2
Spis treści
Brzytwa ............................................................................................................. 3
Interferencja ...................................................................................................... 13
Granice .............................................................................................................. 34
Atak krwiożerczej skarpety............................................................................... 39
3
Brzytwa
I
O czwartej nad ranem otworzył oczy. Nic nie wiedział – ciemność była absolutna.
Zdawało mu się, że jest w niej zawieszony, w ciemności-pustce. On i nicość. Leżał nie
ruszając się. Myśli przepływały wolno, leniwie – lekkie i niegroźne. Po kilku minutach
poczuł, jak pustka wkrada się w niego, i nie spodobało mu się to. Szarpnął się i spuścił nogi z
wąskiego łóżka, znajdując się w pozycji siedzącej. Nagły ruch przyniósł zawrót głowy.
Przycisnął pięść do czoła i skrzywił się, zgarbiony i zagubiony. Po kolejnych minutach mózg
dogadał się z błędnikiem, a Jacek sięgnął po leżącą na stoliku komórkę, wcisnął przypadkowy
klawisz i spojrzał na wyświetlacz. Oczy natychmiast wybuchły bólem, a głowa bez żadnych
konsultacji odwróciła się od przykrego źródła światła. Dopiero po kilkunastu sekundach
obcowania z wyświetlaczem Jacek otrzymał informację, że jest czwarta osiem. Nieźle,
naprawdę nieźle, pomyślał, bo coraz częściej zdarzało mu się budzić o trzeciej albo drugiej w
nocy, mając przed sobą samotną podróż przez noc.
Przeciągnął się i sięgnął po torbę leżącą przy łóżku. Wyciągnął z niej kredę, zapałki i
pięć grubych świec – każdą w innym kolorze: białą, fioletową, czerwoną, zieloną, czarną.
Syknęła zadziwiająco długa zapałka – jakiś czas temu namoczona jego krwią i wysuszona tak,
że nadawała się do użytku – którą je podpalił. Gdy świece płonęły, ustawił je i połączył kredą
tworząc pentagram, w którym każde ramię wieńczyła jedna ze świec. Znów sięgnął do torby.
Tym razem wydobył z niej książkę w dużym formacie, z dużą ilością stron, oprawioną w
skórę. Zasiadł z nią po turecku w środku swojego dzieła, otworzył blisko środka i zaczął
czytać. Litery migoczące w rytm tańczących płomieni świec składały się na dzieło o
wymownym tytule „Jesteś synem Szatana?”. W odbiorcy, który zwiedzał karty tej księgi
traktującej o Szatanie, ale przede wszystkim o jego synu, egzystującym gdzieś na świecie
nieświadom swojej mocy, co rusz pojawiało się pytanie: „Może to ja?”. Jacek też je
podświadomie zadawał – książka była bardzo sugestywna i uniwersalna, jak dzieło Kilgore
Trouta przekonujące jednego z bohaterów „Śniadania mistrzów”, że wszyscy na ziemi są
jedynie robotami, podczas gdy on jest jedynym człowiekiem z krwi i kości, z wolną wolą.
4
Jacek odpowiadał sobie na zadawane w kółko pytanie: „Nie… ale…” To „ale” wyznaczało
krąg jego życia. Było prawdziwym pentagramem.
Gdy ilość światła słonecznego w pokoju przekroczyła ilość światła emitowanego przez
płomienie świec, zamknął księgę. Kreda, zapałki, świece, książka wylądowały w torbie, a
pentagram, przy pomocy ścierki, zamienił się w pozbawiony symboliki pył kredowy.
Słońce pięło się w górę, ptaki śmigały po gałęziach, a niebo było bezchmurne gdy
ubrany schodził po schodach z piętra na parter. Przeszedł przez pokój swoich znajomych i
wyszedł przed jednopiętrowy, drewniany domek. Ogarnęła go zieloność traw, świerków i tui.
Jego prawa ręka bezwiednie powędrowała do ust i zaczęła je delikatnie trzeć. Był to nawyk,
którego narodziny Jacek datował na kilka dni po śmierci palenia umarłego tuż po zgonie jego
matki – wyglądało na to, że jego ręce trudno było rozstać się z ustami. Do tej pory, zdawszy
sobie sprawę, co robi, szedł na pewien kompromis: pocierał palcami podbródek, co było o
wiele mniej dziwne, ale od kilku dni przestał zawracać sobie tym głowę. Najważniejsze to nie
palić. Jego matka nienawidziła papierosów. Mówiła, że to nie w porządku robić taką krzywdę
swoim narządom: żołądkowi, płucom, sercu, trzustce, nerkom… – one tak się starają, żebyś
mógł żyć, a Ty co? Kłody pod nogi w postaci amoniaku, cyjanowodoru, chlorku winylu,
acetonu… To była dobra i mądra kobieta.
Ziewnął. Pomyślał o śnie, ale wiedział, że nie czas na niego – ziewanie to w tej chwili
jedynie list pożegnalny od niego; ziewanie jako zapowiedź wizyty nastąpi około piętnastej, a
o szesnastej będzie można się zdrzemnąć. Lubił te około dwugodzinne drzemki, w których nie
dręczyły go żadne zęby, pazury, krzyki, gonitwy… Jakże różny to był sen od tego, który
odwiedzał go w nocy.
Nieco bezwiednie, głównie po to, żeby przerwać stagnację, ruszył przed siebie do
stojącego z boku domku motocykla: Hondy Goldwing, wielkiej kanapy na kółkach
gwarantującej ogromny komfort jazdy (pasażer z tyłu ma nawet podłokietniki),
bezpieczeństwo choćby przez nowoczesną poduszkę powietrzną, wielka pojemność
bagażników. Jacek dosiadł ją i chwycił za kierownicę. Nic nie poczuł; na motocykl wsiadł
głównie z powodu norm mówiących: „Tak trzeba”, bo motoryzacja kompletnie go nie
pociągała – nie miał nawet prawa jazdy. Nie mógł go zdać, ale to nie dlatego nie prowadził,
choć poruszał się komunikacją publiczną z powodu tego samego zjawiska, przez które był
odprawiany z kwitkiem przez egzaminatorów jazdy: przez chwilową nieobecność. Zdarzało
mu się podczas prowadzenia auta na chwilę mentalnie go opuścić, znajdując się w…
ciemnym pokoju jego znajomych, a więc nigdzie. Chwilowe wyłączenie. Najwyżej kilka
5
sekund, ale wystarczało, żeby zrobić coś nieprzepisowego na drodze. Powiedział, że nie
będzie jeździł za kółkiem, a wszyscy myśleli, że nie chce narażać innych uczestników ruchu,
nie zdając sobie sprawy, jak bardzo go to nie obchodziło. Chodziło o brak kontroli. Utrata
kontroli to bycie na kolanach, to bycie na łasce innych, to utrata siebie – to niedopuszczalne.
Zsiadł z motocykla i podszedł do świerków. Przebił się przez nie i przywarł do
drewnianego przęsła ogrodzenia, by spojrzeć na znajdujące się dwieście metrów dalej jezioro,
w tej chwili jeszcze spokojne, dostojnie czekające na chmary turystów. Myślał o swoich
znajomych, u których teraz mieszkał, o Kamili i Bartku. Mieli wiele motocykli (wilki
drogowe), którymi zwiedzili już całą Europę – widzieli nieporównywalnie więcej niż ja,
myślał Jacek. Ich maszyny, podróże, domki rozsiane po całej Polsce, a oni zdrowi, tryskający
energią, planujący dziecko… Zwiesił głowę i pozostał tak przez chwilę, aż krew uderzyła mu
do głowy, spowodowała uczucie ciężkości. Zawrócił do domku, mimowolnie spoglądając na
krąg piachu – wysepkę śmierci wśród morza traw. Przedwczoraj w tym miejscu paliło się
ognisko. Byli znajomi Kamili i Bartka, kiełbaski, piwo, drinki, śmiechy, plany, opowiastki,
plotki i wszystko, co przy ognisku ma miejsce, no, może prócz kilku rzeczy, na przykład
gitary. Szkoda, że jej nie było – lubię ją, pomyślał Jacek, który, nawet bez gitary bawił się
całkiem nieźle: słał uśmiechy, pił, uczestniczył w rozmowach, nawet opowiedział kilka
żartów, niezbyt śmiesznych, ale były salwy śmiechu – przez alkohol albo z litości. Teraz,
patrząc na krąg piachu, myślał jedynie: „Nienawidzę was”. Przyśpieszył kroku i znalazł się w
domku.
Podszedł do nóg łóżka znajomych. Kamila – niewysoka blondynka o kręconych
włosach i małej twarzy – spała na lewym boku, zwrócona do Bartka, mężczyzny o posturze
zapaśnika: wysokiego, o dużej masie, ale nie otyłego i nieumięśnionego. Był silny, choć w
ogóle nie ćwiczył. Kolejny dowód na to, że są szczęściarze i są szmaciarze, pomyślał.
– Mógłbym cię teraz zabić – powiedział cicho Jacek. – Ciebie i twoją żonę. Element
zaskoczenia plus szybka ręka i by was nie było. Twoja postura i bogactwo byłoby jedynie
dekoracją mojego dzieła.
Stał przed ich łóżkiem kilka minut, czując przeróżne emocje: gniew, podziw, wstręt,
wdzięczność, agresję, rozczulenie. Nie obawiał się, że znajomi obudzą się i widząc go
wpatrującego się w nich nabiorą podejrzliwości i wrogości. Nie, ci miłosierni samarytanie
byli naprawdę bardzo miłosierni: nie mieliby do niego żadnych pretensji; rozumieli w jakiej
sytuacji się znalazł: odejście żony, utrata pracy, próba samobójcza, śmierć matki i kłopoty z
prawem przez bójkę w barze działały na ich wyobraźnię.
6
– Słodziutkich snów – powiedział i poszedł na górę. Zabrał plecak, po czym opuścił
teren Kamili i Bartka.
II
Wysiadł z autobusu w mieście i poszedł w kierunku hotelu widocznego w oddali. Jego
wzrok koncentrował się niemal wyłącznie na nim – Jacek był jak kot tak silnie wpatrzony w
ofiarę, że wszystko, co nią nie było, będąc jednocześnie w zasięgu jego wzroku, stawało się
pozbawioną szczegółów otoczką. Pokonawszy przeszklone drzwi, przeszedł przez uważany
przez siebie za banalny i ubogo urządzony hall: kremowe, prawie nagie ściany, duże okna,
dużo roślinności i kilka białych kanap z owalnymi stolikami – wszystko sprawiało wrażenie
przypadkowego… A może o to chodzi?, pomyślał i podszedł do kontuaru wyglądającego na
wykonany z ciężkiego drewna, zza którym stał młody mężczyzna w bordowym uniformie. Z
wystudiowanym uśmiechem wysłuchał żądania gościa dotyczącego najtańszego pokoju, jaki
był wolny. Gdy przeglądał system, aby spełnić życzenie gościa, Jacek nazwał go robotem, a
potem marionetką, a jeszcze potem manekinem – pustym manekinem, w którym nie chce
zamieszkać nawet najpodlejsza dusza. – Tak, mam dla pana pokój… – powiedział mężczyzna
w recepcji i przedstawił go. – Biorę – odparł Jacek, zapłacił sto pięćdziesiąt złotych,
zameldował się i odebrał klucz ze staroświecką, charakterystyczną gruszką z wybitym u
podstawy numerem. Wjechał na drugie piętro i zmierzając po bordowej wykładzinie w
owalne czerwone znaki, po swojej lewej i prawej mając kremowe ściany i drzwi, nad którymi
zainstalowano małe lampki pomagające w odnalezieniu pokoju, czuł rozsadzające go
podniecenie. Znalazłszy się pod swoim numerem, otworzył drzwi i zniknął za nimi. Skromnie
urządzone pomieszczenie nie zachwyciło go ani nie odstręczyło – kompletnie go nie
interesowało, w przeciwieństwie do urządzenia pokoju 303, wynajmowanego przez niego
jakiś czas temu, w którym pozostawił swoje ślady, osobliwe prezenty. Między innymi wypalił
w podłodze pod dywanem, w miejscu, w którym stoi tam łóżko znak pentagramu, na
zwieńczeniu każdej z jego ramion umieszczając ludzkie paznokcie. W rozprutym, a potem
skrzętnie zszytym materacu umieścił ciała pająków i czerw, a także nieco wronich piór. Za
lustrem w łazience namalował oko kocią krwią. Krzesła natarł owczym łojem. Wszystko to
okrasił zaklęciami i rytuałem z użyciem świec. W tymże pokoju zatrzymała się pięć dni temu
młoda kobieta – wiedział to od przekupionego recepcjonisty. Po jej zameldowaniu się Jacek
7
obejrzał ją sobie: leginsy opinające szczupłe proste nogi; koszulka podkreślająca wąską talię;
wysoka; ciemne, prawie czarne włosy; dobry makijaż na młodej twarzy liczącej niecałe
trzydzieści lat – tym dla niego była – zbiorem dobrze spełnionych kryteriów.
Dziś był jej ostatni dzień pobytu. Po pięciu dniach powinna zdradzać wpływ
niezwykłego pokoju. Wystarczy znów ją obejrzeć – ten żywy miernik mocy – i ocenić, jak
bardzo z nią źle.
Kilkanaście minut po przekroczeniu progu hotelu Jacek był pod numerem 303.
Zapukał. Raz, potem drugi. Drzwi się niepewnie uchyliły.
– Tak? – zapytała kobieta. Była ubrana w gruby, niebieski szlafrok i niebieskie kapcie.
– Przepraszam, czy u pani wszystko w porządku? – zapytał, łapczywie przyswajając
każdy detal jej jestestwa.
– Tak, dlaczego pan pyta?
– Usłyszałem jakieś hałasy; myślałem, że dochodzą z pani pokoju.
– Nie, spałam, nic nie słyszałam. Może to gdzieś obok.
– Być może. W takim razie nie przeszkadzam. – Zaczął się już odwracać, gdy
zagadnął jeszcze pełen uroku, ot tak, niby z niewinnej chęci przedłużenia konwersacji o
drobne pytanie: – Przepraszam jeszcze, mogę zapytać, jak się tu pani śpi? Tak się zabawnie
składa, że już dwa razy dostawałem ten pokój i za każdym razem dręczyły mnie tu koszmary.
– Koszmary? O, nie, wszystko w porządku. Mam twardy sen, to pewnie dla tego nie
słyszałam hałasów.
– No tak, pewnie tak, przepraszam za obudzenie. Życzę miłego dnia.
– Nawzajem.
Drzwi się zamknęły. Jacek odszedł na kilka kroków i zatrzymał się. W szlafroku
trudno ocenić, co z jej ciałem, ale twarz, twarz było widać. Opuchnięta, ale to od snu. I nie tak
urodziwa jak wtedy, w pierwszy dzień pobytu, ale to przez opuchliznę i brak makijażu. Włosy
w nieładzie, jakby w mniejszej objętości, ale to przecież przez poduszkę… Wnioski? Brak;
oględziny odroczone.
Wrócił do swojego pokoju i położył się na wznak na łóżku. Oszołomienie nie
pozwalało mu myśleć, a sen nie chciał zrobić wyjątku i przyjść dziś wyjątkowo wcześnie.
Była szósta trzydzieści. Śniadanie dają tu o dziewiątej trzydzieści. On nie wykupił opcji
śniadaniowej, ona tak. Bardzo dobrze. Przed bufetem ją zobaczę. O ile będzie miała siłę tam
dojść. Z tą pocieszającą myślą sięgnął do plecaka po książkę, tym razem w formacie A5,
posiadającą około czterystu stron, w zwykłej tekturowej okładce. Na jej szczycie był tytuł:
8
„Ciemność cię kocha”. Jej tekst nie był szczytem osiągnięć literatury, co w połączeniu z
podnieceniem umysłu nie pozwalało Jackowi skupić się na czarnej stronie rzeczywistości,
którą „Ciemność…” opisywała, dlatego gdy podczas lektury z którychś stron wypadło zdjęcie
jego żony, chętnie się mu przyjrzał i uruchomił wspomnienia.
Musiało się tu znaleźć po rzuceniu klątwy…, pomyślał. W istocie, było to po tym, gdy
Jacek nałożył na Dagmarę, swoją żonę, klątwę emocjonalną z wykorzystaniem swojego
ulubionego symbolu – pentagramu. Do takiego kroku zmusiło go to, co mu zrobiła. Pomijając
częste awantury, które ze sobą prowadzili, posunęła się do czegoś niewybaczalnego, swój
początek mającego w słowach: powiedziała mu, że jest w ciąży i że chce dokonać aborcji.
Jacek nie był zachwycony tym pomysłem, ale rozumiał żonę – była jeszcze młoda, robiła
karierę w socjologii jako specjalista analizy rynku, nie czas było na potomka. Decyzja nie
była jednak prosta, wszak chodziło o zabicie własnego dziecka, a więc coś, co położy się
cieniem na całej reszcie jego życia – to było jasne. Niejasne było to, jak ciemny będzie ten
cień i co da się w nim hodować. Miotał się z podjęciem decyzji, a Dagmara mu w tym
pomagała: zmieniała decyzję będąc jak chorągiewka, tyle że, jak się później okazało, wcale
nie była kierowana przez wiatr. Raz dziecko to był Boży dar – mówiła o cudzie narodzin;
potem dziecko to było nieszczęście, taran, który zniszczy jej życie. Wreszcie, chcąc położyć
kres tej piekielnej huśtawce nastrojów, wysłał ją z dziesięcioma tysiącami do dobrej kliniki,
by kilka dni po jej wyjeździe dostać papiery rozwodowe. Zdezorientowany dopiero po około
miesiącu dowiedział się, co się stało: ciąża, uwiarygodniona czyimiś wynikami badań, to był
tylko fortel do dręczenia go i wymuszenia pieniędzy, za które Dagmara zamiast skrobanki
urządziła sobie wakacje.
W dwa tygodnie po tej sprawie zainteresował się magią. Za oszczędności wynajął
kilku specjalistów i rzucił klątwę mającą zrobić to, co miało, według Dagmary, zrobić jej
dziecko: zburzyć jej życie. Klątwa okazywała się jednak nieskuteczna: Dagmara nadal kwitła
u boku nowego partnera, a Jacek coraz bardziej pogrążał się w dole powstałym przez odejście
żony. W dole, który, po bójce w barze odsłonił przed nim nowe rejony – magię. Do zjawisk
nadprzyrodzonych prowadziły między innymi uczucia powstałe po domniemanej aborcji i
odejściu Dagmary: Jacek czuł się jakby utracił połowę koncentracji, efektywności,
zaangażowania… Nie musiał długo czekać na efekty: popełnił kilka błędów w dziale
sprzedaży firmy odzieżowej, za które go zwolniono. Po kilku dniach życia bezrobotnego,
wracając ze sklepu, sam nie widział kiedy zszedł z chodnika pod nadjeżdżający samochód.
Nie stało mu się nic poważnego, ale za słabo ukrywał to, co zaszło, zwyczajnie nie mając na
9
to sił – psychiatra w szpitalu orzekł, że Jacek próbował popełnić samobójstwo. Informacja ta
trafiła do jego matki. Niedługo potem zmarła na zawał. Trudno rzetelnie orzec, czy to przez
trudną sytuację, w której znalazł się jej syn, czy chodziło o coś zupełnie innego. W każdym
razie Jacek wiedział swoje – do czary goryczy została dolana krew jego matki. Był pogrzeb, a
po nim, jeszcze w tym samym dniu, bójka w barze z nieodpowiednim facetem. Wszystko się
posypało. Specjaliści od magii mówili mu, że ktoś nałożył na niego klątwę, możliwe, że
Dagmara. Jacek nie miał wątpliwości: przeszedł rytuał oczyszczenia, a potem odpłacił się
żonie pięknym za nadobne.
Schował na tyłach książki zdjęcie utrwalające szeroką twarz z ostrymi rysami, szeroko
rozstawionymi oczami i wydatną szczęką – niekobiece oblicze, ale całkiem ładne, niebanalne
na tyle, że Jacek zwrócił na nie uwagę w barze dawno temu, gdy życie nie miało nic
wspólnego z płaską kupką kart. Wrócił do czytania, choć z każdą minutą coraz większy
procent jego uwagi przenosił się do kanapy stojącej przed drzwiami bufetu. W końcu znalazł
się tam cały – i mentalnie, i fizycznie, o ósmej pięćdziesiąt. Gorączkowo wgryzając się w
twarze przechodniów, by nie przegapić tej, na która czeka, poczuł ból górnej wargi. Na
moment porzucił lustrację klientów hotelu i zbadał sprawę ust. Nie była to zagadką dla
Sherlocka, mimo to Jacek przez dłuższą chwilę wpatrywał się w wyciągnięta przed twarz
dłoń, która przed chwilą pocierała jego wargę. Ależ organizm krzyczał przez przed chwilą
zadany sobie ból o nikotynę! Ale nic z tego, nic z tego, przecież mama, ona… ja nie mog…
Ludzie!, pomyślał i wrócił do przyglądania się mieszkańcom czterogwiazdkowego domu.
O ósmej piętnaście ją zobaczył. Jego wzrok poraził przeraźliwie żółty sweter będący
jak słońce utkane z tkaniny. W jego sile ogrzewała się jej twarz z nienagannym makijażem, z
włosami o niezwykłej objętości, lekko unoszącymi się i opadającymi z subtelnością czułego
muśnięcia warg. Obejrzał się za nią, gdy wchodziła do bufetu: jej obcisłe dżinsy i tenisówki
dodawały jej młodzieńczego uroku. Wstał i poszedł przed siebie. Otumaniony zabrał z pokoju
plecak, wymeldował się i wyszedł z hotelu. Nie przeszło mu przez myśl znaleźć nowy obiekt,
do którego pasowałaby lepiej niż do mężczyzny w rejestracji metafora manekina, bo w jego
głowie wśród kotłaniny myśli w różnych formach prym wiodła myśl dająca ująć się w słowie:
niemożliwe.
10
III
Jego następnym przystankiem była opuszczona, jednopiętrowa kamienica z
towarzyszącą jej tablicą: GROZI ZAWALENIEM. Jacek przeszedł przez dziurawe jak
szwajcarski ser ogrodzenie i wszedł do budynku przez nieregularny otwór będącym cieniem
siebie – wejścia z futryną i drzwiami. Od razu natknął się na bezdomnego: około
pięćdziesięcioletniego brodacza zawiniętego w stos szmat, emanującego aureolą smrodu.
Zdawał się być nieprzytomny, zapewne z niedożywienia i procentów zasilających jego
sponiewierane narządy. Jacek kopnął go w miejsce, gdzie, jak mniemał, powinny znajdować
się jego żebra. Poczuł się tak, jakby kopnął miękki walec amortyzujący uderzenie, niemal
pozbawiony zdolności samodzielnego ruchu. Przeskoczył go na sprężystych nogach, czując
się, dzięki kontrastowi z bezdomnym, silny i pełen możliwości, przyszłości. Raźnym krokiem
zbiegł po schodach, nad którymi, między ścianami pokrytymi najgorszymi bohomazami
uwłaczającymi grafity, unosiło się uperfumowane uryną powietrze. Potem pomaszerował
wąskim korytarzem co rusz wysuwającym w jego kierunku opuchły i popękany jęzor z cegły,
aż znalazł się przy solidnym wejściu wyróżniających się na tle innych znajdujących się tu
wejść nieprzegnitymi grubymi deskami i kilkoma kłódkami dobrych firm. Jacek otworzył
drzwi własnej konstrukcji i wszedł do największego pomieszczenia w piwnicach umierającej
kamienicy.
Przywitał go, jak zawsze, smród wychylający swoje obrzydliwe oblicze zza maski
zapachu z cytrynowego odświeżacza powietrza i ciche brzęczenie zbliżone do dźwięku
skrzydeł owadów. Jacek zamknął za sobą drzwi i wszedł w nakreślony na podłodze krwią
pentagram, w którego środku stało krzesło z przykutym do niego nagim mężczyzną. Z głową
opuszczoną na klatkę piersiową więzień zdawał się spać albo kontemplować z bliska symbole
powstałe na jego piersiach przez przypalanie ich rozgrzanym żelazem, polewanie kwasem,
przez nacinanie ich ostrymi narzędziami i uderzenie tępymi narzędziami tworzącymi znaki-
sińce.
Jacek wyjął z plecaka butelkę i oblał znajdującą się w niej wodą przykutego
mężczyznę. Życiodajny płyn spłynął po ogolonej głowie więźnia, jego skroniach i
pozacinanych od golenia policzkach, najpierw ściekając ciurkiem, potem jedynie kapiąc na
betonową podłogę. Krystaliczny dźwięk wody i łacińskie szemranie płynące z głośników
rozstawionych w kątach pomieszczenia, nieustannie sączących cichą modlitwę, były przez
11
chwilę jedynymi słyszalnymi tu odgłosami, bowiem ani siedzący w środku pentagramu
mężczyzna, ani Jacek nie wydawali z siebie żadnych dźwięków. Potem nastąpiło szurnięcie i
cichy, głuchy dźwięk uderzenia buta o piszczel – produkt zabiegu, który przyniósł kopiącemu
równie mizerne efekty, co kopnięcie przy wejściu do kamienicy bezdomnego w żebra.
Jackowi zaczęło brakować tchu, i to wcale nie przez duszący zapach kału i cytryn, ale przez
wynik, jaki dawały poczynione przez niego obserwacje: brak reakcji przykutego mężczyzny
na wodę i ból, a do tego sinoczerwone zabarwienie jego pośladków i ud oraz szarość
pozostałych partii skóry – kolory, w jakie lubiła stroić się śmierć. W celu zagłuszenia
racjonalnego głosu w swojej głowie, Jacek zdecydował się na prymitywizm: agresję i krzyk:
– Co jest gnoju? – Obszedł więźnia i dotknął jego pleców – zimnych i sztywnych. –
Nie, nie rób sobie jaj! Nie żyjesz, gnido?! Ty parszywa gnido! – wrzeszczał wśród ścian
wygłuszonych paletami od jajek.
Położył na łysej głowie nagiego mężczyzny dłoń i pchnął ją przed siebie, odsłaniając
twarz przyglądającą się mu z na wpół otwartymi oczami lalki – suchymi, z zastygłymi
źrenicami. Spoliczkował swojego więźnia, a potem przyłożył palce do tętnicy szyjnej, w
której już od kilku godzin nie mieszkał puls.
– Ty zawszony, niewdzięczny skurwysynu! Miałeś być medium! Taki awans
społeczny, a ty co? Tak się odwdzięczasz? – Kopnął go w klatkę piersiową. Mężczyzna
poleciał jak kloc drewna do tyłu, odsłaniając stojące pod krzesłem wiaderko z nieczystościami
i swoje nagie pośladki widoczne przez otwór w siedzisku krzesła. – Wszyscy jesteście tacy
sami: zawszeni, brudni i bezużyteczni.
Chwiejnym krokiem zbliżył się do stołu po prawej. Przez moment, patrząc na leżące
na blacie amulety, narzędzia, jedzenie, odświeżacze powietrza, leki psychotropowe, książki…
nie wiedział, po co tu podszedł, dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że powinien albo zabrać
stąd wszystkie swoje rzeczy, albo pozbyć się ciała, np. przez rozczłonkowanie go. Chwycił w
dłoń opalarkę – męską odpowiedniczkę suszarki. Ciążyła mu nadmiernie, a jego palce rwały
się do rozwarcia uścisku jakby chwytały coś trującego. Odłożył narzędzie i wyszedł z boksu
piwnicy, zamykając za sobą drzwi jedynie na jedną kłódkę. Napotykając na drodze do wyjścia
z kamienicy żywą kłodę, nie powtórzył manewru wykonanego w drodze w dół, zrobił tylko
duży krok. Będąc już jedną nogą poza przeszkodą, poczuł jak dłoń bezdomnego zaciska się na
jego lewej kostce. Z panicznym wręcz obrzydzeniem uwolnił się z uścisku, spazmatycznie
podrygując uwięzioną nogą, lewie uchraniając się od upadku na dywan z niedopałków i
kolorowej tłuczki butelek tanich trunków. – O co ci chodzi?! – ryknął, widząc jednocześnie w
12
dłoni brodacza zmiętą paczkę papierosów. – Ognia, człowieku – wychrypiał leżący. Jacek
spojrzał na niego bez wyrazu, po czym podeszwą buta przed chwilą wyszarpanej z uścisku
nogi uderzył bezdomnego w nadgarstek trzymający złoty skarb – żółte pudełko Cameli.
Brodacz zacharczał coś z bólu i gniewu, a Jacek chwycił z imponującą szybkością łup i
równie szybko opuścił kamienicę. Kilkadziesiąt metrów dalej znalazł kogoś, kto pożyczył mu
zapalniczkę. Zapalił papierosa, usiadł na środku chodnika i palił.
13
Interferencja
Spotykali się w kuchni Jerzego. Było to pomieszczenie co najmniej zaniedbane.
Znajdujące się w nim meble, niegdyś jasnoniebieskie, teraz wyblakłe, przypominały kolorem
kości wystawione na długotrwałe działanie promieni słonecznych. Były też mocno
uszkodzone: miały krzywe półki, w kilku szafkach brakowało drzwiczek; przyglądając się im
dokładnie można było natrafić na dziury niewiadomego pochodzenia. Na ich tle znajdowały
się białe, w wielu miejscach popękane kafelki (i okopcone, głównie przy westfalce służącej
do przygotowywania posiłków i ogrzewania pomieszczenia), okalające niemal całą kuchnię –
ustępowały jedynie przy oknie, wokół którego mętnym blaskiem, powstałym z odbijania
światła gołej żarówki, pyszniła się żółta farba olejna. Ona to okalała z trzech stron stół i pięć
krzeseł, każde inne, nad którymi górował niegdyś biały sufit, teraz w większości żółto-czarny
przez liczne zacieki i ślady pleśni.
Przy stole siedział właściciel kuchni – Jerzy, nazywany przez znajomych Jurą. Miał
pokaźny zarost, długi nos i zamyślone oczy, nad którymi znajdowały się krzaczaste brwi.
Ubrany w wytartą skurzaną kurtkę, znoszone spodnie i oficerki, siedział obok Bladego,
człowieka o wiecznie bladej twarzy powstałej przez nieleczoną niedokrwistość, mającego na
sobie ciemnoniebieską czapkę z daszkiem i niebieską kufajkę.
Po jego lewej siedział starszy jegomość, zupełnie łysy na szczycie głowy, posiadający
zarost, ale nie tak pokaźny jak u Jury, duży, nabrzmiały czerwony nos oraz bardzo ciemne,
piwne oczy, teraz zamknięte, gdyż Albert, bo tak miał na imię (nazywany Albercikiem albo
Dziadkiem), drzemał zgarbiony w swoim swetrze w romby i brudnej marynarce.
Naprzeciwko Jury siedział Jacek, noszący przezwisko Koń – od swojego nazwiska
Koniewski. Był najmłodszy wśród zebranych – miał zaledwie dwadzieścia cztery lata,
podczas gdy jego koledzy mieli powyżej trzydziestu: Jura miał trzydzieści trzy lata, Blady
trzydzieści jeden, zaś Albercik sześćdziesiąt dwa. Wśród towarzyszy wyróżniał się nie tylko
wiekiem, ale także tym, że jako jedyny miał stałą pracę – był wędzarzem w przetwórni ryb.
Był też nie najgorzej ubrany: miał na sobie porządne trapery, czarne dżinsy, czarną puchową
kurtkę, spod której widać było nieznoszoną czerwoną bluzę z kapturem. Jego czerwone oczy
świadczyły o zmęczeniu i upojeniu alkoholowym.
Tak, spotkali się w zimnej i zaniedbanej kuchni, żeby się upić. Na stole przed nimi
stały szklanki, kieliszki, talerzyk z ogórkami kiszonymi, talerzyk z kilkoma kanapkami i,
14
oczywiście, flaszka wódki, Krajowa – tylko piętnaście złotych za pół litra – a także leżały
dwie paczki papierosów.
Blady nachylił się w kierunku Jury.
– Mam dla Ciebie kupca na te twoje cegły – powiedział.
– Poważnie? – Jura drgnął, wygrzebując się z zamyślenia.
– A no. Wczoraj w sklepie spotkałem gościa, co se dom dookoła chce cegłówkami
obłożyć, a nawet płotu z cegieł mu się chce, to się i zainteresował, gdy mu powiedziałem o
tych twoich cegłówkach. Ale słuchaj, gość chce kupić jak najtaniej – mówił zachrypniętym
głosem – wiadomo, kurwa, no nie, to mu powiedziałem, że mam do sprzedania piętnaście
palet cegieł, będzie jakieś dziesięć tysi cegłówek, no nie?
– No.
– No i mówię mu, że to za mniej niż osiemdziesiąt groszy za sztukę nie da rady
sprzedać, no wiesz, myślałem, że się fiut zacznie targować i wyjdzie jakie sześćdziesiąt pięć
groszy za sztukę, ale ten skurwysyn nie i nie, że on tylko za pięćdziesiąt i wtedy bierze
wszystkie. No ja se myślę, że ty te cegły to już piąty rok trzymasz, to se myślę, że pewno się
zgodzisz, no nie? No to mówię dobra, ale jeszcze z jednym gościem muszę pogadać, mówię
mu, i jutro w sklepie mam mu dać znać, kapujesz? No to jak?
– A ty co z tego miał będziesz?
– Widzę, żeś nie głupi. Ale ile ja tam mogę wziąć. Ty zarobisz pięć tysi, to ja jakieś
wezmę… procent… no dasz tysia i będziemy kwita.
– Tysiąc złotych za pośrednictwo? – wtrącił się Koń.
– Ty sieć smarku cicho, jak starszyzna interesy robi. To jak, chłopie? – zwrócił się na
powrót do Jury. – Pomyśl, wreszcie byś co z chałupą zrobił, bo ta twoja chora, tyś chory, to
gówno zrobicie, jak nie z tych cegieł, więc jak?
– Ale tysiąc aż?
– A to tak dużo? Pomyśl, że żeś tych cegieł z pięć lat sprzedać nie mógł, teraz stoją
zarośnięte i tyla z tego. A tu bum, cztery tysie, no?
– Osiem stów dla ciebie.
– Nie żydź. Tysiąc i dwa razy z rzędu stawiam.
– Trzy.
– Dobra, trzy! – krzyknął i wyciągnął rękę na zgodę. Jura ją uścisnął.
– No a propos, kiedy ten skurwysynek przyjdzie, co? – Blady zwrócił się do Konia.
– Jest zimno. Nie wiem, czy przyjdzie.
15
– Że co?! – Chwycił Jacka za rękę. – Gówno mnie obchodzą te jego fanaberie, dzisiaj
to on stawia i nie będę ze swoich wykładał na kolejną flachę. Godzinę już tu czekamy na tego
popierdoleńca. Dla mnie to on sobie może być popierdolony, ale flaszkę ma postawić i już!
– Rzeczywiście dzisiaj mrozi – zgodził się z Koniem Jerzy. – Arek nie chodzi w taką
pogodę nigdzie.
Jakby na jego słowa wiatr zadął mocno w nieszczelne okno, poruszył nim groźnie,
wpuszczając do kuchni trochę mroźnego powietrza.
JACEK: Na noc ma jeszcze padać. Wątpię, żeby przyszedł.
ALBERT: Kto przyszedł? – zapytał zaspany.
BLADY: Właśnie, kurwa, nikt, Dziadku, śpij.
ALBERT: A Arka jeszcze nie ma.
BLADY: No przecież, kurwa, mówię!
ALBERT: Może zatrzymał go kot – wymamrotał.
BLADY: Dajcie spokój…
JURA: Ile to już będzie? Jakoś rok, no nie?
JACEK: Gdzieś koło tego, to stało się którego…? Jakoś tuż przed świętami…
BLADY: Przecież wszyscy znają tę historię, nie chce mi się słuchać znów tych
pierdół.
JACEK: Jak takiś mądry, to powiedź, kiedy to było.
BLADY: W zimę, kurwa, nie chcę o tym słyszeć.
Zapadła cisza. Wszyscy znali historię Arka, który jeszcze rok temu miał jakieś
perspektywy. Pracował wtedy jako magazynier w hipermarkecie, jeździł Golfem dwójką i
wynajmował kawalerkę w mieście. Potem wszystko wzięło w łeb.
Kilka dni przed Świętami Bożego Narodzenia miał wziąć urlop, pojechać do matki
mieszkającej samotnie na wsi i pomóc jej w przygotowaniach do świąt. Jego ojciec zmarł pięć
miesięcy przed świętami, ginąc podczas rozbiórki popegeerowskiej chlewni, podczas
rozbierania której niespodziewanie przygniotła go zawalająca się jedna ze ścian. Matka Arka
dostała osiemdziesiąt tysięcy odszkodowania z firmy ubezpieczeniowej, za co mogła
przetrwać pierwsze miesiące po stracie męża, nie martwiąc się przynajmniej finansami.
Inaczej było w innych kwestiach. Ciężko zniosła śmierć jednej z najbliższych jej osób, brała
leki uspokajające i przeciwdepresyjne, a mimo to nadal tonęła we łzach. Arek także miał
problemy ze śmiercią ojca, nawet większe od matki, ale lepiej to ukrywał.
16
Po tragedii nie mógł dużo czasu spędzić w domu rodzinnym, bo wzywała go praca, w
której to miał nadzieję ugasić nieco swoją nadwrażliwość, którą prezentował od dziecka,
najpierw skłonnością do częstego płaczu, potem zamiłowaniem do sztuki, w której próbował
swoich sił. Brał się za rysunek, malarstwo, potem poezję, którą uprawiał do dziś, od czasu do
czasu zajmując jakieś miejsce na podium w mało ważnych konkursach.
Niedługo po śmierci ojca, gdy Arek mieszkał w mieście, pracował i dzwonił co
wieczór do domu, z jego matką zamieszkała jej siostra Alina. Po trzech miesiącach się
wyprowadziła, bo razem z Hanną – tak miała na imię matka Arka – uznały, że ta czuje się już
całkiem dobrze i może zostać sama, ustalając przy tym, że Alina będzie do niej przyjeżdżała,
gdy ta będzie potrzebowała pomocy. W związku z tym chciała wpaść do Haliny w okresie
przed świętami Bożego Narodzenia, żeby pomóc w przygotowaniach, matka Arka jednak
postanowiła nie korzystać z życzliwości siostry – chciała przygotować się do świąt tylko z
synem.
Arek ucieszył się z propozycji matki dotyczącej przygotowań do świąt we dwoje i z
chęcią obiecał pomóc w gotowaniu, smażeniu, sprzątaniu, strojeniu domu i wszystkim innym,
co było konieczne. Planował także uzgodnić z rodzicielką, co zrobią z pieniędzmi z
odszkodowania i w ogóle, co zrobią ze swoim dalszym życiem. Sądził, że najlepszym
wyjściem będzie przeprowadzka Hanny do miasta, zamieszkanie z nim i może wspólne
rozkręcenie jakiegoś małego interesu, na przykład sklepu osiedlowego. Pieniędzy powinno
wystarczyć, zwłaszcza jeśli wyjmie się wkład ojca w firmę rozbiórkową, w której pracował.
Wsiadł więc dziewiętnastego grudnia wieczorem do samochodu i ruszył do małej wioski
Tkacze, położonej na uboczu, gdzie mieszkała jego matka, choć Hanna spodziewała się go
dwudziestego rano – chciał jej zrobić niespodziankę.
Było około dziewiąta wieczór, gdy dotarł do z zjazdu z tablicą „Tkacze 4 km”. Na
skrzyżowaniu jedynym źródłem światła był Golf Arka, oświetlający padający śnieg, po cichu
tworzący zaspy skrzące się w temperaturze minus dwudziestu stopni.
Arek z niepokojem spojrzał na zasypaną przed sobą drogę. Spodziewał się, że będzie
nieoczyszczona ze śniegu, bo prowadziła jedynie do małej wioski, ale liczył, że będzie w
lepszym stanie. Gdyby prowadziła do Tkaczy i biegła gdzieś dalej, do ważniejszych miejsc
niż tylko do zabitej deskami dziury, to pług by się nią już dawno zainteresował, a tak była
ostatnia w kolejce do odśnieżenia, bo była najrzadziej uczęszczaną drogą w okolicy. Mało
kogo w urzędzie gminy interesowało, że mieszkańcy Tkaczy nie będą mieli jak wydostać się
ze swojej wioski. Co tam, róbta se co chceta.
17
Arek ruszył ostrożnie przed siebie z drugiego biegu, żeby uniknąć buksowania kół. Po
stu metrach nieco się rozluźnił, bo jazda szła płynnie, bez żadnych przeszkód. Po
przejechaniu kilometra zaczął sądzić, że nic złego go już nie spotka. Przyśpieszył z
dwudziestu na godzinę do trzydziestu. Przejechał tak kolejny kilometr. Wszystko szło dobrze.
Rozluźnił się jeszcze bardziej i przestał z uwagą śledzić drogę, a także nieco przyśpieszył.
Gdy pokonał ponad dwa kilometry, wjechał w głębszy śnieg i utknął.
Śnieg sięgał do podwozia, co spowodowało, że na nim spoczęła część ciężaru
samochodu, przez co nacisk kół na drogę znacząco się zmniejszył. W takiej sytuacji dalsza
jazda stała pod dużym znakiem zapytania. Nie pomogło rozbujanie samochodu ani próby
usunięcia spod niego śniegu. W końcu zziębnięty Arek dał za wygraną, wiedząc, że aby
uwolnić Golfa z zaspy należy wezwać inny pojazd, który go wyciągnie.
Wsiadł do samochodu, żeby się trochę zagrzać, po czym wyjął komórkę, aby wezwać
pomoc. Gdy spojrzał na jej wyświetlacz, który poinformował go o braku zasięgu, pokiwał z
rezygnacją głową – miał telefon w sieci, która ma problemy z dotarciem do takich dziur jak
Tkacze. Wiedział o tym, ale zapomniał. Rozejrzał się. Przed sobą miał dwa kilometry
zasypanej, słabo widocznej drogi, a wokół ciemność i padający śnieg. Sięgnął do schowka i
przerzucił kilka rzeczy w poszukiwaniu latarki. Znalazł ją, małą, z bateriami na wyczerpaniu.
Kurwa, zaklną. Posiedział jeszcze chwilę w wozie, rozważając zaistniałą sytuację. To tylko
dwa kilometry, myślał. To jedyne wyjście z sytuacji, bo marna szansa, że ktoś tu przyjedzie…
A może? Poczekał dwadzieścia minut. Nikt się nie zjawił. Pokiwał głową – dobrze, trzeba
będzie przejść te dwa kilosy. Otworzył drzwi, wyszedł na zewnątrz i zadygotał. Wszedł z
powrotem do auta, z tylnego siedzenia wziął torbę z ciuchami przygotowanymi na okres
świąteczny, wyjął z niej parę spodni i sweter, po czym włożył je na siebie. Teraz, cieplej
ubrany, postanowił wyruszyć do Tkaczy.
Zaczął iść, oświetlając drogę mało wydajną latarką. Po dziesięciu minutach zaczął
wątpić, czy nadal znajduje się na drodze, tak była podobna do poboczy przez nawiany na nią
z okolicznych pól śnieg. Arek próbował przypomnieć sobie, jak przebiega trasa do Tkaczy.
Na polach odbija w lewo, potem w prawo. Chyba tak, nie był pewny. Gdyby się tu wychował,
nie było by problemów z jej znajomością, ale jego domem rodzinnym była wieś położona od
Tkaczy o jakieś dwadzieścia kilometrów. Matka z ojcem zmienili miejsce zamieszkania ze
względów finansowych – dom w położonej na uboczu wsi był mniejszy, miał mniejsze
podwórze i między innymi przez to, a także przez fatalne położenie był tani. Po jego kupnie
zostało jeszcze sporo pieniędzy ze sprzedaży dotychczasowego budynku, przez co ojciec
18
Arka, Stanisław, mógł włożyć swój wkład w firmę rozbiórkową kuzyna i stać się tym samym
jej skromnym udziałowcem. Dzięki tej inwestycji Hanna po śmierci męża mogła
zainwestować w firmę pieniądze z ubezpieczenia i odbierać miesięcznie zysk z jej działania,
ale nie chciała mieć już nic wspólnego z działalnością, która zabiła jedną z najbliższych jej
osób. Arek miał nadzieję, że uda mu się przekonać matkę, aby odzyskała wkład ojca i razem z
pieniędzmi z ubezpieczenia otworzyła z nim jakiś biznesik. Najpierw jednak musiał do niej
dotrzeć, a to nie było takie łatwe.
Po dwudziestu minutach drogi nadal nie widział świateł wioski, co mogło być
spowodowane jego zbyt wolnym zbliżaniem się do celu w wysokim śniegu albo zbyt obfitymi
opadami śniegu, które coraz skuteczniej zmniejszały widoczność. Istniała też trzecia
możliwość, dość nieprawdopodobna, ale jednak możliwa i przerażająca: Arek zszedł z drogi i
idzie w złym kierunku. Nie, nie wierzył w to, choć przyszło mu to już wcześniej do głowy.
Znał przecież drogę, widział jej zarysy pod śniegiem i…
Zgasła latarka. Arek potrząsnął nią kilka razy, ale osiągnął jedynie kilka błysków.
Teraz stał gdzieś w zupełnych ciemnościach w polu, obsypywany gęstym śniegiem w
zatrważającym, przynajmniej dla niego, mrozie. Postanowił, że odpocznie chwilę i zastanowi
się, co robić.
Zaczął mieć pretensję do siebie. Mógł nie robić matce tej niespodzianki – tak byłoby
bezpieczniej. Poza tym mógł sprawdzić prognozę pogody, wiedzieć, że opady śniegu będą
tutaj bardzo silne, i nic nie zmienia faktu, że w mieście, w którym pracował, białego puchu
spadło w ostatnich dniach niewiele. Poza tym, będąc już niedaleko zjazdu do Tkaczy mógł
zapytać mieszkańca innej wioski o warunki na drodze, na której miał teraz nadzieję się
znajdować. Mógł też pamiętać, że w telefonie nie ma w tych rejonach zasięgu. No i mógł
bardziej uważać tuż przed utknięciem w zaspie. Dlaczego był tak beztroski? Zawsze wszystko
sprawdzał, dobrze planował (w pracy ani razu nie zdarzyło mu się pomylić faktur, czy też
podpisać czegoś niezgodnego ze stanem rzeczywistym), a teraz popełnił tyle błędów, które
zaczęły tworzyć groźną sytuację.
Arek, żeby zorientować się, która jest godzina i czy ma zasięg w telefonie, wyciągnął
komórkę, ta jednak wyśliznęła mu się z ręki i wpadła w śnieg przed nim. Szukanie jej w
zupełnej ciemności nie było łatwe. Arek zaczął przesiewać znajdujący się przed nim wysoki
śnieg, czując zbliżającą się panikę przyśpieszającą bicie jego serca i ściskającą mu gardło. Po
dziesięciu minutach znalazł zgubę. Było dziesięć po dziesiątej.
19
Gdy zgasła latarka, jego ciało rozgrzane marszem w wysokim śniegu osiągnęło
temperaturę 38 stopni Celsjusza. Potem, gdy odpoczywał i szukał komórki, przez
schładzający się pot znajdujący się na skórze i w ubraniu, spadło szybko do 36 stopni.
Obniżenie się temperatury spowodowało zdrętwienie rąk i nóg, bo organizm wysyłał ciepło z
kończyn do ważniejszych partii ciała, między innymi do serca, a także zesztywnienie mięśni
karku i barków. Arek nie przejął się tym jednak. Uznał to za coś naturalnego i niegroźnego.
Postanowił iść przed siebie – prędzej czy później dojdzie do wioski.
Szedł. Po piętnastu minutach przedzierania się przez coraz większy śnieg, który był
bez wątpienia dowodem na zboczenie z drogi, nadal nie widział świateł wioski. Uznał, że to
przez silny opad śniegu, który zaczynał przypominać śnieżycę. Przyśpieszył. Jego
temperatura ciała znów wzrosła do blisko 38 stopni. Był rozgrzany, zdeterminowany, a także
przestraszony, przez co nieostrożny. Stawiając pośpiesznie ciężkie kroki natrafił na wyrwę
terenu i spadł trzy metry w dół. Zabolała go lewa kostka. Wtedy przypomniał sobie słowa
swojego lekarza, który powiedział mu jakieś półtora roku temu, gdy Arek przyszedł do niego
ze zwichniętą kostką, że raz naciągnięte wiązadła mają tendencję do ponownego naciągania
się, dlatego trzeba być ostrożniejszym, by uchronić się przed kolejnymi urazami. A więc to
zwichnięcie, pomyślał. Ja pierdole.
Usiadł na śniegu, chwycił kostkę w prawą dłoń i zatoczył stopą koło. Zabolało, i to
nawet bardzo. Arek wrzasnął o pomoc. Raz, drugi, trzeci. Nikt mu nie odpowiedział. W
chwili szalonej nadziei wyjął telefon komórkowy i spojrzał na wskaźnik zasięgu sieci – migał
na czerwono, a więc z połączenia się z kimkolwiek nici.
Żeby się uspokoić, oparł się o ścianę ze śniegu i przymknął na chwilę oczy. Po chwili,
zdając sobie sprawę, że już prawie śpi, poderwał się nagle, stając, co spowodowało skurcz
prawego uda i ból w kostce promieniujący do łydki. Krzyknął z bólu, rozpaczy i wściekłości.
Potem usiadł, roztarł prawe udo, po czym wstał, tym razem ostrożnie. Przenosząc ciężar ciała
na lewą nogę, pokuśtykał przed siebie. Dopiero po kilkunastu krokach zdał sobie sprawę, że
spadając zgubił czapkę. Wrócił więc do uskoku terenu i oświetlając miejsce upadku komórką,
znalazł ją po kilku minutach, następnie wcisnął sobie na głowę. Gdy to robił, jego sytuacja
stawała się niepokojąca. Tuż po upadku z wysokości jego rozgrzane i spocone ciało chętnie
oddające ciepło znów doprowadziło do obniżenia swojej temperatury, osiągając najpierw
prawidłowy stan 37 stopni, a potem, nie mogąc się zatrzymać między innymi przez nadmiar
wyprodukowanego potu i bardzo poważny w skutkach brak czapki, powodowało obniżanie
się temperatury dalej, do 36 stopni i niżej, do 35 stopni Celsjusza. Przy tym poziomie ciepłoty
20
ciała Arkiem wstrząsały silne dreszcze, jego kończyny stawały się coraz bardziej zdrętwiałe, a
sztywnieniu uległy już niemal wszystkie mięśnie. Ten stan utrzymywał się po wznowieniu
przez Arka aktywności, ale nie przeszkadzało mu to przeć naprzód.
Była już prawie jedenasta, gdy coś zaczęło przed nim majaczyć – światła wioski. To
dodało mu sił – uśmiechnął się i przyśpieszył. Entuzjazm znów obniżył jego koncentrację:
Arek przeniósł zbyt duży ciężar ciała na prawą kostkę, która wygięła się nienaturalnie i
zwichnęła jeszcze mocniej. Ból spowodował upadek i ryk cierpienia. Próbując wstać Arek
zdał sobie sprawę, że nie jest już w stanie iść. Światła wioski jednak były już niedaleko, tak
przynajmniej sądził, więc uznał, że dotrze do nich czołgając się.
Gdyby miał więcej świadomości, zdałby sobie sprawę, że czołganie się w zmrożonym
śniegu to ryzykowne przedsięwzięcie. Ryzykowne, gdyż zmarznięty śnieg dostawał się do
jego butów, spodni, a także za kołnierz kurtki, tworząc na jego ciele lodowatą powłoczkę,
która roztapiając się pochłaniała jego ciepło. Przez to jego temperatura ciała spadła do 34
stopni Celsjusza. Arek zaczął zagłębiać się w hipotermii. Trzydzieści minut później, gdy był
już blisko pierwszych zabudowań, temperatura jego ciała wynosiła 32,5 stopnia. Wtedy jego
mózg zapadł najpierw w stan apatii, potem otępienie. Arkowi było już wszystko jedno.
Osunął się w śnieg i stracił przytomność.
Gdy ją odzyskał, jego ciało miało temperaturę 30 stopni Celsjusza. W tym stanie
zużycie tlenu i miara przemiany materii spadła o ponad jedną czwartą, dreszcze ustały, a
praca serca stała się niemiarowa. Wtedy go zobaczył.
ALBERT: Podobno jest wielki jak owczarek niemiecki. Tak słyszałem.
JURA: Kto?
ALBERT: Ten kot. Arek powinien pójść z tym do księdza.
BLADY: Powinien pójść do psychiatry… a no, tego, on już tam chodzi, pierdole –
roześmiał się chrapliwie. – W ogóle wiedzieliście o tym?
ALBERT: Ja żyję dłużej na tym świecie i powiem wam, że różne rzeczy się dzieją.
Bardzo różne i dziwne rzeczy. Niejedno już słyszałem. Zwłaszcza po wojnie dużo się działo i
ja też tam coś widziałem. Da ktoś zapalić?
Blady podrzucił mu paczkę papierosów L&M i zapalniczkę.
BLADY: Bajki. Jak nie było telewizji i światła to różne rzeczy wam tam do łbów
przychodziły. Dziś widno, wszędzie żarówki, jest ten, no, kurwa, Internet, radio, pudło, to
takie rzeczy tylko czubkom się zdarzają. Właśnie, jest ten, jak mu tam?, dwudziesty pierwszy
wiek, to ty, Koniu, zadzwoń do tego popierdoleńca.
21
Jacek wyjął komórkę i wybrał numer Michoty.
JURA: Arek to nie czubek. Mądrzejszy jest od ciebie…
BLADY: Ta, jasne, ja pieprze. Widzi kota i co jeszcze? Może jeszcze se myszkę
wymyśli to ten jego kot będzie miał się z czym bawić. Albo drugiego kota, bo jak ten jest jak
pies, no to… o w pizde. – Zaczął się śmiać.
JURA: Młody, polej.
JACEK: Susza – zaprezentował pustą butelkę. – A Arek nie odbiera. Co do kota, to
nie żaden kundel, tylko kot norweski leśny. Sprawdziliśmy to z Arkiem w komputerze. Tylko
że ten Arka kot jest większy od tych norweskich. I jest cały czarny.
ALBERT: Mówią, że ma grzywę jak lew.
JACEK: One mają coś takiego jak grzywa.
BLADY: Jak jest prawdziwy, to dlaczego nikt go z nas nie widział? Tylko on. Nie ma
żadnych tych… dowodów, że on istnieje.
JURA: Są. Arek leżał jak zabity do piątej nad ranem na dwudziestostopniowym
mrozie pod płotem Urbana. Zdechłby tam gdyby nie ten kot. Lekarze się dziwili, że był w tak
dobrym stanie i raz dwa postawili go na nogi. Gdyby ten pieprzony kot go nie ogrzał, to by
było po nim.
BLADY: Wlazł mu pod szmaty i przytulił się do niego. Dobra, kurwa, powiedzcie,
wierzycie w to?
JACEK: Wszystko może być, nie? – zwrócił się do Alberta.
ALBERT: A no jo.
JURA: A ty czemu nie wierzysz? Trzęsiesz portkami, bo się boisz? Uważaj żeby ci z
nich gówno nie wyleciało.
BLADY: Takie teksty to se możesz swojej starej w cipę włożyć jak już nie będziesz
dawał rady fiutem. – Podniósł się, a za nim Jura.
JURA: Jesteś w moim domu i jak nie chcesz stąd wylecieć z butem w dupie, to stul
mordę.
JACEK: Dobra, zamknijcie się – powiedział, naciskając dłońmi na ich ramiona,
zachęcając ich w ten sposób, aby usiedli.
Obaj usiedli. Blady zapalił papierosa, Jura zaczął jeść ogórka kiszonego.
BLADY: Dobra, to twój dom, więc niech ci będzie. – Zaciągnął się porządnie dymem.
– A wiecie dlaczego on tego kota wtedy zobaczył?
JURA: No niby dlaczego?
22
Niecałe dwa miesiące po śmierci Stanisława Arek był w odwiedzinach u matki i
mieszkającej z nią ciotki. Był wrzesień. Drugiego dnia pobytu, po zjedzonym objedzie,
wyszedł przed dom wystawić się na działanie promieni słonecznych. Przed nim znajdował się
mały ogródek Hanny przecięty przez prostą jak strzała ścieżkę, długą na cztery metry,
prowadzącą od drzwi niewielkiego, dwupokojowego domu do drewnianej furtki w płocie. Za
nią było pobocze drogi, która prześlizgiwała się obok płotu Hanny znajdującego się po prawej
stojącego w małym ganku Arka, prowadząca do kościółka oddalonego od posesji Michotów,
rodziny Stanisława, jakieś półtora kilometra. Za tą drogą mieszkał sąsiad Hanny, Tadeusz
Tulipan, elektryk, wraz z żoną Anną i czternastoletnią córką. Za nimi żyła Genowefa wraz ze
schorowaną matką, które utrzymywały się z przyznanych im rent. To Genowefa zawołała
stojącego w ganku Arka, wychylając się nieco z drzwi swojego domu tak, aby nie
przeszkadzał jej w widzeniu Michoty dom Tulipanów.
– Mógłbyś ty do mnie przyjść, co? Prawdziwego chłopa mnie tu potrzeba – zawołała
charakterystycznie dla siebie, przyciągając każde y w zdaniu.
– Dobrze! – odkrzyknął Arek i ruszył do Genowefy.
Po chwili był już na jej podwórku.
– Słuchaj – powiedziała – mam dla ciebie zadanie. Tu wokół same baby albo chłopy
bez jaj, więc może ty się nadasz. Chodź do drewutni.
Arek podszedł do niewielkiej szopy na drewno solidnie zbitej z desek, teraz już
zzieleniałych, pokrytej papą, posiadającej niewielkie poddasze, do którego można było wejść
przez małe drzwi znajdujące się na wysokości dwóch i pół metra.
– Wejdź na górę i powiedz, co widzisz – poleciła.
Arek rozejrzał się wokół. Zobaczył opartą o mur nieużywanej stodoły drabinę,
podszedł do niej i przyniósł ją pod drzwi prowadzące na poddasze, do którego chwilę później
zajrzał. Pierwszym co spostrzegł była wanna stojąca w miejscu, gdzie dach był dziurawy,
wypełniona do połowy wodą. Pomyślał, że chodzi o wylanie wody z wanny, co starał się
potwierdzić, pytając o to Genowefę.
– Poszukaj jeszcze – odpowiedziała mu.
Rozejrzał się więc raz jeszcze i wśród zeschłych liści, nawianych tu
najprawdopodobniej zeszłej jesieni, w kącie, gdzie ukośny dach szopy znajdował się jedynie
około trzydziestu centymetrów nad podłogą poddasza, zobaczył coś szarego, ruchliwego.
Przypatrzył się dokładniej i już wiedział, co to jest i czego się od niego wymaga.
– Chce pani, żebym pozbył się tych kotów?
23
– Ano zgadłeś. W zamian zapraszam na kawę i ciasto.
Arek nie widział problemów w wykonaniu zdania.
– Kotka gdzieś tu łazi? – zapytał.
– Zamknęłam ją w domu.
Pokiwał głową i poprosił o jakiś pojemnik. Genowefa przyniosła mu pomarańczową,
plastikową miskę. Arek wszedł z nią na poddasze, położył się i poczołgał w kierunku kociąt.
Gdy był blisko nich, znajdując się w niskim pomieszczeniu wśród zeschłych liści i
unoszącego się wokół kurzu, który go dusił, poczuł napad klaustrofobii, który objawił się
paniką i przymusem jak najszybszego wycofania się z, jak sądził jego mózg, niebezpiecznego
miejsca. Przestał się czołgać, zasłonił nos kołnierzem bluzy, żeby nie wdychać kurzu, i kilka
razy głęboko zaczerpnął powietrza. Zamknął też oczy i instynktownie zaczął liczyć do
dziesięciu, najpierw raz, potem drugi i trzeci. Pomogło. Otworzył oczy i, nie chcąc ryzykować
kolejnego ataku, zamiast znów się czołgać, sięgnął ręką jak najdalej potrafi i złapał pierwsze
kocię, które natychmiast zaczęło miałczeć. Nie zwracając na to uwagi, sięgnął po drugie i
trzecie. Gdy już wszystkie były w misce, szczelnie zakrywając pomarańczowe dno, zaczął się
wycofywać z ciasnego skraju poddasza, ciesząc się, że najgorsze ma za sobą.
Stojąc na ziemi odetchnął z ulgą. Zrobił kilka głębokich wdechów i spojrzał na szare
kocięta z czarnymi cętkami, które, jak sądził, krzyczały o pomoc.
– Co mam z nimi zrobić? – zapytał Genowefę.
– A to nie moja sprawa. A zrób z nimi, co chcesz, tylko żeby nie było problemu.
– Dobrze – powiedział i ruszył w kierunku domu, gdy w oknie zobaczył kotkę, matkę
trzymanych przez niego kociąt – tak przynajmniej sądził. Patrząc na nią zrobiło mu się
niedobrze. Nagle zabicie kociąt przestało mu się wydawać bezproblemową sprawą, a stało się
czymś okropnym. Przyjrzał się kotce, która zdawała się pytać go oczami „Dlaczego mi to
robisz?”.
Szybko odwrócił od niej wzrok i poszedł przed siebie. Chciał jeszcze zawrócić i
odmówić wykonania zadania, ale to by było dziwne, niepoważne, a on przecież był dorosłym,
odpowiedzialnym facetem, który musiał zadbać o siebie i matkę. Poszedł więc na tyły
swojego domu, gdzie znajdowało się szambo, odsunął wieko i…
BLADY: No i je wtedy załatwił. Myślał, że od razu pójdą na dno, ale one zaczęły
pływać, machać tymi swoimi małymi łapkami wśród gówien i innych nieczystości,
powodując te… no, kurwa, jak się to nazywa… powodując takie fale rozchodzące się wokół
nich. A on wtedy zamknął klapę i po robocie. Dla każdego normalnego faceta po robocie, ale
24
on, jak ta beksa, zaczął zachodzić w głowę, jak on mógł taką krzywdę wyrządzić tym
sukinkotom, zwłaszcza po tym, gdy przypomniał sobie, że jego stary bardzo lubił koty.
Kapujecie? Miał nadgryzioną psychikę śmiercią starego i hop, te koty go tego, no…
przeciążyły i po zawodniku. Odwaliło mu. Ciągle myślał o tych kotach, aż wtedy, gdy
zamarzał, od zimna jeszcze bardziej padło mu na łeb i zobaczył kota, co go niby drapie, ale po
tym nie ma ran, tylko sąsiedzi słyszą jak wrzeszczy. Słyszałem, że od zimna ma się
halucynacje i może się uszkodzić mózg. Ot, i tyle. No i jeszcze to lustro, nie, Koniku?
JACEK: No tak – powiedział nie swoim głosem, zaskoczony.
BLADY: Co tak? Bądź bardziej rozmowny, tak przecież chciałeś pieprzyć o tym
kocie, to teraz gadaj, ale najpierw zadzwoń jeszcze do swojego koleżki od interesów. A ty ten,
słuchaj Jura, przynieś coś do picia, żeby mu się język rozplątał, bo zero siedem na czterech to
szkoda gadać.
Jerzy wyszedł na chwilę do komórki, a gdy wrócił, trzymał w dłoni gąsior z winem.
BLADY: Ooo, samoróbka. Z czego?
JURA: Ta, z czarnego bzu.
BLADY: No ładnie. Polewaj.
Każdy dostał szklankę wina.
BLADY: Do dna. – Wypili. – A teraz gadaj – zwrócił się do Jacka.
JACEK: Nie odbiera.
BLADY: Dobra, a teraz do rzeczy, no?
JACEK: No on widział jakby lustro falowało. Widział na lustrze fale takie same, jak te
tworzone przez łapki kociaków. Nie mówił wam o tym?
BLADY: Nieważne. Mów, mów i nie próbuj oszukiwać, ja dużo wiem. Łykniemy
jeszcze. – Wypili po kolejnej szklance. Koniowi zrobiło się gorąco. – No i coś Ty z tym
lustrem zmajstrował?
Koń spojrzał na niego zaskoczony.
JACEK: No… no…
BLADY: Co no? Gadaj!
JACEK: Zabrałem go od niego.
JURA: Po co? – wtrącił się.
JACEK: Żeby je zakopać.
JURA: Kiedy? Teraz? W zimę?
JACEK: No tak.
Dawid Ladach Cztery kroki w szaleństwo
1 © Copyright by Dawid Ladach Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części niniejszej publikacji jest zabronione bez pisemnej zgody autora. Zabrania się jej publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży zgodnie z Regulaminem Wydaje.pl. opracowanie graficzne | Dominika Bronk korekta | Dawid Ladach Cztery kroki w szaleństwo Dawid Ladach Wydanie I
2 Spis treści Brzytwa ............................................................................................................. 3 Interferencja ...................................................................................................... 13 Granice .............................................................................................................. 34 Atak krwiożerczej skarpety............................................................................... 39
3 Brzytwa I O czwartej nad ranem otworzył oczy. Nic nie wiedział – ciemność była absolutna. Zdawało mu się, że jest w niej zawieszony, w ciemności-pustce. On i nicość. Leżał nie ruszając się. Myśli przepływały wolno, leniwie – lekkie i niegroźne. Po kilku minutach poczuł, jak pustka wkrada się w niego, i nie spodobało mu się to. Szarpnął się i spuścił nogi z wąskiego łóżka, znajdując się w pozycji siedzącej. Nagły ruch przyniósł zawrót głowy. Przycisnął pięść do czoła i skrzywił się, zgarbiony i zagubiony. Po kolejnych minutach mózg dogadał się z błędnikiem, a Jacek sięgnął po leżącą na stoliku komórkę, wcisnął przypadkowy klawisz i spojrzał na wyświetlacz. Oczy natychmiast wybuchły bólem, a głowa bez żadnych konsultacji odwróciła się od przykrego źródła światła. Dopiero po kilkunastu sekundach obcowania z wyświetlaczem Jacek otrzymał informację, że jest czwarta osiem. Nieźle, naprawdę nieźle, pomyślał, bo coraz częściej zdarzało mu się budzić o trzeciej albo drugiej w nocy, mając przed sobą samotną podróż przez noc. Przeciągnął się i sięgnął po torbę leżącą przy łóżku. Wyciągnął z niej kredę, zapałki i pięć grubych świec – każdą w innym kolorze: białą, fioletową, czerwoną, zieloną, czarną. Syknęła zadziwiająco długa zapałka – jakiś czas temu namoczona jego krwią i wysuszona tak, że nadawała się do użytku – którą je podpalił. Gdy świece płonęły, ustawił je i połączył kredą tworząc pentagram, w którym każde ramię wieńczyła jedna ze świec. Znów sięgnął do torby. Tym razem wydobył z niej książkę w dużym formacie, z dużą ilością stron, oprawioną w skórę. Zasiadł z nią po turecku w środku swojego dzieła, otworzył blisko środka i zaczął czytać. Litery migoczące w rytm tańczących płomieni świec składały się na dzieło o wymownym tytule „Jesteś synem Szatana?”. W odbiorcy, który zwiedzał karty tej księgi traktującej o Szatanie, ale przede wszystkim o jego synu, egzystującym gdzieś na świecie nieświadom swojej mocy, co rusz pojawiało się pytanie: „Może to ja?”. Jacek też je podświadomie zadawał – książka była bardzo sugestywna i uniwersalna, jak dzieło Kilgore Trouta przekonujące jednego z bohaterów „Śniadania mistrzów”, że wszyscy na ziemi są jedynie robotami, podczas gdy on jest jedynym człowiekiem z krwi i kości, z wolną wolą.
4 Jacek odpowiadał sobie na zadawane w kółko pytanie: „Nie… ale…” To „ale” wyznaczało krąg jego życia. Było prawdziwym pentagramem. Gdy ilość światła słonecznego w pokoju przekroczyła ilość światła emitowanego przez płomienie świec, zamknął księgę. Kreda, zapałki, świece, książka wylądowały w torbie, a pentagram, przy pomocy ścierki, zamienił się w pozbawiony symboliki pył kredowy. Słońce pięło się w górę, ptaki śmigały po gałęziach, a niebo było bezchmurne gdy ubrany schodził po schodach z piętra na parter. Przeszedł przez pokój swoich znajomych i wyszedł przed jednopiętrowy, drewniany domek. Ogarnęła go zieloność traw, świerków i tui. Jego prawa ręka bezwiednie powędrowała do ust i zaczęła je delikatnie trzeć. Był to nawyk, którego narodziny Jacek datował na kilka dni po śmierci palenia umarłego tuż po zgonie jego matki – wyglądało na to, że jego ręce trudno było rozstać się z ustami. Do tej pory, zdawszy sobie sprawę, co robi, szedł na pewien kompromis: pocierał palcami podbródek, co było o wiele mniej dziwne, ale od kilku dni przestał zawracać sobie tym głowę. Najważniejsze to nie palić. Jego matka nienawidziła papierosów. Mówiła, że to nie w porządku robić taką krzywdę swoim narządom: żołądkowi, płucom, sercu, trzustce, nerkom… – one tak się starają, żebyś mógł żyć, a Ty co? Kłody pod nogi w postaci amoniaku, cyjanowodoru, chlorku winylu, acetonu… To była dobra i mądra kobieta. Ziewnął. Pomyślał o śnie, ale wiedział, że nie czas na niego – ziewanie to w tej chwili jedynie list pożegnalny od niego; ziewanie jako zapowiedź wizyty nastąpi około piętnastej, a o szesnastej będzie można się zdrzemnąć. Lubił te około dwugodzinne drzemki, w których nie dręczyły go żadne zęby, pazury, krzyki, gonitwy… Jakże różny to był sen od tego, który odwiedzał go w nocy. Nieco bezwiednie, głównie po to, żeby przerwać stagnację, ruszył przed siebie do stojącego z boku domku motocykla: Hondy Goldwing, wielkiej kanapy na kółkach gwarantującej ogromny komfort jazdy (pasażer z tyłu ma nawet podłokietniki), bezpieczeństwo choćby przez nowoczesną poduszkę powietrzną, wielka pojemność bagażników. Jacek dosiadł ją i chwycił za kierownicę. Nic nie poczuł; na motocykl wsiadł głównie z powodu norm mówiących: „Tak trzeba”, bo motoryzacja kompletnie go nie pociągała – nie miał nawet prawa jazdy. Nie mógł go zdać, ale to nie dlatego nie prowadził, choć poruszał się komunikacją publiczną z powodu tego samego zjawiska, przez które był odprawiany z kwitkiem przez egzaminatorów jazdy: przez chwilową nieobecność. Zdarzało mu się podczas prowadzenia auta na chwilę mentalnie go opuścić, znajdując się w… ciemnym pokoju jego znajomych, a więc nigdzie. Chwilowe wyłączenie. Najwyżej kilka
5 sekund, ale wystarczało, żeby zrobić coś nieprzepisowego na drodze. Powiedział, że nie będzie jeździł za kółkiem, a wszyscy myśleli, że nie chce narażać innych uczestników ruchu, nie zdając sobie sprawy, jak bardzo go to nie obchodziło. Chodziło o brak kontroli. Utrata kontroli to bycie na kolanach, to bycie na łasce innych, to utrata siebie – to niedopuszczalne. Zsiadł z motocykla i podszedł do świerków. Przebił się przez nie i przywarł do drewnianego przęsła ogrodzenia, by spojrzeć na znajdujące się dwieście metrów dalej jezioro, w tej chwili jeszcze spokojne, dostojnie czekające na chmary turystów. Myślał o swoich znajomych, u których teraz mieszkał, o Kamili i Bartku. Mieli wiele motocykli (wilki drogowe), którymi zwiedzili już całą Europę – widzieli nieporównywalnie więcej niż ja, myślał Jacek. Ich maszyny, podróże, domki rozsiane po całej Polsce, a oni zdrowi, tryskający energią, planujący dziecko… Zwiesił głowę i pozostał tak przez chwilę, aż krew uderzyła mu do głowy, spowodowała uczucie ciężkości. Zawrócił do domku, mimowolnie spoglądając na krąg piachu – wysepkę śmierci wśród morza traw. Przedwczoraj w tym miejscu paliło się ognisko. Byli znajomi Kamili i Bartka, kiełbaski, piwo, drinki, śmiechy, plany, opowiastki, plotki i wszystko, co przy ognisku ma miejsce, no, może prócz kilku rzeczy, na przykład gitary. Szkoda, że jej nie było – lubię ją, pomyślał Jacek, który, nawet bez gitary bawił się całkiem nieźle: słał uśmiechy, pił, uczestniczył w rozmowach, nawet opowiedział kilka żartów, niezbyt śmiesznych, ale były salwy śmiechu – przez alkohol albo z litości. Teraz, patrząc na krąg piachu, myślał jedynie: „Nienawidzę was”. Przyśpieszył kroku i znalazł się w domku. Podszedł do nóg łóżka znajomych. Kamila – niewysoka blondynka o kręconych włosach i małej twarzy – spała na lewym boku, zwrócona do Bartka, mężczyzny o posturze zapaśnika: wysokiego, o dużej masie, ale nie otyłego i nieumięśnionego. Był silny, choć w ogóle nie ćwiczył. Kolejny dowód na to, że są szczęściarze i są szmaciarze, pomyślał. – Mógłbym cię teraz zabić – powiedział cicho Jacek. – Ciebie i twoją żonę. Element zaskoczenia plus szybka ręka i by was nie było. Twoja postura i bogactwo byłoby jedynie dekoracją mojego dzieła. Stał przed ich łóżkiem kilka minut, czując przeróżne emocje: gniew, podziw, wstręt, wdzięczność, agresję, rozczulenie. Nie obawiał się, że znajomi obudzą się i widząc go wpatrującego się w nich nabiorą podejrzliwości i wrogości. Nie, ci miłosierni samarytanie byli naprawdę bardzo miłosierni: nie mieliby do niego żadnych pretensji; rozumieli w jakiej sytuacji się znalazł: odejście żony, utrata pracy, próba samobójcza, śmierć matki i kłopoty z prawem przez bójkę w barze działały na ich wyobraźnię.
6 – Słodziutkich snów – powiedział i poszedł na górę. Zabrał plecak, po czym opuścił teren Kamili i Bartka. II Wysiadł z autobusu w mieście i poszedł w kierunku hotelu widocznego w oddali. Jego wzrok koncentrował się niemal wyłącznie na nim – Jacek był jak kot tak silnie wpatrzony w ofiarę, że wszystko, co nią nie było, będąc jednocześnie w zasięgu jego wzroku, stawało się pozbawioną szczegółów otoczką. Pokonawszy przeszklone drzwi, przeszedł przez uważany przez siebie za banalny i ubogo urządzony hall: kremowe, prawie nagie ściany, duże okna, dużo roślinności i kilka białych kanap z owalnymi stolikami – wszystko sprawiało wrażenie przypadkowego… A może o to chodzi?, pomyślał i podszedł do kontuaru wyglądającego na wykonany z ciężkiego drewna, zza którym stał młody mężczyzna w bordowym uniformie. Z wystudiowanym uśmiechem wysłuchał żądania gościa dotyczącego najtańszego pokoju, jaki był wolny. Gdy przeglądał system, aby spełnić życzenie gościa, Jacek nazwał go robotem, a potem marionetką, a jeszcze potem manekinem – pustym manekinem, w którym nie chce zamieszkać nawet najpodlejsza dusza. – Tak, mam dla pana pokój… – powiedział mężczyzna w recepcji i przedstawił go. – Biorę – odparł Jacek, zapłacił sto pięćdziesiąt złotych, zameldował się i odebrał klucz ze staroświecką, charakterystyczną gruszką z wybitym u podstawy numerem. Wjechał na drugie piętro i zmierzając po bordowej wykładzinie w owalne czerwone znaki, po swojej lewej i prawej mając kremowe ściany i drzwi, nad którymi zainstalowano małe lampki pomagające w odnalezieniu pokoju, czuł rozsadzające go podniecenie. Znalazłszy się pod swoim numerem, otworzył drzwi i zniknął za nimi. Skromnie urządzone pomieszczenie nie zachwyciło go ani nie odstręczyło – kompletnie go nie interesowało, w przeciwieństwie do urządzenia pokoju 303, wynajmowanego przez niego jakiś czas temu, w którym pozostawił swoje ślady, osobliwe prezenty. Między innymi wypalił w podłodze pod dywanem, w miejscu, w którym stoi tam łóżko znak pentagramu, na zwieńczeniu każdej z jego ramion umieszczając ludzkie paznokcie. W rozprutym, a potem skrzętnie zszytym materacu umieścił ciała pająków i czerw, a także nieco wronich piór. Za lustrem w łazience namalował oko kocią krwią. Krzesła natarł owczym łojem. Wszystko to okrasił zaklęciami i rytuałem z użyciem świec. W tymże pokoju zatrzymała się pięć dni temu młoda kobieta – wiedział to od przekupionego recepcjonisty. Po jej zameldowaniu się Jacek
7 obejrzał ją sobie: leginsy opinające szczupłe proste nogi; koszulka podkreślająca wąską talię; wysoka; ciemne, prawie czarne włosy; dobry makijaż na młodej twarzy liczącej niecałe trzydzieści lat – tym dla niego była – zbiorem dobrze spełnionych kryteriów. Dziś był jej ostatni dzień pobytu. Po pięciu dniach powinna zdradzać wpływ niezwykłego pokoju. Wystarczy znów ją obejrzeć – ten żywy miernik mocy – i ocenić, jak bardzo z nią źle. Kilkanaście minut po przekroczeniu progu hotelu Jacek był pod numerem 303. Zapukał. Raz, potem drugi. Drzwi się niepewnie uchyliły. – Tak? – zapytała kobieta. Była ubrana w gruby, niebieski szlafrok i niebieskie kapcie. – Przepraszam, czy u pani wszystko w porządku? – zapytał, łapczywie przyswajając każdy detal jej jestestwa. – Tak, dlaczego pan pyta? – Usłyszałem jakieś hałasy; myślałem, że dochodzą z pani pokoju. – Nie, spałam, nic nie słyszałam. Może to gdzieś obok. – Być może. W takim razie nie przeszkadzam. – Zaczął się już odwracać, gdy zagadnął jeszcze pełen uroku, ot tak, niby z niewinnej chęci przedłużenia konwersacji o drobne pytanie: – Przepraszam jeszcze, mogę zapytać, jak się tu pani śpi? Tak się zabawnie składa, że już dwa razy dostawałem ten pokój i za każdym razem dręczyły mnie tu koszmary. – Koszmary? O, nie, wszystko w porządku. Mam twardy sen, to pewnie dla tego nie słyszałam hałasów. – No tak, pewnie tak, przepraszam za obudzenie. Życzę miłego dnia. – Nawzajem. Drzwi się zamknęły. Jacek odszedł na kilka kroków i zatrzymał się. W szlafroku trudno ocenić, co z jej ciałem, ale twarz, twarz było widać. Opuchnięta, ale to od snu. I nie tak urodziwa jak wtedy, w pierwszy dzień pobytu, ale to przez opuchliznę i brak makijażu. Włosy w nieładzie, jakby w mniejszej objętości, ale to przecież przez poduszkę… Wnioski? Brak; oględziny odroczone. Wrócił do swojego pokoju i położył się na wznak na łóżku. Oszołomienie nie pozwalało mu myśleć, a sen nie chciał zrobić wyjątku i przyjść dziś wyjątkowo wcześnie. Była szósta trzydzieści. Śniadanie dają tu o dziewiątej trzydzieści. On nie wykupił opcji śniadaniowej, ona tak. Bardzo dobrze. Przed bufetem ją zobaczę. O ile będzie miała siłę tam dojść. Z tą pocieszającą myślą sięgnął do plecaka po książkę, tym razem w formacie A5, posiadającą około czterystu stron, w zwykłej tekturowej okładce. Na jej szczycie był tytuł:
8 „Ciemność cię kocha”. Jej tekst nie był szczytem osiągnięć literatury, co w połączeniu z podnieceniem umysłu nie pozwalało Jackowi skupić się na czarnej stronie rzeczywistości, którą „Ciemność…” opisywała, dlatego gdy podczas lektury z którychś stron wypadło zdjęcie jego żony, chętnie się mu przyjrzał i uruchomił wspomnienia. Musiało się tu znaleźć po rzuceniu klątwy…, pomyślał. W istocie, było to po tym, gdy Jacek nałożył na Dagmarę, swoją żonę, klątwę emocjonalną z wykorzystaniem swojego ulubionego symbolu – pentagramu. Do takiego kroku zmusiło go to, co mu zrobiła. Pomijając częste awantury, które ze sobą prowadzili, posunęła się do czegoś niewybaczalnego, swój początek mającego w słowach: powiedziała mu, że jest w ciąży i że chce dokonać aborcji. Jacek nie był zachwycony tym pomysłem, ale rozumiał żonę – była jeszcze młoda, robiła karierę w socjologii jako specjalista analizy rynku, nie czas było na potomka. Decyzja nie była jednak prosta, wszak chodziło o zabicie własnego dziecka, a więc coś, co położy się cieniem na całej reszcie jego życia – to było jasne. Niejasne było to, jak ciemny będzie ten cień i co da się w nim hodować. Miotał się z podjęciem decyzji, a Dagmara mu w tym pomagała: zmieniała decyzję będąc jak chorągiewka, tyle że, jak się później okazało, wcale nie była kierowana przez wiatr. Raz dziecko to był Boży dar – mówiła o cudzie narodzin; potem dziecko to było nieszczęście, taran, który zniszczy jej życie. Wreszcie, chcąc położyć kres tej piekielnej huśtawce nastrojów, wysłał ją z dziesięcioma tysiącami do dobrej kliniki, by kilka dni po jej wyjeździe dostać papiery rozwodowe. Zdezorientowany dopiero po około miesiącu dowiedział się, co się stało: ciąża, uwiarygodniona czyimiś wynikami badań, to był tylko fortel do dręczenia go i wymuszenia pieniędzy, za które Dagmara zamiast skrobanki urządziła sobie wakacje. W dwa tygodnie po tej sprawie zainteresował się magią. Za oszczędności wynajął kilku specjalistów i rzucił klątwę mającą zrobić to, co miało, według Dagmary, zrobić jej dziecko: zburzyć jej życie. Klątwa okazywała się jednak nieskuteczna: Dagmara nadal kwitła u boku nowego partnera, a Jacek coraz bardziej pogrążał się w dole powstałym przez odejście żony. W dole, który, po bójce w barze odsłonił przed nim nowe rejony – magię. Do zjawisk nadprzyrodzonych prowadziły między innymi uczucia powstałe po domniemanej aborcji i odejściu Dagmary: Jacek czuł się jakby utracił połowę koncentracji, efektywności, zaangażowania… Nie musiał długo czekać na efekty: popełnił kilka błędów w dziale sprzedaży firmy odzieżowej, za które go zwolniono. Po kilku dniach życia bezrobotnego, wracając ze sklepu, sam nie widział kiedy zszedł z chodnika pod nadjeżdżający samochód. Nie stało mu się nic poważnego, ale za słabo ukrywał to, co zaszło, zwyczajnie nie mając na
9 to sił – psychiatra w szpitalu orzekł, że Jacek próbował popełnić samobójstwo. Informacja ta trafiła do jego matki. Niedługo potem zmarła na zawał. Trudno rzetelnie orzec, czy to przez trudną sytuację, w której znalazł się jej syn, czy chodziło o coś zupełnie innego. W każdym razie Jacek wiedział swoje – do czary goryczy została dolana krew jego matki. Był pogrzeb, a po nim, jeszcze w tym samym dniu, bójka w barze z nieodpowiednim facetem. Wszystko się posypało. Specjaliści od magii mówili mu, że ktoś nałożył na niego klątwę, możliwe, że Dagmara. Jacek nie miał wątpliwości: przeszedł rytuał oczyszczenia, a potem odpłacił się żonie pięknym za nadobne. Schował na tyłach książki zdjęcie utrwalające szeroką twarz z ostrymi rysami, szeroko rozstawionymi oczami i wydatną szczęką – niekobiece oblicze, ale całkiem ładne, niebanalne na tyle, że Jacek zwrócił na nie uwagę w barze dawno temu, gdy życie nie miało nic wspólnego z płaską kupką kart. Wrócił do czytania, choć z każdą minutą coraz większy procent jego uwagi przenosił się do kanapy stojącej przed drzwiami bufetu. W końcu znalazł się tam cały – i mentalnie, i fizycznie, o ósmej pięćdziesiąt. Gorączkowo wgryzając się w twarze przechodniów, by nie przegapić tej, na która czeka, poczuł ból górnej wargi. Na moment porzucił lustrację klientów hotelu i zbadał sprawę ust. Nie była to zagadką dla Sherlocka, mimo to Jacek przez dłuższą chwilę wpatrywał się w wyciągnięta przed twarz dłoń, która przed chwilą pocierała jego wargę. Ależ organizm krzyczał przez przed chwilą zadany sobie ból o nikotynę! Ale nic z tego, nic z tego, przecież mama, ona… ja nie mog… Ludzie!, pomyślał i wrócił do przyglądania się mieszkańcom czterogwiazdkowego domu. O ósmej piętnaście ją zobaczył. Jego wzrok poraził przeraźliwie żółty sweter będący jak słońce utkane z tkaniny. W jego sile ogrzewała się jej twarz z nienagannym makijażem, z włosami o niezwykłej objętości, lekko unoszącymi się i opadającymi z subtelnością czułego muśnięcia warg. Obejrzał się za nią, gdy wchodziła do bufetu: jej obcisłe dżinsy i tenisówki dodawały jej młodzieńczego uroku. Wstał i poszedł przed siebie. Otumaniony zabrał z pokoju plecak, wymeldował się i wyszedł z hotelu. Nie przeszło mu przez myśl znaleźć nowy obiekt, do którego pasowałaby lepiej niż do mężczyzny w rejestracji metafora manekina, bo w jego głowie wśród kotłaniny myśli w różnych formach prym wiodła myśl dająca ująć się w słowie: niemożliwe.
10 III Jego następnym przystankiem była opuszczona, jednopiętrowa kamienica z towarzyszącą jej tablicą: GROZI ZAWALENIEM. Jacek przeszedł przez dziurawe jak szwajcarski ser ogrodzenie i wszedł do budynku przez nieregularny otwór będącym cieniem siebie – wejścia z futryną i drzwiami. Od razu natknął się na bezdomnego: około pięćdziesięcioletniego brodacza zawiniętego w stos szmat, emanującego aureolą smrodu. Zdawał się być nieprzytomny, zapewne z niedożywienia i procentów zasilających jego sponiewierane narządy. Jacek kopnął go w miejsce, gdzie, jak mniemał, powinny znajdować się jego żebra. Poczuł się tak, jakby kopnął miękki walec amortyzujący uderzenie, niemal pozbawiony zdolności samodzielnego ruchu. Przeskoczył go na sprężystych nogach, czując się, dzięki kontrastowi z bezdomnym, silny i pełen możliwości, przyszłości. Raźnym krokiem zbiegł po schodach, nad którymi, między ścianami pokrytymi najgorszymi bohomazami uwłaczającymi grafity, unosiło się uperfumowane uryną powietrze. Potem pomaszerował wąskim korytarzem co rusz wysuwającym w jego kierunku opuchły i popękany jęzor z cegły, aż znalazł się przy solidnym wejściu wyróżniających się na tle innych znajdujących się tu wejść nieprzegnitymi grubymi deskami i kilkoma kłódkami dobrych firm. Jacek otworzył drzwi własnej konstrukcji i wszedł do największego pomieszczenia w piwnicach umierającej kamienicy. Przywitał go, jak zawsze, smród wychylający swoje obrzydliwe oblicze zza maski zapachu z cytrynowego odświeżacza powietrza i ciche brzęczenie zbliżone do dźwięku skrzydeł owadów. Jacek zamknął za sobą drzwi i wszedł w nakreślony na podłodze krwią pentagram, w którego środku stało krzesło z przykutym do niego nagim mężczyzną. Z głową opuszczoną na klatkę piersiową więzień zdawał się spać albo kontemplować z bliska symbole powstałe na jego piersiach przez przypalanie ich rozgrzanym żelazem, polewanie kwasem, przez nacinanie ich ostrymi narzędziami i uderzenie tępymi narzędziami tworzącymi znaki- sińce. Jacek wyjął z plecaka butelkę i oblał znajdującą się w niej wodą przykutego mężczyznę. Życiodajny płyn spłynął po ogolonej głowie więźnia, jego skroniach i pozacinanych od golenia policzkach, najpierw ściekając ciurkiem, potem jedynie kapiąc na betonową podłogę. Krystaliczny dźwięk wody i łacińskie szemranie płynące z głośników rozstawionych w kątach pomieszczenia, nieustannie sączących cichą modlitwę, były przez
11 chwilę jedynymi słyszalnymi tu odgłosami, bowiem ani siedzący w środku pentagramu mężczyzna, ani Jacek nie wydawali z siebie żadnych dźwięków. Potem nastąpiło szurnięcie i cichy, głuchy dźwięk uderzenia buta o piszczel – produkt zabiegu, który przyniósł kopiącemu równie mizerne efekty, co kopnięcie przy wejściu do kamienicy bezdomnego w żebra. Jackowi zaczęło brakować tchu, i to wcale nie przez duszący zapach kału i cytryn, ale przez wynik, jaki dawały poczynione przez niego obserwacje: brak reakcji przykutego mężczyzny na wodę i ból, a do tego sinoczerwone zabarwienie jego pośladków i ud oraz szarość pozostałych partii skóry – kolory, w jakie lubiła stroić się śmierć. W celu zagłuszenia racjonalnego głosu w swojej głowie, Jacek zdecydował się na prymitywizm: agresję i krzyk: – Co jest gnoju? – Obszedł więźnia i dotknął jego pleców – zimnych i sztywnych. – Nie, nie rób sobie jaj! Nie żyjesz, gnido?! Ty parszywa gnido! – wrzeszczał wśród ścian wygłuszonych paletami od jajek. Położył na łysej głowie nagiego mężczyzny dłoń i pchnął ją przed siebie, odsłaniając twarz przyglądającą się mu z na wpół otwartymi oczami lalki – suchymi, z zastygłymi źrenicami. Spoliczkował swojego więźnia, a potem przyłożył palce do tętnicy szyjnej, w której już od kilku godzin nie mieszkał puls. – Ty zawszony, niewdzięczny skurwysynu! Miałeś być medium! Taki awans społeczny, a ty co? Tak się odwdzięczasz? – Kopnął go w klatkę piersiową. Mężczyzna poleciał jak kloc drewna do tyłu, odsłaniając stojące pod krzesłem wiaderko z nieczystościami i swoje nagie pośladki widoczne przez otwór w siedzisku krzesła. – Wszyscy jesteście tacy sami: zawszeni, brudni i bezużyteczni. Chwiejnym krokiem zbliżył się do stołu po prawej. Przez moment, patrząc na leżące na blacie amulety, narzędzia, jedzenie, odświeżacze powietrza, leki psychotropowe, książki… nie wiedział, po co tu podszedł, dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że powinien albo zabrać stąd wszystkie swoje rzeczy, albo pozbyć się ciała, np. przez rozczłonkowanie go. Chwycił w dłoń opalarkę – męską odpowiedniczkę suszarki. Ciążyła mu nadmiernie, a jego palce rwały się do rozwarcia uścisku jakby chwytały coś trującego. Odłożył narzędzie i wyszedł z boksu piwnicy, zamykając za sobą drzwi jedynie na jedną kłódkę. Napotykając na drodze do wyjścia z kamienicy żywą kłodę, nie powtórzył manewru wykonanego w drodze w dół, zrobił tylko duży krok. Będąc już jedną nogą poza przeszkodą, poczuł jak dłoń bezdomnego zaciska się na jego lewej kostce. Z panicznym wręcz obrzydzeniem uwolnił się z uścisku, spazmatycznie podrygując uwięzioną nogą, lewie uchraniając się od upadku na dywan z niedopałków i kolorowej tłuczki butelek tanich trunków. – O co ci chodzi?! – ryknął, widząc jednocześnie w
12 dłoni brodacza zmiętą paczkę papierosów. – Ognia, człowieku – wychrypiał leżący. Jacek spojrzał na niego bez wyrazu, po czym podeszwą buta przed chwilą wyszarpanej z uścisku nogi uderzył bezdomnego w nadgarstek trzymający złoty skarb – żółte pudełko Cameli. Brodacz zacharczał coś z bólu i gniewu, a Jacek chwycił z imponującą szybkością łup i równie szybko opuścił kamienicę. Kilkadziesiąt metrów dalej znalazł kogoś, kto pożyczył mu zapalniczkę. Zapalił papierosa, usiadł na środku chodnika i palił.
13 Interferencja Spotykali się w kuchni Jerzego. Było to pomieszczenie co najmniej zaniedbane. Znajdujące się w nim meble, niegdyś jasnoniebieskie, teraz wyblakłe, przypominały kolorem kości wystawione na długotrwałe działanie promieni słonecznych. Były też mocno uszkodzone: miały krzywe półki, w kilku szafkach brakowało drzwiczek; przyglądając się im dokładnie można było natrafić na dziury niewiadomego pochodzenia. Na ich tle znajdowały się białe, w wielu miejscach popękane kafelki (i okopcone, głównie przy westfalce służącej do przygotowywania posiłków i ogrzewania pomieszczenia), okalające niemal całą kuchnię – ustępowały jedynie przy oknie, wokół którego mętnym blaskiem, powstałym z odbijania światła gołej żarówki, pyszniła się żółta farba olejna. Ona to okalała z trzech stron stół i pięć krzeseł, każde inne, nad którymi górował niegdyś biały sufit, teraz w większości żółto-czarny przez liczne zacieki i ślady pleśni. Przy stole siedział właściciel kuchni – Jerzy, nazywany przez znajomych Jurą. Miał pokaźny zarost, długi nos i zamyślone oczy, nad którymi znajdowały się krzaczaste brwi. Ubrany w wytartą skurzaną kurtkę, znoszone spodnie i oficerki, siedział obok Bladego, człowieka o wiecznie bladej twarzy powstałej przez nieleczoną niedokrwistość, mającego na sobie ciemnoniebieską czapkę z daszkiem i niebieską kufajkę. Po jego lewej siedział starszy jegomość, zupełnie łysy na szczycie głowy, posiadający zarost, ale nie tak pokaźny jak u Jury, duży, nabrzmiały czerwony nos oraz bardzo ciemne, piwne oczy, teraz zamknięte, gdyż Albert, bo tak miał na imię (nazywany Albercikiem albo Dziadkiem), drzemał zgarbiony w swoim swetrze w romby i brudnej marynarce. Naprzeciwko Jury siedział Jacek, noszący przezwisko Koń – od swojego nazwiska Koniewski. Był najmłodszy wśród zebranych – miał zaledwie dwadzieścia cztery lata, podczas gdy jego koledzy mieli powyżej trzydziestu: Jura miał trzydzieści trzy lata, Blady trzydzieści jeden, zaś Albercik sześćdziesiąt dwa. Wśród towarzyszy wyróżniał się nie tylko wiekiem, ale także tym, że jako jedyny miał stałą pracę – był wędzarzem w przetwórni ryb. Był też nie najgorzej ubrany: miał na sobie porządne trapery, czarne dżinsy, czarną puchową kurtkę, spod której widać było nieznoszoną czerwoną bluzę z kapturem. Jego czerwone oczy świadczyły o zmęczeniu i upojeniu alkoholowym. Tak, spotkali się w zimnej i zaniedbanej kuchni, żeby się upić. Na stole przed nimi stały szklanki, kieliszki, talerzyk z ogórkami kiszonymi, talerzyk z kilkoma kanapkami i,
14 oczywiście, flaszka wódki, Krajowa – tylko piętnaście złotych za pół litra – a także leżały dwie paczki papierosów. Blady nachylił się w kierunku Jury. – Mam dla Ciebie kupca na te twoje cegły – powiedział. – Poważnie? – Jura drgnął, wygrzebując się z zamyślenia. – A no. Wczoraj w sklepie spotkałem gościa, co se dom dookoła chce cegłówkami obłożyć, a nawet płotu z cegieł mu się chce, to się i zainteresował, gdy mu powiedziałem o tych twoich cegłówkach. Ale słuchaj, gość chce kupić jak najtaniej – mówił zachrypniętym głosem – wiadomo, kurwa, no nie, to mu powiedziałem, że mam do sprzedania piętnaście palet cegieł, będzie jakieś dziesięć tysi cegłówek, no nie? – No. – No i mówię mu, że to za mniej niż osiemdziesiąt groszy za sztukę nie da rady sprzedać, no wiesz, myślałem, że się fiut zacznie targować i wyjdzie jakie sześćdziesiąt pięć groszy za sztukę, ale ten skurwysyn nie i nie, że on tylko za pięćdziesiąt i wtedy bierze wszystkie. No ja se myślę, że ty te cegły to już piąty rok trzymasz, to se myślę, że pewno się zgodzisz, no nie? No to mówię dobra, ale jeszcze z jednym gościem muszę pogadać, mówię mu, i jutro w sklepie mam mu dać znać, kapujesz? No to jak? – A ty co z tego miał będziesz? – Widzę, żeś nie głupi. Ale ile ja tam mogę wziąć. Ty zarobisz pięć tysi, to ja jakieś wezmę… procent… no dasz tysia i będziemy kwita. – Tysiąc złotych za pośrednictwo? – wtrącił się Koń. – Ty sieć smarku cicho, jak starszyzna interesy robi. To jak, chłopie? – zwrócił się na powrót do Jury. – Pomyśl, wreszcie byś co z chałupą zrobił, bo ta twoja chora, tyś chory, to gówno zrobicie, jak nie z tych cegieł, więc jak? – Ale tysiąc aż? – A to tak dużo? Pomyśl, że żeś tych cegieł z pięć lat sprzedać nie mógł, teraz stoją zarośnięte i tyla z tego. A tu bum, cztery tysie, no? – Osiem stów dla ciebie. – Nie żydź. Tysiąc i dwa razy z rzędu stawiam. – Trzy. – Dobra, trzy! – krzyknął i wyciągnął rękę na zgodę. Jura ją uścisnął. – No a propos, kiedy ten skurwysynek przyjdzie, co? – Blady zwrócił się do Konia. – Jest zimno. Nie wiem, czy przyjdzie.
15 – Że co?! – Chwycił Jacka za rękę. – Gówno mnie obchodzą te jego fanaberie, dzisiaj to on stawia i nie będę ze swoich wykładał na kolejną flachę. Godzinę już tu czekamy na tego popierdoleńca. Dla mnie to on sobie może być popierdolony, ale flaszkę ma postawić i już! – Rzeczywiście dzisiaj mrozi – zgodził się z Koniem Jerzy. – Arek nie chodzi w taką pogodę nigdzie. Jakby na jego słowa wiatr zadął mocno w nieszczelne okno, poruszył nim groźnie, wpuszczając do kuchni trochę mroźnego powietrza. JACEK: Na noc ma jeszcze padać. Wątpię, żeby przyszedł. ALBERT: Kto przyszedł? – zapytał zaspany. BLADY: Właśnie, kurwa, nikt, Dziadku, śpij. ALBERT: A Arka jeszcze nie ma. BLADY: No przecież, kurwa, mówię! ALBERT: Może zatrzymał go kot – wymamrotał. BLADY: Dajcie spokój… JURA: Ile to już będzie? Jakoś rok, no nie? JACEK: Gdzieś koło tego, to stało się którego…? Jakoś tuż przed świętami… BLADY: Przecież wszyscy znają tę historię, nie chce mi się słuchać znów tych pierdół. JACEK: Jak takiś mądry, to powiedź, kiedy to było. BLADY: W zimę, kurwa, nie chcę o tym słyszeć. Zapadła cisza. Wszyscy znali historię Arka, który jeszcze rok temu miał jakieś perspektywy. Pracował wtedy jako magazynier w hipermarkecie, jeździł Golfem dwójką i wynajmował kawalerkę w mieście. Potem wszystko wzięło w łeb. Kilka dni przed Świętami Bożego Narodzenia miał wziąć urlop, pojechać do matki mieszkającej samotnie na wsi i pomóc jej w przygotowaniach do świąt. Jego ojciec zmarł pięć miesięcy przed świętami, ginąc podczas rozbiórki popegeerowskiej chlewni, podczas rozbierania której niespodziewanie przygniotła go zawalająca się jedna ze ścian. Matka Arka dostała osiemdziesiąt tysięcy odszkodowania z firmy ubezpieczeniowej, za co mogła przetrwać pierwsze miesiące po stracie męża, nie martwiąc się przynajmniej finansami. Inaczej było w innych kwestiach. Ciężko zniosła śmierć jednej z najbliższych jej osób, brała leki uspokajające i przeciwdepresyjne, a mimo to nadal tonęła we łzach. Arek także miał problemy ze śmiercią ojca, nawet większe od matki, ale lepiej to ukrywał.
16 Po tragedii nie mógł dużo czasu spędzić w domu rodzinnym, bo wzywała go praca, w której to miał nadzieję ugasić nieco swoją nadwrażliwość, którą prezentował od dziecka, najpierw skłonnością do częstego płaczu, potem zamiłowaniem do sztuki, w której próbował swoich sił. Brał się za rysunek, malarstwo, potem poezję, którą uprawiał do dziś, od czasu do czasu zajmując jakieś miejsce na podium w mało ważnych konkursach. Niedługo po śmierci ojca, gdy Arek mieszkał w mieście, pracował i dzwonił co wieczór do domu, z jego matką zamieszkała jej siostra Alina. Po trzech miesiącach się wyprowadziła, bo razem z Hanną – tak miała na imię matka Arka – uznały, że ta czuje się już całkiem dobrze i może zostać sama, ustalając przy tym, że Alina będzie do niej przyjeżdżała, gdy ta będzie potrzebowała pomocy. W związku z tym chciała wpaść do Haliny w okresie przed świętami Bożego Narodzenia, żeby pomóc w przygotowaniach, matka Arka jednak postanowiła nie korzystać z życzliwości siostry – chciała przygotować się do świąt tylko z synem. Arek ucieszył się z propozycji matki dotyczącej przygotowań do świąt we dwoje i z chęcią obiecał pomóc w gotowaniu, smażeniu, sprzątaniu, strojeniu domu i wszystkim innym, co było konieczne. Planował także uzgodnić z rodzicielką, co zrobią z pieniędzmi z odszkodowania i w ogóle, co zrobią ze swoim dalszym życiem. Sądził, że najlepszym wyjściem będzie przeprowadzka Hanny do miasta, zamieszkanie z nim i może wspólne rozkręcenie jakiegoś małego interesu, na przykład sklepu osiedlowego. Pieniędzy powinno wystarczyć, zwłaszcza jeśli wyjmie się wkład ojca w firmę rozbiórkową, w której pracował. Wsiadł więc dziewiętnastego grudnia wieczorem do samochodu i ruszył do małej wioski Tkacze, położonej na uboczu, gdzie mieszkała jego matka, choć Hanna spodziewała się go dwudziestego rano – chciał jej zrobić niespodziankę. Było około dziewiąta wieczór, gdy dotarł do z zjazdu z tablicą „Tkacze 4 km”. Na skrzyżowaniu jedynym źródłem światła był Golf Arka, oświetlający padający śnieg, po cichu tworzący zaspy skrzące się w temperaturze minus dwudziestu stopni. Arek z niepokojem spojrzał na zasypaną przed sobą drogę. Spodziewał się, że będzie nieoczyszczona ze śniegu, bo prowadziła jedynie do małej wioski, ale liczył, że będzie w lepszym stanie. Gdyby prowadziła do Tkaczy i biegła gdzieś dalej, do ważniejszych miejsc niż tylko do zabitej deskami dziury, to pług by się nią już dawno zainteresował, a tak była ostatnia w kolejce do odśnieżenia, bo była najrzadziej uczęszczaną drogą w okolicy. Mało kogo w urzędzie gminy interesowało, że mieszkańcy Tkaczy nie będą mieli jak wydostać się ze swojej wioski. Co tam, róbta se co chceta.
17 Arek ruszył ostrożnie przed siebie z drugiego biegu, żeby uniknąć buksowania kół. Po stu metrach nieco się rozluźnił, bo jazda szła płynnie, bez żadnych przeszkód. Po przejechaniu kilometra zaczął sądzić, że nic złego go już nie spotka. Przyśpieszył z dwudziestu na godzinę do trzydziestu. Przejechał tak kolejny kilometr. Wszystko szło dobrze. Rozluźnił się jeszcze bardziej i przestał z uwagą śledzić drogę, a także nieco przyśpieszył. Gdy pokonał ponad dwa kilometry, wjechał w głębszy śnieg i utknął. Śnieg sięgał do podwozia, co spowodowało, że na nim spoczęła część ciężaru samochodu, przez co nacisk kół na drogę znacząco się zmniejszył. W takiej sytuacji dalsza jazda stała pod dużym znakiem zapytania. Nie pomogło rozbujanie samochodu ani próby usunięcia spod niego śniegu. W końcu zziębnięty Arek dał za wygraną, wiedząc, że aby uwolnić Golfa z zaspy należy wezwać inny pojazd, który go wyciągnie. Wsiadł do samochodu, żeby się trochę zagrzać, po czym wyjął komórkę, aby wezwać pomoc. Gdy spojrzał na jej wyświetlacz, który poinformował go o braku zasięgu, pokiwał z rezygnacją głową – miał telefon w sieci, która ma problemy z dotarciem do takich dziur jak Tkacze. Wiedział o tym, ale zapomniał. Rozejrzał się. Przed sobą miał dwa kilometry zasypanej, słabo widocznej drogi, a wokół ciemność i padający śnieg. Sięgnął do schowka i przerzucił kilka rzeczy w poszukiwaniu latarki. Znalazł ją, małą, z bateriami na wyczerpaniu. Kurwa, zaklną. Posiedział jeszcze chwilę w wozie, rozważając zaistniałą sytuację. To tylko dwa kilometry, myślał. To jedyne wyjście z sytuacji, bo marna szansa, że ktoś tu przyjedzie… A może? Poczekał dwadzieścia minut. Nikt się nie zjawił. Pokiwał głową – dobrze, trzeba będzie przejść te dwa kilosy. Otworzył drzwi, wyszedł na zewnątrz i zadygotał. Wszedł z powrotem do auta, z tylnego siedzenia wziął torbę z ciuchami przygotowanymi na okres świąteczny, wyjął z niej parę spodni i sweter, po czym włożył je na siebie. Teraz, cieplej ubrany, postanowił wyruszyć do Tkaczy. Zaczął iść, oświetlając drogę mało wydajną latarką. Po dziesięciu minutach zaczął wątpić, czy nadal znajduje się na drodze, tak była podobna do poboczy przez nawiany na nią z okolicznych pól śnieg. Arek próbował przypomnieć sobie, jak przebiega trasa do Tkaczy. Na polach odbija w lewo, potem w prawo. Chyba tak, nie był pewny. Gdyby się tu wychował, nie było by problemów z jej znajomością, ale jego domem rodzinnym była wieś położona od Tkaczy o jakieś dwadzieścia kilometrów. Matka z ojcem zmienili miejsce zamieszkania ze względów finansowych – dom w położonej na uboczu wsi był mniejszy, miał mniejsze podwórze i między innymi przez to, a także przez fatalne położenie był tani. Po jego kupnie zostało jeszcze sporo pieniędzy ze sprzedaży dotychczasowego budynku, przez co ojciec
18 Arka, Stanisław, mógł włożyć swój wkład w firmę rozbiórkową kuzyna i stać się tym samym jej skromnym udziałowcem. Dzięki tej inwestycji Hanna po śmierci męża mogła zainwestować w firmę pieniądze z ubezpieczenia i odbierać miesięcznie zysk z jej działania, ale nie chciała mieć już nic wspólnego z działalnością, która zabiła jedną z najbliższych jej osób. Arek miał nadzieję, że uda mu się przekonać matkę, aby odzyskała wkład ojca i razem z pieniędzmi z ubezpieczenia otworzyła z nim jakiś biznesik. Najpierw jednak musiał do niej dotrzeć, a to nie było takie łatwe. Po dwudziestu minutach drogi nadal nie widział świateł wioski, co mogło być spowodowane jego zbyt wolnym zbliżaniem się do celu w wysokim śniegu albo zbyt obfitymi opadami śniegu, które coraz skuteczniej zmniejszały widoczność. Istniała też trzecia możliwość, dość nieprawdopodobna, ale jednak możliwa i przerażająca: Arek zszedł z drogi i idzie w złym kierunku. Nie, nie wierzył w to, choć przyszło mu to już wcześniej do głowy. Znał przecież drogę, widział jej zarysy pod śniegiem i… Zgasła latarka. Arek potrząsnął nią kilka razy, ale osiągnął jedynie kilka błysków. Teraz stał gdzieś w zupełnych ciemnościach w polu, obsypywany gęstym śniegiem w zatrważającym, przynajmniej dla niego, mrozie. Postanowił, że odpocznie chwilę i zastanowi się, co robić. Zaczął mieć pretensję do siebie. Mógł nie robić matce tej niespodzianki – tak byłoby bezpieczniej. Poza tym mógł sprawdzić prognozę pogody, wiedzieć, że opady śniegu będą tutaj bardzo silne, i nic nie zmienia faktu, że w mieście, w którym pracował, białego puchu spadło w ostatnich dniach niewiele. Poza tym, będąc już niedaleko zjazdu do Tkaczy mógł zapytać mieszkańca innej wioski o warunki na drodze, na której miał teraz nadzieję się znajdować. Mógł też pamiętać, że w telefonie nie ma w tych rejonach zasięgu. No i mógł bardziej uważać tuż przed utknięciem w zaspie. Dlaczego był tak beztroski? Zawsze wszystko sprawdzał, dobrze planował (w pracy ani razu nie zdarzyło mu się pomylić faktur, czy też podpisać czegoś niezgodnego ze stanem rzeczywistym), a teraz popełnił tyle błędów, które zaczęły tworzyć groźną sytuację. Arek, żeby zorientować się, która jest godzina i czy ma zasięg w telefonie, wyciągnął komórkę, ta jednak wyśliznęła mu się z ręki i wpadła w śnieg przed nim. Szukanie jej w zupełnej ciemności nie było łatwe. Arek zaczął przesiewać znajdujący się przed nim wysoki śnieg, czując zbliżającą się panikę przyśpieszającą bicie jego serca i ściskającą mu gardło. Po dziesięciu minutach znalazł zgubę. Było dziesięć po dziesiątej.
19 Gdy zgasła latarka, jego ciało rozgrzane marszem w wysokim śniegu osiągnęło temperaturę 38 stopni Celsjusza. Potem, gdy odpoczywał i szukał komórki, przez schładzający się pot znajdujący się na skórze i w ubraniu, spadło szybko do 36 stopni. Obniżenie się temperatury spowodowało zdrętwienie rąk i nóg, bo organizm wysyłał ciepło z kończyn do ważniejszych partii ciała, między innymi do serca, a także zesztywnienie mięśni karku i barków. Arek nie przejął się tym jednak. Uznał to za coś naturalnego i niegroźnego. Postanowił iść przed siebie – prędzej czy później dojdzie do wioski. Szedł. Po piętnastu minutach przedzierania się przez coraz większy śnieg, który był bez wątpienia dowodem na zboczenie z drogi, nadal nie widział świateł wioski. Uznał, że to przez silny opad śniegu, który zaczynał przypominać śnieżycę. Przyśpieszył. Jego temperatura ciała znów wzrosła do blisko 38 stopni. Był rozgrzany, zdeterminowany, a także przestraszony, przez co nieostrożny. Stawiając pośpiesznie ciężkie kroki natrafił na wyrwę terenu i spadł trzy metry w dół. Zabolała go lewa kostka. Wtedy przypomniał sobie słowa swojego lekarza, który powiedział mu jakieś półtora roku temu, gdy Arek przyszedł do niego ze zwichniętą kostką, że raz naciągnięte wiązadła mają tendencję do ponownego naciągania się, dlatego trzeba być ostrożniejszym, by uchronić się przed kolejnymi urazami. A więc to zwichnięcie, pomyślał. Ja pierdole. Usiadł na śniegu, chwycił kostkę w prawą dłoń i zatoczył stopą koło. Zabolało, i to nawet bardzo. Arek wrzasnął o pomoc. Raz, drugi, trzeci. Nikt mu nie odpowiedział. W chwili szalonej nadziei wyjął telefon komórkowy i spojrzał na wskaźnik zasięgu sieci – migał na czerwono, a więc z połączenia się z kimkolwiek nici. Żeby się uspokoić, oparł się o ścianę ze śniegu i przymknął na chwilę oczy. Po chwili, zdając sobie sprawę, że już prawie śpi, poderwał się nagle, stając, co spowodowało skurcz prawego uda i ból w kostce promieniujący do łydki. Krzyknął z bólu, rozpaczy i wściekłości. Potem usiadł, roztarł prawe udo, po czym wstał, tym razem ostrożnie. Przenosząc ciężar ciała na lewą nogę, pokuśtykał przed siebie. Dopiero po kilkunastu krokach zdał sobie sprawę, że spadając zgubił czapkę. Wrócił więc do uskoku terenu i oświetlając miejsce upadku komórką, znalazł ją po kilku minutach, następnie wcisnął sobie na głowę. Gdy to robił, jego sytuacja stawała się niepokojąca. Tuż po upadku z wysokości jego rozgrzane i spocone ciało chętnie oddające ciepło znów doprowadziło do obniżenia swojej temperatury, osiągając najpierw prawidłowy stan 37 stopni, a potem, nie mogąc się zatrzymać między innymi przez nadmiar wyprodukowanego potu i bardzo poważny w skutkach brak czapki, powodowało obniżanie się temperatury dalej, do 36 stopni i niżej, do 35 stopni Celsjusza. Przy tym poziomie ciepłoty
20 ciała Arkiem wstrząsały silne dreszcze, jego kończyny stawały się coraz bardziej zdrętwiałe, a sztywnieniu uległy już niemal wszystkie mięśnie. Ten stan utrzymywał się po wznowieniu przez Arka aktywności, ale nie przeszkadzało mu to przeć naprzód. Była już prawie jedenasta, gdy coś zaczęło przed nim majaczyć – światła wioski. To dodało mu sił – uśmiechnął się i przyśpieszył. Entuzjazm znów obniżył jego koncentrację: Arek przeniósł zbyt duży ciężar ciała na prawą kostkę, która wygięła się nienaturalnie i zwichnęła jeszcze mocniej. Ból spowodował upadek i ryk cierpienia. Próbując wstać Arek zdał sobie sprawę, że nie jest już w stanie iść. Światła wioski jednak były już niedaleko, tak przynajmniej sądził, więc uznał, że dotrze do nich czołgając się. Gdyby miał więcej świadomości, zdałby sobie sprawę, że czołganie się w zmrożonym śniegu to ryzykowne przedsięwzięcie. Ryzykowne, gdyż zmarznięty śnieg dostawał się do jego butów, spodni, a także za kołnierz kurtki, tworząc na jego ciele lodowatą powłoczkę, która roztapiając się pochłaniała jego ciepło. Przez to jego temperatura ciała spadła do 34 stopni Celsjusza. Arek zaczął zagłębiać się w hipotermii. Trzydzieści minut później, gdy był już blisko pierwszych zabudowań, temperatura jego ciała wynosiła 32,5 stopnia. Wtedy jego mózg zapadł najpierw w stan apatii, potem otępienie. Arkowi było już wszystko jedno. Osunął się w śnieg i stracił przytomność. Gdy ją odzyskał, jego ciało miało temperaturę 30 stopni Celsjusza. W tym stanie zużycie tlenu i miara przemiany materii spadła o ponad jedną czwartą, dreszcze ustały, a praca serca stała się niemiarowa. Wtedy go zobaczył. ALBERT: Podobno jest wielki jak owczarek niemiecki. Tak słyszałem. JURA: Kto? ALBERT: Ten kot. Arek powinien pójść z tym do księdza. BLADY: Powinien pójść do psychiatry… a no, tego, on już tam chodzi, pierdole – roześmiał się chrapliwie. – W ogóle wiedzieliście o tym? ALBERT: Ja żyję dłużej na tym świecie i powiem wam, że różne rzeczy się dzieją. Bardzo różne i dziwne rzeczy. Niejedno już słyszałem. Zwłaszcza po wojnie dużo się działo i ja też tam coś widziałem. Da ktoś zapalić? Blady podrzucił mu paczkę papierosów L&M i zapalniczkę. BLADY: Bajki. Jak nie było telewizji i światła to różne rzeczy wam tam do łbów przychodziły. Dziś widno, wszędzie żarówki, jest ten, no, kurwa, Internet, radio, pudło, to takie rzeczy tylko czubkom się zdarzają. Właśnie, jest ten, jak mu tam?, dwudziesty pierwszy wiek, to ty, Koniu, zadzwoń do tego popierdoleńca.
21 Jacek wyjął komórkę i wybrał numer Michoty. JURA: Arek to nie czubek. Mądrzejszy jest od ciebie… BLADY: Ta, jasne, ja pieprze. Widzi kota i co jeszcze? Może jeszcze se myszkę wymyśli to ten jego kot będzie miał się z czym bawić. Albo drugiego kota, bo jak ten jest jak pies, no to… o w pizde. – Zaczął się śmiać. JURA: Młody, polej. JACEK: Susza – zaprezentował pustą butelkę. – A Arek nie odbiera. Co do kota, to nie żaden kundel, tylko kot norweski leśny. Sprawdziliśmy to z Arkiem w komputerze. Tylko że ten Arka kot jest większy od tych norweskich. I jest cały czarny. ALBERT: Mówią, że ma grzywę jak lew. JACEK: One mają coś takiego jak grzywa. BLADY: Jak jest prawdziwy, to dlaczego nikt go z nas nie widział? Tylko on. Nie ma żadnych tych… dowodów, że on istnieje. JURA: Są. Arek leżał jak zabity do piątej nad ranem na dwudziestostopniowym mrozie pod płotem Urbana. Zdechłby tam gdyby nie ten kot. Lekarze się dziwili, że był w tak dobrym stanie i raz dwa postawili go na nogi. Gdyby ten pieprzony kot go nie ogrzał, to by było po nim. BLADY: Wlazł mu pod szmaty i przytulił się do niego. Dobra, kurwa, powiedzcie, wierzycie w to? JACEK: Wszystko może być, nie? – zwrócił się do Alberta. ALBERT: A no jo. JURA: A ty czemu nie wierzysz? Trzęsiesz portkami, bo się boisz? Uważaj żeby ci z nich gówno nie wyleciało. BLADY: Takie teksty to se możesz swojej starej w cipę włożyć jak już nie będziesz dawał rady fiutem. – Podniósł się, a za nim Jura. JURA: Jesteś w moim domu i jak nie chcesz stąd wylecieć z butem w dupie, to stul mordę. JACEK: Dobra, zamknijcie się – powiedział, naciskając dłońmi na ich ramiona, zachęcając ich w ten sposób, aby usiedli. Obaj usiedli. Blady zapalił papierosa, Jura zaczął jeść ogórka kiszonego. BLADY: Dobra, to twój dom, więc niech ci będzie. – Zaciągnął się porządnie dymem. – A wiecie dlaczego on tego kota wtedy zobaczył? JURA: No niby dlaczego?
22 Niecałe dwa miesiące po śmierci Stanisława Arek był w odwiedzinach u matki i mieszkającej z nią ciotki. Był wrzesień. Drugiego dnia pobytu, po zjedzonym objedzie, wyszedł przed dom wystawić się na działanie promieni słonecznych. Przed nim znajdował się mały ogródek Hanny przecięty przez prostą jak strzała ścieżkę, długą na cztery metry, prowadzącą od drzwi niewielkiego, dwupokojowego domu do drewnianej furtki w płocie. Za nią było pobocze drogi, która prześlizgiwała się obok płotu Hanny znajdującego się po prawej stojącego w małym ganku Arka, prowadząca do kościółka oddalonego od posesji Michotów, rodziny Stanisława, jakieś półtora kilometra. Za tą drogą mieszkał sąsiad Hanny, Tadeusz Tulipan, elektryk, wraz z żoną Anną i czternastoletnią córką. Za nimi żyła Genowefa wraz ze schorowaną matką, które utrzymywały się z przyznanych im rent. To Genowefa zawołała stojącego w ganku Arka, wychylając się nieco z drzwi swojego domu tak, aby nie przeszkadzał jej w widzeniu Michoty dom Tulipanów. – Mógłbyś ty do mnie przyjść, co? Prawdziwego chłopa mnie tu potrzeba – zawołała charakterystycznie dla siebie, przyciągając każde y w zdaniu. – Dobrze! – odkrzyknął Arek i ruszył do Genowefy. Po chwili był już na jej podwórku. – Słuchaj – powiedziała – mam dla ciebie zadanie. Tu wokół same baby albo chłopy bez jaj, więc może ty się nadasz. Chodź do drewutni. Arek podszedł do niewielkiej szopy na drewno solidnie zbitej z desek, teraz już zzieleniałych, pokrytej papą, posiadającej niewielkie poddasze, do którego można było wejść przez małe drzwi znajdujące się na wysokości dwóch i pół metra. – Wejdź na górę i powiedz, co widzisz – poleciła. Arek rozejrzał się wokół. Zobaczył opartą o mur nieużywanej stodoły drabinę, podszedł do niej i przyniósł ją pod drzwi prowadzące na poddasze, do którego chwilę później zajrzał. Pierwszym co spostrzegł była wanna stojąca w miejscu, gdzie dach był dziurawy, wypełniona do połowy wodą. Pomyślał, że chodzi o wylanie wody z wanny, co starał się potwierdzić, pytając o to Genowefę. – Poszukaj jeszcze – odpowiedziała mu. Rozejrzał się więc raz jeszcze i wśród zeschłych liści, nawianych tu najprawdopodobniej zeszłej jesieni, w kącie, gdzie ukośny dach szopy znajdował się jedynie około trzydziestu centymetrów nad podłogą poddasza, zobaczył coś szarego, ruchliwego. Przypatrzył się dokładniej i już wiedział, co to jest i czego się od niego wymaga. – Chce pani, żebym pozbył się tych kotów?
23 – Ano zgadłeś. W zamian zapraszam na kawę i ciasto. Arek nie widział problemów w wykonaniu zdania. – Kotka gdzieś tu łazi? – zapytał. – Zamknęłam ją w domu. Pokiwał głową i poprosił o jakiś pojemnik. Genowefa przyniosła mu pomarańczową, plastikową miskę. Arek wszedł z nią na poddasze, położył się i poczołgał w kierunku kociąt. Gdy był blisko nich, znajdując się w niskim pomieszczeniu wśród zeschłych liści i unoszącego się wokół kurzu, który go dusił, poczuł napad klaustrofobii, który objawił się paniką i przymusem jak najszybszego wycofania się z, jak sądził jego mózg, niebezpiecznego miejsca. Przestał się czołgać, zasłonił nos kołnierzem bluzy, żeby nie wdychać kurzu, i kilka razy głęboko zaczerpnął powietrza. Zamknął też oczy i instynktownie zaczął liczyć do dziesięciu, najpierw raz, potem drugi i trzeci. Pomogło. Otworzył oczy i, nie chcąc ryzykować kolejnego ataku, zamiast znów się czołgać, sięgnął ręką jak najdalej potrafi i złapał pierwsze kocię, które natychmiast zaczęło miałczeć. Nie zwracając na to uwagi, sięgnął po drugie i trzecie. Gdy już wszystkie były w misce, szczelnie zakrywając pomarańczowe dno, zaczął się wycofywać z ciasnego skraju poddasza, ciesząc się, że najgorsze ma za sobą. Stojąc na ziemi odetchnął z ulgą. Zrobił kilka głębokich wdechów i spojrzał na szare kocięta z czarnymi cętkami, które, jak sądził, krzyczały o pomoc. – Co mam z nimi zrobić? – zapytał Genowefę. – A to nie moja sprawa. A zrób z nimi, co chcesz, tylko żeby nie było problemu. – Dobrze – powiedział i ruszył w kierunku domu, gdy w oknie zobaczył kotkę, matkę trzymanych przez niego kociąt – tak przynajmniej sądził. Patrząc na nią zrobiło mu się niedobrze. Nagle zabicie kociąt przestało mu się wydawać bezproblemową sprawą, a stało się czymś okropnym. Przyjrzał się kotce, która zdawała się pytać go oczami „Dlaczego mi to robisz?”. Szybko odwrócił od niej wzrok i poszedł przed siebie. Chciał jeszcze zawrócić i odmówić wykonania zadania, ale to by było dziwne, niepoważne, a on przecież był dorosłym, odpowiedzialnym facetem, który musiał zadbać o siebie i matkę. Poszedł więc na tyły swojego domu, gdzie znajdowało się szambo, odsunął wieko i… BLADY: No i je wtedy załatwił. Myślał, że od razu pójdą na dno, ale one zaczęły pływać, machać tymi swoimi małymi łapkami wśród gówien i innych nieczystości, powodując te… no, kurwa, jak się to nazywa… powodując takie fale rozchodzące się wokół nich. A on wtedy zamknął klapę i po robocie. Dla każdego normalnego faceta po robocie, ale
24 on, jak ta beksa, zaczął zachodzić w głowę, jak on mógł taką krzywdę wyrządzić tym sukinkotom, zwłaszcza po tym, gdy przypomniał sobie, że jego stary bardzo lubił koty. Kapujecie? Miał nadgryzioną psychikę śmiercią starego i hop, te koty go tego, no… przeciążyły i po zawodniku. Odwaliło mu. Ciągle myślał o tych kotach, aż wtedy, gdy zamarzał, od zimna jeszcze bardziej padło mu na łeb i zobaczył kota, co go niby drapie, ale po tym nie ma ran, tylko sąsiedzi słyszą jak wrzeszczy. Słyszałem, że od zimna ma się halucynacje i może się uszkodzić mózg. Ot, i tyle. No i jeszcze to lustro, nie, Koniku? JACEK: No tak – powiedział nie swoim głosem, zaskoczony. BLADY: Co tak? Bądź bardziej rozmowny, tak przecież chciałeś pieprzyć o tym kocie, to teraz gadaj, ale najpierw zadzwoń jeszcze do swojego koleżki od interesów. A ty ten, słuchaj Jura, przynieś coś do picia, żeby mu się język rozplątał, bo zero siedem na czterech to szkoda gadać. Jerzy wyszedł na chwilę do komórki, a gdy wrócił, trzymał w dłoni gąsior z winem. BLADY: Ooo, samoróbka. Z czego? JURA: Ta, z czarnego bzu. BLADY: No ładnie. Polewaj. Każdy dostał szklankę wina. BLADY: Do dna. – Wypili. – A teraz gadaj – zwrócił się do Jacka. JACEK: Nie odbiera. BLADY: Dobra, a teraz do rzeczy, no? JACEK: No on widział jakby lustro falowało. Widział na lustrze fale takie same, jak te tworzone przez łapki kociaków. Nie mówił wam o tym? BLADY: Nieważne. Mów, mów i nie próbuj oszukiwać, ja dużo wiem. Łykniemy jeszcze. – Wypili po kolejnej szklance. Koniowi zrobiło się gorąco. – No i coś Ty z tym lustrem zmajstrował? Koń spojrzał na niego zaskoczony. JACEK: No… no… BLADY: Co no? Gadaj! JACEK: Zabrałem go od niego. JURA: Po co? – wtrącił się. JACEK: Żeby je zakopać. JURA: Kiedy? Teraz? W zimę? JACEK: No tak.