Spis treści
Okładka Karta tytułowa Karta redakcyjna CZĘŚĆ PIERWSZA. Dziewczyna znad
potoku Urszu CZĘŚĆ DRUGA. Chata na hali Komárnyik CZĘŚĆ TRZECIA.
Czarownica z Funtinel
Księgarnia internetowa: Weltbild.pl
Skład
CMYK-DTP STUDIO
ISBN 978-83-273-0410-0
CZĘŚĆ PIERWSZA
Dziewczyna znad potoku Urszu
Tam wysoko, ponad rzeką Maros, stoi góra Istenszéke – Tron Boży. Po
jednej jego stronie rozgałęzia się potok Galonya, po drugiej płynie potok Bystry,
a za nim widać szczyty Gór Kelimeńskich. Oczywiście dzisiaj nawet i tam świat
nie jest już taki, jaki był naonczas, gdy Bóg przysiadł, by odpocząć pośród gór.
Dzisiaj już nie przychodzi w tamte strony, gdy pragnie odpocząć. Przegnali go
ludzie. Odstraszyły piły parowe, zgiełk i krzyki, hałas spowodowany wyrębem
drzew, gwizdy lokomotyw; wiele zbudowanych naprędce, byle jak skleconych
domów, śmieci, brud, brak spokoju i wszystko to, co wraz z człowiekiem przyszło
z dolin.
Dzisiaj już tylko na górskich grzbietach i tam, gdzie biją źródła, wciąż
panuje porządek. To tam, w górę, przeniosły się także jelenie i tych kilka
niedźwiedzi, które ocalały. Jesienią głosy wielkich byków przenikają poprzez mgłę
i słychać je nawet w dolinie. Kiedy harujący przy parowych piłach ludzie je
posłyszą, przeciągają po bladych czołach brudnymi rękoma i mają uczucie, jakby
coś sobie przypominali.
Ale przed sześćdziesięciu laty jeszcze wszędzie, w dół aż do Maros, był
zwarty las. Baron – pan na Vécs – znał jako swoje własne oba odgałęzienia potoku
Galonya, potok Bystry razem z górą Istenszéke. Czy były jego? Co roku przez
kilka dni – tak. Gdy przychodził w góry jesienią podczas rykowiska, a mieszkający
wysoko strażnicy leśni rozpinali dla niego płachtę w pobliżu któregoś z zacisznych
źródeł. Albo jak tylko spadł śnieg, a pustą zagrodę na hali Ulmu na trzy–cztery dni
zapełniali panowie myśliwi w butach z cholewami, w bekieszach, ze strzelbami,
i przy potężnym ogniu pili mocną jałowcówkę, i płynęły opowieści
o niedźwiedziach, o dzikach.
Wtedy może i jego był ten las. Ale kiedy indziej, jeśli się komu coś zeń
dostało, to mógł to być co najwyżej stary Sándru, baca z hali Ulmu, który od
wiosny do jesieni wypasał tam swoje owce. Albo Tóderik, ten znad Bystrego, co
miał sidła rozstawione w górę potoku Urszu, aż do siodła pod szczytem Istenszéke,
i na targ w dzień świętego Jerzego zanosił Żydom z Régen worki niewyprawionych
skór.
Powiadali o tym Tóderiku, że przyszedł z daleka, skądciś spoza gór, i że
wiązało się z nim coś mrocznego. Tak mówią ludzie. W długie zimowe wieczory,
przy ogniu w piecu, kiedy mężczyźni palą fajki i gapią się w płomienie, kobiety
przędą wełnę z dużej kądzieli i wylewa się z nich opowieść o tym, co było.
Z daleka musiał przybyć ten Tóderik, to pewne, bo nie miał w okolicy
żadnego krewniaka. I był stary, jak mówią. Gdy po raz pierwszy zobaczyli go
w tych stronach, w jego zwichrzoną, czarną brodę wmieszały się już białe nitki,
a sięgające ramion tłuste włosy już mocno się przerzedziły.
Nie miał żony, powiadają, przyszła z nim tylko nieduża dziewczynka.
Nadszedł z góry, ale nie drogą, jak inni, nawet i nie ścieżką. Przybył do wioski
poprzez zwalony płot przy domostwie rodziny Sánta. Ubrany był w wyliniały
serdak z owczych skór, na głowie miał czarny kapelusz z szerokim rondem, jaki
noszą mieszkańcy krainy ośnieżonych szczytów. Na plecach gruby, długi kij, na
nim przewiązaną sznurkiem baranicę. I dziurawe kierpce na nogach, z których
wystawały paznokcie, wielkie i czarne jak u niedźwiedzia.
Dziewczynka szła za nim. Boso. W jednej ręce niosła gliniany dzbanek,
w drugiej mały węzełek. Kształtna to była dziecina, może dwunastoletnia wówczas.
Głowę przysłaniała jej chustka upstrzona czerwienią. Włosy miała płowe, mówią,
że tak jasne, jakich w tamtych stronach nigdy jeszcze nie widziano. Oczy zaś
błękitne niczym niebo nad głowami, na szczytach gór. Bo było wtedy akurat lato,
czas dojrzewania poziomek.
Niedbały, czarnowłosy mężczyzna przystanął na wioskowej drodze
i rozejrzał się. Spod krzaczastych brwi spoglądał w taki sposób, tak mroczno, że
można się go było bać. Dostrzegł karczmę i prosto tam skierował swe kroki. Nie
przemówił ani jednym słowem, tylko wszedł i usiadł w kącie.
Mówią, że byli w karczmie i inni, co z zaciekawieniem przyglądali się
mężczyźnie o potarganych, czarnych włosach, z ładną małą dziewczynką, ale on
wcale nie zwracał na nich uwagi. Usiadł, kożuch i kij położył obok siebie w kącie
i usadził także dziewczynkę.
Karczmarzem w Dédzie był naówczas brzydki, gruby Ormianin, którego
ludzie nazywali Włochatouchym. Ten stał sobie za szynkwasem i czekał, aż gość
się odezwie. Jednak tamten milczał, tylko siedział sobie, a przy nim dziewczynka.
Ludzie patrzyli nań, kręcili głowami. Kto chciał co wypić, to wypił i szedł
dalej. Po pewnym czasie i Włochatouchy wylazł zza swych półek i mocno
posapując, podszedł do obcego.
– No? – zapytał, zatrzymując się przed nim.
– He? – zachrypiał przybyły z góry czarnowłosy człowiek i podniósł wzrok
na karczmarza.
– Co potrzeba? – spytał Ormianin.
– Nic.
– Skąd przyszedłeś?
– Stamtąd.
– A gdzie idziesz?
– Nigdzie.
– Nigdzie?
– No!
– Tu zostajesz?
– Zostaję.
– Gdzie?
– Na górze.
– To można – od tej długiej rozmowy karczmarz stęknął i otarł sobie pot
z czoła.
– A dlaczegóż by nie można? Hę? Ormianin przyglądał się mężczyźnie.
– Nie pijesz?
– Kto tak powiedział?
– Masz pieniądze?
– Nie.
Milczeli przez jakiś czas, po czym obcy opuścił na stół wielką, węzłowatą
pięść i zaczął odliczać na swych czarnych palcach:
– Drewno jest. Woda jest. Ziemia jest. Ogień jest. Węgiel będzie. Potrzeba tu
tego?
– Potrzeba – przytaknął Ormianin.
– Kuny są, drewno jest, drut jest – wyliczał dalej ten drugi. – Potrzeba skór?
Ormianin ciężkim krokiem poszedł do swojej dziury, nalał jakiegoś mętnego
płynu do brudnego kieliszka, przywlókł się z nim z powrotem i postawił go na
stole.
– Na. Jak cię zwą?
Obcy wychylił mętną zawartość kieliszka, wykrzywił usta, odchrząknął,
a następnie spojrzał w górę w napuchnięte oczy grubego karczmarza
i wypowiedział swoje imię:
– Tóderik. A to Nuca, ta tu dziewczynka. Więcej niech cię nie interesuje!
Włochatouchy wzruszył ramionami, złapał pusty kieliszek i w ogromnych
włochatych łapciach poczłapał na powrót do swojej nory. Tóderik zaś wstał,
szarpnął stołem.
– Słyszysz? Potrzeba mi piły, ale żeby to była dobra piła. Potrzeba mi
siekiery, ale żeby to była dobra siekiera. Potrzeba mi topora, ale żeby to był dobry
topór. I dziesięć funtów kaszy kukurydzianej. Słyszysz?
Karczmarz spojrzał nań, lekko mrużąc oczy.
– Koliba?
– Chata.
– Gdzie?
– To moja sprawa.
Ormianin wzruszył ramionami, podrapał się po tłustym karku i tak
powiedział:
– Dostaniesz to jutro.
– He? Postradałeś rozum?! – oburzył się Tóderik. – Dzisiaj! Włochatouchy
ponownie wzruszył ramionami, mruknął coś, następnie otwarł niskie drzwi
i wcisnął się do izby z tyłu, za szynkwasem. Po jakimś czasie wyszedł z powrotem.
Rzucił na stół siekierę, topór i piłę.
Tóderik po kolei brał je do ręki i oglądał. Postukiwał nimi i je obwąchiwał.
– He. Siekiera to siekiera, ale nie jest dobra. Topór to topór, ale nie jest
dobry. I piła to piła... a niech to diabli wezmą! Gdzie kasza?
Włochatouchy burknął coś, zdjął z półki wyciosaną z drewna jodły dziwną
łopatę i powlókł się do worka stojącego w kącie.
– Woreczek masz?
– Licho mam.
– To jak?
– Daj worek!
– Nie ma.
Brwi Tóderika zmarszczyły się dziko.
– Nie ma? I to ty jesteś tutaj karczmarzem? Czy to borsucza jama, czy
wioska? He?
Ormianin wzruszył ramionami i odłożył szuflę na półkę.
– A niech cię!... – mruknął Tóderik i zwrócił się ku dziewczynce. Wtedy
odezwał się do niej po raz pierwszy, odkąd weszli do wioski. – Daj no tu ten
gałganek!
Zwinne rączki dziewczynki pośpiesznie rozwiązały supeł i chusta rozpostarła
się na stole.
– Na. Waż w to.
Ormianin zanurzył w worku olbrzymią drewnianą łopatę, z uwagą
i starannością wyrównał na niej kaszę i przesypał do chusty. Raz, drugi raz.
– Na – rzekł. – Zabieraj! Tóderik spojrzał nań spod oka.
– To jest dziesięć funtów?
– Tyle.
– Wagi nie ma?
– Ano nie ma.
Coś jeszcze burczał, póki wiązał chustę, po czym oddał ją dziewczynce.
– Na! Żebyś mi tylko nie upuściła!
Potem wziął pod pachę siekierę, topór oraz piłę, zarzucił na ramię kij
z kożuchem i ruszył. Ani się nie obejrzał na Ormianina, ani też nie podziękował.
Wyszedł przez niskie, brudne drzwi na zewnątrz i zatrzymał się, patrząc na góry.
W czystym świetle gorącego letniego słońca błyszczały zielenią i tchnęły ciepłem.
– No, jesteś tu? – zwrócił się nagle ku dziewczynce. – To chodź!
Z tymi słowami ruszył w górę potoku Bystrego, wprost na stok.
Kiedy pozostawili za sobą już ostatnią chałupę, raz jeszcze odwrócił się do
dziewczynki. Tyle jej powiedział:
– Widziałaś karczmarza? Nie lubię takich, co dużo gadają. Potem już się nie
odzywał, tylko szedł. Przez jakiś czas wzdłuż potoku było coś w rodzaju ścieżki,
która wiła się tu i tam, tak jak wydeptali ją ludzie i owce. W końcu i ona znikła.
Przepadła gdzieś w jarach. Tylko potok huczał pomiędzy kamieniami, drzewa zaś
milczały. Ich gałęzie miejscami sięgały białej, spienionej wody. Powietrze było
lekkie i przejrzyste, przesycone gorzkawą wonią kwiecia posłonków, rosnących na
brzegu potoku. Tu i tam poderwała się ważka. Z obu stron w milczeniu strzegły
ciszy olbrzymie buki i wysmukłe jodły.
Długo tak szli. Pod ich stopami miękko uginał się mech, a poruszany jeden
i drugi kwiat kiwał główką. Czasem drogę przecinał im strumyk. Nadchodził,
podzwaniając i biegnąc stokiem w dół, śpieszył do potoku. Niósł zapach
ocienionych jarów i woń mchu. Chwiejnie przeprawiali się przezeń po
nieforemnych, szarych kamieniach. Niekiedy mignęła w wodzie ryba,
a dziewczynka długo za nią spoglądała.
W miejscu, gdzie potok Urszu z gniewnym hukiem wpada do Bystrego,
a wody źródeł z Istenszéke mieszają się z innymi wodami, Tóderik zatrzymał się.
Stanął, położył na kamieniu siekierę, topór i piłę, położył kożuch i kij, i rozejrzał
się. Także dziewczynka położyła węzełek i postawiła gliniany dzbanek. Jakiś czas
czekała, co się stanie, a ponieważ stary nie odzywał się i też nie ruszał się
z miejsca, podeszła do potoku i zanurzyła w nim nogi.
– Ojej! – powiedziała cicho, raczej do potoku aniżeli do kogo innego, i już
zrzucała z siebie spódniczkę i koszulkę, z głowy czerwoną chusteczkę, aż jej
złocistopłowe włosy rozwiały się na wietrze, który wraz z Urszu przysłała tam na
dół góra Istenszéke. Dziewczynka ostrożnie weszła do wody. Najpierw tylko do
kostek. Następnie do kolan. Potem dalej. Woda łaskotała jej skórę chłodem.
Dziewczynka wyrzuciła z siebie bąbelki dźwięcznego śmiechu i zanurzyła się
w rwącej, spienionej wodzie.
Tam na brzegu człowiek o potarganych czarnych włosach odwrócił się na ten
śmiech. Wręcz ze zdumieniem przyglądał się brązowemu ciałku dziewczynki, gdy
na krótkie chwile wyłaniało się spośród białych pian. Przyglądał się, a potem
westchnął. Usiadł na kamieniu, przy kożuchu, wsparł głowę na ręce i tak oto
patrzył na las.
Dziewczynka trochę się pochlapała w wodzie, połaziła po skałach, postała
pod kaskadą Urszu, po czym wyszła na brzeg. Na jej skórze lśniły krople wody.
Otrząsnęła się jak szczenię i szybko się ubrała. Mokre włosy związała czerwoną
chusteczką, zerwała piękny kwiat posłonka i przypięła go sobie do koszuli.
Stary podniósł głowę i spojrzał na nią.
– Tu będzie dobrze? – spytał niskim, mruczącym głosem. Dziewczynka
rozejrzała się wokoło. Dalej, akurat naprzeciw kaskady, troszeczkę wyżej pośród
drzew, widać było polanę.
– Tam? – zapytała, pokazując na polanę.
– Tam – skinął głową mężczyzna.
Dziecko ruszyło w kierunku polany. Również mężczyzna podniósł się
z wolna i podążył za nią nieśpiesznym krokiem.
Tej niewielkiej polany strzegło kilka szerokich, dorodnych buków, a dalej za
nią ciemniały jodły. W trawie tu i tam czerwieniły się poziomki. Słońce prószyło
złotym pyłem na trawy i drzewa. Od strony polany dochodziło ciepłe powietrze,
niosąc ze sobą przyjemne zapachy. Maleńkie źródełko wypełzło spomiędzy paproci
i starało się czym prędzej zniknąć pod drzewami.
– Pięknie – powiedziała dziewczynka i zatrzymała się przy skrajnym buku.
Powyżej źródła w trawie uśmiechało się do niej kilka margerytek. Na jednej
z nich siedział duży żółty motyl. Od czasu do czasu kiwał skrzydłami. Jakby
z białego kwiatu wyrastał jakiś drugi kwiat, wielki, jedwabiście żółty.
Tóderik też się zatrzymał. Oglądał polanę, drzewa, źródło, niebo.
– Gdzie ma być chata?
Dziewczynka pokazała na żółtego motyla:
– Tam!
Wiatr poczochrał listowie buków. Dotknął lekko i łodyg traw, i kwiatów.
Motyl zamachał skrzydłami i uniósł się w powietrze.
– Tam – powtórzyła dziewczynka – tam, gdzie siedział motyl. Człowiek
o potarganych czarnych włosach skinął głową. Potem tylko tak stał i bez słowa
patrzył za odlatującym pięknym, żółtym motylem, aż ten znikł pośród lśniących
koron drzew.
*
Chata została zbudowana.
Powiadają, że to dziwna chałupa. Po pierwsze, nie było w niej jednego
jedynego kawałka żelaza. Jednego jedynego gwoździa, niczego takiego. Po drugie,
dom ten nie był prostokątny, jak się godzi, lecz okrągły. Okrągły niczym ul.
Tóderik sam szczypał też gonty na jego wysoki, spiczasty dach. Wyszły
szczególnie piękne. U dołu większe, ku górze zaś coraz mniejsze. Wszystkie miały
zaokrąglone brzegi, zakończone jak ogon jaskółki. Te najwyżej były już tak małe,
jak dłoń dziecka.
Wewnątrz chata miała jedno jedyne pomieszczenie, wielką okrągłą izbę,
pośrodku której stał olbrzymi piec z nieforemnych kamieni, coś w rodzaju
paleniska, a nad jego szczytem oraz w strychu zrobiono stosowny okrągły otwór
dla dymu. Na strych wchodziło się z izby po drabinie, poprzez opuszczane drzwi.
Izba miała trzy okna: z jednego był widok ku górze na potok Bystry, z drugiego na
dół, przez środkowe zaś widać było z tyłu Macskakő. Mówią, że i te okna były
wygięte, dopasowane do wypukłości ściany. Ramy miały z leszczyny, szyby
z miki. Drzwi chaty otwierały się wprost na potok Urszu. Kto stanął w progu, mógł
sięgnąć wzrokiem wysoko, aż po górę Istenszéke – Tron Boży.
Do budowy domu Tóderik wziął się w połowie lata, a do jesieni już się z nią
uporał. W tym czasie przechodzili tamtędy i inni ludzie, przystawali i przyglądali
się.
– Dziwną budujesz chatę – mówili.
– No i co z tego! – oburzał się wtedy Tóderik. – Jak się nie podoba, to nie
trzeba na nią patrzeć!
Ale jednak każdy, kogo tamtędy wiodła droga w górę na pastwiska, patrzył
na nią, bo nigdzie, ale to nigdzie wzdłuż Maros nie widziano tak osobliwej chaty.
Kiedy już i ostatni gont trafił na dach, a na czubku chaty dziewczynka
przywiązała bukiet z niebieskich kwiatów goryczki, Tóderik odłożył narzędzia do
kąta, wcisnął na głowę kapelusz o szerokim rondzie, wziął do ręki kij, zawiesił na
ramieniu zwój pordzewiałego drutu i ruszył w górę wzdłuż Urszu. Szedł wolnym
krokiem, przypatrywał się ziemi, wodzie, drzewom, gdzieniegdzie przystawał,
przyglądał się, przez jedną i drugą szczelinę wchodził pomiędzy drzewa, mruczał.
Czasem ścinał giętką gałązkę leszczyny i tu i ówdzie ustawiał pętlę. Nim dotarł do
miejsca, gdzie w dużym, pełnym ożyn jarze biją źródła potoku Urszu, z drutu
ledwie co zostało.
U najwyższego źródła usiadł, poprawił sobie rzemyki przy kierpcach, trochę
się jeszcze porozglądał, powęszył tu i tam i zawrócił do domu. Nim dotarł do chaty,
słońce zeszło już na spoczynek. Ze zmierzchem pojawił się przymrozek, a wysoko
na grzbietach Istenszéke ryczały byki.
Dziewczynka siedziała w kucki przed owym dziwnym paleniskiem i na
długim rożnie opiekała pstrągi na kolację.
Tóderik przystanął za nią. Patrzył na ogień, na rożen i na dziewczynkę. Czuł
w nozdrzach świeży, ciepły zapach domu i przemówił cicho. Po raz pierwszy tego
dnia.
– Ładne ryby złapałaś.
Od rzadko słyszanej pochwały dziecko zarumieniło się i z uśmiechem
podniosło nań wzrok. Stary począł kasłać, zmieszany.
– Zręczna jesteś – dodał jeszcze i odwrócił się, jakby zawstydzony, że aż tak
się rozgadał.
Ledwie spadł śnieg, Tóderik już pojawił się w karczmie w Dédzie. Położył
na stole przed Ormianinem pięć skór z kun i jedną z wydry.
– No – rzekł – zobaczże!
Włochatouchy pomacał skóry, podmuchał w nie, poobracał nimi. Potem
spojrzał w górę na belkowe sklepienie, zupełnie jakby odbywał naradę
z pajęczynami. W końcu wlepił wzrok w mężczyznę:
– Przyniesiesz jeszcze dwie i będziemy kwita! Tóderik, oburzony, chrapnął
jak dzik.
– Hę? Nabrałbyś rozumu! Ani jednej, rozumiesz?! I dasz jeszcze
dwadzieścia funtów kaszy kukurydzianej! Dwadzieścia!
Tłusta twarz Ormianina zsiniała.
– Ja? Bodajbym cię nigdy nie spotkał! Co ty sobie myślisz? Za te tu? To
mają być skóry?!
I zaczął te skóry popychać po stole; dmuchał w nie, ciągnął je, pocierał
i rzucał nimi z gniewnym grymasem. Ale Tóderik tylko milczał i czekał. Wreszcie
splunął na podłogę i tyle rzekł:
– Słuchaj no, ty diabelski karczmarzu! Mogę przynieść i więcej. Ale teraz
daj dwie miarki kaszy kukurydzianej i pęczek cebuli, dwa funty twarogu i butelkę
oleju. Jest zima.
Na to Ormianin wreszcie ucichł. Zebrał skóry i zaniósł je do wewnętrznej
izby.
– O tak, widzisz – powiedział Tóderik – nie lubię, jak ludzie tyle gadają.
Z kaszą, cebulą, twarogiem i olejem ruszył ku wylotowi Urszu. Akurat
wtedy panowie znów przyjechali na polowanie. Jeszcze w wiosce Tóderik spotkał
się twarzą w twarz z długim Mitru, mieszkającym wysoko w górach strażnikiem
leśnym pana barona.
– Przyjdź naganiać – rzucił Mitru, przystanąwszy. – Słyszysz? Zjechali
panowie. Będzie palinka. O pierwszym brzasku bądź u wylotu Ulmu! Możesz
przejść i przez szczyt.
– A niech idzie sobie licho – odburknął Tóderik i odwrócił się na pięcie.
Głos strażnika nabrał ostrości.
– Słyszysz, co mówię? Chata, którą postawiłeś, stoi na ziemi należącej do
pana. To jego las, wszystek. Prosiłeś o pozwolenie na nią, hę?
Tóderik splunął.
– Las należy do Pana Boga, nie do twojego pana – rzekł i poszedł swoją
drogą.
Ale potem, w nocy, jednak wstał. Dołożył do ognia, żeby lepiej widzieć,
następnie zawiązał w chustę dobrą garść kaszy kukurydzianej i zawiesił ten
węzełek na kiju. Narzucił na siebie serdak z owczych skór, na głowę wcisnął
szeroki, płaski kapelusz i rzucił w kierunku posłania dziewczynki:
– He, Nuca.
Kożuch poruszył się.
– Słuchajże! Idę do panów. Może na parę dni. Słyszysz?
– Słyszę – dziewczynka odpowiedziała cienkim, zaspanym głosikiem.
– No to dobrze.
Z tymi słowami wyszedł niemrawo.
Drzewa pokryły się szadzią. Nad potokiem unosiła się mgła. Niekiedy
zaskrzypiała od mrozu jakaś sucha gałąź. Gwiazdy jeszcze lśniły, ale od wschodu,
ponad Tirimią, niebo poczęło już blednąć.
Tóderik wciągnął powietrze i poczuł, że pogoda będzie dobra. Przeszedł
przez kładkę. Okorowane kłody choin były śliskie od mrozu. Za potokiem
mężczyzna przystanął, spojrzał wstecz i postanowił, że poszerzy kładkę o jeszcze
jedną kłodę. Po czym ruszył w górę wzdłuż Urszu, równym, ciężkim krokiem, lecz
mimo to wartko. Jak niedźwiedź, gdy udaje się w drogę.
Nim znikła ostatnia gwiazda, Tóderik opuszczał się już z biegiem potoku Kis
Galonya. W dolinie stała mgła, a do drzew przymarzł szron i utkał kwietny wzór.
Śnieg nie sięgał jeszcze nawet kostki i cicho pojękiwał pod kierpcami.
U wylotu Ulmu zebrali się już mężczyźni. Rozpalili ogień na brzegu potoku
i skuleni siedzieli tam wokół niego niczym nastroszone wrony na kupie gnoju.
Mogło ich być dwudziestu. Ciężcy ludzie w serdakach z owczych skór, kubrakach
z szorstkiej wełny, futrzanych czapach. Był z nimi Mitru i Stefan, strażnik leśny
z Ilvy. Mieli strzelby, duże, starego typu, z dłuższymi lufami. Pozostali zaś siekiery
do wyrębu lasu albo po prostu kije do chodzenia po górach.
– Przyszedłeś jednak? – butnym tonem zapytał Mitru.
Tóderik nie odpowiedział. Pozostali bez słowa ścisnęli się, żeby zrobić mu
miejsce przy ogniu, a przy tym przyglądali się temu dziwnemu, obcemu
człowiekowi o czarnych włosach. Któryś wyciągnął flaszkę.
– Napij się! Jeśli panowie ustrzelą niedźwiedzia, każdy dostanie po pół pinty.
Napił się i podał dalej. Palinka polała mu się po brodzie. Już nawet i sam jej
zapach sprawiał przyjemność.
– Tu będą niedźwiedzie – powiedział ktoś, pokazując na gęsto zarośnięty
iglakami stok. – W tamtym roku też tu były.
– Jeden to na pewno będzie – odparł Mitru. – Wczoraj wszedłem na jego
trop. Wielkie bydlę.
– Dałby Bóg, żebyśmy na niego natrafili – rzekł któryś i aż mlasnął,
smakując palinkę.
– I żeby jeszcze panowie w niego trafili! – przezornie dodał inny.
Tóderik spojrzał w górę na stok; przyglądał się, przyglądał, wreszcie
pokręcił głową.
– Tam dzisiaj nic nie będzie – mruknął obojętnie. Strażnicy leśni oburzyli
się.
– Dlaczego?
– Bo to od północy. Jak pada śnieg, to wtedy tak. Ale teraz?!
– Bardzo jesteś mądry – zadrwił Mitru – może często tędy chodziłeś! Więc
gdzie byś go szukał, skoro nie tutaj?
Tóderik wskazał na przeciwległy stok, biegnący w górę ku Istenszéke.
– Tam. Jest słońce. I są buki. Słońce prześwieca pomiędzy drzewami. Są
i żołędzie. Ha! Tu po tej stronie można dzisiaj natrafić tylko na dzięcioły
i wiewiórki, na te tak. Lecz nie na niedźwiedzia.
Długi Mitru szarpnął za swoje rzadkie wąsy w kolorze konopi. Złość
przymarszczyła jego długi, cienki nos i rozchyliła mu nozdrza.
– Hm – rzekł – mędrek z ciebie. Przecie i ja wiem, co dają żołędzie i słońce.
Ale zawsze najpierw tutaj idziemy naganiać.
Tóderik wzruszył ramionami. Ktoś dorzucił do ognia świeżego chrustu.
Wysoko podskoczyły iskry.
– A tam pędzimy w drugiej kolejności – dopowiedział jakiś starszy
mężczyzna – taki jest porządek.
Więcej już nie rozmawiali o tej sprawie.
Robiło się coraz jaśniej. Mgła zsunęła się nad Maros, a na stalowoniebieskim
niebie zalśniły promienie słońca.
Zagasili ogień i powoli ruszyli w górę wzdłuż potoku. Co jakiś czas Mitru
zatrzymywał któregoś z ludzi.
– Ty zostaniesz tutaj. Kierunek znasz. Dobrze trzymajcie odległość
i uważajcie. Panowie obstawili górski grzbiet pod halą. Kiedy słońce sięgnie tamtej
skały, niech ruszy nagonka.
– Rozumiem – odpowiadali mu po kolei i stawali z boku.
W pierwszej nagonce rzeczywiście niczego nie było, jedynie mróz. Nie padł
też ani jeden strzał. Panowie byli źli i zmarznięci. Wąsów, rzęs całkiem im nie było
widać spod szronu.
Przy drugim pędzeniu naganiacze poderwali najpierw stado dzików.
– Hu-hu! Uważaj! Nie przepuść! W górę! Uważaj w górę! Hu-hu! Dziki!
W końcu w trzecim jarze ktoś natknął się na świeży trop niedźwiedzia.
– Niedźwiedź! – wszędzie odbijało się echem ponad potokiem. –
Niedźwiedź! Uważaj! W dół!
Później długo nic się nie działo. Gdzieś daleko słychać było tylko wielkiego,
kudłatego psa Mitru, jak ujadał na dnie jednej z kotlinek.
Byli już i za siódmym jarem, kiedy wysoko na grzbiecie Istenszéke, tam
gdzie stali panowie, rozległy się pierwsze dwa strzały. Po jakimś czasie kolejne
dwa. Jeszcze jeden. Potem znów cisza. Po dłuższej chwili dał się słyszeć pies, który
cofał się, szczekając. I w górze ktoś zawołał:
– Wracają dziki! Uważaj! Uważaj pośrodku!
Tóderik też szedł tam pośrodku. Jarem w górę, jarem w dół. W górę – w dół,
w górę – w dół, nieprzerwanie. Już od pewnego czasu szedł tropem dzików.
Wiedział, że jest ich czternaście, dziewięć młodych i pięć dorosłych. Potem jeden
z nich, największy, odłączył się od pozostałych i zakręcił w górę. Tóderik patrzył
za jego tropem. Stał akurat na wąskiej grani, a przed nim i za nim były gęste
choiny, upstrzone niewielkimi polankami.
Właśnie wtedy doleciały strzały. Po nich szczekanie psów i okrzyki, wysoko.
Kilkoma susami znalazł się w górze na skałach, żeby móc zajrzeć głęboko w jar.
Po przeciwnej stronie dziki właśnie szły w dół. Policzył je: było ich jedenaście.
Dziewięć młodych, dwa dorosłe. Jeden z dorosłych ciągnął z przodu, drugi
pozostawał w tyle, całkiem w tyle. Niekiedy nawet zatrzymywał się. To na tego
ujadał pies.
– Hu-hu! Hu-hu! Hu-ha! Hu-huuu! – na całe gardło zakrzyknął w głąb
dolinki.
Dziki zatrzymały się, a następnie skręciły w dół.
– Idą w dół! Uważaj! Hu-huuu!
W tym momencie coś poruszyło się pod skałą. Coś wielkiego. Sapnęło
i przedzierając się, rzuciło się z powrotem.
– A niech cię!... – Tóderik odwrócił się i jeszcze przez moment mógł dojrzeć
wielkiego odyńca, który wcześniej oddzielił się od stada, a teraz znikał z tyłu
w młodniaku.
– Sprytny byłeś! – roześmiał się szeroko. – Niech cię Bóg długo zachowa!
Nie dostaniesz się panom.
Tymczasem dziki znikły już po drugiej stronie. Tylko ten z tyłu sam jeden
zmagał się z psem. Nie mógł iść. Stał obok powalonego drzewa, charczał i szczękał
kłami w kierunku psa. Potem nagle zachwiał się i upadł. Jeszcze przeszły go
drgawki i więcej już się nie poruszył.
Kiedy Tóderik dotarł tam, pies już nie obszczekiwał dzika, tylko
z wywieszonym jęzorem siedział przy nim i od czasu do czasu wgryzał mu się
w uwalaną farbą sierść. Zawarczał, gdy zobaczył obcego człowieka.
– No, no – przemówił do niego Tóderik. – No, no. Zostaw. Nie wolno.
Dzik dostał postrzał w brzuch. Był to tłusty dwuletni samiec, w sam raz na
słoninę. Śnieg wokół niego uwalany był posoką i taki też był trop, którym dowlókł
się tu wcześniej.
Tóderik pomyślał przez chwilę, co powinien zrobić, w końcu jednak
wzruszył ramionami.
– Przyjdzie za tobą ten, co cię ustrzelił. Po czym zostawił dzika razem
z psem.
Tymczasem znów odezwały się strzelby, ale teraz już w dole. Następnie
naganiacze poszli jeszcze dalej, jarem w górę, jarem w dół. Nim pędzenie dobiegło
końca, słońce mocno już skłoniło się na stok Görgény.
Panowie ustrzelili jednego niedźwiedzia i trzy dziki. Na ich twarzach
malowało się zadowolenie, gdy ochoczo częstowali się nawzajem napitkiem
z manierek. Niedźwiedzia trafił baron. Siedział tam na pniaku, z rozstawionymi
nogami, w pogodnym nastroju, z szerokim uśmiechem na ustach, i przekomarzał
się z hrabią na Gernyeszeg, który chybił, raz za razem, mierząc do dwóch dzików.
– Za krótkie były, co? A niech to licho, słyszysz, Mitru? Dlaczego tych
dzików, co je posyłasz przed hrabiego, nie wydłużyłeś przynajmniej o jeden metr?
Mitru? Gdzie jest ten drań?!
– Poszedł za dzikiem, którego zranił łaskawy pan Éltető – po wojskowemu
zameldował Stefan, strażnik leśny z Ilvy.
Rozpalili ogień dla panów, położyli na śniegu kożuchy i koce, znalazło się
coś do jedzenia. Naganiacze odsunęli się nieco dalej. Nie potrzebowali ognia, i tak
było im ciepło. Baron kazał ukroić dla każdego wielki jak dłoń kawał słoniny
i ćwiartkę chleba. Mieli więc co przeżuwać.
U panów pojawiło się wino i żarty. Pośrodku, na myśliwskim stołku o jednej
nodze siedział baron, szeroki, postawny, z siwiejącą brodą, czerwony na twarzy,
niemal jak jakiś wesoły, stary bóg krainy ośnieżonych szczytów. Bez bekieszy,
w skórzanej kamizeli, a i tę rozpiął sobie na brzuchu, żeby łatwiej było mu się
śmiać. Na prawo od niego, na niskim trójnożnym stołku siedział z miną surową jak
zwykle zagniewany i zatroskany, chudy hrabia na Gernyeszeg. W sposób
wymuszony, siłą niemal przyoblekał twarz w gorzki uśmiech, gdy to jego
podszczypywano żartem, i całą uwagę zwracał na pieczony chleb oraz masło, jako
że z powodu choroby żołądka, biedaczysko, tylko to mógł jeść.
Z drugiej strony barona, na przytarganym tam klocu, usadowił się król krainy
ośnieżonych szczytów, pan Élteto∂∂. Nie był ani młody, ani stary. Mógł mieć
i czterdzieści, i sześćdziesiąt lat. Zwichrzone wąsy dyndały mu do podbródka,
a w wytrawioną na brąz twarz mocno wryły się zmarszczki. Spod fałdowanej na
sposób węgierski futrzanej czapy z baranicy opadała mu na uszy gęsta, czarna
czupryna. Powyżej ostrego, krogulczego nosa iskrzyło dwoje bystrych oczu,
w których wyczytać można było gotowość do walki i sporu.
Pozostali usiedli wokół ognia tak, jak się dało. Przybyło ich wielu, i to
z każdej części Siedmiogrodu. Więcej aniżeli naganiaczy. Nawet Mitru nie znał ich
wszystkich, a przecież już od lat polował z panami.
Jeden z nich zwracał uwagę tym, że trzymał się na uboczu. Był to niski,
ciemny młodzieniec. Ubrany w szarą gunię z wełnianego samodziału, jakie noszą
zamożni chłopi. Pod nosem sypał mu się puszek przyszłych wąsów. Z lichą
jednolufówką siedział na obalonym buku, dalej od ognia i od panów, ale też nie
blisko naganiaczy, i zajadał słoninę, którą kroił sobie kozikiem. To syn starego
Sándru. Sándru, który dzierżawił pastwiska barona wysoko w górach, wszędzie
tam, gdzie były polany i wiatrołomy.
Stary Sándru był zwyczajnym górskim pasterzem, noszącym kierpce
i skórzany opasek, ale był też właścicielem dwóch tysięcy owiec. Ze swoimi
bacami i juhasami pędził wiosną owce w góry na Ulmu, Jisę, na halę Cég, na
Bradulec i gdzie tylko leżały pastwiska barona. Jesienią szedł ze stadem
i pasterzami, w dół przez całą dolinę Maros aż do biegu Nyárád i Küküllö,
ponieważ tam, w majątkach, można było kupić siano i słomę na zimowy chów.
Owiec miał dwa tysiące, a może nawet i więcej, któż to wiedział dokładnie?
I sześciu synów. Pięciu zachował jako juhasów, szóstego zaś, najmłodszego,
kształcił na pana. Starczało z owiec. W taki to sposób Indrei Sándru stać się mógł
Bandim1 Sándru, praktykantem prawa w podstarostwie w Szászrégen.
Baron lubił starego Sándru, gdyż tamten był człowiekiem porządnym jak
rzadko który. I dlatego wspierał też jego syna. Przyszły los zaplanował mu już
z góry: gdy nadejdzie po temu pora, młody Sándru zostanie podstarościm, a później
starostą. Ale do tego czasu, ilekroć baron ruszał z Vécs z panami na polowanie,
posyłał do Szászrégen kolaskę po panicza Sándru. Żeby i on wziął udział
w polowaniu. Żeby się przyzwyczajał do towarzystwa węgierskich panów. Lubił
też z nim żartować, bo miał ten chłopak umysł bystry.
Dokładnie to samo robił akurat i teraz przy ognisku. Mowa była mianowicie
o tym, co liczy się bardziej: czy jeśli ktoś ustrzelił niedźwiedzia, czy też raczej dwa
dziki. Jedni mówili tak, drudzy inaczej.
– No, bracie Bandi – baron zwrócił się do młodego Sándru – powiedzże, co
ty myślisz o tym?
Tamten zaś najprzód wytarł usta, a i podkręcił sobie drobne jeszcze wąsiki,
po czym odważnie wyrąbał:
– Ja głosuję za dwiema dzikimi świniami!
– A to dlaczego? – zdumiał się baron.
– Dlatego, że dzik pod każdym względem jest bardziej wytworny od
niedźwiedzia.
– Coś podobnego?! – zadziwili się również panowie.
Ale baron już wiedział, że z tego musi się wykluć jakiś podstęp, i dlatego
wręcz zachęcał chłopaka:
– Zatem wytłumacz to, żebyśmy zrozumieli, jak się mają sprawy!
Tamten wcale też nie kazał się długo prosić.
– A czyż to nie od łaskawego pana barona słyszeliśmy, i to nawet wiele razy,
że z tej czy z tamtej świni zrobiono posła, nadżupana czy akurat ministra?
Niedźwiedź zaś jeszcze nigdy nie pełnił żadnego urzędu w swojej ojczyźnie!
– Ej, zmyślny z niego urwis! – panowie śmiali się do rozpuku z udanego
żartu i w nagrodę dali chłopakowi pół pinty wina, które ten musiał natychmiast
wypić.
Tymczasem ściągnięto z góry i niedźwiedzia, i dziki. Panowie powstali,
oglądali łup. Cisnęli się tam także wszyscy naganiacze. Mierzyli niedźwiedzia,
szacowali wagę dzików. Na cały głos śmiało się wielu kudłatych, spoconych,
biednych ludzi, widząc tyle pięknego mięsa. Kiedy będą szli do domu, każdemu
z nich dostanie się z niego tyle, ile wejdzie do worka, a jeszcze i po pół pinty
palinki za niedźwiedzia.
Z tej radości jednemu jednak się wyrwało:
– Czy to aby nie tamten stary miał rację?! Mówił jeszcze na samym
początku, że w pierwszej nagonce to nic nie będzie, tylko dopiero w drugiej! Nie
wierzył mu Mitru!
Posłyszał te słowa baron i zaciekawiony zwrócił się do naganiaczy:
– Który to człowiek?
– Ten, tu – kilku wskazało na Tóderika – powiedział jeszcze z rana, gdzie
trzeba szukać. A przecież nawet nie jest tutejszy. Pierwszy raz tu przyszedł.
Baron zwrócił oczy na Tóderika, przyglądał mu się, wreszcie zapytał:
– Jak cię zwą?
– Tóderik.
– Nigdy nie słyszałem twojego imienia. – Baron pokręcił głową. – Nie jesteś
tutejszy?
– Przyszedłem tu latem, panie.
– A gdzie mieszkasz?
– W dole nad potokiem – odrzekł Tóderik, pokazując w kierunku Urszu.
Baron zmarszczył czoło. Coś zaczął sobie przypominać.
– Czekaj no! Słyszałem o tobie. Zbudowałeś w lesie jakiś dziwny dom.
Prawda to?
Tóderik wzruszył ramionami i odparł:
– Dla kogo dziwny, dla tego niech będzie dziwny.
– Okrągły, czy tak? Tam do licha!
– Ano taki! Okrągły! Podobny do ula! – wtrącił ktoś spośród naganiaczy.
– No i co z tego? – mruknął gniewnie Tóderik. – Co macie do niego? Jest,
jaki jest. Ha!
– Obejrzymy go jutro, gdy będziemy przechodzić na Macskakő –
zdecydował baron – ale jeśli twój dom jest brzydki, to musisz go usunąć z mojego
lasu, rozumiesz?
Ludzie roześmiali się, Tóderik mruknął coś. Wtedy nadszedł z powrotem
Mitru z psem. Spocony i zasapany. Obstąpili go naganiacze.
– No, znalazł się dzik? – zapytał pan Éltető, patrząc nań ponuro.
Wysoki mężczyzna chwilę jeszcze dyszał parą, nareszcie zdjął spiczastą
futrzaną czapę i strząsnął z niej śnieg.
– Wróciłem po jego tropie na czubek Ulmu – rzekł, nie patrząc jednak na
panów. – Wygląda na to, że dostał w tułów, gdzieś z tyłu. Nie zatrzymał się nigdzie
nawet na chwilę. A na czubku Ulmu już ledwie co szła mu farba.
Przenikliwe czarne oczy króla krainy ośnieżonych szczytów obserwowały
badawczo twarz strażnika leśnego, aż tamten poczerwieniał i zaczął zdrapywać
z kierpców przymarznięty śnieg.
– Farba szła mu z prawego czy z lewego boku?
– Z prawego...
Przenikliwe oczy błysnęły.
– Nie... z lewego... to znaczy... trochę i z prawego, trochę i z lewego... –
wyjąkał Mitru, zmieszany, i pocił się jeszcze bardziej niż przedtem.
Pan Éltető, z obliczem niewzruszonym jak skała, przyglądał się strażnikowi.
W końcu machnął ręką i odwrócił się.
– Dobrze już, no – mruknął w kudłate wąsy – resztę sam wiem. Lecz jeśli już
kłamiesz, to mógłbyś się choć tyle nauczyć, że od trafienia w tułów farba nie idzie
ani z prawego, ani z lewego boku, tylko kapie prosto w dół. Czyli posoka jest pod
nim. Rozumiesz? Możesz odejść.
Mitru, purpurowy, ruszył chwiejnym krokiem pomiędzy naganiaczy. Tarł
czoło i ciskał spomiędzy zębów przekleństwa:
– A niech szlag trafi taką podłą świnię, człowiek tylko się przez nią
nachodzi!...
Kiedy dotarli do zagrody na hali Ulmu, szarówka przycisnęła już ośnieżone
szczyty. Nad potokiem władzę przejęła mgła. Mróz trzaskał na górskich grzbietach,
a gwiazdy, jedna za drugą, z drżeniem wychylały się z wieczornego mroku.
Dla panów urządzono nocleg w dużej kolibie. Pośrodku płonął ogień.
Z ogromnych polan buczyny biło światło i ciepło, przez całą noc ludzie na zmianę
strzegli tego płomienia. Panowie leżeli kołem na kożuchach i okryciach, przy
ścianie z belek. Jedli, pili, żartowali z siebie nawzajem. A kiedy rozmowa zeszła
w końcu na politykę, wkrótce jeden za drugim posnęli.
Dla naganiaczy pozostał chroniący od wiatru daszek szałasu, pod którym
latem śpią juhasi. Rozpalili przed nim ogromne ognisko i pilnowali, żeby nie
wygasło. W jego cieple nawet pozrzucali z siebie kożuchy i tak, w samych
koszulach, leżeli tam na pozostałych z lata wysuszonych młodych gałązkach
choiny, ściśle jeden przy drugim, zupełnie jak owce.
Tylko od czasu do czasu coś mówili. O wycinaniu drzew, o dzikich
zwierzętach, o krowach, o kobietach, o śmierci. O chorobach, o sprawach panów,
o daninie. Rozmowa toczyła się z wolna i leniwie, niekiedy utykała na dłuższy
czas, a wtedy słychać było jedynie stękania i westchnienia i jeszcze trzask
buczynowych polan, pękających w czerwonych szponach ognia.
Także młody Sándru znalazł sobie miejsce tutaj, przy tym ogniu. Z początku
siedział z panami, bo go wołali i chcieli, żeby tam był. Ale potem, gdy rozmowa
stała się wolniejsza, po cichu, nie zwracając na siebie uwagi, wykradł się z koliby
pod daszek. Ułożywszy się na bekieszy, zapatrzył się w ogień, na igraszki płomieni
i na chmurną, piękną zimową nockę. Na tracące ostrość zarysy szczytów i drzew
i na gwiazdy w górze, które sypały się niczym iskry z jakiegoś wielkiego ognia
wysoko ponad światem. Kiedy w półśnie przysłuchiwał się powolnej, rozwlekłej
rozmowie o krowach, o pastwiskach i o wyrębie lasu, było tak, jakby wróciło jego
dawne dzieciństwo. Owce, wielkie, opromienione słońcem pastwiska, chłodne,
rozgwieżdżone wieczory, zapach żentycy i smak bundzu. Jakieś takie było to
wszystko. Leżał pomiędzy naganiaczami i czuł, że to spośród nich się wywodzi.
W taki sam sposób siedzieli oni czasami także obok jego ojca, w taki sam sposób
rozmawiali, tym samym językiem, tymi samymi słowami, gdy latem droga
powiodła ich w górę na pastwiska i zostawali na noc w zagrodzie.
Ta noc była bezmiernie głęboka. Płomień łopotał, wyrzucając iskry, mowa
cichła, ludzie zapadali się w sobie pochłonięci własnymi myślami. Cisza rozlewała
się niemrawo, niczym wielkie morze pośród gór.
Nareszcie powoli wzeszedł księżyc i zasiadł na szczycie Bradulca. Drzewa
przy skraju hali jakby urosły. Pomiędzy pniami przemykały cienie. Dalej,
w kotlinach potoku Galonya, stara sowa nawoływała swojego partnera.
Tóderik wolno podsunął się ku Mitru. Pogrzebał kijem w ogniu.
Podskoczyły iskry, czerwone ogieńki, i znikły pośród gwiazd.
Strażnik leśny leżał z przymkniętymi oczami, lecz nie było słychać jego
oddechu, jeszcze nie spał.
– Wypatroszyłeś?
Głos Tóderika ledwie był mocniejszy od cichego pomruku. Mimo to tamten
drugi rzucił w przestrachu:
– Co?
Jego oczy koloru serwatki, teraz wytrzeszczone, znieruchomiały utkwione
w Tóderiku.
– Dzika.
Mitru z obawą przebiegł wzrokiem wokoło. Ale nikt ich nie obserwował.
– Milcz!
– No, no…
– To ty tam byłeś?
– Ja.
Przez jakiś czas słychać było tylko, jak buzuje ogień. I gdzieś daleko, może
na Tirimii, zawył wilk. Któryś z naganiaczy nadstawił ucha.
– No proszę… już zaczynają… Przyszła zima – rzekł i westchnął.
Reszta już spała. Powietrze wypełniło się ciężkim sapaniem. Po pewnym
czasie Mitru odezwał się ochrypłym szeptem:
– Jeden udziec jest twój.
Tóderik znów pogrzebał kijem w ogniu, po czym wstał powoli, podszedł do
stosu drewna, wziął kilka polan i dorzucił je do żaru.
– A słonina? – spytał, usiadłszy z powrotem.
Twarz strażnika leśnego ledwie dostrzegalnie drgnęła. Mitru westchnął
i odrzekł:
– Tyle, ile zmieści ci się w worku. Wystarczy?
Tóderik skinął głową. Potem położył się i podparł na łokciu. Księżyc opuścił
już Bradulec i dyndał wysoko na niebie pośród bezbarwnych mgieł. Blado
błyszczał śnieg. Z dołu nadleciał zbłąkany wiatr i przez chwilę można było
usłyszeć potok.
– Ale z podbrzusza – dodał jeszcze Tóderik.
Tamten drugi nie odpowiedział. Leżał z twarzą zwróconą ku niebu, usta miał
otwarte. Jego szczecinowate oblicze oświetlał ogień, a na wąsy właśnie wtedy
upadła mu odrobina czarnego popiołu.
Głęboka była cisza i noc. Ktoś zasiadł na górze Istenszéke, a jego długa siwa
broda przykryła mgłą choiny.
Podczas tamtego polowania wielki pan na Vécs rzeczywiście obejrzał dom
Tóderika. Zaraz następnego dnia, po pierwszej nagonce. To tamtędy schodzili
wszyscy z biegiem Urszu i naraz stanęli naprzeciw okrągłej chaty.
– To ona? – ze zdziwieniem zapytał baron.
– Tak – odpowiedział Mitru, który był tam obok.
– Nie ma w niej ani jednego gwoździa – rzucił któryś z naganiaczy – cała
jest zrobiona z samego drewna.
Baron przeszedł przez kładkę. Za nim pan Éltető. Buty o podmarzniętych
podeszwach ślizgały się na okorowanych kłodach, hrabia na Gernyeszeg nawet nie
próbował wejść na te kłody. Nie odważył się.
– Skoro robimy nagonkę na Macskás, to i na dole musi ktoś zostać – zaczął
swoją bajeczkę.
– No chodź tu, na drugą stronę! – rzucił baron, skinąwszy ręką. – Mitru,
pomóżcie panu hrabiemu!
We dwóch go schwycili i tak oto ponieśli biedaka. O mało co, a wszyscy
trzej wpakowaliby się do Bystrego.
Przy okrągłej chacie wybuchł śmiech. Lekki, wesoły chichot, jak
dzwoneczki.
Wszyscy spojrzeli w tamtą stronę. W drzwiach stała dziewczynka o płowych
włosach i zielonkawobłękitnych oczach i śmiała się.
– To twoja córka? – spytał baron Tóderika.
– Moja.
– Piękne dziecko. A żona?
– Nie mam.
Dziwnie to powiedział, wydawszy pomruk niczym niedźwiedź. Baron
popatrzył nań, ale o nic więcej nie zapytał. Podszedł do domu, pogłaskał płową
główkę dziewczynki, potem dokładnie obejrzał chatę z zewnątrz i wewnątrz.
– Dziwny dom – rzekł – do diaska, bardzo dziwny. Gdzie się nauczyłeś takie
budować?
Tóderik wzruszył ramionami i odrzekł:
– Nigdzie.
Kiedy naganiacze zaczęli się już zbierać, żeby ustawić się wzdłuż Bystrego,
a i Stefan ruszył, żeby wydeptać panom ślad w górę aż do siodła na Macskás, baron
raptem wyprostował się, zmarszczył czoło i surowo fuknął na Tóderika:
– Do domu nie mam zastrzeżeń, ale posłuchaj: postawiłeś go w niedobrym
miejscu! Kto wybrał to miejsce?
Tóderik powoli obrócił głowę i spojrzał na dziewczynkę. Dziewczynka na
niego. Wreszcie przemówiła dziewczynka, z wielką powagą:
– Ja… to znaczy… żółty motyl…
Baron jeszcze bardziej zmarszczył czoło.
– Mnie się on tutaj nijak nie podoba, słyszysz? Przenieś go… o tam, na
przeciwną stronę! Rozumiesz? Do jutra ma być tam!
Tóderik stał. Dziewczynka wielkimi oczami gapiła się na barona.
Naganiacze szczerzyli zęby. Ale spośród panów nikt nie roześmiał się w głos,
nikomu nawet nie zaigrał na twarzy uśmiech. Wszyscy twardo i surowo patrzyli na
Tóderika, zupełnie tak samo jak baron.
– Nie zrozumiałeś? Na jutro masz go przenieść na drugą stronę! A jeśli nie,
każę to wszystko zburzyć!
Po tych słowach zapadła śmiertelna cisza. Tóderik z wolna podniósł głowę
i popatrzył baronowi prosto w oczy. Głęboko zapuścił wzrok.
Wreszcie machnął ręką i odwrócił się. Wówczas odezwał się młody Sándru:
– Hej, człowieku! Poproś łaskawego pana barona, żeby ci pożyczył swoje
dwa bawoły, którymi mógłbyś przeciągnąć tę chatę!
Śmiech wybuchł wśród panów, ale naraz w tę ich wesołość wciął się płacz
dziecka. Płakała dziewczynka. Zrozpaczonym, rozdzierającym serce dziecięcym
szlochem.
Baron spoważniał i podszedł do dziecka.
– Nie płacz, no! Czyżbyś tak bardzo kochała tę brzydką chatę? Wyciągnął
rękę, żeby pogłaskać płową główkę, lecz dziewczynka nagle wyprostowała się
i uderzyła go w tę rękę. Jej zalana łzami twarz płonęła z gniewu.
– Nie dotykaj mnie! Jesteś złym człowiekiem! Złym!
Baron w zdumieniu patrzył na zagniewane dziecko. Wielu spośród panów
śmiało się.
– Popatrz no, jak mały żbik! Ależ jest wygadana! Będzie z niej dobra żona!
A co dopiero teściowa!
Wtedy podszedł tam młody Sándru, przykucnął obok dziewczynki, chwycił
ją za szczuplutkie ramionka, spojrzał jej w oczy i tak powiedział:
– Nie płacz, no! Przecież pan baron tylko żartował. Nie chce zniszczyć
waszej chaty, no przecież, że nie. Lepszego od niego człowieka nie ma w całym
kraju! Jeśli przestaniesz płakać, przyniosę ci wiewiórkę!
– Naprawdę? – zapytało dziecko, spoglądając nań z powagą.
– Naprawdę – obiecał młody Sándru i pogłaskał dziewczynkę po główce. –
Ale powiedz mi, gdzie kupiłaś takie złote włosy, co?
– Nie wiem – odparła, a na jej twarzyczce pojawił się uśmiech. – Kiedy
przyniesiesz wiewiórkę?
– Przyniosę, nie bój się. Ale musisz jeszcze dać mi za nią całusa.
– Teraz?
Już się śmiała. Trochę fałszywie, tak jak duże dziewczyny. Dwoma małymi
ramionkami objęła młodzieńca za szyję.
– Jednego teraz, a drugiego, gdy ją przyniosę.
Panowie roześmiali się i żartując, ruszyli za Stefanem w górę. Baron
pogrzebał w kieszeniach skórzanej kamizeli i wyciągnął srebrnego forinta.
– Masz – podsunął go dziewczynce – na wyprawę.
Dziecko szeroko rozwartymi oczami wpatrywało się w migoczącą srebrną
monetę.
– Weź ją, no – zachęcał Bandi Sándru – i pocałuj w rękę łaskawego pana
barona! Widzisz, jaki to dobry człowiek? Pocałuj go szybko w rękę!
Dziewczynka zaśmiała się dźwięcznie.
– Jacy jesteście dziwni! Dlaczego mam go całować w rękę, skoro jest
dobrym człowiekiem? W rękę całuje się tylko księdza!
I już podskoczyła do barona, dwiema małymi rączkami schwyciła go za
szyję i pocałowała w nalaną, pokrytą zarostem twarz.
Wielki pan przez chwilę pozostał tak, pochylony. Dużymi, ciężkimi rękoma
i on objął dziewczynkę. Może myślał o swym jedynym synu, który mógł mieć
akurat tyle samo lat, gdy umarł. Ale to wydarzyło się już dawno, dawno temu. Od
tamtej pory dziecko nie całowało jego twarzy.
Wreszcie szybko wyprostował się, pogłaskał płową główkę i szepnął:
– Zmykaj do środka, przeziębisz się.
Odwrócił się, szarpnął rzemieniem strzelby i ruszył spiesznie za Stefanem
w górę, na Macskás.
Młody Sándru jeszcze zaśmiał się do dziewczynki:
– Tylko żebyś mi była grzeczna!
Dziecko stało przed drzwiami boso w śniegu, z nieznaną srebrną monetą
w dłoni. Czystymi zielonkawobłękitnymi oczyma patrzyło na oddalających się
myśliwych i zawołało za nimi:
– Tylko żebyś mi nie zapomniał o wiewiórce!
Głosik dziewczynki w dźwięcznych podskokach pobiegł przez całą polankę,
tańcząc od jednego drzewa do drugiego niczym jakaś niewidzialna, mała rusałka
w srebrnej szacie. Aż wchłonęły go pokryte śniegiem wielkie jodły u podnóża
Macskakő.
Ostatniego dnia tamtego polowania, wysoko w środkowym jarze Tirimii, pan
Éltető, król krainy ośnieżonych szczytów, ustrzelił starego niedźwiedzia
z kołnierzem. Monstrualnie wielkie zwierzę trafił w pierś, a mimo to miało ono
jeszcze tyle siły, żeby się odwrócić i niszcząc wszystko po drodze, zupełnie jakby
to głaz toczył się w dół, rzucić się w gęstwę kotliny.
Jeszcze nie całkiem skończyła się nagonka, kiedy pan Éltető ruszył
zakrwawionym tropem. Drogę niedźwiedzia grubo znaczyła spieniona,
jaskrawoczerwona posoka. Pan posuwał się w dół ze strzelbą w dłoni, ostrożnie.
Od czasu do czasu przystawał i obserwował gęstwinę przed sobą. Młode choiny
rosły tam tak ciasno, że widać było ledwie na kilka kroków.
Niedźwiedź stoczył się pod jedną ze skał. Już nie żył. Leżał nieruchomo,
podobny do wielkiego czarnego kłębu, tak jak padł na śnieg głową w przód.
Pan Éltető oparł strzelbę o drzewo, zrzucił bekieszę i zabrał się do roboty.
Wyciągnął zwisający u pasa wąski nóż do zdzierania skóry i zaczął szybko
oprawiać niedźwiedzia. Ciało zwierzęcia było jeszcze ciepłe, skóra schodziła zeń
lekko.
Ledwie uporał się z prawą przednią nogą, gdy w gęstwinie za jego plecami
coś się poruszyło. Pan wyprostował się i nasłuchiwał. Ale jedynie przez kilka
chwil. Bo poznał z odgłosów przedzierania się, że to był człowiek. Dalej więc
zdzierał skórę.
Po krótkiej chwili usłyszał, że ów człowiek wyszedł na skałę. Stał tam,
nareszcie ruszył w dół. Pan Éltető nie odwrócił się, żeby sprawdzić, kto to. Nie
mógł to być nikt inny, tylko któryś z naganiaczy. Słyszał, jak dotarł na dół i stanął
z tyłu. Potem podszedł całkiem blisko, pochylił się i chwycił za tylną nogę
niedźwiedzia. W wielkiej, ciemnej ręce zalśnił zakrzywiony kozik i w mgnieniu
Spis treści Okładka Karta tytułowa Karta redakcyjna CZĘŚĆ PIERWSZA. Dziewczyna znad potoku Urszu CZĘŚĆ DRUGA. Chata na hali Komárnyik CZĘŚĆ TRZECIA. Czarownica z Funtinel
Wydawca Beata Prokopczyk Redaktor prowadzący Elżbieta Kobusińska Redakcja Zofia Skorupińska Redakcja techniczna Małgorzata Juźwik Korekta Maciej Korbasiński, Jolanta Spodar Original Title: A funtineli boszorkány Text: Wass Albert © 2011 by Szász Lóránt és örökösei © 2011 by Kráter Műhely Egyesület. Hungary All rights reserved Copyright © for the Polish translation by Irena Makarewicz, Warszawa 2013 Książka wydana przy wsparciu finansowym Nemzeti Kulturális Alap (Narodowego Funduszu Kultury Węgier) Świat Książki Warszawa 2013 Weltbild Polska Sp. z o.o. 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2
Księgarnia internetowa: Weltbild.pl Skład CMYK-DTP STUDIO ISBN 978-83-273-0410-0
CZĘŚĆ PIERWSZA Dziewczyna znad potoku Urszu Tam wysoko, ponad rzeką Maros, stoi góra Istenszéke – Tron Boży. Po jednej jego stronie rozgałęzia się potok Galonya, po drugiej płynie potok Bystry, a za nim widać szczyty Gór Kelimeńskich. Oczywiście dzisiaj nawet i tam świat nie jest już taki, jaki był naonczas, gdy Bóg przysiadł, by odpocząć pośród gór. Dzisiaj już nie przychodzi w tamte strony, gdy pragnie odpocząć. Przegnali go ludzie. Odstraszyły piły parowe, zgiełk i krzyki, hałas spowodowany wyrębem drzew, gwizdy lokomotyw; wiele zbudowanych naprędce, byle jak skleconych domów, śmieci, brud, brak spokoju i wszystko to, co wraz z człowiekiem przyszło z dolin. Dzisiaj już tylko na górskich grzbietach i tam, gdzie biją źródła, wciąż panuje porządek. To tam, w górę, przeniosły się także jelenie i tych kilka niedźwiedzi, które ocalały. Jesienią głosy wielkich byków przenikają poprzez mgłę i słychać je nawet w dolinie. Kiedy harujący przy parowych piłach ludzie je posłyszą, przeciągają po bladych czołach brudnymi rękoma i mają uczucie, jakby coś sobie przypominali. Ale przed sześćdziesięciu laty jeszcze wszędzie, w dół aż do Maros, był zwarty las. Baron – pan na Vécs – znał jako swoje własne oba odgałęzienia potoku Galonya, potok Bystry razem z górą Istenszéke. Czy były jego? Co roku przez kilka dni – tak. Gdy przychodził w góry jesienią podczas rykowiska, a mieszkający wysoko strażnicy leśni rozpinali dla niego płachtę w pobliżu któregoś z zacisznych źródeł. Albo jak tylko spadł śnieg, a pustą zagrodę na hali Ulmu na trzy–cztery dni zapełniali panowie myśliwi w butach z cholewami, w bekieszach, ze strzelbami, i przy potężnym ogniu pili mocną jałowcówkę, i płynęły opowieści o niedźwiedziach, o dzikach. Wtedy może i jego był ten las. Ale kiedy indziej, jeśli się komu coś zeń dostało, to mógł to być co najwyżej stary Sándru, baca z hali Ulmu, który od wiosny do jesieni wypasał tam swoje owce. Albo Tóderik, ten znad Bystrego, co miał sidła rozstawione w górę potoku Urszu, aż do siodła pod szczytem Istenszéke, i na targ w dzień świętego Jerzego zanosił Żydom z Régen worki niewyprawionych skór.
Powiadali o tym Tóderiku, że przyszedł z daleka, skądciś spoza gór, i że wiązało się z nim coś mrocznego. Tak mówią ludzie. W długie zimowe wieczory, przy ogniu w piecu, kiedy mężczyźni palą fajki i gapią się w płomienie, kobiety przędą wełnę z dużej kądzieli i wylewa się z nich opowieść o tym, co było. Z daleka musiał przybyć ten Tóderik, to pewne, bo nie miał w okolicy żadnego krewniaka. I był stary, jak mówią. Gdy po raz pierwszy zobaczyli go w tych stronach, w jego zwichrzoną, czarną brodę wmieszały się już białe nitki, a sięgające ramion tłuste włosy już mocno się przerzedziły. Nie miał żony, powiadają, przyszła z nim tylko nieduża dziewczynka. Nadszedł z góry, ale nie drogą, jak inni, nawet i nie ścieżką. Przybył do wioski poprzez zwalony płot przy domostwie rodziny Sánta. Ubrany był w wyliniały serdak z owczych skór, na głowie miał czarny kapelusz z szerokim rondem, jaki noszą mieszkańcy krainy ośnieżonych szczytów. Na plecach gruby, długi kij, na nim przewiązaną sznurkiem baranicę. I dziurawe kierpce na nogach, z których wystawały paznokcie, wielkie i czarne jak u niedźwiedzia. Dziewczynka szła za nim. Boso. W jednej ręce niosła gliniany dzbanek, w drugiej mały węzełek. Kształtna to była dziecina, może dwunastoletnia wówczas. Głowę przysłaniała jej chustka upstrzona czerwienią. Włosy miała płowe, mówią, że tak jasne, jakich w tamtych stronach nigdy jeszcze nie widziano. Oczy zaś błękitne niczym niebo nad głowami, na szczytach gór. Bo było wtedy akurat lato, czas dojrzewania poziomek. Niedbały, czarnowłosy mężczyzna przystanął na wioskowej drodze i rozejrzał się. Spod krzaczastych brwi spoglądał w taki sposób, tak mroczno, że można się go było bać. Dostrzegł karczmę i prosto tam skierował swe kroki. Nie przemówił ani jednym słowem, tylko wszedł i usiadł w kącie. Mówią, że byli w karczmie i inni, co z zaciekawieniem przyglądali się mężczyźnie o potarganych, czarnych włosach, z ładną małą dziewczynką, ale on wcale nie zwracał na nich uwagi. Usiadł, kożuch i kij położył obok siebie w kącie i usadził także dziewczynkę. Karczmarzem w Dédzie był naówczas brzydki, gruby Ormianin, którego ludzie nazywali Włochatouchym. Ten stał sobie za szynkwasem i czekał, aż gość się odezwie. Jednak tamten milczał, tylko siedział sobie, a przy nim dziewczynka. Ludzie patrzyli nań, kręcili głowami. Kto chciał co wypić, to wypił i szedł dalej. Po pewnym czasie i Włochatouchy wylazł zza swych półek i mocno posapując, podszedł do obcego. – No? – zapytał, zatrzymując się przed nim. – He? – zachrypiał przybyły z góry czarnowłosy człowiek i podniósł wzrok na karczmarza. – Co potrzeba? – spytał Ormianin. – Nic.
– Skąd przyszedłeś? – Stamtąd. – A gdzie idziesz? – Nigdzie. – Nigdzie? – No! – Tu zostajesz? – Zostaję. – Gdzie? – Na górze. – To można – od tej długiej rozmowy karczmarz stęknął i otarł sobie pot z czoła. – A dlaczegóż by nie można? Hę? Ormianin przyglądał się mężczyźnie. – Nie pijesz? – Kto tak powiedział? – Masz pieniądze? – Nie. Milczeli przez jakiś czas, po czym obcy opuścił na stół wielką, węzłowatą pięść i zaczął odliczać na swych czarnych palcach: – Drewno jest. Woda jest. Ziemia jest. Ogień jest. Węgiel będzie. Potrzeba tu tego? – Potrzeba – przytaknął Ormianin. – Kuny są, drewno jest, drut jest – wyliczał dalej ten drugi. – Potrzeba skór? Ormianin ciężkim krokiem poszedł do swojej dziury, nalał jakiegoś mętnego płynu do brudnego kieliszka, przywlókł się z nim z powrotem i postawił go na stole. – Na. Jak cię zwą? Obcy wychylił mętną zawartość kieliszka, wykrzywił usta, odchrząknął, a następnie spojrzał w górę w napuchnięte oczy grubego karczmarza i wypowiedział swoje imię: – Tóderik. A to Nuca, ta tu dziewczynka. Więcej niech cię nie interesuje! Włochatouchy wzruszył ramionami, złapał pusty kieliszek i w ogromnych włochatych łapciach poczłapał na powrót do swojej nory. Tóderik zaś wstał, szarpnął stołem. – Słyszysz? Potrzeba mi piły, ale żeby to była dobra piła. Potrzeba mi siekiery, ale żeby to była dobra siekiera. Potrzeba mi topora, ale żeby to był dobry topór. I dziesięć funtów kaszy kukurydzianej. Słyszysz? Karczmarz spojrzał nań, lekko mrużąc oczy. – Koliba? – Chata.
– Gdzie? – To moja sprawa. Ormianin wzruszył ramionami, podrapał się po tłustym karku i tak powiedział: – Dostaniesz to jutro. – He? Postradałeś rozum?! – oburzył się Tóderik. – Dzisiaj! Włochatouchy ponownie wzruszył ramionami, mruknął coś, następnie otwarł niskie drzwi i wcisnął się do izby z tyłu, za szynkwasem. Po jakimś czasie wyszedł z powrotem. Rzucił na stół siekierę, topór i piłę. Tóderik po kolei brał je do ręki i oglądał. Postukiwał nimi i je obwąchiwał. – He. Siekiera to siekiera, ale nie jest dobra. Topór to topór, ale nie jest dobry. I piła to piła... a niech to diabli wezmą! Gdzie kasza? Włochatouchy burknął coś, zdjął z półki wyciosaną z drewna jodły dziwną łopatę i powlókł się do worka stojącego w kącie. – Woreczek masz? – Licho mam. – To jak? – Daj worek! – Nie ma. Brwi Tóderika zmarszczyły się dziko. – Nie ma? I to ty jesteś tutaj karczmarzem? Czy to borsucza jama, czy wioska? He? Ormianin wzruszył ramionami i odłożył szuflę na półkę. – A niech cię!... – mruknął Tóderik i zwrócił się ku dziewczynce. Wtedy odezwał się do niej po raz pierwszy, odkąd weszli do wioski. – Daj no tu ten gałganek! Zwinne rączki dziewczynki pośpiesznie rozwiązały supeł i chusta rozpostarła się na stole. – Na. Waż w to. Ormianin zanurzył w worku olbrzymią drewnianą łopatę, z uwagą i starannością wyrównał na niej kaszę i przesypał do chusty. Raz, drugi raz. – Na – rzekł. – Zabieraj! Tóderik spojrzał nań spod oka. – To jest dziesięć funtów? – Tyle. – Wagi nie ma? – Ano nie ma. Coś jeszcze burczał, póki wiązał chustę, po czym oddał ją dziewczynce. – Na! Żebyś mi tylko nie upuściła! Potem wziął pod pachę siekierę, topór oraz piłę, zarzucił na ramię kij z kożuchem i ruszył. Ani się nie obejrzał na Ormianina, ani też nie podziękował.
Wyszedł przez niskie, brudne drzwi na zewnątrz i zatrzymał się, patrząc na góry. W czystym świetle gorącego letniego słońca błyszczały zielenią i tchnęły ciepłem. – No, jesteś tu? – zwrócił się nagle ku dziewczynce. – To chodź! Z tymi słowami ruszył w górę potoku Bystrego, wprost na stok. Kiedy pozostawili za sobą już ostatnią chałupę, raz jeszcze odwrócił się do dziewczynki. Tyle jej powiedział: – Widziałaś karczmarza? Nie lubię takich, co dużo gadają. Potem już się nie odzywał, tylko szedł. Przez jakiś czas wzdłuż potoku było coś w rodzaju ścieżki, która wiła się tu i tam, tak jak wydeptali ją ludzie i owce. W końcu i ona znikła. Przepadła gdzieś w jarach. Tylko potok huczał pomiędzy kamieniami, drzewa zaś milczały. Ich gałęzie miejscami sięgały białej, spienionej wody. Powietrze było lekkie i przejrzyste, przesycone gorzkawą wonią kwiecia posłonków, rosnących na brzegu potoku. Tu i tam poderwała się ważka. Z obu stron w milczeniu strzegły ciszy olbrzymie buki i wysmukłe jodły. Długo tak szli. Pod ich stopami miękko uginał się mech, a poruszany jeden i drugi kwiat kiwał główką. Czasem drogę przecinał im strumyk. Nadchodził, podzwaniając i biegnąc stokiem w dół, śpieszył do potoku. Niósł zapach ocienionych jarów i woń mchu. Chwiejnie przeprawiali się przezeń po nieforemnych, szarych kamieniach. Niekiedy mignęła w wodzie ryba, a dziewczynka długo za nią spoglądała. W miejscu, gdzie potok Urszu z gniewnym hukiem wpada do Bystrego, a wody źródeł z Istenszéke mieszają się z innymi wodami, Tóderik zatrzymał się. Stanął, położył na kamieniu siekierę, topór i piłę, położył kożuch i kij, i rozejrzał się. Także dziewczynka położyła węzełek i postawiła gliniany dzbanek. Jakiś czas czekała, co się stanie, a ponieważ stary nie odzywał się i też nie ruszał się z miejsca, podeszła do potoku i zanurzyła w nim nogi. – Ojej! – powiedziała cicho, raczej do potoku aniżeli do kogo innego, i już zrzucała z siebie spódniczkę i koszulkę, z głowy czerwoną chusteczkę, aż jej złocistopłowe włosy rozwiały się na wietrze, który wraz z Urszu przysłała tam na dół góra Istenszéke. Dziewczynka ostrożnie weszła do wody. Najpierw tylko do kostek. Następnie do kolan. Potem dalej. Woda łaskotała jej skórę chłodem. Dziewczynka wyrzuciła z siebie bąbelki dźwięcznego śmiechu i zanurzyła się w rwącej, spienionej wodzie. Tam na brzegu człowiek o potarganych czarnych włosach odwrócił się na ten śmiech. Wręcz ze zdumieniem przyglądał się brązowemu ciałku dziewczynki, gdy na krótkie chwile wyłaniało się spośród białych pian. Przyglądał się, a potem westchnął. Usiadł na kamieniu, przy kożuchu, wsparł głowę na ręce i tak oto patrzył na las. Dziewczynka trochę się pochlapała w wodzie, połaziła po skałach, postała pod kaskadą Urszu, po czym wyszła na brzeg. Na jej skórze lśniły krople wody.
Otrząsnęła się jak szczenię i szybko się ubrała. Mokre włosy związała czerwoną chusteczką, zerwała piękny kwiat posłonka i przypięła go sobie do koszuli. Stary podniósł głowę i spojrzał na nią. – Tu będzie dobrze? – spytał niskim, mruczącym głosem. Dziewczynka rozejrzała się wokoło. Dalej, akurat naprzeciw kaskady, troszeczkę wyżej pośród drzew, widać było polanę. – Tam? – zapytała, pokazując na polanę. – Tam – skinął głową mężczyzna. Dziecko ruszyło w kierunku polany. Również mężczyzna podniósł się z wolna i podążył za nią nieśpiesznym krokiem. Tej niewielkiej polany strzegło kilka szerokich, dorodnych buków, a dalej za nią ciemniały jodły. W trawie tu i tam czerwieniły się poziomki. Słońce prószyło złotym pyłem na trawy i drzewa. Od strony polany dochodziło ciepłe powietrze, niosąc ze sobą przyjemne zapachy. Maleńkie źródełko wypełzło spomiędzy paproci i starało się czym prędzej zniknąć pod drzewami. – Pięknie – powiedziała dziewczynka i zatrzymała się przy skrajnym buku. Powyżej źródła w trawie uśmiechało się do niej kilka margerytek. Na jednej z nich siedział duży żółty motyl. Od czasu do czasu kiwał skrzydłami. Jakby z białego kwiatu wyrastał jakiś drugi kwiat, wielki, jedwabiście żółty. Tóderik też się zatrzymał. Oglądał polanę, drzewa, źródło, niebo. – Gdzie ma być chata? Dziewczynka pokazała na żółtego motyla: – Tam! Wiatr poczochrał listowie buków. Dotknął lekko i łodyg traw, i kwiatów. Motyl zamachał skrzydłami i uniósł się w powietrze. – Tam – powtórzyła dziewczynka – tam, gdzie siedział motyl. Człowiek o potarganych czarnych włosach skinął głową. Potem tylko tak stał i bez słowa patrzył za odlatującym pięknym, żółtym motylem, aż ten znikł pośród lśniących koron drzew. *
Chata została zbudowana. Powiadają, że to dziwna chałupa. Po pierwsze, nie było w niej jednego jedynego kawałka żelaza. Jednego jedynego gwoździa, niczego takiego. Po drugie, dom ten nie był prostokątny, jak się godzi, lecz okrągły. Okrągły niczym ul. Tóderik sam szczypał też gonty na jego wysoki, spiczasty dach. Wyszły szczególnie piękne. U dołu większe, ku górze zaś coraz mniejsze. Wszystkie miały zaokrąglone brzegi, zakończone jak ogon jaskółki. Te najwyżej były już tak małe, jak dłoń dziecka. Wewnątrz chata miała jedno jedyne pomieszczenie, wielką okrągłą izbę, pośrodku której stał olbrzymi piec z nieforemnych kamieni, coś w rodzaju paleniska, a nad jego szczytem oraz w strychu zrobiono stosowny okrągły otwór dla dymu. Na strych wchodziło się z izby po drabinie, poprzez opuszczane drzwi. Izba miała trzy okna: z jednego był widok ku górze na potok Bystry, z drugiego na dół, przez środkowe zaś widać było z tyłu Macskakő. Mówią, że i te okna były wygięte, dopasowane do wypukłości ściany. Ramy miały z leszczyny, szyby z miki. Drzwi chaty otwierały się wprost na potok Urszu. Kto stanął w progu, mógł sięgnąć wzrokiem wysoko, aż po górę Istenszéke – Tron Boży. Do budowy domu Tóderik wziął się w połowie lata, a do jesieni już się z nią uporał. W tym czasie przechodzili tamtędy i inni ludzie, przystawali i przyglądali się. – Dziwną budujesz chatę – mówili. – No i co z tego! – oburzał się wtedy Tóderik. – Jak się nie podoba, to nie trzeba na nią patrzeć! Ale jednak każdy, kogo tamtędy wiodła droga w górę na pastwiska, patrzył na nią, bo nigdzie, ale to nigdzie wzdłuż Maros nie widziano tak osobliwej chaty. Kiedy już i ostatni gont trafił na dach, a na czubku chaty dziewczynka przywiązała bukiet z niebieskich kwiatów goryczki, Tóderik odłożył narzędzia do kąta, wcisnął na głowę kapelusz o szerokim rondzie, wziął do ręki kij, zawiesił na ramieniu zwój pordzewiałego drutu i ruszył w górę wzdłuż Urszu. Szedł wolnym krokiem, przypatrywał się ziemi, wodzie, drzewom, gdzieniegdzie przystawał, przyglądał się, przez jedną i drugą szczelinę wchodził pomiędzy drzewa, mruczał. Czasem ścinał giętką gałązkę leszczyny i tu i ówdzie ustawiał pętlę. Nim dotarł do miejsca, gdzie w dużym, pełnym ożyn jarze biją źródła potoku Urszu, z drutu ledwie co zostało. U najwyższego źródła usiadł, poprawił sobie rzemyki przy kierpcach, trochę się jeszcze porozglądał, powęszył tu i tam i zawrócił do domu. Nim dotarł do chaty, słońce zeszło już na spoczynek. Ze zmierzchem pojawił się przymrozek, a wysoko na grzbietach Istenszéke ryczały byki. Dziewczynka siedziała w kucki przed owym dziwnym paleniskiem i na długim rożnie opiekała pstrągi na kolację.
Tóderik przystanął za nią. Patrzył na ogień, na rożen i na dziewczynkę. Czuł w nozdrzach świeży, ciepły zapach domu i przemówił cicho. Po raz pierwszy tego dnia. – Ładne ryby złapałaś. Od rzadko słyszanej pochwały dziecko zarumieniło się i z uśmiechem podniosło nań wzrok. Stary począł kasłać, zmieszany. – Zręczna jesteś – dodał jeszcze i odwrócił się, jakby zawstydzony, że aż tak się rozgadał. Ledwie spadł śnieg, Tóderik już pojawił się w karczmie w Dédzie. Położył na stole przed Ormianinem pięć skór z kun i jedną z wydry. – No – rzekł – zobaczże! Włochatouchy pomacał skóry, podmuchał w nie, poobracał nimi. Potem spojrzał w górę na belkowe sklepienie, zupełnie jakby odbywał naradę z pajęczynami. W końcu wlepił wzrok w mężczyznę: – Przyniesiesz jeszcze dwie i będziemy kwita! Tóderik, oburzony, chrapnął jak dzik. – Hę? Nabrałbyś rozumu! Ani jednej, rozumiesz?! I dasz jeszcze dwadzieścia funtów kaszy kukurydzianej! Dwadzieścia! Tłusta twarz Ormianina zsiniała. – Ja? Bodajbym cię nigdy nie spotkał! Co ty sobie myślisz? Za te tu? To mają być skóry?! I zaczął te skóry popychać po stole; dmuchał w nie, ciągnął je, pocierał i rzucał nimi z gniewnym grymasem. Ale Tóderik tylko milczał i czekał. Wreszcie splunął na podłogę i tyle rzekł: – Słuchaj no, ty diabelski karczmarzu! Mogę przynieść i więcej. Ale teraz daj dwie miarki kaszy kukurydzianej i pęczek cebuli, dwa funty twarogu i butelkę oleju. Jest zima. Na to Ormianin wreszcie ucichł. Zebrał skóry i zaniósł je do wewnętrznej izby. – O tak, widzisz – powiedział Tóderik – nie lubię, jak ludzie tyle gadają. Z kaszą, cebulą, twarogiem i olejem ruszył ku wylotowi Urszu. Akurat wtedy panowie znów przyjechali na polowanie. Jeszcze w wiosce Tóderik spotkał się twarzą w twarz z długim Mitru, mieszkającym wysoko w górach strażnikiem leśnym pana barona. – Przyjdź naganiać – rzucił Mitru, przystanąwszy. – Słyszysz? Zjechali panowie. Będzie palinka. O pierwszym brzasku bądź u wylotu Ulmu! Możesz przejść i przez szczyt. – A niech idzie sobie licho – odburknął Tóderik i odwrócił się na pięcie. Głos strażnika nabrał ostrości. – Słyszysz, co mówię? Chata, którą postawiłeś, stoi na ziemi należącej do
pana. To jego las, wszystek. Prosiłeś o pozwolenie na nią, hę? Tóderik splunął. – Las należy do Pana Boga, nie do twojego pana – rzekł i poszedł swoją drogą. Ale potem, w nocy, jednak wstał. Dołożył do ognia, żeby lepiej widzieć, następnie zawiązał w chustę dobrą garść kaszy kukurydzianej i zawiesił ten węzełek na kiju. Narzucił na siebie serdak z owczych skór, na głowę wcisnął szeroki, płaski kapelusz i rzucił w kierunku posłania dziewczynki: – He, Nuca. Kożuch poruszył się. – Słuchajże! Idę do panów. Może na parę dni. Słyszysz? – Słyszę – dziewczynka odpowiedziała cienkim, zaspanym głosikiem. – No to dobrze. Z tymi słowami wyszedł niemrawo. Drzewa pokryły się szadzią. Nad potokiem unosiła się mgła. Niekiedy zaskrzypiała od mrozu jakaś sucha gałąź. Gwiazdy jeszcze lśniły, ale od wschodu, ponad Tirimią, niebo poczęło już blednąć. Tóderik wciągnął powietrze i poczuł, że pogoda będzie dobra. Przeszedł przez kładkę. Okorowane kłody choin były śliskie od mrozu. Za potokiem mężczyzna przystanął, spojrzał wstecz i postanowił, że poszerzy kładkę o jeszcze jedną kłodę. Po czym ruszył w górę wzdłuż Urszu, równym, ciężkim krokiem, lecz mimo to wartko. Jak niedźwiedź, gdy udaje się w drogę. Nim znikła ostatnia gwiazda, Tóderik opuszczał się już z biegiem potoku Kis Galonya. W dolinie stała mgła, a do drzew przymarzł szron i utkał kwietny wzór. Śnieg nie sięgał jeszcze nawet kostki i cicho pojękiwał pod kierpcami. U wylotu Ulmu zebrali się już mężczyźni. Rozpalili ogień na brzegu potoku i skuleni siedzieli tam wokół niego niczym nastroszone wrony na kupie gnoju. Mogło ich być dwudziestu. Ciężcy ludzie w serdakach z owczych skór, kubrakach z szorstkiej wełny, futrzanych czapach. Był z nimi Mitru i Stefan, strażnik leśny z Ilvy. Mieli strzelby, duże, starego typu, z dłuższymi lufami. Pozostali zaś siekiery do wyrębu lasu albo po prostu kije do chodzenia po górach. – Przyszedłeś jednak? – butnym tonem zapytał Mitru. Tóderik nie odpowiedział. Pozostali bez słowa ścisnęli się, żeby zrobić mu miejsce przy ogniu, a przy tym przyglądali się temu dziwnemu, obcemu człowiekowi o czarnych włosach. Któryś wyciągnął flaszkę. – Napij się! Jeśli panowie ustrzelą niedźwiedzia, każdy dostanie po pół pinty. Napił się i podał dalej. Palinka polała mu się po brodzie. Już nawet i sam jej zapach sprawiał przyjemność. – Tu będą niedźwiedzie – powiedział ktoś, pokazując na gęsto zarośnięty iglakami stok. – W tamtym roku też tu były.
– Jeden to na pewno będzie – odparł Mitru. – Wczoraj wszedłem na jego trop. Wielkie bydlę. – Dałby Bóg, żebyśmy na niego natrafili – rzekł któryś i aż mlasnął, smakując palinkę. – I żeby jeszcze panowie w niego trafili! – przezornie dodał inny. Tóderik spojrzał w górę na stok; przyglądał się, przyglądał, wreszcie pokręcił głową. – Tam dzisiaj nic nie będzie – mruknął obojętnie. Strażnicy leśni oburzyli się. – Dlaczego? – Bo to od północy. Jak pada śnieg, to wtedy tak. Ale teraz?! – Bardzo jesteś mądry – zadrwił Mitru – może często tędy chodziłeś! Więc gdzie byś go szukał, skoro nie tutaj? Tóderik wskazał na przeciwległy stok, biegnący w górę ku Istenszéke. – Tam. Jest słońce. I są buki. Słońce prześwieca pomiędzy drzewami. Są i żołędzie. Ha! Tu po tej stronie można dzisiaj natrafić tylko na dzięcioły i wiewiórki, na te tak. Lecz nie na niedźwiedzia. Długi Mitru szarpnął za swoje rzadkie wąsy w kolorze konopi. Złość przymarszczyła jego długi, cienki nos i rozchyliła mu nozdrza. – Hm – rzekł – mędrek z ciebie. Przecie i ja wiem, co dają żołędzie i słońce. Ale zawsze najpierw tutaj idziemy naganiać. Tóderik wzruszył ramionami. Ktoś dorzucił do ognia świeżego chrustu. Wysoko podskoczyły iskry. – A tam pędzimy w drugiej kolejności – dopowiedział jakiś starszy mężczyzna – taki jest porządek. Więcej już nie rozmawiali o tej sprawie. Robiło się coraz jaśniej. Mgła zsunęła się nad Maros, a na stalowoniebieskim niebie zalśniły promienie słońca. Zagasili ogień i powoli ruszyli w górę wzdłuż potoku. Co jakiś czas Mitru zatrzymywał któregoś z ludzi. – Ty zostaniesz tutaj. Kierunek znasz. Dobrze trzymajcie odległość i uważajcie. Panowie obstawili górski grzbiet pod halą. Kiedy słońce sięgnie tamtej skały, niech ruszy nagonka. – Rozumiem – odpowiadali mu po kolei i stawali z boku. W pierwszej nagonce rzeczywiście niczego nie było, jedynie mróz. Nie padł też ani jeden strzał. Panowie byli źli i zmarznięci. Wąsów, rzęs całkiem im nie było widać spod szronu. Przy drugim pędzeniu naganiacze poderwali najpierw stado dzików. – Hu-hu! Uważaj! Nie przepuść! W górę! Uważaj w górę! Hu-hu! Dziki! W końcu w trzecim jarze ktoś natknął się na świeży trop niedźwiedzia.
– Niedźwiedź! – wszędzie odbijało się echem ponad potokiem. – Niedźwiedź! Uważaj! W dół! Później długo nic się nie działo. Gdzieś daleko słychać było tylko wielkiego, kudłatego psa Mitru, jak ujadał na dnie jednej z kotlinek. Byli już i za siódmym jarem, kiedy wysoko na grzbiecie Istenszéke, tam gdzie stali panowie, rozległy się pierwsze dwa strzały. Po jakimś czasie kolejne dwa. Jeszcze jeden. Potem znów cisza. Po dłuższej chwili dał się słyszeć pies, który cofał się, szczekając. I w górze ktoś zawołał: – Wracają dziki! Uważaj! Uważaj pośrodku! Tóderik też szedł tam pośrodku. Jarem w górę, jarem w dół. W górę – w dół, w górę – w dół, nieprzerwanie. Już od pewnego czasu szedł tropem dzików. Wiedział, że jest ich czternaście, dziewięć młodych i pięć dorosłych. Potem jeden z nich, największy, odłączył się od pozostałych i zakręcił w górę. Tóderik patrzył za jego tropem. Stał akurat na wąskiej grani, a przed nim i za nim były gęste choiny, upstrzone niewielkimi polankami. Właśnie wtedy doleciały strzały. Po nich szczekanie psów i okrzyki, wysoko. Kilkoma susami znalazł się w górze na skałach, żeby móc zajrzeć głęboko w jar. Po przeciwnej stronie dziki właśnie szły w dół. Policzył je: było ich jedenaście. Dziewięć młodych, dwa dorosłe. Jeden z dorosłych ciągnął z przodu, drugi pozostawał w tyle, całkiem w tyle. Niekiedy nawet zatrzymywał się. To na tego ujadał pies. – Hu-hu! Hu-hu! Hu-ha! Hu-huuu! – na całe gardło zakrzyknął w głąb dolinki. Dziki zatrzymały się, a następnie skręciły w dół. – Idą w dół! Uważaj! Hu-huuu! W tym momencie coś poruszyło się pod skałą. Coś wielkiego. Sapnęło i przedzierając się, rzuciło się z powrotem. – A niech cię!... – Tóderik odwrócił się i jeszcze przez moment mógł dojrzeć wielkiego odyńca, który wcześniej oddzielił się od stada, a teraz znikał z tyłu w młodniaku. – Sprytny byłeś! – roześmiał się szeroko. – Niech cię Bóg długo zachowa! Nie dostaniesz się panom. Tymczasem dziki znikły już po drugiej stronie. Tylko ten z tyłu sam jeden zmagał się z psem. Nie mógł iść. Stał obok powalonego drzewa, charczał i szczękał kłami w kierunku psa. Potem nagle zachwiał się i upadł. Jeszcze przeszły go drgawki i więcej już się nie poruszył. Kiedy Tóderik dotarł tam, pies już nie obszczekiwał dzika, tylko z wywieszonym jęzorem siedział przy nim i od czasu do czasu wgryzał mu się w uwalaną farbą sierść. Zawarczał, gdy zobaczył obcego człowieka. – No, no – przemówił do niego Tóderik. – No, no. Zostaw. Nie wolno.
Dzik dostał postrzał w brzuch. Był to tłusty dwuletni samiec, w sam raz na słoninę. Śnieg wokół niego uwalany był posoką i taki też był trop, którym dowlókł się tu wcześniej. Tóderik pomyślał przez chwilę, co powinien zrobić, w końcu jednak wzruszył ramionami. – Przyjdzie za tobą ten, co cię ustrzelił. Po czym zostawił dzika razem z psem. Tymczasem znów odezwały się strzelby, ale teraz już w dole. Następnie naganiacze poszli jeszcze dalej, jarem w górę, jarem w dół. Nim pędzenie dobiegło końca, słońce mocno już skłoniło się na stok Görgény. Panowie ustrzelili jednego niedźwiedzia i trzy dziki. Na ich twarzach malowało się zadowolenie, gdy ochoczo częstowali się nawzajem napitkiem z manierek. Niedźwiedzia trafił baron. Siedział tam na pniaku, z rozstawionymi nogami, w pogodnym nastroju, z szerokim uśmiechem na ustach, i przekomarzał się z hrabią na Gernyeszeg, który chybił, raz za razem, mierząc do dwóch dzików. – Za krótkie były, co? A niech to licho, słyszysz, Mitru? Dlaczego tych dzików, co je posyłasz przed hrabiego, nie wydłużyłeś przynajmniej o jeden metr? Mitru? Gdzie jest ten drań?! – Poszedł za dzikiem, którego zranił łaskawy pan Éltető – po wojskowemu zameldował Stefan, strażnik leśny z Ilvy. Rozpalili ogień dla panów, położyli na śniegu kożuchy i koce, znalazło się coś do jedzenia. Naganiacze odsunęli się nieco dalej. Nie potrzebowali ognia, i tak było im ciepło. Baron kazał ukroić dla każdego wielki jak dłoń kawał słoniny i ćwiartkę chleba. Mieli więc co przeżuwać. U panów pojawiło się wino i żarty. Pośrodku, na myśliwskim stołku o jednej nodze siedział baron, szeroki, postawny, z siwiejącą brodą, czerwony na twarzy, niemal jak jakiś wesoły, stary bóg krainy ośnieżonych szczytów. Bez bekieszy, w skórzanej kamizeli, a i tę rozpiął sobie na brzuchu, żeby łatwiej było mu się śmiać. Na prawo od niego, na niskim trójnożnym stołku siedział z miną surową jak zwykle zagniewany i zatroskany, chudy hrabia na Gernyeszeg. W sposób wymuszony, siłą niemal przyoblekał twarz w gorzki uśmiech, gdy to jego podszczypywano żartem, i całą uwagę zwracał na pieczony chleb oraz masło, jako że z powodu choroby żołądka, biedaczysko, tylko to mógł jeść. Z drugiej strony barona, na przytarganym tam klocu, usadowił się król krainy ośnieżonych szczytów, pan Élteto∂∂. Nie był ani młody, ani stary. Mógł mieć i czterdzieści, i sześćdziesiąt lat. Zwichrzone wąsy dyndały mu do podbródka, a w wytrawioną na brąz twarz mocno wryły się zmarszczki. Spod fałdowanej na sposób węgierski futrzanej czapy z baranicy opadała mu na uszy gęsta, czarna czupryna. Powyżej ostrego, krogulczego nosa iskrzyło dwoje bystrych oczu, w których wyczytać można było gotowość do walki i sporu.
Pozostali usiedli wokół ognia tak, jak się dało. Przybyło ich wielu, i to z każdej części Siedmiogrodu. Więcej aniżeli naganiaczy. Nawet Mitru nie znał ich wszystkich, a przecież już od lat polował z panami. Jeden z nich zwracał uwagę tym, że trzymał się na uboczu. Był to niski, ciemny młodzieniec. Ubrany w szarą gunię z wełnianego samodziału, jakie noszą zamożni chłopi. Pod nosem sypał mu się puszek przyszłych wąsów. Z lichą jednolufówką siedział na obalonym buku, dalej od ognia i od panów, ale też nie blisko naganiaczy, i zajadał słoninę, którą kroił sobie kozikiem. To syn starego Sándru. Sándru, który dzierżawił pastwiska barona wysoko w górach, wszędzie tam, gdzie były polany i wiatrołomy. Stary Sándru był zwyczajnym górskim pasterzem, noszącym kierpce i skórzany opasek, ale był też właścicielem dwóch tysięcy owiec. Ze swoimi bacami i juhasami pędził wiosną owce w góry na Ulmu, Jisę, na halę Cég, na Bradulec i gdzie tylko leżały pastwiska barona. Jesienią szedł ze stadem i pasterzami, w dół przez całą dolinę Maros aż do biegu Nyárád i Küküllö, ponieważ tam, w majątkach, można było kupić siano i słomę na zimowy chów. Owiec miał dwa tysiące, a może nawet i więcej, któż to wiedział dokładnie? I sześciu synów. Pięciu zachował jako juhasów, szóstego zaś, najmłodszego, kształcił na pana. Starczało z owiec. W taki to sposób Indrei Sándru stać się mógł Bandim1 Sándru, praktykantem prawa w podstarostwie w Szászrégen. Baron lubił starego Sándru, gdyż tamten był człowiekiem porządnym jak rzadko który. I dlatego wspierał też jego syna. Przyszły los zaplanował mu już z góry: gdy nadejdzie po temu pora, młody Sándru zostanie podstarościm, a później starostą. Ale do tego czasu, ilekroć baron ruszał z Vécs z panami na polowanie, posyłał do Szászrégen kolaskę po panicza Sándru. Żeby i on wziął udział w polowaniu. Żeby się przyzwyczajał do towarzystwa węgierskich panów. Lubił też z nim żartować, bo miał ten chłopak umysł bystry. Dokładnie to samo robił akurat i teraz przy ognisku. Mowa była mianowicie o tym, co liczy się bardziej: czy jeśli ktoś ustrzelił niedźwiedzia, czy też raczej dwa dziki. Jedni mówili tak, drudzy inaczej. – No, bracie Bandi – baron zwrócił się do młodego Sándru – powiedzże, co ty myślisz o tym? Tamten zaś najprzód wytarł usta, a i podkręcił sobie drobne jeszcze wąsiki, po czym odważnie wyrąbał: – Ja głosuję za dwiema dzikimi świniami! – A to dlaczego? – zdumiał się baron. – Dlatego, że dzik pod każdym względem jest bardziej wytworny od niedźwiedzia. – Coś podobnego?! – zadziwili się również panowie. Ale baron już wiedział, że z tego musi się wykluć jakiś podstęp, i dlatego
wręcz zachęcał chłopaka: – Zatem wytłumacz to, żebyśmy zrozumieli, jak się mają sprawy! Tamten wcale też nie kazał się długo prosić. – A czyż to nie od łaskawego pana barona słyszeliśmy, i to nawet wiele razy, że z tej czy z tamtej świni zrobiono posła, nadżupana czy akurat ministra? Niedźwiedź zaś jeszcze nigdy nie pełnił żadnego urzędu w swojej ojczyźnie! – Ej, zmyślny z niego urwis! – panowie śmiali się do rozpuku z udanego żartu i w nagrodę dali chłopakowi pół pinty wina, które ten musiał natychmiast wypić. Tymczasem ściągnięto z góry i niedźwiedzia, i dziki. Panowie powstali, oglądali łup. Cisnęli się tam także wszyscy naganiacze. Mierzyli niedźwiedzia, szacowali wagę dzików. Na cały głos śmiało się wielu kudłatych, spoconych, biednych ludzi, widząc tyle pięknego mięsa. Kiedy będą szli do domu, każdemu z nich dostanie się z niego tyle, ile wejdzie do worka, a jeszcze i po pół pinty palinki za niedźwiedzia. Z tej radości jednemu jednak się wyrwało: – Czy to aby nie tamten stary miał rację?! Mówił jeszcze na samym początku, że w pierwszej nagonce to nic nie będzie, tylko dopiero w drugiej! Nie wierzył mu Mitru! Posłyszał te słowa baron i zaciekawiony zwrócił się do naganiaczy: – Który to człowiek? – Ten, tu – kilku wskazało na Tóderika – powiedział jeszcze z rana, gdzie trzeba szukać. A przecież nawet nie jest tutejszy. Pierwszy raz tu przyszedł. Baron zwrócił oczy na Tóderika, przyglądał mu się, wreszcie zapytał: – Jak cię zwą? – Tóderik. – Nigdy nie słyszałem twojego imienia. – Baron pokręcił głową. – Nie jesteś tutejszy? – Przyszedłem tu latem, panie. – A gdzie mieszkasz? – W dole nad potokiem – odrzekł Tóderik, pokazując w kierunku Urszu. Baron zmarszczył czoło. Coś zaczął sobie przypominać. – Czekaj no! Słyszałem o tobie. Zbudowałeś w lesie jakiś dziwny dom. Prawda to? Tóderik wzruszył ramionami i odparł: – Dla kogo dziwny, dla tego niech będzie dziwny. – Okrągły, czy tak? Tam do licha! – Ano taki! Okrągły! Podobny do ula! – wtrącił ktoś spośród naganiaczy. – No i co z tego? – mruknął gniewnie Tóderik. – Co macie do niego? Jest, jaki jest. Ha!
– Obejrzymy go jutro, gdy będziemy przechodzić na Macskakő – zdecydował baron – ale jeśli twój dom jest brzydki, to musisz go usunąć z mojego lasu, rozumiesz? Ludzie roześmiali się, Tóderik mruknął coś. Wtedy nadszedł z powrotem Mitru z psem. Spocony i zasapany. Obstąpili go naganiacze. – No, znalazł się dzik? – zapytał pan Éltető, patrząc nań ponuro. Wysoki mężczyzna chwilę jeszcze dyszał parą, nareszcie zdjął spiczastą futrzaną czapę i strząsnął z niej śnieg. – Wróciłem po jego tropie na czubek Ulmu – rzekł, nie patrząc jednak na panów. – Wygląda na to, że dostał w tułów, gdzieś z tyłu. Nie zatrzymał się nigdzie nawet na chwilę. A na czubku Ulmu już ledwie co szła mu farba. Przenikliwe czarne oczy króla krainy ośnieżonych szczytów obserwowały badawczo twarz strażnika leśnego, aż tamten poczerwieniał i zaczął zdrapywać z kierpców przymarznięty śnieg. – Farba szła mu z prawego czy z lewego boku? – Z prawego... Przenikliwe oczy błysnęły. – Nie... z lewego... to znaczy... trochę i z prawego, trochę i z lewego... – wyjąkał Mitru, zmieszany, i pocił się jeszcze bardziej niż przedtem. Pan Éltető, z obliczem niewzruszonym jak skała, przyglądał się strażnikowi. W końcu machnął ręką i odwrócił się. – Dobrze już, no – mruknął w kudłate wąsy – resztę sam wiem. Lecz jeśli już kłamiesz, to mógłbyś się choć tyle nauczyć, że od trafienia w tułów farba nie idzie ani z prawego, ani z lewego boku, tylko kapie prosto w dół. Czyli posoka jest pod nim. Rozumiesz? Możesz odejść. Mitru, purpurowy, ruszył chwiejnym krokiem pomiędzy naganiaczy. Tarł czoło i ciskał spomiędzy zębów przekleństwa: – A niech szlag trafi taką podłą świnię, człowiek tylko się przez nią nachodzi!... Kiedy dotarli do zagrody na hali Ulmu, szarówka przycisnęła już ośnieżone szczyty. Nad potokiem władzę przejęła mgła. Mróz trzaskał na górskich grzbietach, a gwiazdy, jedna za drugą, z drżeniem wychylały się z wieczornego mroku. Dla panów urządzono nocleg w dużej kolibie. Pośrodku płonął ogień. Z ogromnych polan buczyny biło światło i ciepło, przez całą noc ludzie na zmianę strzegli tego płomienia. Panowie leżeli kołem na kożuchach i okryciach, przy ścianie z belek. Jedli, pili, żartowali z siebie nawzajem. A kiedy rozmowa zeszła w końcu na politykę, wkrótce jeden za drugim posnęli. Dla naganiaczy pozostał chroniący od wiatru daszek szałasu, pod którym latem śpią juhasi. Rozpalili przed nim ogromne ognisko i pilnowali, żeby nie wygasło. W jego cieple nawet pozrzucali z siebie kożuchy i tak, w samych
koszulach, leżeli tam na pozostałych z lata wysuszonych młodych gałązkach choiny, ściśle jeden przy drugim, zupełnie jak owce. Tylko od czasu do czasu coś mówili. O wycinaniu drzew, o dzikich zwierzętach, o krowach, o kobietach, o śmierci. O chorobach, o sprawach panów, o daninie. Rozmowa toczyła się z wolna i leniwie, niekiedy utykała na dłuższy czas, a wtedy słychać było jedynie stękania i westchnienia i jeszcze trzask buczynowych polan, pękających w czerwonych szponach ognia. Także młody Sándru znalazł sobie miejsce tutaj, przy tym ogniu. Z początku siedział z panami, bo go wołali i chcieli, żeby tam był. Ale potem, gdy rozmowa stała się wolniejsza, po cichu, nie zwracając na siebie uwagi, wykradł się z koliby pod daszek. Ułożywszy się na bekieszy, zapatrzył się w ogień, na igraszki płomieni i na chmurną, piękną zimową nockę. Na tracące ostrość zarysy szczytów i drzew i na gwiazdy w górze, które sypały się niczym iskry z jakiegoś wielkiego ognia wysoko ponad światem. Kiedy w półśnie przysłuchiwał się powolnej, rozwlekłej rozmowie o krowach, o pastwiskach i o wyrębie lasu, było tak, jakby wróciło jego dawne dzieciństwo. Owce, wielkie, opromienione słońcem pastwiska, chłodne, rozgwieżdżone wieczory, zapach żentycy i smak bundzu. Jakieś takie było to wszystko. Leżał pomiędzy naganiaczami i czuł, że to spośród nich się wywodzi. W taki sam sposób siedzieli oni czasami także obok jego ojca, w taki sam sposób rozmawiali, tym samym językiem, tymi samymi słowami, gdy latem droga powiodła ich w górę na pastwiska i zostawali na noc w zagrodzie. Ta noc była bezmiernie głęboka. Płomień łopotał, wyrzucając iskry, mowa cichła, ludzie zapadali się w sobie pochłonięci własnymi myślami. Cisza rozlewała się niemrawo, niczym wielkie morze pośród gór. Nareszcie powoli wzeszedł księżyc i zasiadł na szczycie Bradulca. Drzewa przy skraju hali jakby urosły. Pomiędzy pniami przemykały cienie. Dalej, w kotlinach potoku Galonya, stara sowa nawoływała swojego partnera. Tóderik wolno podsunął się ku Mitru. Pogrzebał kijem w ogniu. Podskoczyły iskry, czerwone ogieńki, i znikły pośród gwiazd. Strażnik leśny leżał z przymkniętymi oczami, lecz nie było słychać jego oddechu, jeszcze nie spał. – Wypatroszyłeś? Głos Tóderika ledwie był mocniejszy od cichego pomruku. Mimo to tamten drugi rzucił w przestrachu: – Co? Jego oczy koloru serwatki, teraz wytrzeszczone, znieruchomiały utkwione w Tóderiku. – Dzika. Mitru z obawą przebiegł wzrokiem wokoło. Ale nikt ich nie obserwował. – Milcz!
– No, no… – To ty tam byłeś? – Ja. Przez jakiś czas słychać było tylko, jak buzuje ogień. I gdzieś daleko, może na Tirimii, zawył wilk. Któryś z naganiaczy nadstawił ucha. – No proszę… już zaczynają… Przyszła zima – rzekł i westchnął. Reszta już spała. Powietrze wypełniło się ciężkim sapaniem. Po pewnym czasie Mitru odezwał się ochrypłym szeptem: – Jeden udziec jest twój. Tóderik znów pogrzebał kijem w ogniu, po czym wstał powoli, podszedł do stosu drewna, wziął kilka polan i dorzucił je do żaru. – A słonina? – spytał, usiadłszy z powrotem. Twarz strażnika leśnego ledwie dostrzegalnie drgnęła. Mitru westchnął i odrzekł: – Tyle, ile zmieści ci się w worku. Wystarczy? Tóderik skinął głową. Potem położył się i podparł na łokciu. Księżyc opuścił już Bradulec i dyndał wysoko na niebie pośród bezbarwnych mgieł. Blado błyszczał śnieg. Z dołu nadleciał zbłąkany wiatr i przez chwilę można było usłyszeć potok. – Ale z podbrzusza – dodał jeszcze Tóderik. Tamten drugi nie odpowiedział. Leżał z twarzą zwróconą ku niebu, usta miał otwarte. Jego szczecinowate oblicze oświetlał ogień, a na wąsy właśnie wtedy upadła mu odrobina czarnego popiołu. Głęboka była cisza i noc. Ktoś zasiadł na górze Istenszéke, a jego długa siwa broda przykryła mgłą choiny. Podczas tamtego polowania wielki pan na Vécs rzeczywiście obejrzał dom Tóderika. Zaraz następnego dnia, po pierwszej nagonce. To tamtędy schodzili wszyscy z biegiem Urszu i naraz stanęli naprzeciw okrągłej chaty. – To ona? – ze zdziwieniem zapytał baron. – Tak – odpowiedział Mitru, który był tam obok. – Nie ma w niej ani jednego gwoździa – rzucił któryś z naganiaczy – cała jest zrobiona z samego drewna. Baron przeszedł przez kładkę. Za nim pan Éltető. Buty o podmarzniętych podeszwach ślizgały się na okorowanych kłodach, hrabia na Gernyeszeg nawet nie próbował wejść na te kłody. Nie odważył się. – Skoro robimy nagonkę na Macskás, to i na dole musi ktoś zostać – zaczął swoją bajeczkę. – No chodź tu, na drugą stronę! – rzucił baron, skinąwszy ręką. – Mitru, pomóżcie panu hrabiemu! We dwóch go schwycili i tak oto ponieśli biedaka. O mało co, a wszyscy
trzej wpakowaliby się do Bystrego. Przy okrągłej chacie wybuchł śmiech. Lekki, wesoły chichot, jak dzwoneczki. Wszyscy spojrzeli w tamtą stronę. W drzwiach stała dziewczynka o płowych włosach i zielonkawobłękitnych oczach i śmiała się. – To twoja córka? – spytał baron Tóderika. – Moja. – Piękne dziecko. A żona? – Nie mam. Dziwnie to powiedział, wydawszy pomruk niczym niedźwiedź. Baron popatrzył nań, ale o nic więcej nie zapytał. Podszedł do domu, pogłaskał płową główkę dziewczynki, potem dokładnie obejrzał chatę z zewnątrz i wewnątrz. – Dziwny dom – rzekł – do diaska, bardzo dziwny. Gdzie się nauczyłeś takie budować? Tóderik wzruszył ramionami i odrzekł: – Nigdzie. Kiedy naganiacze zaczęli się już zbierać, żeby ustawić się wzdłuż Bystrego, a i Stefan ruszył, żeby wydeptać panom ślad w górę aż do siodła na Macskás, baron raptem wyprostował się, zmarszczył czoło i surowo fuknął na Tóderika: – Do domu nie mam zastrzeżeń, ale posłuchaj: postawiłeś go w niedobrym miejscu! Kto wybrał to miejsce? Tóderik powoli obrócił głowę i spojrzał na dziewczynkę. Dziewczynka na niego. Wreszcie przemówiła dziewczynka, z wielką powagą: – Ja… to znaczy… żółty motyl… Baron jeszcze bardziej zmarszczył czoło. – Mnie się on tutaj nijak nie podoba, słyszysz? Przenieś go… o tam, na przeciwną stronę! Rozumiesz? Do jutra ma być tam! Tóderik stał. Dziewczynka wielkimi oczami gapiła się na barona. Naganiacze szczerzyli zęby. Ale spośród panów nikt nie roześmiał się w głos, nikomu nawet nie zaigrał na twarzy uśmiech. Wszyscy twardo i surowo patrzyli na Tóderika, zupełnie tak samo jak baron. – Nie zrozumiałeś? Na jutro masz go przenieść na drugą stronę! A jeśli nie, każę to wszystko zburzyć! Po tych słowach zapadła śmiertelna cisza. Tóderik z wolna podniósł głowę i popatrzył baronowi prosto w oczy. Głęboko zapuścił wzrok. Wreszcie machnął ręką i odwrócił się. Wówczas odezwał się młody Sándru: – Hej, człowieku! Poproś łaskawego pana barona, żeby ci pożyczył swoje dwa bawoły, którymi mógłbyś przeciągnąć tę chatę! Śmiech wybuchł wśród panów, ale naraz w tę ich wesołość wciął się płacz dziecka. Płakała dziewczynka. Zrozpaczonym, rozdzierającym serce dziecięcym
szlochem. Baron spoważniał i podszedł do dziecka. – Nie płacz, no! Czyżbyś tak bardzo kochała tę brzydką chatę? Wyciągnął rękę, żeby pogłaskać płową główkę, lecz dziewczynka nagle wyprostowała się i uderzyła go w tę rękę. Jej zalana łzami twarz płonęła z gniewu. – Nie dotykaj mnie! Jesteś złym człowiekiem! Złym! Baron w zdumieniu patrzył na zagniewane dziecko. Wielu spośród panów śmiało się. – Popatrz no, jak mały żbik! Ależ jest wygadana! Będzie z niej dobra żona! A co dopiero teściowa! Wtedy podszedł tam młody Sándru, przykucnął obok dziewczynki, chwycił ją za szczuplutkie ramionka, spojrzał jej w oczy i tak powiedział: – Nie płacz, no! Przecież pan baron tylko żartował. Nie chce zniszczyć waszej chaty, no przecież, że nie. Lepszego od niego człowieka nie ma w całym kraju! Jeśli przestaniesz płakać, przyniosę ci wiewiórkę! – Naprawdę? – zapytało dziecko, spoglądając nań z powagą. – Naprawdę – obiecał młody Sándru i pogłaskał dziewczynkę po główce. – Ale powiedz mi, gdzie kupiłaś takie złote włosy, co? – Nie wiem – odparła, a na jej twarzyczce pojawił się uśmiech. – Kiedy przyniesiesz wiewiórkę? – Przyniosę, nie bój się. Ale musisz jeszcze dać mi za nią całusa. – Teraz? Już się śmiała. Trochę fałszywie, tak jak duże dziewczyny. Dwoma małymi ramionkami objęła młodzieńca za szyję. – Jednego teraz, a drugiego, gdy ją przyniosę. Panowie roześmiali się i żartując, ruszyli za Stefanem w górę. Baron pogrzebał w kieszeniach skórzanej kamizeli i wyciągnął srebrnego forinta. – Masz – podsunął go dziewczynce – na wyprawę. Dziecko szeroko rozwartymi oczami wpatrywało się w migoczącą srebrną monetę. – Weź ją, no – zachęcał Bandi Sándru – i pocałuj w rękę łaskawego pana barona! Widzisz, jaki to dobry człowiek? Pocałuj go szybko w rękę! Dziewczynka zaśmiała się dźwięcznie. – Jacy jesteście dziwni! Dlaczego mam go całować w rękę, skoro jest dobrym człowiekiem? W rękę całuje się tylko księdza! I już podskoczyła do barona, dwiema małymi rączkami schwyciła go za szyję i pocałowała w nalaną, pokrytą zarostem twarz. Wielki pan przez chwilę pozostał tak, pochylony. Dużymi, ciężkimi rękoma i on objął dziewczynkę. Może myślał o swym jedynym synu, który mógł mieć akurat tyle samo lat, gdy umarł. Ale to wydarzyło się już dawno, dawno temu. Od
tamtej pory dziecko nie całowało jego twarzy. Wreszcie szybko wyprostował się, pogłaskał płową główkę i szepnął: – Zmykaj do środka, przeziębisz się. Odwrócił się, szarpnął rzemieniem strzelby i ruszył spiesznie za Stefanem w górę, na Macskás. Młody Sándru jeszcze zaśmiał się do dziewczynki: – Tylko żebyś mi była grzeczna! Dziecko stało przed drzwiami boso w śniegu, z nieznaną srebrną monetą w dłoni. Czystymi zielonkawobłękitnymi oczyma patrzyło na oddalających się myśliwych i zawołało za nimi: – Tylko żebyś mi nie zapomniał o wiewiórce! Głosik dziewczynki w dźwięcznych podskokach pobiegł przez całą polankę, tańcząc od jednego drzewa do drugiego niczym jakaś niewidzialna, mała rusałka w srebrnej szacie. Aż wchłonęły go pokryte śniegiem wielkie jodły u podnóża Macskakő. Ostatniego dnia tamtego polowania, wysoko w środkowym jarze Tirimii, pan Éltető, król krainy ośnieżonych szczytów, ustrzelił starego niedźwiedzia z kołnierzem. Monstrualnie wielkie zwierzę trafił w pierś, a mimo to miało ono jeszcze tyle siły, żeby się odwrócić i niszcząc wszystko po drodze, zupełnie jakby to głaz toczył się w dół, rzucić się w gęstwę kotliny. Jeszcze nie całkiem skończyła się nagonka, kiedy pan Éltető ruszył zakrwawionym tropem. Drogę niedźwiedzia grubo znaczyła spieniona, jaskrawoczerwona posoka. Pan posuwał się w dół ze strzelbą w dłoni, ostrożnie. Od czasu do czasu przystawał i obserwował gęstwinę przed sobą. Młode choiny rosły tam tak ciasno, że widać było ledwie na kilka kroków. Niedźwiedź stoczył się pod jedną ze skał. Już nie żył. Leżał nieruchomo, podobny do wielkiego czarnego kłębu, tak jak padł na śnieg głową w przód. Pan Éltető oparł strzelbę o drzewo, zrzucił bekieszę i zabrał się do roboty. Wyciągnął zwisający u pasa wąski nóż do zdzierania skóry i zaczął szybko oprawiać niedźwiedzia. Ciało zwierzęcia było jeszcze ciepłe, skóra schodziła zeń lekko. Ledwie uporał się z prawą przednią nogą, gdy w gęstwinie za jego plecami coś się poruszyło. Pan wyprostował się i nasłuchiwał. Ale jedynie przez kilka chwil. Bo poznał z odgłosów przedzierania się, że to był człowiek. Dalej więc zdzierał skórę. Po krótkiej chwili usłyszał, że ów człowiek wyszedł na skałę. Stał tam, nareszcie ruszył w dół. Pan Éltető nie odwrócił się, żeby sprawdzić, kto to. Nie mógł to być nikt inny, tylko któryś z naganiaczy. Słyszał, jak dotarł na dół i stanął z tyłu. Potem podszedł całkiem blisko, pochylił się i chwycił za tylną nogę niedźwiedzia. W wielkiej, ciemnej ręce zalśnił zakrzywiony kozik i w mgnieniu