Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony228 514
  • Obserwuję250
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań145 773

Całodobowa księgarnia pana Penumbry

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
EBooki prywatne

Całodobowa księgarnia pana Penumbry.pdf

Ankiszon EBooki EBooki prywatne Robin Sloan
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 16 osób, 10 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 148 stron)

O książce Książki, nowe technologie i łamanie szyfrów Sekrety,​ przyjaźń i… zaskakująca miłość Prawdziwa literacka przygoda Wszystko kręci się wokół tajemniczej Całodobowej Księgarni Pana Penumbry w San Francisco, do której przychodzą dziwni ludzie o nietypowych zainteresowaniach. Jest ich zaledwie kilkoro, nigdy niczego nie kupują, wertują tylko wielkie tomy ukryte w kącie sklepu. A właściciel tego spokojnego, zakurzonego imperium książek – wysoki i chudy jak drabiny w jego sklepie – jest najbardziej dziwaczny z nich wszystkich… Prawdziwa literacka przygoda www.robinsloan.com

Dla Betty, Ann i Jima

KSIĘGARNIA

ZATRUDNIMY PRACOWNIKA Zagubiony w mroku regałów, omal nie spadam z drabiny. Jestem dokładnie w połowie wysokości. Daleko w dole została podłoga księgarni, powierzchnia planety, którą opuściłem. Nade mną wznoszą się wierzchołki regałów, okryte ciemnością – ciasno ustawione książki nie przepuszczają światła. Powietrze wydaje się rzadsze. Chyba widzę nietoperza. Trzymam się ze wszystkich sił, jedna ręka na drabinie, druga zaciśnięta na krawędzi półki, aż palce bieleją. Przesuwam wzrokiem nad kłykciami, sprawdzam grzbiety… i tam ją dostrzegam. Książkę, której szukam. Ale pozwólcie, że zacznę od początku. Nazywam się Clay Jannon i w czasach, kiedy zaczyna się ta historia, rzadko dotykałem papieru. Siadywałem przy kuchennym stole i zaczynałem przeglądać na swoim laptopie ogłoszenia o pracy, ale potem migała zakładka przeglądarki i rozpraszała mnie, więc klikałem na link do długiego artykułu prasowego o genetycznie modyfikowanych winogronach. Właściwie za długiego, więc dodawałem go do listy lektur. Później otwierałem kolejny link do recenzji książki. Recenzję też dodawałem do listy lektur. Następnie ściągałem pierwszy rozdział tej książki – trzeciego tomu z serii o policjantach wampirach. Zapomniawszy o ogłoszeniach dotyczących pracy, wracałem do pokoju, stawiałem sobie laptopa na brzuchu i czytałem przez cały dzień. Miałem mnóstwo wolnego czasu. Byłem bezrobotny – skutek kurczenia się wielkich sieci żywieniowych w Ameryce na początku XXI wieku, prowadzącego do bankructwa barów hamburgerowych i upadku imperiów sushi. Straciłem posadę w korporacyjnej centrali NewBagel, zlokalizowanej wcale nie w Nowym Jorku czy innym miejscu z tradycjami w wyrobie bajgli, tylko tutaj, w San Francisco. Firma była bardzo młoda i bardzo mała. Założyło ją dwoje eksgooglerów, którzy napisali oprogramowanie do projektowania i wypieku platonicznego bajgla: gładka, chrupiąca skórka, miękki, ciastowaty środek, całość jako idealne kółeczko. To była moja pierwsza posada po szkole plastycznej i zacząłem jako designer, opracowywałem materiały marketingowe do opisu i promocji tych smacznych torusów: menu, kupony, wykresy, plakaty na okna wystawowe i raz całkowity wystrój straganu na festyn wypieków. Miałem dużo roboty. Najpierw jeden z eksgooglerów poprosił mnie, żebym spróbował przerobić logo firmy. To były wielkie, skaczące, tęczowe litery w bladobrązowym kręgu: wyglądało jak prosto z MS Paint. Zmieniłem krój czcionki na bardziej nowoczesny, z ostrymi czarnymi szeryfami, co według mnie powinno się kojarzyć z wężykami i sztyletami hebrajskich liter. To dodało nieco powagi firmie NewBagel, a mnie przyniosło nagrodę oddziału AIGA1 w San Francisco. Potem, kiedy wspomniałem drugiej eksgooglerce, że znam się na programowaniu (trochę), przekazała mi prowadzenie strony internetowej. Więc stronę też przerobiłem, a następnie zebrałem mały budżet marketingowy na wyszukiwanie takich słów, jak „bajgel”, „śniadanie” i „topologia”. Byłem również głosem @NewBagel na Twitterze i przyciągnąłem kilkuset obserwujących dzięki mieszance śniadaniowych ploteczek i internetowych kuponów. To nie był żaden następny wspaniały etap ludzkiej ewolucji, ale czegoś się uczyłem. Szedłem w górę. Potem jednak ekonomia poleciała w dół na łeb na szyję i okazało się, że w czasach recesji ludzie wolą staroświeckie, pękate, podłużne bajgle, nie gładkie jak obce statki kosmiczne, nawet gdyby je posypać precyzyjnie zmieloną solą kamienną. Eksgooglerzy przywykli do sukcesów i nie odpuszczali tak łatwo. Szybko zmienili nazwę na Starojerozolimską Wytwórnię Bajgli i całkowicie zarzucili algorytm, toteż bajgle zaczęły wychodzić nierówne i przypalone. Zażądali, żebym nadał witrynie staroświecki wygląd, co legło ciężarem na mojej duszy i nie przysporzyło mi żadnych nagród AIGA. Budżet marketingowy kurczył się, aż całkiem zniknął. Miałem coraz mniej roboty. Niczego się nie uczyłem, a moje notowania przestały rosnąć.

W końcu eksgooglerzy rzucili ręcznik na ring i wyjechali do Kostaryki. Piece wygasły, witryna internetowa pociemniała. Nie dostałem odprawy, ale zatrzymałem firmowego MacBooka i konto na Twitterze. Tak więc po niecałym roku pracy stałem się bezrobotny. Okazało się, że kryzys dotknął nie tylko sieci żywieniowe. Ludzie mieszkali w motelach i miasteczkach namiotowych. Sytuacja ekonomiczna nagle zaczęła przypominać zabawę w muzyczne krzesła i czułem, że muszę złapać jakieś miejsce, jakiekolwiek, możliwie najszybciej. Ten scenariusz nie napawał optymizmem, zważywszy na konkurencję. Miałem znajomych, grafików jak ja, którzy już zaprojektowali światowej sławy witryny internetowe albo zaawansowane interfejsy dotykowych ekranów, a nie zwykłe logo początkującej wytwórni bajgli. Miałem przyjaciół, którzy pracowali w Apple. Mój najlepszy kumpel Neel prowadził własną firmę. Jeszcze rok w NewBagel i nabrałbym doświadczenia, ale nie zostałem tam dostatecznie długo, żeby zgromadzić portfolio czy nawet się w czymś wyspecjalizować. Na mój dorobek składała się praca magisterska o szwajcarskiej typografii (1957–1983) i trzystronicowa witryna internetowa. Jednak wytrwale śledziłem ogłoszenia o pracy. Moje standardy szybko się obniżały. Na początku zakładałem, że będę pracował wyłącznie w firmie, w której posłannictwo wierzę. Potem pomyślałem, że może wystarczy, jeśli nauczę się czegoś nowego. Później chciałem tylko, żeby to nie było nic złego. Teraz ostrożnie redefiniowałem swoją własną definicję zła. To papier mnie uratował. Odkryłem, że mogę się skupić na szukaniu pracy, jeśli się oderwę od internetu, więc drukowałem stos ogłoszeń o wolnych posadach, wrzucałem telefon do szuflady i szedłem na spacer. Ogłoszenia, które wymagały zbyt wysokich kwalifikacji, zgniatałem i wrzucałem do poobijanych zielonych kubłów na śmieci mijanych po drodze, więc do czasu, kiedy się zmęczyłem i wskoczyłem do autobusu powrotnego, miałem w kieszeni dwa czy trzy obiecujące tropy do sprawdzenia. W ten sposób znalazłem pracę, chociaż nie dokładnie tak, jak się spodziewałem. San Francisco to dobre miejsce do spacerów, jeśli masz silne nogi. Śródmieście to maleńki placyk punktowany stromymi wzgórzami i z trzech stron otoczony wodą, toteż wszędzie zaskakują cię niezwykłe widoki. Idziesz sobie z naręczem wydruków, nikomu nie wadząc, aż tu nagle grunt opada i spoglądasz prosto w dół na zatokę, obok budynków oświetlonych różowo i pomarańczowo. Styl architektoniczny San Francisco nie przyjął się właściwie nigdzie indziej w kraju i nawet jeśli tu mieszkasz, nawet jeśli przywykłeś, wygląda dość osobliwie: te wąskie, wysokie domy, okna jak oczy i zęby, filigranowe ozdóbki jak na weselnym torcie. A nad tym wszystkim, jeśli patrzysz we właściwym kierunku, góruje rdzawa sylweta mostu Golden Gate. Wędrowałem za jednym dziwnym widokiem po stromych schodkowych chodnikach, potem szedłem wzdłuż brzegu, bardzo okrężną drogą do domu. Minąłem szereg starych pomostów – okrążywszy z daleka wrzaskliwy tłum na Fisherman’s Wharf – i patrzyłem, jak restauracje z owocami morza ustępują miejsca przedsiębiorstwom architektury okrętowej, a potem start-upom mediów społecznościowych. Wreszcie, kiedy burczenie w brzuchu zasygnalizowało mi, że pora na lunch, zawróciłem w stronę miasta. Zawsze kiedy tak spacerowałem ulicami San Francisco, wypatrywałem w oknach wystawowych tabliczek ZATRUDNIMY PRACOWNIKA – czego właściwie nikt nie robi, prawda? Chyba powinienem je traktować bardziej podejrzliwie. Legalni pracodawcy ogłaszają się w serwisie Craigslist. Całodobowa księgarnia z pewnością nie sprawiała wrażenia legalnego pracodawcy: ZATRUDNIMY PRACOWNIKA Późne​ zmiany Specjalne wymagania Dodatkowe świadczenia

Byłem przekonany, że określenie „całodobowa księgarnia” to eufemizm. Znajdowała się na Broadwayu, w eufemistycznej części miasta. W poszukiwaniu pracy zawędrowałem daleko od domu; sąsiedni lokal nazywał się Booty’s i miał neonowy szyld z nogami, które krzyżowały się i rozkładały. Pchnąłem oszklone drzwi księgarni. Dzwonek nad wejściem brzęknął wesoło. Powoli wszedłem do środka. Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, że przekroczyłem ważny próg. Wnętrze: wyobraźcie sobie księgarnię o normalnych rozmiarach położoną na boku. Ten lokal był absurdalnie wąski i oszołamiająco wysoki. Regały sięgały do samej góry – dwa piętra książek, może więcej. Zadarłem głowę (dlaczego w księgarniach zawsze trzeba niewygodnie wykręcać szyję?), ale górne półki gładko wtapiały się w mrok, jakby ciągnęły się w nieskończoność. Regały były ustawione ciasno obok siebie i poczułem się tak, jakbym stał na skraju lasu – nie przyjaznego kalifornijskiego lasu, tylko starej transylwańskiej puszczy, gdzie wilki, czarownice i bandyci uzbrojeni w sztylety czyhają tuż poza zasięgiem księżycowej poświaty. Do regałów doczepiono drabiny, które można było przesuwać w obie strony. Zwykle coś takiego wygląda uroczo, lecz tutaj drabiny ginące w mroku sprawiały złowieszcze wrażenie. Szeptały o wypadkach przy pracy. Zostałem więc we frontowej części księgarni, gdzie wciskało się jasne światło dzienne i zapewne odstraszało wilki. Nad drzwiami i wokół drzwi ścianę tworzyły tafle szkła, grube kwadratowe szyby wprawione w czarne żelazne ramy. Napis biegnący łukiem po szkle głosił wysokimi złotymi literami (odwróconymi): Poniżej, w zagięciu łuku, widniał symbol – dwie dłonie, idealnie wyprostowane, wysunięte z otwartej książki. Więc kim był pan Penumbra? – Witam – przemówił spomiędzy półek cichy głos. Pojawił się mężczyzna, wysoki i chudy jak jego drabiny, ubrany w jasnoszarą koszulę z przypinanymi rogami kołnierzyka i błękitny kardigan. Szedł chwiejnym krokiem, opierając się długą ręką o regały. Kiedy wynurzył się z cienia, zobaczyłem, że kolor jego swetra pasuje do oczu, również błękitnych, osadzonych głęboko w sieci zmarszczek. Był bardzo stary. Skinął mi głową i słabo pomachał. – Czego szukasz na tych półkach? To była dobra odzywka i z jakiegoś powodu sprawiła, że poczułem się swobodnie. Zapytałem: – Czy​ mówię z panem Penumbrą? – Jestem Penumbra – przytaknął – i jestem kustoszem tego miejsca. Zanim sobie uświadomiłem, co mówię, powiedziałem: – Szukam​ pracy. Penumbra zamrugał, potem kiwnął głową i poczłapał do biurka stojącego obok frontowych drzwi. Był to masywny blok ciemnego drewna o koncentrycznych słojach, solidna forteca na skraju lasu. Zapewne można byłoby się za nim bronić przez wiele dni w razie oblężenia spomiędzy regałów. – Posada. – Penumbra znowu kiwnął głową. Wślizgnął się na fotel za biurkiem i zmierzył mnie wzrokiem ponad szerokim blatem. – Pracowałeś kiedyś w księgarni? – No cóż – zacząłem – kiedy byłem w szkole, dorabiałem jako kelner w restauracji rybnej i właściciel sprzedawał własną książkę kucharską. – Miała tytuł Sekret dorsza i zawierała trzydzieści jeden przepisów na przyrządzenie… wiecie czego. – Ale to się chyba nie liczy. – Nie, nie liczy się, ale w zasadzie to nieistotne – oświadczył Penumbra. – Wcześniejsze doświadczenie w branży księgarskiej nie na wiele ci się tutaj przyda. Zaraz… może rzeczywiście tu sprzedawano erotyczne akcesoria. Rozejrzałem się dookoła, nie zauważyłem jednak żadnych gorsetów, podartych ani całych. Natomiast tuż obok na niskim stoliku leżał stos zakurzonych Dashiellów Hammettów. To był dobry znak.

– Opowiedz mi – poprosił Penumbra – o książce, którą kochasz. Od razu znałem odpowiedź. Nie miała konkurencji. – Panie Penumbra – odparłem – to nie jedna książka, tylko cykl. Nie jest najlepiej napisana, pewnie jest za długa i w dodatku kończy się okropnie, ale przeczytałem ją trzy razy i dzięki niej poznałem mojego najlepszego przyjaciela, bo obaj mieliśmy obsesję na jej punkcie w szóstej klasie. – Wziąłem oddech. – Kocham Kroniki smoczych pieśni. Penumbra uniósł brew, a potem się uśmiechnął. – To dobrze, bardzo dobrze – powiedział i poszerzył swój uśmiech, odsłaniając nierówne białe zęby. Potem zmierzył mnie wzrokiem od góry do dołu. – Ale czy potrafisz wejść na drabinę? I tak znalazłem się na drabinie, wysoko na poziomie drugiego piętra Całodobowej Księgarni Pana Penumbry. Książka, po którą mnie posłano, nosi tytuł Al-Asmari i znajduje się w zasięgu jakichś stu pięćdziesięciu procent długości mojego ramienia po lewej stronie. Oczywiście będę musiał zejść na podłogę i przesunąć drabinę. Ale na dole Penumbra krzyczy: – Przechyl się, mój chłopcze, przechyl się! O rany, jak ja chciałem dostać tę robotę.

GUZIKI PŁASZCZA No więc to było przed miesiącem. Teraz jestem nocnym sprzedawcą u Penumbry i łażę po drabinach jak małpa. To wymaga specjalnej techniki. Podtaczasz drabinę na miejsce, blokujesz kółka, potem zginasz kolana i wskakujesz od razu na trzeci albo czwarty szczebel. Podciągasz się rękami, żeby nie stracić rozpędu, i już po chwili jesteś półtora metra nad ziemią. Wspinając się, patrzysz prosto przed siebie, ani w górę, ani w dół; skupiasz wzrok jakieś trzydzieści centymetrów przed twarzą i pozwalasz, żeby rozmazane grzbiety książek przesuwały się barwnymi smugami. Liczysz szczeble w głowie i kiedy dotrzesz na właściwy poziom, sięgasz po książkę, którą miałeś wyszukać… ależ tak, oczywiście, przechylasz się. Wprawdzie na takie kwalifikacje jest mniejszy popyt niż na projektowanie stron internetowych, ale więcej przy tym zabawy, no i w mojej sytuacji trzeba brać wszystko, co się nawinie. Żałuję tylko, że nie muszę częściej korzystać z moich nowych umiejętności. Całodobowa Księgarnia Pana Penumbry działa przez dwadzieścia cztery godziny na dobę bynajmniej nie ze względu na nawał klientów. Prawdę mówiąc, klienci trafiają się rzadko i czasami czuję się bardziej jak nocny stróż niż jak sprzedawca. Penumbra sprzedaje używane książki, co do jednej w doskonałym stanie, praktycznie jak nowe. Kupuje je w ciągu dnia – można sprzedawać tylko temu, czyje nazwisko figuruje na oknie wystawowym – i najwyraźniej twardy z niego kupiec. Chyba nie bardzo się przejmuje listami bestsellerów. Zgromadził eklektyczny księgozbiór; podejrzewam, że jedyne kryterium stanowił jego osobisty gust. Tak więc nie mamy żadnych nastoletnich czarodziejów ani policjantów wampirów. Szkoda, bo właśnie w takiej księgarni każdy chciałby kupić książkę o nastoletnim czarodzieju. W takiej księgarni każdy sam chciałby zostać nastoletnim czarodziejem. Opowiedziałem znajomym o sklepie Penumbry i kilku wpadło, żeby pogapić się na regały i podziwiać, jak się wspinam na zakurzone niebotyczne wysokości. Zwykle ich namawiam, żeby coś kupili: powieść Steinbecka, opowiadania Borgesa, gruby tom Tolkiena – Penumbra widocznie interesuje się tymi autorami, ponieważ posiada na składzie kompletne dzieła każdego z nich. W ostateczności wciskam znajomym pocztówki. Na biurku przy wejściu leży ich cały stos. Przedstawiają front sklepu narysowany piórkiem i tuszem – cienkie, delikatne linie, styl tak stary i niemodny, że ponownie wszedł w modę – i Penumbra sprzedaje je po dolarze sztuka. Ale jeden nędzny dolar co kilka godzin nie wystarczy na moją pensję. Pojąć nie mogę, skąd się bierze moja pensja. Pojąć nie mogę, dlaczego ta księgarnia nie bankrutuje. Jedną klientkę widziałem już dwa razy. Jestem niemal pewien, że ona pracuje po sąsiedzku w Booty’s. Jestem tego niemal pewien, bo za każdym razem miała wokół oczu obwódki z tuszu jak szop pracz i cuchnęła dymem. Ma promienny uśmiech i matowe ciemnoblond włosy. Nie potrafię odgadnąć jej wieku – zużyte dwadzieścia trzy lata albo świetnie zachowana trzydziestka – i nie znam jej imienia, ale wiem, że ona lubi biografie. Podczas pierwszej wizyty przeglądała regały od frontu, krążyła powoli, szurając nogami i przeciągając się w roztargnieniu. Potem podeszła do biurka na froncie. – Macie jakąś o Stevie Jobsie? – zapytała. Nosiła puchatą kurtkę North Face na różowym topie i dżinsy, miała lekko nosowy głos. Zmarszczyłem​ brwi. – Chyba nie. Ale sprawdzę. Penumbra ma bazę danych, która chodzi na rozpadającym się beżowym Macu Plus. Wystukałem na klawiaturze nazwisko jego twórcy i Mac pisnął cicho – dźwięk sukcesu. Klientka miała szczęście. Przekręciliśmy głowy, żeby przejrzeć sekcję BIOGRAFIE, i oto jest: pojedynczy egzemplarz, błyszczący jak nowy. Może to był prezent gwiazdkowy dla tatusia, kierownika technicznego, który

właściwie książek nie czyta. Albo może Techniczny Tatuś wolał raczej to przeczytać na swoim Kindle’u. W każdym razie ktoś ją tu sprzedał i przeszła przez sito Penumbry. Cud. – Był taki przystojny – powiedziała North Face, trzymając książkę na wyciągnięcie ręki. Steve Jobs spoglądał z białej okładki, z podbródkiem opartym na ręku, w okrągłych okularach, trochę podobnych do okularów Penumbry. Tydzień później wbiegła w podskokach do księgarni, uśmiechnięta od ucha do ucha, klaszcząc bezgłośnie – wyglądała przy tym bardziej na dwadzieścia trzy lata niż na trzydzieści jeden – i zawołała: – Och, to było wspaniałe! Słuchaj – spoważniała – on napisał jeszcze jedną, o Einsteinie. – Wyciągnęła telefon, na którym pokazała stronę Amazona z biografią Einsteina pióra Waltera Isaacsona. – Znalazłam to w internecie, ale pomyślałam, że może kupiłabym tę książkę tutaj? Powiedzmy sobie otwarcie: To było niesamowite. To było marzenie księgarza. Oto striptizerka, która staje na drodze historii i wrzeszczy: „Stop!”… a potem odkryliśmy, z nadzieją przechylając głowy, że sekcja BIOGRAFIE nie zawiera pozycji Einstein: jego życie, jego wszechświat. Było pięć różnych książek o Richardzie Feynmanie, ale żadnej o Albercie Einsteinie. Tako rzecze Penumbra. – Naprawdę? – nadąsała się North Face. – Szlag. No to chyba kupię ją w sieci. Dzięki. Odeszła z powrotem w noc i do tej pory nie wróciła. Będę szczery. Gdybym miał zrobić ranking miejsc zdobywania książek pod względem wygody, łatwości i satysfakcji, lista wyglądałaby następująco: 1. Idealna niezależna księgarnia jak Pygmalion w Berkeley. 2. Duży, jasny Barnes & Noble. Wiem, że to korporacja, ale spójrzmy prawdzie w oczy – ich księgarnie są przyjemne. Zwłaszcza te z wielkimi kanapami. 3. Alejka z książkami w Walmarcie (obok ziemi doniczkowej). 4. Wypożyczalnia na pokładzie USS West Virginia, atomowej łodzi podwodnej w głębinach Pacyfiku. 5. Całodobowa Księgarnia Pana Penumbry. Więc postanowiłem wyprowadzić firmę na prostą. Nie, nie znam się na zarządzaniu księgarnią. Nie, nie orientuję się na bieżąco w preferencjach zakupowych byłych striptizerek. Nie, nigdy jeszcze nie wyprowadzałem niczego na prostą, chyba żeby liczyć to, jak uratowałem od bankructwa klub szermierczy Szkoły Plastycznej Rhode Island, organizując dwudziestoczterogodzinny maraton filmów z Errolem Flynnem. Ale wiem, jakie rzeczy Penumbra wyraźnie robi źle… i jakich w ogóle nie robi. Na przykład marketing. Mam plan: Najpierw wykażę się kilkoma drobnymi sukcesami, potem poproszę o budżet na zamieszczenie kilku reklam w gazetach, powieszę w oknie wystawowym kilka ogłoszeń, może nawet szarpnę się na banner na pobliskim przystanku autobusowym: CZEKASZ NA AUTOBUS? ZACZEKAJ Z NAMI! Zawsze będę miał otwarty na laptopie rozkład jazdy, żeby uprzedzać klienta pięć minut przed przyjazdem następnego autobusu. Genialne. Ale muszę zacząć od podstaw i pracuję ciężko, bo żadni klienci mi nie przeszkadzają. Najpierw łączę się z najbliższą niezabezpieczoną siecią Wi-Fi o nazwie bootynet. Potem odwiedzam jedną po drugiej lokalne witryny z recenzjami i piszę pochwalne relacje o tym ukrytym klejnocie. Wysyłam przyjazne maile z mrugającymi emotikonami na miejscowe blogi. Tworzę na Facebooku grupę z jednym członkiem. Zapisuję się na hipertargetowy program lokalnej reklamy w Google – ten sam, z którego korzystaliśmy w NewBagel – pozwalający namierzyć zwierzynę z absurdalną precyzją. Wybieram cechy z długiego google’owskiego formularza:

mieszka w San Francisco, czyta książki, nocny marek, nosi przy sobie gotówkę, nie ma alergii na kurz, lubi filmy Wesa Andersona, ostatni GPS wykrywa go w promieniu pięciu przecznic. Mogę na to wydać tylko dziesięć dolarów, więc muszę być dokładny. Tyle w kwestii popytu. Trzeba także pomyśleć o podaży, a podaż Penumbry jest co najmniej kapryśna – ale to tylko część problemu. Całodobowa Księgarnia Pana Penumbry stanowi, jak się przekonałem, właściwie dwa sklepy w jednym. Od frontu znajduje się mniej więcej normalna księgarnia, skupiona ciasno wokół biurka. Niskie regały mają oznaczenia: HISTORIA, BIOGRAFIE i POEZJA. Stoją tam Etyka nikomachejska Arystotelesa i Shibumi Trevaniana. Ta mniej więcej normalna księgarnia jest brudna i przygnębiająca, ale przynajmniej ma na składzie tytuły, które można znaleźć w bibliotekach albo w internecie. Druga księgarnia kryje się w głębi i na górze, na regałach z drabinami, i zawiera woluminy, które według Google nie istnieją. Wierzcie mi, sprawdzałem. Wiele z tych książek wygląda na stare – spękana skóra, pozłacane litery – ale inne są świeżo oprawione w czyste, jasne okładki. Więc nie wszystkie są stare. Po prostu wszystkie są… unikatowe. Nazywam je Zapleczem. Kiedy zacząłem tu pracować, zakładałem, że wszystkie pochodzą z małych wydawnictw. Maleńkich oficyn amiszów, którzy nie lubią prowadzić elektronicznych rejestrów. Albo może wszystkie wydano nakładem własnym autorów – cała kolekcja wydań specjalnych, które nigdy nie trafiły do Biblioteki Kongresu ani nigdzie indziej. Może Penumbra prowadził coś w rodzaj sierocińca. Teraz jednak, po miesiącu pracy, zaczynam myśleć, że to bardziej skomplikowane. Widzicie, do kompletu z drugą księgarnią jest drugi zestaw klientów – mała społeczność ludzi orbitujących wokół sklepu niczym dziwne księżyce. W niczym nie przypominają North Face. Są starsi. Przychodzą z algorytmiczną regularnością. Nigdy nie szperają. Zjawiają się całkiem rozbudzeni, kompletnie trzeźwi i drżący z gwałtownej potrzeby. Na przykład: Dzwonek nad drzwiami brzęknie i zanim jeszcze ucichnie, pan Tyndall krzyczy bez tchu: – Kingslake!​ Potrzebuję Kingslake’a! Zdejmie ręce z głowy (czy naprawdę biegł ulicą, obejmując głowę rękami?) i chwyci się biurka. Powtórzy, jakby już raz mnie ostrzegał, że moja koszula się pali, więc dlaczego natychmiast nie zareaguję: – Kingslake!​ Szybko! Baza danych w Mac Plusie obejmuje zarówno zwykłe książki, jak i Zaplecze. Te ostatnie nie są ustawione alfabetycznie ani tematycznie (czy w ogóle mają jakiś temat?), więc bez komputera ani rusz. Wstukuję K-I-N-G-S-L-A-K-E i Mac powoli miele – Tyndall balansuje na piętach – a potem piszczy i wyświetla enigmatyczną odpowiedź: Nie BIOGRAFIE ani HISTORIA, ani FANTASTYKA NAUKOWA I FANTASY, tylko 3-13. To jest Zaplecze, alejka 3, półka 13, czyli zaledwie jakieś trzy metry w górze. – Och, dzięki Bogu, dziękuję, tak, dzięki Bogu – bełkocze Tyndall w ekstazie. – Oto moja książka – wyjmuje skądś (pewnie ze spodni) bardzo dużą książkę, którą zwróci, wymieni na Kingslake’a. – A to moja karta. Przesunie po blacie nieskazitelną laminowaną kartę, oznakowaną tym samym symbolem, który zdobi okno wystawowe. Na karcie widnieje tajemniczy kod, wytłoczony głęboko w grubym papierze, który zapiszę. Szczęśliwy numer Tyndalla to jak zawsze 6WNJHY. Pomylę się dwukrotnie przy wpisywaniu.

Odstawiwszy swoje małpie sztuczki na drabinie, zawinę KINGSLAKE’A w brązowy papier. Spróbuję nawiązać swobodną pogawędkę. – Jak tam dzisiejsza noc, panie Tyndall? – Och, bardzo dobrze, teraz lepiej – wydyszy, biorąc pakunek drżącymi rękami. – Robimy postępy, powoli, stale, zdecydowanie! Festina lente, dziękuję,​ dziękuję! Dzwonek brzęknie jeszcze raz, kiedy pan Tyndall wybiegnie na ulicę. Będzie trzecia nad ranem. Czy to klub książki? Jak do niego wstępują? Czy coś płacą? Takie​ pytania sobie zadaję, kiedy siedzę tu sam, po wyjściu Tyndalla, Lapin czy Fedorowa. Tyndall jest chyba największym dziwakiem, ale oni wszyscy są dziwaczni: siwiejący, zdeterminowani, jakby przeniesieni z innego miejsca lub czasu. Żadnych iPhone’ów. Żadnych wzmianek o bieżących wydarzeniach, o kulturze popularnej, właściwie o niczym oprócz książek. Zdecydowanie uważam ich za klub, chociaż nie mam dowodów, że znają się nawzajem. Każdy przychodzi sam i nigdy nie mówi ani słowa o niczym oprócz przedmiotu swojej obecnej gorączkowej fascynacji. Nie​ wiem, co jest w tych książkach – do moich obowiązków należy nie wiedzieć. W dniu, kiedy mnie zatrudniono, po egzaminie z drabiną Penumbra stanął za biurkiem, spojrzał na mnie jasnoniebieskimi oczami i powiedział: – W tej​ pracy są trzy zasady, wszystkie bardzo ścisłe. Nie traktuj ich lekko. Sprzedawcy w tym sklepie przestrzegali tych zasad prawie od stulecia i nie pozwolę teraz ich łamać. Pierwsza: Musisz zawsze tu być od dwudziestej drugiej do szóstej rano. Nie wolno ci się spóźnić. Nie wolno ci wyjść wcześniej. Druga: Nie wolno ci przeglądać, czytać ani w żaden sposób poznawać książek na regałach. Podajesz je członkom. To wszystko. Wiem,​ co myślicie: tyle samotnych nocy i nigdy nawet nie uchyliłeś okładki? Nie, nie uchyliłem. Podejrzewam, że Penumbra ma tu gdzieś kamerę. Jeśli zerknę na książkę i on się dowie, wywali mnie. Moi przyjaciele padają jak muchy; zamyka się całe gałęzie przemysłu, całe części kraju. Nie chcę mieszkać w namiocie. Potrzebuję tej roboty. Poza​ tym trzecia zasada wynagradza drugą: – Musisz​ prowadzić dokładny rejestr transakcji. Godzina. Wygląd klienta. Stan jego umysłu. W jaki sposób prosi o książkę. Jak ją przyjmuje. Czy wydaje się ranny. Czy nosi gałązkę rozmarynu na kapeluszu. I tak dalej. Przypuszczam,​ że w normalnych warunkach takie żądania wydawałyby się trochę niesamowite. W obecnych okolicznościach – wypożyczanie po nocach dziwnych książek dziwacznym uczonym – wydają się całkowicie stosowne. Więc zamiast spędzać czas, gapiąc się na zakazane półki, spędzam czas, opisując klientów. Pierwszej​ nocy Penumbra pokazał mi półkę we frontowym biurku, gdzie stały szeregiem wielkie tomiszcza w skórzanych oprawach, identyczne, różniące się tylko jaskrawymi rzymskimi cyframi na grzbietach. – Nasze​ rejestry – oznajmił, przesuwając po nich palcem – sięgające prawie sto lat wstecz. Wyciągnął​ tom z prawego brzegu i zwalił go na biurko z ciężkim łupnięciem. – Teraz​ ty pomożesz je prowadzić. Na​ okładce rejestru widniały słowo NARRATIO głęboko wytłoczone w skórze oraz symbol – ten sam symbol, co na oknie wystawowym. Dwie dłonie otwarte jak książka. – Otwórz​ – polecił Penumbra. W środku​ były szerokie, szarawe kartki, zapełnione ciemnym odręcznym pismem. Były też rysunki, naszkicowane portrety brodatych mężczyzn, ścisłe geometryczne zakrętasy. Penumbra przerzucił stronice i znalazł miejsce mniej więcej w połowie, zaznaczone zakładką z kości słoniowej, gdzie pismo się urywało.

– Będziesz​ notował nazwiska, godziny i tytuły – powiedział, stukając w kartkę – ale również, jak mówiłem, wygląd i zachowanie. Prowadzimy rejestry wszystkich członków i wszystkich klientów, którzy mogą stać się członkami, żeby śledzić ich prace. – Zamilkł na chwilę. – Niektórzy naprawdę ciężko pracują. – A co​ oni robią? – Mój​ chłopcze! – Uniósł brwi, jakby to było najbardziej oczywiste pod słońcem. – Oni czytają. Tak​ więc na stronach księgi oznaczonej NARRATIO, numer IX, staram się jak najdokładniej i najwyraźniej zapisywać wszystko, co się wydarzyło na mojej zmianie, tylko z rzadka dodając jakiś literacki ozdobnik. Domyślacie się chyba, że zasada druga nie jest absolutnie ścisła. Wolno mi dotykać jednej osobliwej książki u Penumbry. To ta, którą piszę. Rano,​ kiedy przychodzi Penumbra, jeśli miałem klienta, spyta mnie o niego. Odczytam fragment rejestru, a on pokiwa głową. Potem jednak zacznie drążyć jeszcze głębiej. – Zupełnie​ dobry opis pana Tyndalla – powie. – Ale pamiętasz może, czy guziki jego płaszcza były z masy perłowej? Albo z rogu? Z jakiegoś metalu? Miedziane? Tak,​ racja; rzeczywiście wydaje się dziwne, że Penumbra prowadzi takie dossier. Nie potrafię sobie wyobrazić, jaki ma w tym cel, choćby nawet nikczemny. Ale ludzi, którzy przekroczyli pewien wiek, właściwie nie należy pytać, dlaczego robią to czy owo. To niebezpieczne. Co, jeśli zapytam: „A więc, panie Penumbra, dlaczego chce pan wiedzieć, jakie guziki przy płaszczu miał pan Tyndall?”, a on zamilknie, podrapie się po brodzie, zapadnie krępująca cisza… i obaj się zorientujemy, że zapomniał? Albo​ jeśli z miejsca mnie zwolni? Penumbra​ nie zwierza mi się ze swoich zamiarów. Przesłanie jest jasne: rób swoje i nie zadawaj pytań. Mój przyjaciel Aaron właśnie w zeszłym tygodniu dostał wymówienie i teraz będzie musiał znowu zamieszkać z rodzicami w Sacramento. W tej ekonomicznej sytuacji wolę nie wystawiać na próbę cierpliwości Penumbry. Potrzebuję tej posady. Guziki​ płaszcza pana Tyndalla były nefrytowe.

MATROPOLIS Całodobowa​ Księgarnia Pana Penumbry musi działać na okrągło, więc jeden właściciel i dwóch sprzedawców podzielili dobę na trzy części. Mnie przypadł najciemniejszy kawałek. Sam Penumbra rezerwuje dla siebie poranki – pewnie myślicie, że wtedy jest największy ruch, tylko że w tej księgarni praktycznie nie ma ruchu. Samotny klient to już wielkie wydarzenie, a samotny klient może się zjawić równie dobrze w południe, jak i o północy. Tak​ więc przekazuję sklepową pałeczkę Penumbrze, ale odbieram ją od Olivera Grone’a, spokojnego faceta, który dyżuruje wieczorami. Oliver​ jest wysoki i solidnie zbudowany, ma grube kończyny i wielkie stopy, kędzierzawe miedziane włosy i odstające uszy. W innym życiu mógłby grać w futbol albo wiosłować w osadzie ósemki, albo nie wpuszczać dżentelmenów z niższych klas do pobliskiego klubu. W tym życiu Oliver pisze doktorat w Berkeley na archeologii. Przygotowuje się do zawodu muzealnego kustosza. Jest​ cichy – za cichy jak na swoje rozmiary. Mówi krótkimi, prostymi zdaniami i zawsze wydaje się myśleć o czymś innym, czymś odległym w czasie i/albo przestrzeni. Oliver śni na jawie o kolumnach jońskich. Posiada​ głęboką wiedzę. Pewnego wieczoru zrobiłem mu quiz za pomocą książki pod tytułem Materia​ legend, którą wyciągnąłem ze spodu maleńkiej sekcji HISTORIA. Zakrywałem ręką podpisy i pokazywałem mu same fotografie. – Minojski​ totem byka, tysiąc siedemsetny przed naszą erą – oznajmił. Prawidłowo. – Dzban​ z Basse Yutz, rok czterysta pięćdziesiąty przed naszą erą. Może pięćsetny. Zgadza​ się. – Dachówka​ z roku sześćsetnego naszej ery. Na pewno koreańska. Też​ się zgadza. Po​ zakończeniu quizu Oliver miał sto procent trafnych odpowiedzi. Uważam, że jego umysł po prostu funkcjonuje w innej skali czasowej. Ja ledwie pamiętam, co jadłem dzień wcześniej na lunch; natomiast Oliver orientuje się z łatwością, co się działo tysiąc lat przed naszą erą i jak wtedy wszystko wyglądało. Robię​ się zazdrosny. Na razie on i ja jesteśmy sobie równi; wykonujemy dokładnie tę samą pracę i siedzimy dokładnie na tym samym krześle. Ale wkrótce, już niedługo Oliver Grone awansuje o jeden bardzo znaczący szczebel i zostawi mnie daleko z tyłu. Znajdzie sobie miejsce w prawdziwym świecie, bo jest w czymś dobry – w czymś więcej niż łażenie po drabinach w samotnej zapomnianej księgarni. Co​ wieczór zgłaszam się o dwudziestej drugiej i zastaję Olivera za biurkiem od frontu, zawsze czytającego książkę, zawsze pod takim tytułem, jak Konserwacja​ i pielęgnacja terakoty albo Atlas​ grotów strzał prekolumbijskiej Ameryki. Co wieczór bębnię palcami w ciemne drewno. On podnosi głowę i mówi: „Hej, Clay”. Co wieczór zajmuję jego miejsce i żegnamy się skinieniem głowy jak żołnierze – jak mężczyźni, którzy doskonale rozumieją nawzajem swoje położenie. Kończę​ zmianę o szóstej rano. To niezbyt wygodna pora, żeby wkraczać w świat. Zazwyczaj wracam do domu i czytam albo gram w gry wideo. Powiedziałbym: żeby odreagować napięcie, tylko że nocna zmiana w księgarni Penumbry raczej nie wywołuje napięcia. Więc głównie zabijam czas, dopóki nie wstaną moi współlokatorzy. Mathew​ Mittelbrand jest naszym artystą rezydentem. Chudy jak patyk, blady jak śmierć, pracuje o najdziwniejszych porach – jeszcze dziwniejszych niż ja, bo mniej przewidywalnych. Często o poranku nie muszę czekać na Mata; wracam do domu i odkrywam, że nie spał przez całą noc, tylko mozolił się nad najnowszym projektem. W ciągu​ dnia (mniej więcej) Mat pracuje przy efektach specjalnych w Industrial Light and Magic w Presidio, gdzie tworzy dekoracje i rekwizyty do filmów. Płacą mu za projektowanie i budowanie

karabinów laserowych i nawiedzonych zamczysk. Ale – co mi bardzo imponuje – Mat nie używa komputerów. Należy do wymierającego plemienia artystów od efektów specjalnych, którzy wciąż tworzą za pomocą noża i kleju. W czasie​ wolnym od pracy w ILM Mat opracowuje własne projekty. Haruje jak opętany, wrzuca godziny w ogień jak suche gałązki, spala czas. Sypia lekko i krótko, często siedząc wyprostowany na krześle albo leżąc sztywno na kanapie jak mumia faraona. Przypomina dobrego duszka z baśni, małego dżinna albo kogoś takiego, tylko zamiast wody czy powietrza jego żywiołem jest wyobraźnia. Ostatni​ projekt Mata jest jak dotąd największy i wkrótce nie wystarczy tu miejsca dla mnie ani dla kanapy. Ostatni projekt Mata zajmuje cały salon. Nazwał​ go Matropolis i zbudował z pudełek i puszek, papieru i styropianu. To model kolejki bez kolejki. Podstawową topografię stanowią strome wzgórza, zrobione ze styropianowych kulek do pakowania, umocnionych drucianą siatką. Zaczęło się na jednym stoliku karcianym, ale Mat dodał jeszcze dwa, każdy innej wysokości, jak płyty tektoniczne. Na stolikowych wzgórzach rozciąga się miasto. To​ miniaturowy pejzaż ze snu, jaskrawe, błyszczące hiper-miasto sklecone ze strzępków czegoś znanego. Są tam krzywizny w stylu Gehry’ego2 z gładkiej​ cynfolii, są gotyckie iglice i krenelaże z suchego makaronu, jest Empire State Building z odłamków zielonego szkła. Na​ ścianie za stolikami karcianymi Mat przykleił taśmą fotografie referencyjne: wydruki przedstawiające muzea, katedry, biurowce i szeregowce. Niektóre pokazują linię dachów na tle nieba, ale więcej jest zbliżeń: najazdy na powierzchnie i faktury wykonane przez samego Mata. Często stoi i patrzy na nie, pocierając podbródek, przetwarza szorstkość i gładź, rozbija i składa na nowo, wykorzystując własny zindywidualizowany zestaw klocków Lego. Mat używa zwyczajnych materiałów tak pomysłowo, że ich pierwotne przeznaczenie się zaciera i postrzegamy je tylko jako maleńkie budyneczki, którymi się stały. Na​ kanapie leży czarny plastikowy pilot radiowy. Podnoszę go i naciskam jeden z guzików. Maleńki samolocik drzemiący przy drzwiach budzi się do życia z brzęczeniem i wzlatuje w stronę Matropolis. Jego pan potrafi nim manewrować, tak że samolocik ląduje na szczycie Empire State Building, ale na skutek moich manipulacji tylko obija się o okno. Zaraz​ następna w korytarzu za Matropolis jest moja sypialnia. Mamy trzy pokoje dla trzech lokatorów. Mój jest najmniejszy, mały biały sześcian z edwardiańskim filigranem na suficie. Pokój Mata jest zdecydowanie największy, ale pełen przeciągów – znajduje się na strychu i prowadzą do niego wąskie, strome schody. A trzeci pokój, idealny kompromis pomiędzy wielkością a wygodą, należy do naszej trzeciej współlokatorki, Ashley Adams. Ashley teraz śpi, ale już niedługo. Codziennie wstaje punktualnie o szóstej czterdzieści pięć. Ashley​ jest piękna. Może zbyt piękna – zbyt olśniewająca, o czystych liniach niczym trójwymiarowy model. Ma proste blond włosy, równo przycięte, sięgające do ramion. Mięśnie ma wytrenowane od wspinania na skałki dwa razy w tygodniu, skórę zawsze muśniętą słońcem. Ashley jest opiekunką klienta w agencji public relations i prowadziła PR dla NewBagel; tak się poznaliśmy. Spodobało jej się moje logo. Z początku trochę się w niej zadurzyłem, ale potem zrozumiałem, że to android. Nie​ uważam, że to coś złego! To znaczy androidy, kiedy już je rozpracujemy, będą absolutnie wspaniałe, prawda? Bystre, silne, zorganizowane i troskliwe. Ashley ma te wszystkie cechy. I jest naszą patronką; apartament należy do niej. Mieszka tu od lat i nasz niski czynsz odzwierciedla długi stan jej posiadania. Ja​ w każdym razie chętnie powitam naszych nowych androidalnych władców. Mieszkałem​ tu przez jakieś dziewięć miesięcy, kiedy nasza ówczesna współlokatorka Vanessa wyjechała do Kanady, żeby zrobić dyplom MBA z ekologicznego zarządzania, i to ja znalazłem Mata na jej miejsce. Był znajomym znajomego ze szkoły plastycznej; widziałem jego wystawę w maleńkiej galerii

o bielonych ścianach, same miniaturowe miejskie widoczki zbudowane w żarówkach i butelkach po winie. Kiedy się okazało, że my szukamy współlokatora, a on szuka lokum, zapaliłem się do pomysłu zamieszkania z artystą, ale nie wiedziałem, czy Ashley się zgodzi. Mat​ przyszedł z wizytą, ubrany w schludny błękitny blezer i spodnie z ostrymi kantami. Siedzieliśmy w salonie (gdzie wówczas dominował płaskoekranowy telewizor i nikomu nawet się nie śniło o miastach na stolikach karcianych) i Mat opowiadał nam o swoim najnowszym zadaniu w ILM: zaprojektowanie i skonstruowanie krwiożerczego demona o skórze z niebieskiego dżinsu. Potwór miał wystąpić w horrorze, którego akcja rozgrywa się w sklepie Abercrombie & Fitch. – Uczę​ się szyć – wyjaśnił. Potem wskazał na jeden z mankietów Ashley. – To naprawdę świetne szwy. Później,​ po wyjściu Mata, Ashley powiedziała mi, że docenia jego staranność. – Więc​ jeśli uważasz, że dopasuje się do nas, jestem za – oświadczyła. Na​ tym polega sekret naszej harmonijnej koegzystencji: chociaż Mat i Ashley mają odmienne zainteresowania, oboje przywiązują wielką wagę do szczegółów. Dla Mata to jest maleńkie graffiti na maleńkiej stacji metra. Dla Ashley to bielizna pasująca do sweterka bliźniaka. Ale​ prawdziwa próba nadeszła wcześnie, przy pierwszym projekcie Mata. To się zdarzyło w kuchni. Kuchnia:​ świątynia Ashley. W kuchni chodzę na paluszkach; przygotowuję posiłki, po których łatwo sprzątnąć, jak makaron i gotowe tosty Pop-Tarts. Nie używam jej wymyślnej tarki Microplane ani skomplikowanej praski do czosnku. Umiem zapalić i zgasić palniki na kuchence, ale nie potrafię włączyć piekarnika z termoobiegiem, do którego prawdopodobnie potrzebne są dwa klucze, jak do mechanizmu odpalającego pocisk nuklearny. Ashley​ uwielbia tę kuchnię. Jest smakoszką, epikurejką i nigdy nie wygląda równie pięknie czy równie androidalnie idealnie jak w weekendy, kiedy gotuje aromatyczne risotto, ubrana w dostrojony kolorystycznie fartuszek, z blond włosami upiętymi w węzeł na czubku głowy. Mat​ mógł wykonać swój pierwszy projekt na strychu albo na małym, zarośniętym tylnym podwórku. Ale nie. Wybrał kuchnię. Zdarzyło​ się to w okresie, kiedy już nie pracowałem w NewBagel, więc byłem na miejscu i wszystko widziałem. Nawet nachylałem się, żeby obejrzeć z bliska rękodzieło Mata, kiedy zjawiła się Ashley. Właśnie wróciła z pracy, wciąż jeszcze w grafitowej czerni i kremowej bieli od J. Crew. Wydała stłumiony okrzyk. Mat​ postawił na kuchence wielki kocioł z przezroczystego pyreksu, w którym leniwie bulgotała mieszanina oleju z farbą. Gęsty, lepki płyn, podgrzewany na małym ogniu, przelewał się i wirował w zwolnionym tempie. Mat zgasił światło w kuchni i ustawił za kociołkiem dwie jasne lampy łukowe; przeświecały przez szkło i rzucały czerwono-fioletowe odblaski, które przepływały po granicie i trawertynie. Wyprostowałem​ się i stałem, milcząc. Ostatnio dałem się tak przyłapać, kiedy miałem dziewięć lat i po szkole robiłem na stole kuchennym wulkany z octu i proszku do pieczenia. Moja mama nosiła spodnie całkiem podobne do spodni Ashley. Mat​ powoli podniósł wzrok. Rękawy miał podwinięte do łokci. W półmroku błyszczały jego ciemne skórzane buty, a także czubki palców pokryte olejem. – To​ symulacja mgławicy Końskiego Łba – oznajmił. Oczywiście. Ashley​ patrzyła w milczeniu. Usta miała lekko otwarte. Klucze dyndały na palcu, zatrzymane w pół drogi do haczyka, na którym zawsze wisiały, tuż nad listą zakupów. Mat​ mieszkał z nami od trzech dni. Ashley​ zrobiła dwa kroki do przodu i nachyliła się bliżej, całkiem jak ja przedtem, żeby zajrzeć w głębiny kosmosu. Szafranowy glob przeciskał się przez falującą warstwę zieleni i złota. – Kurczę​ blade, Mat – westchnęła Ashley. – To jest piękne.

Tak​ więc astrofizyczny gulasz Mata dalej się gotował, po czym nastąpiły kolejne projekty, coraz większe, coraz bardziej kłopotliwe, zajmujące coraz więcej miejsca. Ashley interesowała się postępami; wchodziła do pokoju, opierała rękę na biodrze, marszczyła nos i wygłaszała trafny, konstruktywny komentarz. Sama usunęła telewizor. To​ jest sekretna broń Mata, jego paszport, jego przepustka z więzienia: Mat robi rzeczy, które są piękne. Więc​ oczywiście zaprosiłem Mata, żeby odwiedził księgarnię, i dzisiaj przyszedł, o wpół do trzeciej. Dzwonek nad drzwiami oznajmia jego przybycie i zanim z jego ust padnie choć słowo, szyja odchyla się do tyłu i wzrok podąża w górę, w mroczne przestrzenie. Mat odwraca się do mnie, wskazuje na sufit ręką okrytą rękawem w szkocką kratę i mówi: – Chcę​ tam wejść. Pracuję​ tu dopiero od miesiąca i jeszcze trochę się boję wychylić, ale ciekawość Mata jest zaraźliwa. Mój współlokator podchodzi prosto do Zaplecza i staje pomiędzy regałami, nachyla się, ogląda z bliska słoje drewna, teksturę grzbietów. Ustępuję: – Okay,​ ale musisz się mocno trzymać. I nie dotykaj żadnych książek. – Nie​ dotykać? – powtarza, wypróbowując drabinę. – A jeśli zechcę jakąś kupić? – Nie​ można ich kupić… tylko wypożyczyć. Musisz należeć do klubu. – Białe​ kruki? Pierwsze wydania? – Mat jest już w powietrzu. Wspina się szybko. – Raczej​ jedyne wydania – poprawiam. – Bez ISBN-ów. – O czym​ są? – Nie​ wiem – odpowiadam cicho. – Co? Podnoszę​ głos i słyszę, jak kulawo to brzmi. – Nie​ wiem. – Nigdy​ do żadnej nie zajrzałeś? – Zatrzymuje się na drabinie i spogląda w dół. Z niedowierzaniem. Teraz​ zaczynam się denerwować. Wiem, na co się zanosi. – Poważnie,​ nigdy? – Sięga do półek. Mam​ ochotę potrząsnąć drabiną na znak niezadowolenia, ale bardziej kłopotliwy niż Mat zaglądający do książki byłby tylko Mat zabity wskutek upadku. Chyba. Trzyma jedną w ręku, grube, czarno oprawne tomiszcze, grożące zakłóceniem równowagi. Chwieje się na drabinie, a ja zgrzytam zębami. – Hej,​ Mat – mówię głosem nagle piskliwym i skamlącym – może po prostu zostaw to… – To​ niesamowite. – Powinieneś… – To​ niesamowite, Jannon. Naprawdę nigdy tego nie widziałeś? – Przyciska książkę do piersi i robi krok w dół. – Czekaj!​ – Mniejszym wykroczeniem wydaje się obejrzenie książki na miejscu, tam gdzie powinna stać. – Przyjdę do ciebie. Przysuwam​ drugą drabinę i wskakuję na szczeble. Po chwili Mat i ja odbywamy szeptaną konferencję na wysokości dziesięciu metrów. Oczywiście​ nie da się ukryć, że umieram z ciekawości. Jestem wściekły na Mata, ale również wdzięczny, że odgrywa rolę kusiciela. Balansuje opasłym woluminem na piersi i przekręca go w moją stronę. Na górze jest ciemno, więc przechylam się pomiędzy regałami, żeby wyraźniej zobaczyć stronice. Więc​ po to Tyndall i reszta przybiegają w środku nocy? – Liczyłem​ na jakąś encyklopedię mrocznych rytuałów – mówi Mat. Obie​ kartki pokrywa solidna matryca liter, warstwa hieroglifów prawie całkowicie przesłaniająca

biały papier. Litery są duże i wytłuszczone, wybite ostrymi szeryfami. Rozpoznaję alfabet – rzymski, czyli zwyczajny – ale nie słowa. Właściwie tam nie ma żadnych słów. Tylko długie ciągi liter… nieuporządkowana masa. – Z drugiej​ strony – podejmuje Mat – kto wie, czy to jednak nie jest encyklopedia mrocznych rytuałów… Zdejmuję​ z półki następną książkę, tym razem wysoką i cienką, z jasnozieloną okładką i brązowym grzbietem, na którym widnieje napis KRESIMIR. W środku tekst wygląda tak samo. – Może​ to puzzle do zabawy – podsuwa Mat. – Jakieś zaawansowane sudoku. Klienci​ Penumbry rzeczywiście należą do tego rodzaju ludzi, jakich widuje się w kawiarniach przy rozwiązywaniu zadań szachowych albo sobotnich krzyżówek, które wypełniają niebieskim długopisem, niebezpiecznie mocno przyciskanym do gazetowego papieru. Na​ dole brzęczy dzwonek. Zimny prąd strachu szybko przepływa z mojego mózgu do palców i zawraca. We frontowej części sklepu niski głos woła: – Jez​ dam kto?! – Odstaw​ książkę – syczę do Mata i pospiesznie schodzę po drabinie. Kiedy​ zdyszany niemal wybiegam spomiędzy regałów, przy drzwiach stoi Fedorow. Ze wszystkich klientów, jakich dotąd poznałem, on jest najstarszy – śnieżnobiała broda, skóra na rękach cienka jak papier – ale ma chyba najbystrzejszy wzrok. Właściwie bardzo przypomina Penumbrę. Przesuwa książkę po blacie biurka – zwraca CLOVTIER – potem bębni głośno dwoma palcami i oznajmia: – Teraz​ bende poczebował Murao. Do​ roboty. Znajduję MVRAO w bazie danych i wysyłam Mata z powrotem na drabinę. Fedorow przygląda mu się ciekawie. – Drugi​ pradzownik? – Przyjaciel​ – wyjaśniam. – Tylko mi pomaga. Staruszek​ kiwa głową. Uświadamiam sobie, że Mat mógłby uchodzić za bardzo młodego członka tego klubu. Dzisiejszej nocy i on, i Fedorow mają na sobie brązowe sztruksy. – Pradzujesz​ tutaj ile, czydzieśdzi siedem dni? Sam​ nie wiedziałem, ale tak, to na pewno trzydzieści siedem dni. Ci faceci zwykle są bardzo dokładni. – Zgadza​ się, panie Fedorow – mówię wesoło. – I dzo​ myźlisz? – Podoba​ mi się – zapewniam. – To lepsze niż praca w biurze. Fedorow​ znowu kiwa głową i podaje swoją kartę. Naturalnie ma symbol 6KZVCY. – Pradzowałem​ w HP – wymawia to „Hejcz-Pi” – przez czydzieździ lat. To dobiero było biuro. – Potem rzuca pytanie: – Używałeź kelkulatora HP? Mat​ wraca z MVRAO. To wielka księga, gruba i szeroka, oprawna w cętkowaną skórę. – O tak,​ oczywiście – odpowiadam, zawijając książkę w brązowy papier. – Przez całą szkołę średnią miałem jeden z tych graficznych kalkulatorów. To był HP-trzydzieści osiem. Fedorow​ rozpromienia się niczym dumny dziadek. – Pradzowałem​ przy dwadzieździa osiem, który był pregursorem! Te​ słowa wywołują uśmiech na mojej twarzy. – Pewnie​ ciągle gdzieś go mam – rzucam i przesuwam MVRAO po blacie biurka. Staruszek​ zgarnia książkę obiema rękami. – Dzienkuje​ – mówi. – Wiesz, czydzieździ osiem nie miał odwrotnej notacji polskiej – znacząco postukuje w swoją księgę (mrocznych rytuałów?) – i musze ci powiedziedź, że ONP się przydaje w tyj pradzy. Myślę,​ że Mat ma rację: sudoku.

– Zapamiętam​ to sobie – przyrzekam. – Okay,​ dzienkuje jeszcze raz. Dzwonek​ brzęka i patrzymy, jak Fedorow powoli idzie chodnikiem w stronę przystanku autobusowego. – Zerknąłem​ na jego książkę – odzywa się Mat. – Taka sama jak inne. To,​ co przedtem wydawało się dziwne, teraz wydaje się jeszcze dziwniejsze. – Jannon​ – mówi Mat, odwracając się, żeby spojrzeć mi w oczy. – Muszę cię o coś zapytać. – Niech​ zgadnę – odpowiadam. – Dlaczego nigdy nie zajrzałem do… – Czy​ ty lecisz na Ashley? No,​ nie tego się spodziewałem. – Co?​ Nie. – To​ dobrze. Bo ja tak. Mrugam​ i gapię się na Mata Mittelbranda, który stoi przede mną w doskonale skrojonej marynarce. Zupełnie jakby Jimmy Olsen wyznał, że zabujał się w Wonder Woman. Kontrast jest zbyt wielki. A jednak… – Zamierzam​ do niej wystartować – oznajmia z powagą. – Różnie się może skończyć. Mówi​ niczym komandos organizujący nocną akcję. Coś w stylu: „Tak, to będzie wyjątkowo niebezpieczne, ale nie martwcie się, robiłem już takie rzeczy”. Mój​ punkt widzenia się przesuwa. Może Mat to nie Jimmy Olsen, tylko Clark Kent, a pod spodem Superman. Superman mierzący sto sześćdziesiąt dwa centymetry wzrostu, ale jednak. – To​ znaczy technicznie biorąc, mieliśmy już jedną randkę. Zaraz,​ chwila, co… – Dwa​ tygodnie temu. Nie było cię w domu. Byłeś tutaj. Wypiliśmy sporo wina. Trochę​ mi się kręci w głowie, nie z powodu dysonansu, jaki stwarza związek Mata i Ashley, ale ponieważ przez cały czas miałem to pod samym nosem i nie zauważyłem, co się święci. Nie cierpię takich sytuacji. Mat​ kiwa głową, jakby wszystko zostało już ustalone. – No​ dobra, Jannon. To miejsce jest wystrzałowe. Ale muszę lecieć. – Wracasz​ do domu? – Nie,​ do biura. Mam nocną robotę. Potwór z dżungli. – Potwór​ z dżungli. – Zrobiony​ z żywych roślin. Trzeba bardzo mocno ogrzewać studio. Może wrócę na następną przerwę. Tu jest chłodno i sucho. Mat​ wychodzi. Później piszę w rejestrze: Chłodna​ noc bez chmur. Księgarnię odwiedza najmłodszy klient, jakiego te mury widziały od wielu lat (tak sądzi sprzedawca). Ubrany jest w sztruksowe spodnie i tweedową marynarkę, pod którą nosi włóczkową kamizelkę w maleńkie tygrysy. Klient nabywa jedną pocztówkę (pod przymusem) i wychodzi, żeby wrócić do pracy nad potworem z dżungli. Jest​ bardzo cicho. Opieram brodę na ręku, liczę moich przyjaciół i zastanawiam się, co jeszcze kryje się na widoku.

KRONIKI​ SMOCZYCH PIEŚNI, TOM I Następnej​ nocy księgarnię odwiedza inny mój przyjaciel, i nie zwykły przyjaciel, tylko najdawniejszy. Neel​ Shah i ja przyjaźnimy się od szóstej klasy. W płynnej, nieprzewidywalnej dynamice szkoły średniej jakoś wzniosłem się w górne rejony popularności, nieszkodliwy przeciętniak, wystarczająco dobry w koszykówce i nieprzesadnie skrępowany wobec dziewczyn. Neel przez kontrast spadł na samo dno, odepchnięty zarówno przez kujonów, jak i przez mięśniaków. Moi kumple ze stołówki kręcili nosem, że on dziwnie wygląda, dziwnie gada, dziwnie pachnie. Lecz​ tamtej wiosny połączyła nas wspólna obsesja na punkcie książek o śpiewających smokach i w końcu zostaliśmy najlepszymi przyjaciółmi. Broniłem go, brałem jego stronę, trwoniłem na niego swój kapitał polityczny. Namawiałem ludzi, żeby go zapraszali na imprezy z pizzą, i wciągałem zawodników z drużyny koszykówki do naszej grupy rolplejowej Rockets & Warlocks (Nie wytrzymywali długo. Neel zawsze był władcą lochów i zawsze nasyłał na nich zajadłe droidy albo nieumarłe orki). W siódmej klasie zasugerowałem Amy Torgensen, ładnej dziewczynie o słomianych włosach, która uwielbiała konie, że ojciec Neela jest wygnanym księciem, bogatym ponad wszelkie wyobrażenie, zatem Neel byłby znakomitym partnerem na zimowym balu. To była jego pierwsza randka. Więc​ pewnie moglibyście powiedzieć, że Neel sporo mi zawdzięcza, ale tyle już sobie nawzajem zawdzięczamy, że nie rozróżniamy poszczególnych przysług, zlewających się w mglisty blask lojalności. Nasza przyjaźń to mgławica. Teraz​ Neel Shah pojawia się w obramowaniu frontowych drzwi, wysoki i solidny, ubrany w ciepłą czarną bluzę dresową, i kompletnie ignoruje zakurzone Zaplecze. Zamiast tego kieruje się prosto do krótkiej półki oznakowanej FANTASTYKA NAUKOWA I FANTASY. – Facet,​ masz Moffata! – wykrzykuje, podnosząc grubą księgę w miękkiej oprawie. To Kroniki​ smoczych pieśni, tom I… ta sama książka, która nas połączyła w szóstej klasie i nadal pozostaje naszą ulubioną. Czytałem ją trzy razy. Neel pewnie z sześć. – I wygląda​ na stare wydanie – dodaje, przerzucając kartki. Ma​ rację. Najnowsze wydanie trylogii, opublikowane po śmierci Clarka Moffata, ma surowe geometryczne okładki, których grzbiety tworzą ciągły wzór, kiedy się ustawi wszystkie trzy książki obok siebie na półce. Tę okładkę zdobi areografia opasłego błękitnego smoka skąpanego w morskiej pianie. Mówię​ Neelowi, że powinien ją kupić, ponieważ to wydanie kolekcjonerskie, pewnie warte więcej, niż sobie liczy Penumbra. I ponieważ od sześciu dni sprzedałem tylko jedną pocztówkę. Normalnie głupio by mi było wciskać książki przyjaciołom, ale Neel Shah jest teraz bogaty – jeśli nie ponad wszelkie wyobrażenie, to przynajmniej porównywalnie z kilkoma pomniejszymi książętami. Mniej więcej w tym czasie, kiedy usiłowałem zarobić na nędzne utrzymanie w Oh My Cod! w Providence, Neel zakładał własną firmę. Przewijamy pięć lat do przodu i widzimy magiczne rezultaty naszych jednoczesnych wysiłków: Neel według mojej skromnej oceny ma w banku kilkaset tysięcy dolarów, a jego firma jest warta miliony. Ja natomiast mam w banku dokładnie 2357 dolarów, a firma, w której pracuję – jeśli można ją nazwać firmą – egzystuje w pozafinansowej przestrzeni, okupowanej przez pralnie pieniędzy i alternatywne Kościoły. W każdym​ razie przypuszczam, że Neel może sobie pozwolić na stary paperback, nawet jeśli właściwie już nie ma czasu czytać. Kiedy przekopuję szuflady biurka w poszukiwaniu reszty, on wreszcie zwraca uwagę na mroczne regały, zajmujące tylną połowę księgarni. – Co​ tam jest? – pyta. Sam nie wie, czy to go interesuje. Neel z reguły woli nowe i błyszczące niż stare i zakurzone. – Tam​ – mówię – jest prawdziwa księgarnia. Po​ interwencji Mata nabrałem trochę więcej śmiałości co do Zaplecza.

– A gdybym​ ci powiedział – zaczynam, prowadząc Neela w stronę regałów – że do tej księgarni przychodzi grupa dziwnych uczonych? – Niesamowite.​ – Neel kiwa głową. Wyczuwa czarowników. – A gdybym​ ci powiedział – zdejmuję z niższej półki tom w czarnej okładce – że każda z tych książek jest napisana szyfrem? Otwieram​ szeroko książkę i pokazuję chaotyczną gmatwaninę liter. – To​ wariactwo – ocenia Neel. Przesuwa palcem po kartce, przez labirynt szeryfów. – Mam człowieka z Białorusi, który łamie szyfry. Ochrona danych, tego typu rzeczy. W tym​ zdaniu widać różnicę pomiędzy życiem Neela a moim: Neel ma ludzi… ludzi, którzy robią dla niego różne rzeczy. Ja nie mam ludzi. Mam zaledwie laptopa. – Mogę​ mu powiedzieć, żeby rzucił na to okiem – ciągnie Neel. – No,​ nie wiem na pewno, że to szyfr – przyznaję. Zamykam książkę i wsuwam z powrotem na półkę. – A nawet jeśli tak, nie wiem, czy warto go łamać. Faceci, którzy wypożyczają te książki, są nieźle odjechani. – Tak​ się zawsze zaczyna! – woła Neel, waląc mnie po ramieniu. – Przypomnij sobie Kroniki​ smoczych pieśni. Czy spotykasz Telemacha Półkrwi na pierwszej stronie? Nie, człowieku. Spotykasz Fernwena. Głównym​ bohaterem Kronik​ smoczych pieśni jest Fernwen, uczony krasnolud, niski nawet jak na krasnoluda. W młodym wieku wyrzucono go z klanu wojowników i… w każdym razie tak, może Neel ma trochę racji. – Musimy​ to sprawdzić – oświadcza. – Ile? Wyjaśniam,​ jak to działa, że wszyscy członkowie mają karty… ale teraz nie gadam na próżno. Ile by nie kosztowało członkostwo w wypożyczalni Penumbry, Neela na to stać. – Dowiedz​ się, jaki jest koszt – mówi Neel. – Przysięgam, że masz tu scenariusz do Rockets & Warlocks. – Szczerzy zęby. Przechodzi na niski głos władcy lochów: – Tylko nie pękaj, Claymore Czerwonoręki. Uf.​ Użył przeciwko mnie mojego imienia z Rockets & Warlocks. To starożytne zaklęcie o wielkiej mocy. Ulegam. Zapytam Penumbrę. Wracamy​ do niskich regałów i okładek malowanych aerografem. Neel wygrzebuje następnego z naszych starych faworytów, powieść o ogromnym cylindrycznym kosmolocie, który powoli zbliża się do Ziemi. Opowiadam mu, że Mat zamierza zalecać się do Ashley. Potem pytam, jak sobie radzi jego firma. Neel rozpina suwak bluzy i dumnie pokazuje metalicznie szary podkoszulek. – My​ je wyprodukowaliśmy – oznajmia. – Wypożyczyliśmy trójwymiarowy skaner ciała, każdy T- shirt szyty na miarę. Pasują idealnie. Naprawdę idealnie. Neel​ jest w zadziwiająco dobrej formie. Za każdym razem, kiedy go widzę, mimo woli nakładam na jego obecny wygląd wspomnienie pucołowatego szóstoklasisty, ponieważ jakimś sposobem wypracował sobie niedorzecznie V-kształtną sylwetkę komiksowego superbohatera. – To​ dobra marka, wiesz? – mówi. Dopasowany​ podkoszulek ma na klatce piersiowej nadrukowane logo firmy Neela. Wysokie jaskrawoniebieskie litery tworzą napis: ANATOMIX. Rano,​ kiedy zjawia się Penumbra, poruszam temat przyjaciela kupującego dostęp do Zaplecza. Właściciel księgarni zrzuca dwurzędową kurtkę marynarską – to piękna kurtka, wspaniale uszyta, z wełny z najczarniejszych owiec – i sadowi się na krześle za biurkiem. – Och,​ to nie jest kwestia pieniędzy – mówi, składając palce w daszek – ale raczej intencji. – No,​ mój przyjaciel jest po prostu ciekawy – wyjaśniam. – To zapalony bibliofil. Właściwie​ to nieprawda. Neel woli filmowe adaptacje książek. Ciągle się wścieka, że nikt dotąd nie

sfilmował Kronik​ smoczych pieśni. – No​ cóż – zastanawia się na głos Penumbra. – Zawartość tych książek będzie dla niego… wyzwaniem. I żeby uzyskać do nich dostęp, musi podpisać kontrakt. – Zaraz…​ więc to nic nie kosztuje? – Nie,​ nie. Twój przyjaciel musi tylko obiecać, że będzie czytał uważnie. To wyjątkowe książki – wskazuje długą ręką Zaplecze – o wyjątkowej treści, wymagającej wielkiego skupienia. Twój przyjaciel odkryje, że doprowadzą go do czegoś niezwykłego, ale tylko wtedy, jeśli naprawdę przyłoży się do pracy. – Jak​ filozofia? – pytam. – Matematyka? – Nic​ tak abstrakcyjnego – odpowiada Penumbra, kręcąc głową. – Te książki stanowią zagadkę – spogląda na mnie z ukosa – ale ty już o tym wiesz, prawda, mój chłopcze? Krzywię​ się i przyznaję: – Tak,​ zajrzałem do nich. – To​ dobrze. – Penumbra kwituje moje wyznanie krótkim kiwnięciem głowy. – Nie ma nic gorszego niż sprzedawca pozbawiony ciekawości. – Oczy mu rozbłyskują. – Do rozwiązania zagadki potrzeba czasu i cierpliwości. Nie mogę zdradzić, jaki będzie wynik, dość powiedzieć, że wielu poświęciło na to całe życie. Czy twój… przyjaciel będzie usatysfakcjonowany nagrodą, tego nie wiem. Ale podejrzewam, że tak. Uśmiecha​ się porozumiewawczo. Uświadamiam sobie, że Penumbra przez cały czas mówi jakby o hipotetycznym przyjacielu; to znaczy on myśli, że rozmawiamy o mnie. No, może i tak, do pewnego stopnia. – Oczywiście​ związek pomiędzy książką a czytelnikiem jest sprawą prywatną – ciągnie – więc opieramy się na zaufaniu. Jeśli mi powiesz, że twój przyjaciel będzie czytał te książki uważnie, z szacunkiem dla ich autorów, uwierzę ci na słowo. Wiem,​ że Neel z pewnością nie będzie ich czytał w ten sposób, i sam też chyba nie chcę podpisywać czegoś takiego. Jeszcze nie. Jestem zaintrygowany i zaniepokojony w tym samym stopniu. Więc odpowiadam po prostu: – Dobrze.​ Powiem mu. Penumbra​ kiwa głową. – Nie​ szkodzi, jeśli twój przyjaciel nie jest jeszcze gotowy do tego zadania. Może z czasem jego zainteresowanie wzrośnie.

OBCY​ W OBCYM KRAJU Noce​ zlewają się ze sobą i w księgarni robi się coraz ciszej. Mija tydzień bez jednego klienta. Wywołuję na laptopie stronę mojej hipertargetowej kampanii reklamowej i odkrywam, że jak dotąd, wzbudziła zerowe zainteresowanie. W rogu ekranu widnieje jaskrawożółta wiadomość od Google, sugerująca, że zbytnio zawęziłem kryteria i określiłem grupę klientów, która nie istnieje. Zastanawiam​ się, jak tu jest w ciągu dnia, podczas nakrapianej słońcem zmiany Penumbry. Zastanawiam się, czy Oliver ma mnóstwo klientów wieczorem, kiedy wszyscy wychodzą z pracy. Zastanawiam się, czy ta cisza i samotność przypadkiem nie uszkodziła mi mózgu. Nie zrozumcie mnie źle: jestem wdzięczny, że mam pracę, że siedzę na tym fotelu, że cichutko gromadzę dolary (nie tak wiele), żeby opłacać czynsz, kupować trójkąty pizzy i aplikacje do iPhone’a. Ale dawniej pracowałem w biurze; dawniej pracowałem w zespole. Tutaj jestem tylko ja i nietoperze (Och, wiem, że tam na górze gnieżdżą się nietoperze). Ostatnio​ brakuje nawet wypożyczających z Zaplecza. Czyżby skusił ich inny klub książki po drugiej stronie miasta? Czyżby wszyscy kupili Kindle’e? Ja​ mam Kindle’a i korzystam z niego prawie każdej nocy. Zawsze sobie wyobrażam, że książki gapią się na mnie i szepczą: „Zdrajca!” – ale przecież mam tyle darmowych pierwszych rozdziałów do przejrzenia. Tego Kindle’a przekazał mi ojciec. To jeden z oryginalnych modeli, skośna, asymetryczna płytka z maleńkim szarym ekranikiem i pochyłymi klawiszami. Wygląda jak rekwizyt z 2001:​ Odysei kosmicznej. Nowsze urządzenia mają większe ekrany i subtelniejszy industrialny design, ale ten jest jak pocztówki Penumbry: tak niemodny, że znowu modny. W połowie​ pierwszego rozdziału Ulicy​ Nadbrzeżnej ekranik miga czernią, zastyga i wreszcie gaśnie. Tak się zdarza prawie każdej nocy. Bateria Kindle’a powinna wytrzymać jakieś dwa miesiące, ale zostawiłem swojego za długo na plaży i teraz działa niepodłączony tylko przez mniej wiecej pół godziny. Więc​ przerzucam się na MacBooka i robię obchód: portale z wiadomościami, blogi, tweety. Przewijam do tyłu, żeby znaleźć rozmowy, które odbyły się beze mnie w ciągu dnia. Jeśli każdy konsumowany przez ciebie kąsek mediów jest przesunięty w czasie, czy to nie znaczy, że ty sam jesteś przesunięty w czasie? Wreszcie​ klikam na mojego nowego faworyta: Grumble. Grumble​ to osoba, prawdopodobnie samiec rodzaju ludzkiego, ukryty programista, który działa na styku literatury i kodu – częściowo „Hakerskie Nowinki”, częściowo „Paryski Przegląd Literacki”. Mat wysłał mi link mailem po swojej wizycie w sklepie, zakładając, że działalność Grumble’a może tu wzbudzić oddźwięk. Miał rację. Grumble​ prowadzi ogromną piracką bibliotekę. Pisze skomplikowane kody, żeby łamać zabezpieczenia DRM na e-bookach; buduje skomplikowane maszyny, żeby kopiować słowa z drukowanych książek. Gdyby pracował w Amazonie, pewnie byłby bogaty. Zamiast tego zhakował rzekomo niehakowalną serię Harry’ego Pottera i wstawił wszystkie siedem tomów na swoją stronę, do ściągnięcia za darmo… z kilkoma zmianami. Teraz, jeśli chcesz przeczytać Pottera bez płacenia, natrafiasz na przelotne wzmianki o młodym czarodzieju Grumblegritsie, który uczy się w Hogwarcie razem z Harrym. Nie są takie złe: Grumblegrits ma kilka niezłych linijek. Ale​ szczególnie zafascynował mnie najnowszy projekt Grumble’a. To mapa lokalizacji akcji wszystkich utworów z fantastyki naukowej opublikowanych w XX wieku. Wydobył je za pomocą kodu i rozmieścił w trójwymiarowej przestrzeni, więc rok po roku widać, jak ludzka kolektywna wyobraźnia sięgała coraz dalej: na Księżyc, na Marsa, Jowisza, Plutona, do Alfa Centauri i w nieskończoność. Można przybliżać i obracać cały wszechświat, można też wskoczyć do małego poligonalnego statku kosmicznego, zasiąść w sterowni i ruszyć na wycieczkę. Można spotkać się z Ramą albo odnaleźć światy Fundacji.

Tak​ więc dwie rzeczy: 1. Neel​ będzie tym zachwycony. 2. Chcę​ być jak Grumble. A gdybym stworzył coś równie fajnego? To by znaczyło, że naprawdę coś potrafię. Mógłbym rozkręcić start-up. Mógłbym podjąć pracę w Apple. Mógłbym oglądać inne istoty ludzkie i nawiązywać z nimi kontakty w ciepłym blasku dziennej gwiazdy. Na​ szczęście dla mnie Grumble, zwyczajem hakerów bohaterów, opublikował program obsługujący tę mapę. To kompletny silnik trójwymiarowej grafiki, napisany w języku programowania o nazwie Ruby – tym samym, którego używaliśmy do prowadzenia strony w NewBagel – i jest całkowicie za darmo. Więc​ teraz zamierzam wykorzystać program Grumble’a, żeby zrobić coś własnego. Rozglądam się i uświadamiam sobie, że mam swój projekt przed oczami: nauczę się trójwymiarowej grafiki, tworząc model Całodobowej Księgarni Pana Penumbry. To tylko wysokie, wąskie pudło wypełnione mniejszymi pudełkami… co w tym trudnego? Na​ początek musiałem skopiować bazę danych ze starego Mac Plusa pana Penumbry na mój laptop, co okazało się niełatwym zadaniem, ponieważ w Mac Plusie używa się plastikowych dyskietek, których nie da się włożyć do MacBooka. Musiałem kupić na eBayu stary zewnętrzny napęd dyskietek z USB. Kosztował trzy dolary plus pięć za przesyłkę i dziwnie się czułem, podłączając go do mojego laptopa. Ale​ teraz, kiedy mam dane w ręku, buduję model księgarni. Jest toporny – zwykłe skupisko szarych bloków, połączonych jak klocki Lego – ale zaczyna wyglądać znajomo. Proporcje są odpowiednie, jak w pudełku po butach, i nie brakuje żadnego regału. Ustawiłem je według układu współrzędnych, toteż mój program potrafi samodzielnie znaleźć alejkę 3, regał 13. W symulowanym świetle z symulowanych okien symulowane przedmioty rzucają ostre cienie. Jeśli to robi na tobie wrażenie, to przekroczyłeś trzydziestkę. Przez​ trzy noce męczyłem się metodą prób i błędów, ale teraz wypisuję długie linie kodu, ucząc się w trakcie pracy. Dobrze coś robić: całkiem przekonująca poligonalna aproksymacja księgarni Penumbry powoli obraca się na moim ekranie i jestem szczęśliwy jak jeszcze nigdy, odkąd upadł NewBagel. Przez głośniki laptopa popiskuje skoczny nowy album miejscowej kapeli o nazwie Moon Suicide i właśnie mam załadować bazę danych do… Dzwonek​ brzęka, więc stukam w wyłącznik dźwięku na laptopie. Moon Suicide cichnie i kiedy podnoszę wzrok, widzę nieznajomą twarz. Zwykle potrafię natychmiast wyczuć, czy mam do czynienia z członkiem najdziwniejszego na świecie klubu książki, czy ze zwykłym nocnym markiem. Tym razem jednak coś blokuje mój pajęczy zmysł. Klient​ jest niski, lecz krzepki, pogrążający się w otchłani średniego wieku. Nosi szaroniebieski garnitur i białą koszulę z przypinanymi rogami kołnierzyka, rozpiętą pod szyją. To wszystko powinno sygnalizować normalność, gdyby nie twarz: upiornie blada, z kilkudniowym czarnym zarostem i oczami jak czubki ołówków. W dodatku facet trzyma pod pachą paczkę, starannie zawiniętą w brązowy papier. Natychmiast​ kieruje wzrok na niskie regały od frontu, nie na Zaplecze, więc może jest zwykłym klientem. Może przyszedł z Booty’s po sąsiedzku. – Czym​ mogę służyć? – Co​ to jest? Co to wszystko znaczy? – wyrzuca z siebie, mierząc wściekłym wzrokiem niskie regały. – No​ tak, rzeczywiście niewiele tego – przyznaję. W następnym zdaniu zamierzam zwrócić uwagę przybysza na kilka zadziwiających atrakcji skromnego asortymentu Penumbry, ale on mi przerywa. – Żartuje​ pan? Niewiele? – Ciska paczkę na biurko, Łups!, i podchodzi do sekcji FANTASTYKA NAUKOWA I FANTASY. – Co to tu robi? – Podnosi pojedynczy egzemplarz Autostopem​ przez Galaktykę. – A to? To jakieś kpiny? – Wyciąga Obcego​ w obcym kraju.