Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony239 018
  • Obserwuję256
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań152 173

Czar Chanel - Paul Morand

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :7.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Czar Chanel - Paul Morand.pdf

Ankiszon EBooki Pojedyńcze pdfy
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 198 stron)

Spis treści Karta redakcyjna Przedmowa Samotna Mała Coco Z Compiègne do Pau Po przybyciu do Paryża Rue Cambon Podróż do Włoch Misia Powrót do Paryża Diagilew Pani de Chevigné Picasso Forain Faubourg Saint-Honoré Rok 1922 Proste życie O poezji mody O bogactwie Dzieła społeczne Strawiński Wyższe sfery Biedne kobiety O modzie albo o tym, że każdy objaw inwencji powinien żyć własnym życiem Ostatni król Żegnaj, nie do zobaczenia Tłumaczenie podpisów pod ilustracjami Przypisy

Tytuł oryginału: L’ALLURE DE CHANEL Opieka redakcyjna: DOROTA WIERZBICKA Redakcja: BARBARA GÓRSKA Korekta: EWA KOCHANOWICZ, BARBARA TURNAU, MAŁGORZATA WÓJCIK Opracowanie graficzne na podstawie oryginału: ROBERT KLEEMANN Skład i łamanie: Infomarket © 1996, Hermann, Éditeurs des Sciences et des Arts Illustrations by Karl Lagerfeld © CHANEL, 1996 © Copyright for the Polish translation by Paweł Łapiński © Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2016 Wydanie pierwsze ISBN 978-83-08-05864-0 Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 e-mail: ksiegarnia@wydawnictwoliterackie.pl Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl Konwersja: eLitera s.c.

Przedmowa

Pierwszy raz przekraczałem próg domu na rue Cambon. To była, zdaje się, wigilia 1921 roku. „Coco zaprasza was wszystkich”, powiedziała nam Misia; wszystkich, czyli Grupę Sześciu, naszą grupkę z kabaretu Le Bœuf sur le toit (Byk na Dachu), młodych z salonu pana Alphonse’a Daudeta, bywalców pracowni Jeana Hugo w Palais Royal, uczestniczących również w sobotnich kolacjach u Dariusa Milhauda. Chanel nie podbiła jeszcze Paryża; bufet zaaranżowano w przymierzalniach. Ich wystrój pamiętał 1914 rok – przypominały klinikę, w której parawany Coromandel Madame Langweil nie rozwinęły jeszcze swych jesiennych liści. Poza klientkami z Deauville albo graczami w polo, przyjaciółmi Capela, którego niedawno straciła, Chanel nie miała nikogo, była bardzo nieśmiała, zdystansowana. Misia przyprowadziła do niej tamtego wieczoru przyszłych towarzyszy jej życia, w osobach małżeństwa Berthelotów, Satiego, Lifara, Aurica, Segonzaca, Lipschitza, Braque’a, Moreau, Radigueta, Serta, Jouhandeau, Picassa, Cocteau, Cendrarsa (jeszcze nie Reverdy’ego). Sama tylko ich obecność ogłaszała zerwanie z 1914 rokiem, unieważnienie przeszłości, otwartą drogę dla dnia jutrzejszego, kiedy to bankierzy nie będą się już nazywać Salomon, ale Boy lub Lewis, a Satie nie zatytułuje utworu España, lecz Espagna, perfumy zamiast nazywać się Koniczyna szkarłatna albo Jesienne marzenie, będą nosiły numery rejestracyjne, jak galernicy. Nie rozpoznalibyście jeszcze geniuszu Chanel; nic nie wskazywało na jej autorytet, gwałtowność, agresywną tyranię, nic nie pozwalało dostrzec charakteru przypisywanego wielkiej osobowości. Jedynie Misia wyczuła swoim instynktem przekupki, jak Chanel się pnie, domyśliła się tej powagi skrytej pod frywolnością, precyzji w rozumowaniu i w pracy fizycznej, bezwzględnego temperamentu. Zakłopotana wśród tylu gości, z uroczym dystansem, nieśmiałością, która poruszała, chociaż nikt nie wiedział dlaczego – być może z uwagi na niedawną żałobę – Chanel wydawała się niepewna i jakby sama stawiała swoje życie pod znakiem zapytania, nie wierzyła już w szczęście: byliśmy nią zafascynowani. Któż mógł przeczuwać, że tego wieczoru biesiadowaliśmy u kogoś niosącego zagładę stylowi dziewiętnastego wieku?

„Czy wie Pan, na czym polega faner?”, pisała markiza de Sévigné; faner znaczy przetrząsać siano, ale też sprawiać, że rzeczy więdną. Od samego tylko wyglądu Chanel więdła cała epoka przedwojnia, usychali Charles Worth czy Jeanne Paquin. Chanel była pasterką, wnosiła zapach ścieżki do jazdy konnej, sianokosów, łajna, butów z cholewami, mydła do siodeł, poszycia leśnego. „Nasz wiek będzie świadkiem zemsty pasterek”, głosi Kariera wieśniaka Pierre’a de Marivaux. To właśnie „dziewczęta w chłopskich spódnicach i płaskich bucikach”, o których mówi Marivaux, zmierzą się razem z Chanel z „niebezpieczeństwami miasta”, zatriumfują nad nimi, niesione żądzą zemsty, która rozpętuje rewolucje; Joanna d’Arc to również rewolucyjna pasterka. Jeszcze raz zacytuję Marivaux: „Nasz wiek zapowiada zemstę pasterek, chłopstwo jest niebezpieczne, uprzedzam was”. Chanel należy do tej właśnie rasy. Mówiła: „Oddałam ciału kobiet należną wolność; to ciało pociło się w galowych strojach, pod koronkami, gorsetami, bielizną, watowaniem”. Razem z Chanel zielona wieś wracała na należne jej miejsce, jak dwadzieścia lat wcześniej w literaturze razem z Colette, która przybyła do Paryża z sierocińca w takim samym „szkolnym” fartuszku, z takim samym musznikiem pod szyją, w takich samych pantofelkach. Ten duch zemsty nigdy Chanel nie opuści; to on nakazał jej ściąć piękne długie włosy, które wplątywały się w tasiemki jej gorsetu, to on zniszczył wszelkie marzenia o utraconym raju, zresztą zmyślonym, bo mityczne dzieciństwo, które tak ją naznaczyło, Chanel

znienawidziła i porzuciła. Tajemnicze kompleksy! Oto ciemna strona Chanel: jej cierpienie, pociąg do złych uczynków, potrzeba karcenia, jej duma, surowość, sarkazm, destrukcyjna pasja, bezwzględność charakteru tchnącego jednocześnie ciepłem i zimnem, jej dewastatorski geniusz twórczy. Ta La Belle Dame Sans merci, jak z Keatsa, wylansuje w przyszłości biedę dla miliarderek (jadając w tym czasie ze złotej zastawy), kształtującą fortunę, poszukiwanie tego, co nie przyciąga wzroku: miedzianego koloru jachtów, niebieskiego koloru morza i białej ceraty kapeluszy marynarzy Nelsona, dwuczęściowego black and white pruskiego muru domków w Chester, popielatej barwy pól lawendy w Roquebrune, pikników nad Brentą,

pamiętnych późnych kolacji w Pausa, bez służby, gdzie częstowano się z prymusów ustawionych w rzędzie na stołach jadalnych. Nigdy jeszcze snobizm nie był bardziej skierowany przeciwko samemu sobie. Szorstki charakter Chanel, jej precyzja w pracy i równie precyzyjne zdania, które wygłaszała, zbiór aforyzmów ostrych jak brzytwa, tryskających jak woda z fontanny w kształcie głowy Meduzy, sposób dawania i odbierania, wręczanie prezentów niemal równoznaczne z policzkowaniem („Wysyłam Ci tych sześć posągów weneckich Murzynów – dzwoniła Chanel – nie mogę ich już ścierpieć”), wszystko w niej nabierało rozmachu, było echem jej zbuntowanego dzieciństwa „pośród chłopów, którzy chcieli, by ich dzieci wyrosły ponad nich samych” (Bernard Palissy). W 1900 roku nikt nie gościł swoich „dostawców”, choćby i słynnych wówczas projektantów Jacques’a Douceta czy Jeanne Lanvin; Chanel nie tylko bywała zapraszana – od 1925 roku – ale poniżała swoich gospodarzy, płaciła rachunki hotelowe za wielkich książąt, przemieniała księżniczki w służące. Jej zemsta sięgała aż do przedmiotów: upokarzała futro z soboli chowaniem go pod podszewkę, skalpowała fryzury, gasiła jedwabie neutralnym dżersejem, podmieniała żywe kolory na stonowane barwy kombinezonów spadochroniarzy. Jej odmowa wyjścia za Westminstera była być może niezamierzonym sposobem na przyćmienie Trafalgaru i Waterloo? Jej gniewny pauperyzm bawił się nawet w obniżanie wartości kamieni szlachetnych przez zastępowanie ich zwyczajnymi kamieniami, skłaniał ją do pożyczania na bal szafirowych kolii biednym dziewczynom (które następnie oskarżała o kradzież biżuterii). Czasami, kiedy jej nozdrza, rozszerzane nieustanną złością, przestawały pulsować, pokazywała pewne zniechęcenie, jej serce zdradzało sekret jałowej natury, ale to trwało zaledwie chwilę. Chanel nie mogła się bez kogoś obejść, a nazajutrz już go nie znosiła. Była jak Nemezis. Ten rwący głos, płynący jak lawa, słowa, które trzaskały jak suche łodygi, jej riposty, celne i miażdżące, ton głosu coraz bardziej stanowczy, w miarę jak wiek zmiękczał ją samą; ton głosu wciąż unieważniający, wciąż kwestionujący, jej nieodwołalne wyroki – wysłuchiwałem ich całymi wieczorami w owym hotelu, gdzie znalazłem ją zimą 1946 roku, bez pracy, po raz pierwszy pozbawioną zajęcia, siedzącą jak na szpilkach. Dobrowolnie udała się na wygnanie do Engadine, wahając się przed powrotem na rue Cambon, czekając na zmianę losu. Czuła, że dogoniła ją przeszłość, pochwycił odnaleziony czas, panią de Guermantes krawiectwa, panią Verdurin epoki nagle jej nieznanej – Francji czasów de Gaulle’a – a z jej niezmiennie połyskliwych oczu przebijała melancholia, pod brwiami coraz to bardziej podkreślanymi szarą kredką, jak małe bazaltowe łuki; Chanel, wulkan z Owernii, który Paryż mylnie uznał za wygasły.

Kiedy po tych spotkaniach sam na sam w Saint-Moritz trzydzieści lat temu, wracałem do swojego pokoju, skrobałem kilka notatek; potem już o nich nie myślałem poza niezapomnianym portretem Misi, resztę odsunąłem w niepamięć.

Zbieg okoliczności przy przeprowadzce do Szwajcarii, w sierpniu rok temu, przywrócił na powierzchnię te pożółkłe karteluszki. W tym czasie ukazały się bardzo wyczerpujące dzieła o Chanel, nazajutrz po jej śmierci, błyskotliwa powieść czy wreszcie subtelne pamiętniki ze spóźnionej przyjaźni. Z przyjemnością powróciłem do tych luźnych notatek z nagłówkiem Badrutt’s Palace Hotel, później zapragnąłem podzielić się moją nostalgią z Pierre’em Berèsem. Uprosił mnie, żebym oddał je do przepisania na maszynie; śliska sprawa... Nie było tam nic ode mnie; wszystkie słowa należały do fantomu, który nawet zza grobu zachował w nich nieokiełznany galop, naturalny tok swoich myśli. Postawa moralna i rytm fizyczny, jak w jeździectwie, jak w polowaniu z nagonką, kiedy bieg jelenia sygnalizują pozostawione przez niego ślady, przejście przez listowie i połamane gałęzie; Chanel przeszła tędy, Chanel przeszła tamtędy; trzydzieści lat później rośnie tu wysoki las... P.M.

Samotna Rozmawiam z panem dziś wieczór nie przed szczytem Puy-de-Dôme w moich rodzinnych stronach, tylko w Sankt Moritz, naprzeciw Berniny. Zaczynam opowiadać panu moje dawne życie nie w ciemnym domu, w którym pewnego dnia przyjęto, bez czułości i bez ciepła, dumną i zamkniętą w sobie dziewczynkę, tylko w rozświetlonym hotelu, gdzie bogacze się bawią i zażywają aktywnego wypoczynku. Niemniej jednak, czy to dzisiaj w Szwajcarii, czy dawno temu w Owernii, jedyne, co mnie spotkało i spotyka, to samotność. Jestem sama już w wieku sześciu lat. Właśnie zmarła matka. Ojciec traktuje mnie jak balast i odstawia do ciotek, po czym wkrótce wyrusza do Ameryki, z której nigdy już nie wróci. Sierota... Od tamtego czasu sam dźwięk tego słowa przeszywa mnie dreszczem. Dziś jeszcze mimowolnie wilgotnieją mi oczy, kiedy patrzę na maszerujące dziewczynki z internatu i słyszę „sieroty idą”. Minęło pół wieku, ale ja – otoczona luksusem i radością ostatnich szczęśliwców tego nędznego świata – nadal jestem samotna, ciągle samotna. Bardziej niż zwykle. W tych pierwszych zwierzeniach najważniejsze jest słowo „samotna”; nie napisałabym: s a m o t n a..., nie dopisałabym do niego wielokropka, żeby ubarwiać moje odosobnienie melancholią, nie leży ona w mojej naturze; ani też wykrzyknika: s a m o t n a! Niepotrzebnie nabrałoby cech wyzwania rzuconego światu. Po prostu stwierdzam, że dorosłam, przeżyłam i starzeję się samotnie. To samotność nasyciła mój niedobry charakter, zahartowała moją dumną duszę i moje mocne ciało. Moje życie jest historią – a często dramatem – kobiety samotnej, jej nieszczęść, jej wielkości, tej nierównej i pasjonującej walki, którą musi toczyć przeciwko samej sobie, przeciwko mężczyznom, przeciwko uwodzeniu, słabościom i niebezpieczeństwom, które czają się ze wszystkich stron. Samotna, dziś w słońcu i śniegu... Bez męża, bez dzieci, bez wnuków, bez tych wszystkich uroczych iluzji, tych wszystkich miraży, które pozwalają nam myśleć, że świat zamieszkują inni, podobni do nas ludzie, będę dalej pracowała i żyła s a m o t n a.

Mała Coco Każde dziecko ma jakieś miejsce, gdzie lubi się chronić, bawić, marzyć. Moim był pewien owernijski cmentarz. Nikogo tam nie znałam, nawet martwych; nikogo nie opłakiwałam; nie zachodził tam nigdy żaden gość. To był stary wiejski cmentarzyk, z zapomnianymi grobami pośród dzikich traw. Byłam królową tego tajemnego ogrodu. Uwielbiałam jego podziemnych mieszkańców. Martwi nie są martwi, dopóki ktoś o nich myśli, mówiłam sobie. Szczególnym uczuciem obdarzyłam dwa anonimowe groby; te płyty z granitu i bazaltu były moją świetlicą, buduarem, kryjówką. Przynosiłam tam kwiaty; układałam na garbatych mogiłach serca z chabrów, witraże z maków, zawijasy ze stokrotek. Między dwoma grzybobraniami zabierałam tam na odwiedziny moje szmaciane lalki, które wolałam nad wszystkie inne, bo zrobiłam je sobie sama. Zwierzałam się milczącym towarzyszom ze swoich radości i smutków, nie zakłócając ich wiecznego snu. Chciałam mieć pewność, że ktoś mnie kocha, a żyłam wśród osób surowych. Uwielbiam mówić sama do siebie i nie słucham, co się mówi do mnie, pewnie dlatego że pierwsze istoty, przed którymi otworzyłam swoje serce, to byli umarli. Przyjechaliśmy więc do moich ciotek, ojciec i ja, o zmroku. Jesteśmy w głębokiej żałobie. Moja matka właśnie zmarła. Moje dwie siostry oddano do klasztoru. Ja, najbardziej rozumna, zostałam powierzona dalekim ciotkom, dalszym kuzynkom mojej matki. Kiedy przyjeżdżamy, przyjmują nas bez entuzjazmu; ktoś przycina knot w lampie, żeby lepiej mi się przyjrzeć. Ciotki są już po kolacji, my nie; dziwią się, że ludzie podróżujący przez cały dzień nic nie jedli. Narusza to ich rozkład dnia i gospodarność, ale ostatecznie unoszą się ponad swój szorstki, prowincjonalny rygor i z żalem oświadczają: „Zrobimy wam dwa jajka na miękko”. Mała Coco dostrzega ten żal i jest nim urażona; umiera z głodu, ale na widok jajek przecząco kiwa głową, odmawia, wykręca się, oświadcza z wyraźną wyższością, że nie lubi jajek, że ich nie znosi, choć w rzeczywistości je uwielbia, ale po tym pierwszym kontakcie, tej posępnej nocy, czuje potrzebę sprzeciwienia się czemuś, czuje szaloną potrzebę sprzeciwić się wszystkiemu, co ją czeka, ciotkom, wszystkiemu, co ją otacza, nowemu życiu. Przez dziesięć lat, które spędzi w Mont-Dore, mała Coco będzie brnąć w swoje pierwsze kłamstwo, w upartą odmowę, aż ostatecznie ugruntuje się niekwestionowana legenda – ta pierwsza, za którą podąży tyle kolejnych! – „Mała Coco nie lubi jajek”. Od tej pory, kiedy już będę o krok od wzięcia do ust solidnego kawałka płonącego omletu, w nadziei, że moja legenda zostanie zapomniana, usłyszę kwaśne głosy ciotek: „Przecież wiesz, że to z jajek”. Tak właśnie mit zabija swojego bohatera. Sprzeciwiam się wszystkiemu, z powodu intensywnego, zbyt intensywnego, zamiłowania do życia, z potrzeby bycia kochaną, ponieważ u ciotek wszystko mnie irytuje i wszystko rani. Wstrętne ciotki! Cudowne ciotki! Należały do tej wiejskiej

burżuazji, która wraca do miasta czy do swojego miasteczka dopiero wygnana złą pogodą, na zimę, ale nigdy nie traci kontaktu z ziemią, która ją karmi. Wstrętne ciotki, dla których miłość jest zbytkiem, a dzieciństwo grzechem. Cudowne ciotki, u których okap nad kominkiem kipi od salcesonów i wędzonych mięs, bufety od masła solonego i konfitur, szafy od pięknych płóciennych tkanin z Issoire, które nasi owernijscy domokrążcy pojadą sprzedawać na drugi koniec świata. Ciotki mają tyle bielizny, że pranie odbywa się tylko dwa razy w roku. Wiem, że Owernijczycy uchodzą za niezbyt czystych, ale w porównaniu ze skromnością dzisiejszych posagów to było jednak sporo bielizny. Nasze służące nosiły czepki, bo w wieku piętnastu lat ścięły i sprzedały swoje włosy; ten zwyczaj sięga czasów galijskich, już rzymskie damy przyozdabiały się naszymi włosami. Jestem posyłana do szkoły, na katechezę. Niewiele się tam uczę. Moja wiedza nigdy nie będzie miała nic wspólnego z tym, co wpajają mi nauczyciele; Bóg, w którego wierzę, nie będzie Dobrym Bogiem księży. Jedna z ciotek każe mi powtarzać lekcję, a jako że sama zapomniała swojego katechizmu, szuka odpowiedzi na pytania w mojej książce; odpowiadam jak z nut, szczególnie że znalazłam na strychu drugi katechizm i powyrywałam z niego strony, dzięki czemu mogę chować w dłoni fragmenty, z których jestem odpytywana. Strych... ileż zasobów na tym strychu! To moja biblioteka. Czytam wszystko. Znajduję tam powieściową materię, którą karmić się będzie moje życie wewnętrzne. Nigdy nie kupowało się u nas książek; zamiast tego wycinano odcinki powieści publikowane w dziennikach na dole strony i zszywano razem te kawałki pożółkłego papieru. To właśnie mała Coco pochłania w ukryciu na słynnym strychu. Z przeczytanych powieści przepisywałam całe fragmenty, które przemycałam do zadań domowych: „Gdzieś ty to wszystko, u diabła, znalazła?” – pytała nauczycielka. Te powieści uczyły mnie życia; karmiły moją wrażliwość i moją dumę. Zawsze byłam dumna. Nienawidzę się uniżać, zginać kark, upokarzać się, skrywać, co myślę, podporządkowywać się, robić coś nie po swojemu. Zarówno dziś, jak i wtedy moje działania, gesty, surowość głosu, żar spojrzenia, moja napięta i udręczona twarz, cała moja niezależna osoba bucha dumą. Jestem jedynym wulkanem z Owernii, który nie wygasł. Moje włosy pozostały czarne jak końska grzywa, brwi mam czarne niczym u kominiarza, skórę czarną jak wulkaniczne skały Owernii, charakter czarny jak serce tej krainy, która zawsze trwała przy swoim. Byłam zbuntowanym dzieckiem; byłam zbuntowaną kochanką, zbuntowaną projektantką, prawdziwym Lucyferem. Moje ciotki nie były złe, ale ja tak o nich myślałam, wychodzi więc na to samo. W gruncie rzeczy w Mont-Dore nie było strasznie, ale ja się tam źle czułam i właśnie ówczesne doświadczenia mnie zahartowały, to bardzo surowemu wychowaniu zawdzięczam kręgosłup moralny. Tak, duma jest kluczem do mojego

złego charakteru, mojej cygańskiej niezależności, aspołeczności; stanowi też tajemnicę mojej siły i sukcesu; jest nicią Ariadny, która pomaga mi zawsze odnaleźć drogę. Zdarzało mi się bowiem gubić. Na przykład w labiryncie własnej legendy. Każdy z nas ma swoją legendę, głupią i cudowną. Moja legenda, którą współtworzyli Paryż i prowincja, głupcy i artyści, poeci i socjeta, jest tak zróżnicowana, tak złożona, tak pobieżna i tak skomplikowana, że sama się w niej gubię. Nie tylko wykoślawia ona mój wizerunek, ale wręcz nadaje mi inną twarz; kiedy próbuję się w niej rozpoznać, pozostaje mi tylko duma, która jest moją skazą i cnotą. Moja legenda opiera się na dwóch niezniszczalnych filarach: pierwszy to przekonanie, że pojawiłam się nie wiadomo skąd: z music-hallu, z opery albo z burdelu; żałuję, to byłoby zabawniejsze; drugi to opinia, że jestem żeńską wersją króla Midasa. Uznano, że mam zmysł do interesu, chociaż go nie posiadam. Nie jestem bezinteresowną Marią Curie, ale nie jestem też aferzystką Marthe Hanau. Interesy i bilanse nudzą mnie śmiertelnie. Kiedy chcę coś dodać, liczę na palcach. Drażni mnie, kiedy słyszę, że miałam szczęście. Nikt nie pracował więcej ode mnie. Legendy tworzone są przez leni; gdyby tak nie było, ich twórcom chciałoby się przyjrzeć istocie rzeczy zamiast wymyślać. Pomysł, że można stworzyć to, co ja stworzyłam, bez pracy, tylko za pomocą prostego machnięcia różdżką, pocierania lampy Aladyna lub wypowiadania życzeń, to czysta bzdura. (Czysta... lub nieczysta). To, co mówię, niczego zresztą nie zmieni.

Życie legendy jest trudniejsze niż życie jej bohatera; rzeczywistość jest smutna i zawsze będziemy woleli od niej tego pięknego pasożyta, jakim jest wyobraźnia. Niech moja legenda idzie swoją drogą, życzę jej długiego i dobrego życia! A ja będę jeszcze nieraz spotykać na świecie ludzi, którzy opowiedzą mi o „Mademoiselle C., którą bardzo dobrze znają”, nie wiedząc, że to właśnie z nią rozmawiają.

„Cudowne czasy dzieciństwa”. Słowa te, które zazwyczaj się zestawia, wywołują we mnie dreszcze. Żadne dzieciństwo nie było mniej cudowne niż moje. Bardzo szybko zrozumiałam, że życie to poważna sprawa. Moja matka, już bardzo chora, zaprowadziła nas, moje dwie siostry i mnie, do starego wuja (miałam pięć lat), którego nazywaliśmy wujem z Issoire. Zamknięto nas w pokoju wytapetowanym na czerwono. Początkowo byłyśmy bardzo grzeczne, potem zorientowałyśmy się, że czerwona tapeta, przesiąknięta wilgocią, daje się odklejać od ściany – najpierw oderwałyśmy mały kawałek, to było bardzo przyjemne. Po mocniejszym pociągnięciu od ściany odkleił się długi pasek tapety, to było niesamowicie zabawne; wdrapałyśmy się na krzesło; cały papier odchodził bez problemu... Ustawiłyśmy krzesła jedno na drugim: ukazała nam się ściana z różowym tynkiem, co za cudo! Postawiłyśmy na stole rusztowanie z krzeseł i mogłyśmy odkleić tapetę aż do sufitu: szczyt przyjemności. Wreszcie weszła matka, stanęła, przyjrzała się katastrofie. Nic nam nie powiedziała; przepełniona rozpaczą zapłakała tylko milcząco rzewnymi łzami; żadna reprymenda nie zrobiłaby na mnie takiego wrażenia. Uciekłam, wyjąc z bólu; nigdy już nie odwiedziłyśmy wuja z Issoire. Tak, życie było poważną sprawą, bo płakały przez nie matki. Innym razem położono nas spać, mnie i siostry, w pewnym pokoju, zazwyczaj niezamieszkanym, gdzie pod sufitem zawieszono na sznurku kiście winogron. Winogrona w papierowych torebkach utrzymywały się w ten sposób przez całą zimę. Chwyciłam jasiek, podrzuciłam go do góry i strąciłam jedną kiść, potem spadła następna, potem jeszcze jedna; podłoga była usłana winogronami. Uderzałam poduszką na chybił trafił, wkrótce cały zbiór zaścielał podłogę. Po raz pierwszy mnie wtedy wychłostano. Tego upokorzenia nigdy nie zapomnę. – Ci ludzie żyją jak kuglarze – mawiała jedna ciotka. – Coco źle skończy – odpowiadała druga. – Trzeba ją sprzedać Cyganom... – Pokrzywy... (domowe kary cielesne czyniły mnie tylko dzikszą, bardziej krnąbrną). Kiedy widzę, jak bardzo początkowe szczęście upośledza ludzi, nie żałuję tego, że ja sama najpierw byłam głęboko nieszczęśliwa. Trzeba być kimś naprawdę bardzo dobrym, żeby oprzeć się dobremu wychowaniu. Za nic w świecie nie chciałabym mieć innego losu niż mój własny. Byłam złośnicą, złodziejką, hipokrytką, podsłuchiwałam pod drzwiami. Jeść lubiłam tylko to, co sama podkradłam. Bez wiedzy moich ciotek chodziłam kroić sobie po kryjomu ogromne pajdy chleba, kucharka mówiła: „Przetniesz się na pół”. Zabierałam pieczywo do ubikacji, tam byłam wolna. Osoby dumne znają tylko jedno dobro najwyższe: wolność! Ale żeby być wolną, potrzeba pieniędzy. Myślałam już tylko o pieniądzach,

które otwierają drzwi więzienia. Od katalogów, które czytałam, miałam sny pełne szalonych wydatków. Wyobrażałam sobie, jak się ubieram w kreację z białego materiału; pragnęłam pokoju pełnego białych lakierowanych mebli, z białymi zasłonami. Jakże ta biel kontrastowała z ciemnym domem, w którym zamykały mnie ciotki! Na krótko przed wyjazdem do Ameryki ojciec przywiózł mi sukienkę do Pierwszej Komunii, z białego muślinu, i wianek z róż. Żeby ukarać mnie za dumę, ciotki powiedziały: „Nie włożysz korony z róż, włożysz czepek”. Cóż za tortura, która dołączyła do tylu innych, do wstydu, że muszę wyspowiadać się księdzu, któremu podkradłam dwie wiśnie! Zostać pozbawioną korony! Nie ponieść sztandaru, choć byłam najwyższa! Rzuciłam się ojcu na szyję. „Zabierz mnie stąd!”. „No już, moja biedna Coco, wszystko się ułoży, wrócę, wezmę cię z powrotem... Będziemy jeszcze mieli swój dom...”. To były jego ostatnie słowa. Nie wrócił. Nie miałam już nigdy ojcowskiego domu. Czasami pisał do mnie; ufał, że mu się powiedzie. A potem się skończyło: nigdy więcej nie miałyśmy o nim żadnych wieści.

W tym czasie często myślałam o śmierci; fascynowała mnie wizja wywołania wielkiego skandalu, dokuczenia ciotkom, porażenia wszystkich ich niegodziwością. Marzyłam o podpaleniu stodoły. Wciąż od nich słyszałam, że moja rodzina ze strony ojca jest nic niewarta. „Nie zadzierałabyś tak nosa, gdybyś wiedziała, że twoja babka była pasterką”, mawiały. W czym się myliły, bo zachwycała mnie myśl o babce z pasterskim kijem, wypasającej ozdobione wstążkami owce. (Aż do niedawna, kiedy to podczas okupacji ciotka Adrienne de Nexon, córka moich dziadków, została zmuszona do udowodnienia swojego rodowodu i razem odkryłyśmy, że pomimo pasterki ta wstydliwa część mojej rodziny warta była więcej niż druga). Przed obcymi trzymałam fason. Ludzie z okolicy mawiali: „Mała Coco ma dobre maniery”. Byłam dobrze wychowana, tak jak pies jest dobrze wytresowany. Szaleństwa trzymałam dla siebie, poza jednym przypadkiem, kiedy zjechałam po poręczy schodów i wylądowałam w samym środku salonu między zaproszonymi gośćmi. Kiedy dawano mi pięciofrankową monetę, trwoniłam ją na upominki. „Skończysz w biedzie”, powtarzały mi ciotki. Inna moja ciotka, siostra ojca, o wiele młodsza od reszty, zachwycająca, długowłosa, zaglądała czasem do nas. – Napijemy się herbaty – mówiłam. – Herbaty? Skąd wzięłaś ten pomysł, żeby napić się herbaty? – pytały mnie pozostałe ciotki. – Z magazynów o modzie. W Paryżu pija się herbatę; czy tego chcecie, czy nie, tak właśnie jest. To cała ceremonia. Imbryk okrywa się cosy, tak to nazywają. Zaprasza się przyjaciół i czeka na nich przy obrusie z angielskiej koronki. – Coco, zgłupiałaś do reszty! – Chcę herbaty. – Nie ma herbaty. – Można ją kupić w drogerii. Kiedy miałam swoją herbatę, ciotka Adrienne mówiła: – Pobawmy się w wielkie damy. Zagrajmy w pytania. – Nie lubię tego. – Wielkie damy nie mówią „nie lubię tego”. – Co takiego masz na myśli, mówiąc „wielkie damy”? – Chodzi o „kręgi arystokracji”. – Kto nas tam zabierze? Opróżniałyśmy filiżanki. Odważyłam się spytać ciotkę Adrienne: – Kto poza wielkimi damami chadza na herbatki? – Eleganccy mężczyźni, tacy, co nic nie robią; są o wiele piękniejsi niż ci, którzy pracują. – Jak to nic nie robią?

– To znaczy... Robią mnóstwo rzeczy. – Adrienne, zostaw to dziecko, nie ogłupiaj jej. Moje ciotki posiadały pastwiska, bo miały trochę ziemi; łąki z niską trawą, niedobrą dla mlecznych krów, ale bardzo lubianą przez konie. Ciotki zajmowały się hodowlą, tą najbardziej prymitywną, która polegała na wypuszczaniu zwierząt, żeby pasły się wolno. Swój najlepszy przychówek sprzedawały armii (kto wówczas mówił o piechocie!). Byłam nieposkromiona jak nasze źrebaki, biegałam po gospodarstwie w towarzystwie wiejskich dzieci. Dosiadałam naszego przychówku na oklep (mając szesnaście lat, w życiu nie widziałam siodła), chwytałam konie za