nich było rybakami, którzy zabiegali o jej względy demonstrując udany połów. To wszystko jednak byłoby niczym w porównaniu z sytuacją, gdyby codziennie miał jeździć za nią czarny karawan. Nie mogła do tego dopuścić. Narzuciła na siebie gruby, wełniany szal, szybko wyszła z sypialni, kierując się wproś do wyjścia, nie spojrzawszy nawet na skulonego przy wesoło trzaskającym ogniu wielkoluda. Drzwi wejściowe jej chaty były podzielone - w holenderskie stylu - na cztery skrzydła. Można było otwierać tylko górne żeby móc korzystać z ożywczego powietrza morskiego, a dolne trzymać zamknięte przed zwierzętami, które czasem odwiedzały ci podwórko, mimo sporej odległości domu Emmy od innych farm. Otworzyła teraz górne skrzydła drzwi - za ścianą deszczu majaczył czarny karawan i siedzący na koźle mężczyzna, któremu widocznie nie przeszkadzała ulewa. Emma wzięła głęboki oddech. - Samuelu Murphy! - zawołała, usiłując przekrzyczeć szum deszczu. - Co pan wyprawia? Nie daruję panu, jeśli zniszczy pan moje warzywa! Usłyszała, że Cletus MacEwan nagle się poruszył. - Murphy! - wybuchnął. - A co on tu robi? Chociaż pan Murphy mógł nie dosłyszeć tego pytania, uchylił uprzejmie mokrego kapelusza. - Przywiozłem pani gościa, pani Chesterton! - zawołał. Dopiero teraz Emma zauważyła, że ktoś siedział we wnętrzu karawanu. Zrozumiałe, że ten widok ją zaskoczył. Nikt na Pares nie

jeździł tym wehikułem z własnej woli, chyba że złożono go do trumny, ale wtedy nie miał już nic do powiedzenia na ten temat. Jednak z drugiej strony, gdyby ktoś chciał ją odwiedzić w taką ulewę i nie przemoknąć przy tym do suchej nitki, musiałby skorzystać z jedynego krytego pojazdu, jaki był we wsi. Tym pojazdem był właśnie karawan Samuela Murphy'ego. - To MacCreigh. - Emma usłyszała, jak MacEwan zrywa się na nogi. Nisko zawieszone belki sufitu w chacie Emmy zmuszały olbrzyma do stałego pochylania głowy. W obawie o swoją porcelanę, którą trzymała w narożnym kredensie, a która zawsze niepokojąco brzęczała, kiedy Cletus poruszał się po kuchni, Emma wyciągnęła do niego obie ręce. - Panie MacEwan - uspokajała go. - Proszę usiąść. Nie ma powodu, żeby myśleć… Nie zdziwił jej chmurny wyraz twarzy Cletusa, a nawet to, że przerwał jej w pół zdania. Wiedziała, że nie żywi on w stosunku do MacCreigha przyjaznych uczuć. Lord MacCreigh odwiedził ją już kiedyś, może nawet dwa razy, nigdy jednak tak wczesnym rankiem. - To MacCreigh, mówię pani! - upierał się Cletus. Zastosował się jednak do jej prośby i nie ruszał z miejsca. - Jestem tego pewny. Za wielki elegant, żeby jak zwykły człowiek wsiąść na konia, kiedy pada deszcz. Musiał sobie wynająć karawan… Emma postanowiła uprzedzić bieg wypadków w nadziei, że zdoła uchronić swoją porcelanę. Przy pechu, jaki ją prześladował, nie mogła liczyć na żaden szczęśliwy przypadek. Wychyliła głowę na zewnątrz, tym razem kierując swoje okrzyki do siedzącego w karawanie pasażera. - Lordzie MacCreigh, dziwię się pana wizycie. Chyba wyraźnie dałam panu do zrozumienia, że moja odpowiedź… Nie zdążyła dokończyć zdania, bo drzwi pojazdu się otworzyły i wysiadł z niego wysoki mężczyzna, w obramowanej futrem pelerynie. Poruszał się dość sztywno, co nie dziwiło, zważywszy na to, że

wnętrze pojazdu Samuela Murphy'ego nie było zaprojektowane z myślą o wygodzie żyjących, tylko o bezpiecznym transporcie zmarłych. Emma zobaczyła, że jej gościem nie jest lord MacCreigh. Pomijając już fakt, że wbrew temu, co mówił Cletus, lord MacCreigh wcale nie był takim dandysem, żeby z powodu deszczu posuwać się do wynajmowania karawanu, gdyż był dobrym jeźdźcem i nigdy nie zwracał uwagi na kaprysy pogody - to ten mężczyzna zupełnie nie był podobny do jej najbardziej nieustępliwego wielbiciela. Miał ciemne włosy, a Geoffrey Bain, baron MacCreigh - rude; był gładko ogolony, a Geoffrey Bain nosił wąsy. Mężczyzna ten miał na sobie beżowe bryczesy i zieloną jedwabną kamizelkę, a Geoffrey Bain już od kilku miesięcy, czyli od czasu, kiedy opuściła go narzeczona, ubierał się wyłącznie na czarno. Ci dwaj mężczyźni byli jedynie podobnego wzrostu - powyżej metra osiemdziesięciu, i w podobnym wieku - około trzydziestki. Poza tym całkowicie się różnili. To był jakiś obcy mężczyzna, co było tym dziwniejsze, że obcy nigdy się nie pojawiali na Faires. A już na pewno nie przychodzili do niej z wizytą. To musi być jakaś pomyłka, pomyślała Emma. Tak, to na pewno pomyłka. Jeśli wiadomość o otrzymanym przez nią spadku nie przedostała się poza wyspę - modliła się żarliwie, by do tego nie doszło - nie było najmniejszego powodu, żeby miał ją odwiedzać jakiś obcy mężczyzna. Przybysz był już blisko chaty i mogła mu się lepiej przyjrzeć. Serce jej zamarło. Już wiedziała, że ten dzień może być najgorszym dniem jej życia. To nie był obcy mężczyzna.

2 - Och, Boże - szepnęła Emma, zaciskając kurczowo dłonie na dolnym skrzydle swoich drzwi. Gdy nieznajomy podszedł bliżej, natychmiast go poznała. Był niezwykle podobny do jej niedawno zmarłego męża błyszczące piwne oczy, ciemne włosy, trochę dłuższe, niż to było modne, przynajmniej wtedy, kiedy Emma była po raz ostatni w Londynie, wysokie czoło, dołek w brodzie, zdecydowany zarys szczęki - to wszystko, co według obiegowej opinii charakteryzowało bardzo przystojnego mężczyznę. Różnili się tylko tym, że James był o głowę wyższy o Stuarta i miał o wiele szersze ramiona, ale za to Stuart by obdarzony większą siłą ducha. Przynajmniej Emma zawsze ta uważała. - Och, mój Boże - powtórzyła, czując, że ma sucho w ustach. Emma usłyszała brzęk porcelany, co świadczyło o tym, że Cletus ruszył w kierunku drzwi. - Już po nim - stwierdził. - Czy to baron, czy nie baron. Emma zorientowała się poniewczasie, że odezwała się zbyt głośno. Co prawda, nie miałaby nic przeciwko temu, żeby młody sąsiad sprawił Jamesowi Marbury'emu porządne lanie, Jednak trudno by jej było wytłumaczyć lokalnym władzom sprawę zabójstwa lorda w jej własnej chacie. Nie chciała przecież, żeby nękała ją później myśl o jeszcze jednym martwym k«.. Szybko się odwróciła, wyciągając ręce przed siebie, żeby powstrzymać Cletusa, który już zmierzał do drzwi, ale miała w tej sytuacji takie same szanse jak przy poskramianiu szalejącego byka. Mimo wszystko Emma zmobilizowała wszystkie siły. - Nie, nie, panie MacEwan - powiedziała szybko, nie ruszając się z miejsca. - To nie jest lord MacCreigh. To wcale nie on.

- Nie on? - Cletus ściągnął brwi. Był przekonany, że ona chce go zmylić. - Jeśli to nie MacCreigh, to w takim razie kto? - Nikt - powiedziała. - Dla pana jest on nikim. Dobry Boże, jaki on był silny! Omal jej nie przewrócił. Cleus MacEwan był dżentelmenem i nie ośmieliłby się jej dotknąć bez przyzwolenia, jednak teraz, widząc w nadchodzącym mężczyźnie swojego rywala, chwycił ją za ramiona, usiłując usunąć z drogi. Emma zaparła się jeszcze bardziej, Cletus nie mógł użyć całej swojej siły, żeby nie zrobić jej krzywdy. - Ależ, panie MacEwan - protestowała Emma. Ręce jej drżały z wysiłku, musiała jednak zrobić wszystko, żeby go powstrzymać; mógł przecież zabić hrabiego, kiedy ten tylko przekroczy próg. - Czy nie powinien pan już iść do domu? Matka na pewno potrzebuje pana pomocy… Nagle usłyszała głęboki męski głos, niższy, niż zapamiętała. Basowy głos, którego rozkazów nie można było nie usłuchać. Wprawiał w równie silne drganie deski podłogi jak wielkie stopy Cletusa MacEwana. - Co to ma znaczyć? - zagrzmiał James Marbury. Emma podniosła głowę. Przez spadające jej na oczy loki dojrzała hrabiego Denham, który stał za jej drzwiami, z wyrazem zdumienia na twarzy. Cicho jęknęła i znowu pochyliła głowę starając się ze wszystkich sił zatrzymać Cletusa w miejscu. Una zajadle szczekała na obu mężczyzn. Zanim Emma zdołała się zorientować, co się dzieje, została uwolniona z uchwytu Cletusa MacEwana i posadzona n drewnianej ławie. Jeszcze przed chwilą usiłowała powstrzymać olbrzyma przed zabójstwem krewnego jej męża. A Cletus MacEwan, czterokrotny mistrz Faires w rzucie polanem, najsilniejszy mężczyzn na wyspie, po otrzymaniu ciosu w twarz chwiał się na nogach i coraz bardziej przechylał… Na kredens Emmy.

- Nie! - Emma zerwała się na równe nogi i rzuciła do przodu w momencie, kiedy hrabia Denham szykował się do zadania kolejnego ciosu. Zatrzymał rękę, żeby przesłać jej czarujący uśmiech i obdarzyć ją ciepłym spojrzeniem swoich piwnych oczu. - Bądź spokojna, Emmo - powiedział uprzejmie. - Postaram się nauczyć tego nachalnego młodego człowieka, żeby trzymał ręce przy sobie. - Ale… Było już za późno. Oszołomiony pierwszym uderzenie Cletus nie zauważył, że zbliża się kolejny cios. Emma patrzy ze zgrozą, jak pod ciężarem jego ciała rozpada się jej kredens. Porcelanowe naczynia przesunęły się na półce, zachwiały i powoli - a przynajmniej tak się wydawało Emmie - zaczęły spadać na nieszczęsnego farmera. Najpierw pospadały talerze do zupy, po nich pojemniki i soli i pieprzu, potem płaskie talerze, a wreszcie posypały i filiżanki i spodeczki. Emma mogłaby przysiąc, że dewastacja jej kredensu trwała długie godziny, ale to były przecież sekundy. W innym wypadku hrabiemu udałoby się ocalić coś więcej niż tylko jedną filiżankę, chwytając ją, zanim sięgnęła podłogi, na której wśród potłuczonych skorup serwisu Emmy leżał nieruchomo Cletus MacEwan. Kiedy roztrzaskała się obok niego ostatnia sztuka, oszołomiony Cletus uniósł się na łokciach. - Co się stało? - spytał, strzepując z koszuli szczątki porcelany. Emma patrzyła na pobojowisko. Na podłodze leżała w kawałkach zastawa na osiem osób z cienkiej, białej porcelany, zdobionej na krawędziach girlandami ręcznie malowanych różyczek. Poza trzymaną przez hrabiego filiżanką nic z niej nie zostało. Una usiadła u stóp Emmy, spoglądając z niechęcią na obu mężczyzn. Hrabia Denham przerwał milczenie. Obrócił filiżankę i uniósł ze zdziwienia brwi, kiedy zobaczył nazwę firmy. - Limoges - przeczytał głośno. - Ładna robota.

To wystarczyło. Jedna zwykła uwaga. I wtedy Emma straciła panowanie nad sobą. To było dokładnie w jego stylu. Typowe w wstępowanie Jamesa Marbury'ego, dziewiątego hrabiego Denham - zniszczyć jedyną rzecz, jaka przedstawiała dla niej wartość, jak to już zrobił rok temu. Podeszła do niego i wyrwała mu filiżankę z ręki. - Tak! - wrzasnęła. - To była ładna robota, prawda? - Wydzierała się, ile sił w płucach. - Dopóki pan tu nie wtargnął i nie roztrzaskał wszystkiego na kawałki! Hrabia gwałtownie zamrugał. Emma miała wrażenie, że był zdumiony jej wybuchem gniewu, ale była tak wściekła, że nic jej nie obchodziło. - Wtargnąłem tu? - powtórzył urażony. - Przepraszam cię, Emmo, ale kiedy podszedłem do twoich drzwi, wydawało mi się, że padłaś ofiarą napaści. Musisz mi wybaczyć, że zachowałem się jak dżentelmen i usiłowałem cię chronić! - To ja usiłowałam pana chronić, tępy dżentelmenie! - Emma obrzuciła hrabiego wzburzonym spojrzeniem. - On chciał napaść na pana, a nie na mnie. - Na mnie? - James uniósł brwi i rzucił okiem na Cletusa, który metodycznie usuwał odłamki porcelany z rękawa swoje kurtki, krzywiąc się, kiedy wbijały się w jego popękane dłonie. - Dlaczego chciałeś mnie zaatakować? - zagrzmiał hrabia. - Ja cię nawet nie znam. Zdumiony Cletus podniósł wzrok. - Ccco?- wyjąkał. Nie przyszedł jeszcze do siebie po otrzymanych ciosach, potrząsał głową, jakby chciał wytrzepać wodę z uszu. - Ja… ja nie wiedziałem, że to pan. Myślałeś że to lord MacCreigh. - Lord MacCreigh? - James zwrócił się teraz do wdowy p swoim kuzynie. - Co to za MacCreigh?

Emma potrząsnęła tylko głową, wpatrując się ponurym wzrokiem w rozsypane po podłodze skorupy. - Ten serwis był naszym prezentem ślubnym - wyznała ze smutkiem. - Jedynym prezentem ślubnym, jaki otrzymaliśmy ze Stuartem, chciałabym dodać. A teraz jest rozbity, przez pana tępotę… - Tępotę! - przerwał jej hrabia. - Posłuchaj, Emmo… Chociaż Emma nie należna do osób, które płaczą po utracie porcelany, jednak tym razem zaszkliły się jej oczy, kiedy spojrzała na trzymaną w ręku filiżankę. Wyraźnie pamiętała dzień, kiedy przywieziono ten serwis w drewnianej skrzyw z napisem: Limoges, France i swoją radość przy odpakowywaniu każdej delikatnej, pięknej sztuki. Oczywiście, Stuart złajał ją za to. Nigdy nie przywiązywał wagi do rzeczy. To również był powód, dla którego Emma się w nim zakochała, jedna z cech, która stawiała go ponad wszystkimi mężczyznami, jakich znała. Stuart żył tylko duchem. Emma nie spotkała nikogo, kto tak by się troszczył o biednych i postępował według nakazów Boga, jak Stuart. Starała się go naśladować, przedkładać sprawy ducha nad materialne… Jednak jej usiłowania nie zostały uwieńczone sukcesem, zawiodła również w wielu innych sprawach, kiedy chodziło o Stuarta. Serwis z Limoges był tego najlepszym przykładem. Emma uwielbiała podnosić swoje nowe talerze ku niebu, żeby mogło przeświecać przez nie słońce. To było, według niej, magiczne zjawisko. Kiedy Stuart zaczynał jej tłumaczyć, w jaki sposób uzyskuje się przezroczystość porcelany, zatykała uszy - naturalnie, kiedy tego nie widział - i wolała wierzyć w magiczne zjawiska. Tyle że teraz James Marbury pozbawił ją nawet i tej magii. - Powiedz mi, Emmo, jaką nazwę nosi ten wzór - odezwał się hrabia Denham - a ja dopilnuję, żebyś dostała taki sam serwis. Emma była zła na siebie za to, że tak bardzo przejęła się utratą jakichś głupich talerzy, a jeszcze bardziej za to, że ujawniła tę słabość przed Jamesem, człowiekiem, do którego, jak sobie dopiero teraz

przypomniała, przysięgła nie odzywać się do końca życia. Otarła kąciki oczu koronką przy rękawie. - Proszę się tym nie martwić - powiedziała. - To nie ma znaczenia. - To ma znaczenie - upierał się James. - Gdybyś tylko… - Nie, nie ma o czym mówić. - Emma podniosła na niego oczy, w których nie było już śladu łez. - Co pan tu robi? Myślałam… Przerwał jej jęk Cletusa, który już zdołał oczyścić swoje ubranie ze szczątków porcelany i usiłował wstać. Emma postawiła ocalałą filiżankę na gzymsie kominka i podeszła, żeby mu pomóc. - Nic się panu nie stało, panie MacEwan? - spytała. - Nie zrobił panu krzywdy? - Nie, nie - odrzekł Cletus, którego duma najbardziej w tym wszystkim ucierpiała. Odwrócił się, patrząc zdziwiony na rumowisko, gdzie stał przedtem kredens Emmy. - Pani Chesterton! - wykrzyknął. - Czy ja to zrobiłem? - Wcale nie. On to zrobił. - Emma rzuciła Jamesowi jadowite spojrzenie, które uszło uwagi Cletusa, wpatrzonego w pobojowisko. - A niech to - szepnął. - Zrobię pani nowy kredens, pani Chesterton, obiecuję. Lepszy niż ten stary, przysięgam. - Dziękuję panu, panie MacEwan. - Emma podniosła jego kapelusz z podłogi, otrzepała go z kurzu i dała mu do ręki. A teraz powinien już pan pójść. Cletus wziął kapelusz, ale jej nie podziękował. Wpatrywał się złowrogim wzrokiem w hrabiego. - A co z nim? - zapytał obcesowo. - Co z nim, panie MacEwan? - powtórzyła Emma, krzyżują ręce na piersi. - No dobra. - Cletus MacEwan zaszurał swoimi ogromnymi stopami. - To w takim razie kim on jest?