Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony228 514
  • Obserwuję250
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań145 773

Dave_James_Pelzer_-_Dziecko_zwane_niczym_czyli_dziecieca_wola_przetrwania

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :742.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
EBooki prywatne

Dave_James_Pelzer_-_Dziecko_zwane_niczym_czyli_dziecieca_wola_przetrwania.pdf

Ankiszon EBooki EBooki prywatne Dave James Pelzer
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 41 osób, 36 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 319 stron)

Dave Pelzer Dziecko zwane "niczym" - czyli dziecięca wola przetrwania Tytul oryginału: A CHILD CALLED "IT" Copyright (c) 1995 Dave Pelzer Published under arrangement with HEALTH COMMUNICATIONS INC., Deerfield Beach, Florida, U.S.A. Ali rights reserved Projekt okładki: Anna Troszczyńska Redakcja: Lucyna Łuczyńska Redakcja techniczna: Anna Troszczyńska Korekta: Agata Mickiewicz Łamanie: Anna Pianka ISBN 83-7180-443-1 Wydawca: Prószyński i S-ka SA 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7 Druk i oprawa: Łódzka Drukarnia Dziełowa SA 90-215 Łódź, ul. Rewolucji 1905 r. nr 45

Książkę tę dedykuję synowi mojemu Stephenowi, który, dzięki Bogu, nauczył mnie korzystania z daru miłości i radości oraz patrzenia oczyma dziecka. Dedykuję ją również nauczycielom i pracownikom administracyjnym Szkoły Podstawowej im. Thomasa Edisona, zwłaszcza: Stevenowi E. Zieglerowi, Athenie Konstan, Peterowi Hansenowi, Joyce'owi Woodworthowi, Janice Woods, Betty Howell, i szkolnej pielęgniarce. Wam wszystkim, za Waszą odwagę i za to, że owego pamiętnego dnia, 5 marca 1973, naraziliście się na utratę zawodowego prestiżu i uratowaliście mi życie.

Wyrazy wdzięczności Po latach wyczerpującej pracy, poświęceń, zawodów, kompromisów i wybiegów, książeczka ta nareszcie ujrzała światło dzienne i znajduje się wszędzie w sprzedaży. Korzystając z okazji pragnę złożyć hołd tym wszystkim, którzy całym sercem wierzyli w tę krucjatę. Jackowi Canfieldowi, współautorowi fenomenalnego bestsellera, "Rosołu dla duszy", za wyjątkowo ludzkie nastawienie i otwarcie przede mną pewnych szczelnie zamkniętych drzwi. Jack jest naprawdę rzadkim okazem człowieka, który w ciągu dnia potrafi pomóc większej liczbie ludzi, niż niejednemu z nas udaje się to uczynić przez całe życie. Niech Bóg ma Pana w swej opiece. Nancy Mitchell i Kim Wiele z Grupy Canfielda za ich zaraźliwy entuzjazm i bezcenne rady. Dziękuję Paniom. Peterowi Vegso z Health Communications, Inc., jak również Christinie Belleris, Matthew Dienerowi, Kimowi Weissowi i całemu sympatycznemu personelowi tej instytucji za uczciwość, profesjonalizm i uprzejmość na co dzień, sprawiającą, że proces wydawania książki staje się przyjemnością. Biję czołem przed Irenę Kanthos i Lori Golden za ich niewyczerpany upór i pilnowanie tempa prac. Gargantuiczne podziękowania dla całego Bloku Humanistycznego za wysiłki i oddanie sprawie. Szczególnie gorąco dziękuję Marshy Donohoe, superredaktorce, za całe godziny spędzone na wylewaniu z tego tomu wiader wody, by czytelnik nie miał kłopotów ze zrozumieniem i odczuciem te widzianej oczyma dziecka opowieści. Marsha uznała to za sprawy "zaufania do prostego człowieka". Patti Breitman z breitman Publishing projects, za prace wstepne i solidny zastrzyk finansowy. Cindy Adams za niezachwianą wiarę, której tak bardzo wtedy potrzebowałem Gorące dzięki dla Rica i Dona z Rio Villa Resort, wówczas mojego domu poza domem, za to, że stworzyli mi doskonale zacisze na czas prac nad realizacją tego projektu. Nakońcu dziękuję Phyllis Colleen. Życzę Pani szczęścia. Życzę spokoju. Niech Panią Bóg błogosławi. Najserdeczniejsze życzenia dla wszystkich tych, którzy robią coś dla drugiego człowieka. Dave Pelzer nota autora niektóre imiona i nazwiska zostały w tej książce zmienione, tak by nie naruszać godności i spokoju bliźnich. Jest to pierwsza część trylogii, w której starałem się posługiwać językiem dziecka. Jej ton i słownictwo odzwierciedlają mądrość człowieka w takim właśnie wieku. Książka ta osnuta jest na motywach życia pewnego dziecka, od wieku lat czterech do dwunastu. Druga część tejże trylogii, "Stracony chłopiec", opisuje perypetie tego samego chłopca od dwunastego do osiemnastego roku życia.

Rozdział 1 Ocalenie Marca 1973 Pały City, stan Kalifornia. - Już późno. Trzeba zdążyć ze zmywaniem, bo nie będzie śniadania. Nie jadłem wczoraj kolacji, więc muszę koniecznie coś zjeść. Mama gania we wszystkie strony i wrzeszczy na braci. Słyszę jej ciężkie kroki na korytarzu prowadzącym do kuchni. Zanurzam z powrotem ręce we wrzącej wodzie i płuczę talerze. Za późno. Przyłapała mnie z założonymi rękami. SŁAST! Mama bije po twarzy i przewracam się na podłogę. Wolę nie stać i nie narażać się na ciosy. Odczułem na własnej skórze, że ona uznaje to za bezczelność, dlatego bije dalej i co najgorszy wyznacza karę - dzień bez jedzenia. Wstaję i unikam jej wzroku, gdy tak wrzeszczy mi za uszami. Udaję wystraszonego i przytakuję jej pogróżkom. -Proszę - mówię do siebie - daj mi tylko jeść. Możesz mnie zbić, ale muszę coś zjeść. Kolejne uderzenie rzuca mnie na kuchenny blat z. kafelków. Po twarzy płyną strumieniami łzy udawanej kapitulacji a ona wypada z kuchni, zdaje się i jest z siebie zadowolona. Odliczywszy kroki i upewniając się, że nie wróci wzdycham z ulgą. Udało się. Może zbić mnie na kwaśne jabłko ale nie dałem odebrać sobie woli przetrwania. Kończę myć naczynia potem wykonuję inne prace. W nagrodę dostaję śniadanie - resztki zlane z miski jednego z braci. Dzisiaj płatki Lucky Charms. W połowie miski mleka pływa zaledwie parę wiórków, ale spieszę się jak mogę zanim Matka nie zmieni zdania. Ona to potrafi. Z przyjemnością wykorzystuje jedzenie jako broń. Nigdy w życiu nie wyrzuciłaby resztek do kosza. Wie, że bym je potem odgrzebał. Zna wiele moich sztuczek. Po chwili siedzę już w rodzinnym kombi. Zeszło mi bardzo długo i trzeba zawieźć mnie do szkoły. Zwykle biegnę i wpadam akurat na początek lekcji, tak że nie mam czasu, by ukraść kolegom drugie śniadanie. Mama wypuszcza najstarszego brata, a mnie wygłasza kazanie na temat swoich jutrzejszych wobec mnie planów. Zawiezie mnie do swojego brata. Mówi, że wujek Pan się mną "zajmie". To mają być pogróżki. Patrzę na nią przerażony jakbym się naprawdę czegoś bał. Wiem, że wujek jest surowy ale na pewno nie potraktuje mnie tak jak Matka. Jeszcze zanim kombi zdąży się zatrzymać, pędzę do szkoły. Matka drze siej żebym wracał. Zapomniałem zmiętego woreczka z drugim śniadaniem w którym od trzech lat jest to samo: dwie kanapki z. masłem orzechowym i parę marchewek. Jeszcze zanim znowu wyrwę się z samochodu, upomina: -"Powiedz... powiedz, że uderzyłeś się o drzwi". Potem rzadko używanym wobec mnie tonem głosu życzy mi miłego dnia. Zaglądam w jej zaczerwienione,, opuchnięte oczy. Cały czas ma kaca. Jej niegdyś piękne, lśniące włosy wyglądają jak nadpalone strąki. Jak zwykle jest bez makijażu. Ma nadwagę i aż za dobrze o tym wie. Jednym słowem i wygląda jak zawsze. Spełniłem się i muszę zgłosić się do biura administracji. Siwowłosa sekretarka wita mnie uśmiechem. Po chwili zjawia się pielęgniarka, która zabiera mnie do swojego gabinety gdzie robimy to, co zwykle. Najpierw ogląda mi twarz, i ręce.

-"Co to takiego nad okiem?" Kiwam bojaźliwie głową -"h, to... Uderzyłem się o drzwi na korytarzu, przypadkiem". Jeszcze raz się uśmiecha i zdejmuje z szafki jakąś teczkę. Przewraca parę stron, pochyla się nade mną i coś mi pokazuje. - "Patrz - wskazuje palcem kartkę - to samo mówiłeś' w zeszły poniedziałek. Pamiętasz?" Wymyślam na poczekaniu inną historyjkę. -"Grałem w baseball i kolega uderzył mnie kijem. Przypadkiem". Przypadek. Mam to zawsze powtarzać. /Ale pielęgniarka nie daje się nabrać. Namawiaj żebym mówił prawdę. W końcu i tak się załamię i do wszystkiego przyznany chociaż, wolałbym bronić Matki. Pielęgniarka przekonuje, że wszystko będzie dobrze i każe zdjąć ubranie. Dzieje się tak już od roku, więc słucham bez szemrania. W koszuli z długim rękawem jest więcej dziur niż w szwajcarskim serze. Chodzę w niej dwa lata. Mama każe ją zakładać, żeby mnie upokorzyć. Spodnie są w podobnym staniej w czubkach butów też są dziury. Jak chcę, to potrafię wyjąć na wierzch duży palec. Stoję w samej bieliźnie, a pielęgniarka opisuje wszystkie znaki i siniaki zauważone na moim ciele. Liczy ślady jak od cięcia nożem na twarzy, zapisując nawet takiej które mogła dawniej przeoczyć. Robi to bardzo metodycznie. Następnie otwiera mi usta i ogląda zęby; ukruszone po uderzeniu głową w kuchenny blat. Jeszcze coś zapisuje. Dłuższą chwilę ogląda bliznę na brzuchu. - Ą czy tutaj - pytaj przełykając ślinę - tutaj cię dźgnęła? - Zgadza się - odpowiadam. "Nic z tego - mówię sam sobie. - Znowu coś zbroiłem". Pielęgniarka z pewnością zauważyła moją strapioną minę. Odkłada teczkę i obejmuje mnie. "O Boże - myślę - jaka ona ciepła". Nie chcę od niej odchodzić, wolę na zawsze zostać w jej objęciach. Zaciskam powieki i przez chwilę zapominam o bożym świecie. Klepie mnie po głowie. Wzdragam siej gdy dotyka opuchniętego siniaka, powstałego dzisiaj rano od uderzenia Matki. Pielęgniarka wypuszcza mnie z uścisku i wychodzi. Ubieram się pospiesznie. Ona o tym nie wiej że zawsze robię wszystko możliwie najszybciej. Pielęgniarka wraca po chwili w towarzystwie pana Hansena dyrektora, i dwojga nauczycieli., panny Woods i pana Zieglera. Pan Hansen doskonale mnie zna. Przesiedziałem w jego gabinecie więcej niż wszyscy inni uczniowie. W miarę jak pielęgniarka odczytuje swoje spostrzeżenia, dyrektor spogląda na papiery. Bierze mnie za podbródek i unosi głowę. Unikam jego wzroku, co stało się nawykiem po starciach z Mamą. Ale i tak nie mam zamiaru o niczym mu opowiadać. Mniej więcej rok temu wezwał Matkę na rozmowę w sprawie tych siniaków. Nie miał wtedy jeszcze pojęcia, co się święci. Wiedział tylko tyle, że mam kłopoty i kradnę jedzenie. Kiedy wróciłem nazajutrz do szkoły od razu dojrzał ślady po laniu, jakie spuściła mi Matka. Już nigdy więcej jej nie wzywał. Burczy, że ma już tego serdecznie dość. Nie wiem, gdzie podziać się ze strachu. "Znowu wezwie Mamę!" - wrzeszczy jakiś' głos w moim mózgu. Wybucham płaczem. Trzęsę się cały jak galaretka, bełkoczę jak małe dziecko prosząc żeby

pan Hansen nie wzywał Mamusi. - Byle nie dzisiaj - skamlam - dziś jest piątek! Pan Hansen obiecuje, że nie będzie wzywał Matki i odsyła mnie na lekcję. Już za późno na godzinę wychowawczą, więc pędzę na lekcję angielskiego z panią Woodworth. Dzisiaj sprawdzian z pisowni wszystkich stanów i ich stolic. Nie jestem przygotowany. Jestem dość pilnym uczniem, ale przez kilka ostatnich miesięcy całkiem sobie odpuściłem, przestałem nawet uciekać przed swoim losem w naukę. Gdy wchodzą wszyscy zatykają nosy i syczą, patrząc w moją stronę. Nauczycielka na zastępstwie, jakaś młoda kobieta macha ręką. Nieprzyzwyczajona do mojego zapachu. Podaje mi test w wyciągniętej ręce, ale nie zdążam nawet usiąść, gdy znowu wzywa mnie do siebie dyrektor. Wszyscy zaczynają wyć - jestem wyrzutkiem z piątej klasy. Po biura administracji docieram w mgnieniu oka. Mam czerwone gardło. Czuję pieczenie po wczorajszej "grze", którą ćwiczyła na mnie Matka. Sekretarka wpuszcza mnie do pokoju nauczycielskiego. Wzrok dopiero po chwili przyzwyczaja się do panującego tu oświetlenia. Wokół stołu siedzą: mój wychowawca, pan Ziegler, pani od matematyki, panna Moss, szkolna pielęgniarka, pan Hansen i jakiś policjant. Uginają się pode mną nogi. Nie wiem, czy mam uciekać, czy czekać, aż zawali mi się na głowę dach. Sekretarka zamyka drzwi za moimi plecami, pan Hansen daje ręką znać, żebym wchodził śmiało. Siadam u szczytu stołu, tłumacząc się, że przecież niczego nie ukradłem... dzisiaj. Na przygnębionych twarzach pojawiają się uśmiechy. Nawet nie podejrzewam, że mają zamiar zaryzykować swoje posady, aby mnie uratować. Policjant wyjaśnia, po co wezwał go pan Hansen. Czuję, jak zapadam się w krzesło. Funkcjonariusz prosi, żebym opowiedział o Mamie. Potrząsam głową. Zbyt wielu już ludzi poznało naszą tajemnicę i Mama wcześniej czy później o wszystkim się dowie. Uspokaja mnie jakiś ciepły głos. To chyba panna Moss. Mówi, że nie ma powodu do zmartwienia. Wzdycham głęboko, trę ręce i w końcu opowiadam im o Matce i sobie. Po chwili pielęgniarka każe mi wstać i pokazać bliznę na piersiach. Natychmiast mówię, że to był przypadek; naprawdę - Mama nie chciała mnie dźgnąć. Robiąc w portki płaczę, przekonując, że Mama karze mnie dlatego, bo jestem niedobry. Powinni zostawić mnie w spokoju. Czuję się jak oślizła glista. Przecież wiem, że po tylu latach nikt nic na to nie poradzi. Mija kilka minut, a potem każą mi wyjść i poczekać w sąsiednim pokoju. Gdy zamykam drzwi, wszyscy dorośli patrzą w moją stronę i kiwają głowami. Wiercę się na krześle, podczas gdy sekretarka przepisuje na maszynie jakieś dokumenty. Cała wieczność upływa, zanim pan Hansen zawoła mnie z powrotem. Panna Woods i pan Ziegler wychodzą. Widzę, że są szczęśliwi, ale jednocześnie się martwią. Panna Woods przyklęka i obejmuje mnie. Chyba na zawsze zapamiętam woń perfum w jej włosach. Puszcza mnie i natychmiast się odwraca, abym nie widział, że płacze. Zaczyna mnie to wszystko niepokoić. Pan Hansen podaje mi tacę z obiadem ze stołówki. "Jezus Maria! Już pora obiadowa" - przychodzi mi do głowy.

Pochłaniam wszystko tak szybko, że nie czuję nawet smaku posiłku. Biję rekord świata. Po chwili dyrektor wraca z tacą ciastek, przestrzegając, żebym jadł wolniej. Nie wiem, co się dzieje. Myślę sobie, że może przyjechał po mnie ojciec, żyjący z matką w separacji. Policjant pyta mnie o adres i numer telefonu. "No to klops! - Przebiega mi przez myśl. - Witamy w piekle. Znowu da mi popalić". Policjant coś sobie zapisuje, zaś pan Hansen i pielęgniarka siedzą i przyglądają się nam w milczeniu. Oficer zamyka notes i mówi panu Hansenowi, że ma już wszystkie potrzebne informacje. Spoglądam na dyrektora. Twarz zraszają mu wielkie krople potu. Czuję, jak zaczyna kurczyć mi się żołądek. Mam ochotę wyjść do łazienki i zwymiotować. Pan Hansen otwiera drzwi i wszyscy nauczyciele korzystający z przerwy obiadowej wytrzeszczają oczy. Tak mi wstyd. "Wiedzą. Znają całą prawdę o Matce". Są zadowoleni, bo przekonali się, że nie jestem urwisem. Tak strasznie pragnę miłości, sympatii. Idę korytarzem. Pan Ziegler podtrzymuje pannę Woods. Ta płacze. Słyszę, jak pociąga nosem. Jeszcze raz mnie obejmuje i raptownie odwraca głowę. Pan Ziegler ściska mi dłoń. - Bądź dobrym dzieckiem - mówi. - Dobrze, proszę pana, będę się starał. - Tylko tyle potrafię z siebie wykrztusić. Pielęgniarka nic nie mówiąc stoi obok pana Hansena. Wszyscy się ze mną żegnają. Widzę już, że biorą mnie do więzienia. "To i dobrze - myślę. - Przynajmniej tam ona mnie nie dopadnie". Razem z policjantem mijam stołówkę i wychodzę z budynku. Widzę, jak grupa kolegów z klasy gra w dwa ognie. Niektórzy przerywają zabawę. - Wylali Davida! Wylali Davida! - Wrzeszczą. Policjant dotyka mojego ramienia i zapewnia, że wszystko jest w porządku. Gdy jedziemy jego samochodem i oddalamy się od szkoły podstawowej im. Thomasa Edisona, widać, że część dzieci niepokoi mój wyjazd. Pan Ziegler mówił, że powie wszystkim dzieciom prawdę - całą prawdę. Wiele oddałbym za to, żeby znaleźć się w klasie w chwili, gdy będą dowiadywać się, że nie jestem niedobry. Po chwili zatrzymujemy się przed komendą w Pały City. Nie wiedzieć czemu spodziewam się zastać tu Matkę. Nie chcę wysiąść z samochodu. Policjant otwiera drzwi, łagodnie bierze mnie za łokieć i prowadzi do jakiegoś wielkiego biura. Siada na krześle przy stoliku w kącie i zapisuje na maszynie kilka stron papieru. Uważnie go obserwuję., Cały czas jedząc ciastka. Jem bardzo powoli napawając się smakiem. Kto wiej kiedy znowu dostanę coś do zjedzenia? Gdy policjant kończy formalności jest już po pierwszej. Ponownie pyta mnie o numer telefonu. - Po co? - skamlam. - Muszę do niej zadzwonić - przekonuje mnie łagodnie. - Nie! - zabraniam mu. - Chcę wracać do szkoły! Czy pan nic nie rozumie? Nie może się dowiedzieć, że wszystko wygadałem. Uspokaja mnie kolejnym ciastkiem i powoli wykręca numer 7-5-6-2-4-6-0. Patrzę na obroty czarnej tarczy, wstaję i idę w jego stronę, zamieniając się w słuch i usiłując dosłyszeć dzwonek telefonu po drugiej stronie linii. Odbiera Mama. Na

dźwięk jej głosu wzdragam się z przerażenia. Policjant macha ręką, żebym nie podchodził, robi głęboki wdech i dopiero wtedy zaczyna: - Pani Pelzer, tu posterunkowy Smith T- komendy policji w Pały City. Pani syn David nie wróci dziś do domu. Będzie przebywał pod pieczą ludzi z Działu Nieletnich w San Mateo. Jeżeli ma pani jakieś wątpliwości proszę się z nimi skontaktować. Odkłada słuchawkę i uśmiecha się. - Nieźle nam poszło, no nie? - Ale z jego miny widać, że bardziej dodaje otuchy sobie niż mnie. Przejeżdżamy parę mil i znajdujemy się na autostradzie 280, kierując się ku granicom Pały City. Po prawo widzę napis: (NAJPIĘKNIEJSZA AUTOSTRADA NA ŚWIECIE). Gdy wyjeżdżamy poza granice miasta, policjant uśmiecha się z ulgą. - Davidzie Pelzer - obwieszcza - jesteś wolny. - Co? - dopytuję się kurczowo ściskając w ręku ciastka.- Nic nie rozumiem. To nie zabiera mnie pan do jakiegoś więzienia? - Nie, David naprawdę nie masz powodów do umartwienia. - Znowu uśmiecha się i delikatnie ściska mnie za ramię.- Matka już nigdy w życiu cię nie skrzywdzi. Rozsiadam się wygodniej na fotelu. Oślepia mnie odbijające się słońce. Odwracam się unikając jego promieni, a po policzku cieknie mi łza. - Wolny? Rozdział 2 Dobre czasy Zanim matka zaczęła się nade mną znęcać, nasza rodzina stanowiła oazę sielskiego życia rodzinnego lat sześćdziesiątych. Ja i moi dwaj bracia mieliśmy bardzo dobrych rodziców, którzy spełniali wszystkie nasze zachcianki, nie szczędząc miłości i starań. Mieszkaliśmy w skromnym domku w tak zwanej "dobrej dzielnicy" Dały City. Do dziś pamiętam, jak w pogodne dni wyglądałem przez wykusz w salonie i widziałem pomarańczowe wieże mostu Gol-den Gate i piękny widnokrąg od strony San Francisco. Ojciec, Stephen Joseph, zarabiał na życie pracując w straży pożarnej w samym sercu San Francisco. Miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu i ważył siedemdziesiąt pięć kilogramów. Był szeroki w barach, a mięśni przedramienia nie powstydziłby się żaden atleta. Gęste, czarne brwi miał tego samego koloru co włosy. Czułem się jak wybraniec losu, gdy mrugał do mnie okiem i wołał na mnie "Tygrys". Matka, Catherine Roerva, była kobietą pod każdym względem przeciętną. Nigdy nie pamiętałem koloru jej oczu lub włosów, ale zawsze promieniała macierzyńską miłością. Największą zaletą Matki był upór. Miała ciągle różne pomysły i cały czas dzierżyła ster życia domowego. Zdarzyło się kiedyś, gdy miałem chyba cztery albo pięć lat, że Mama oświadczyła, iż jest chora, a mnie wydała się od tej chwili zupełnie inną osobą. Akurat tego dnia Ojciec był w pracy. Mama po kolacji wybiegła z domu i zabrała się do malowania schodków prowadzących do garażu.

Gorączkowo pokrywając każdy stopień czerwoną farbą, bez przerwy kaszlała. Farba nie zdążyła jeszcze wyschnąć, gdy zaczęła przybijać pinezkami do schodów gumowy W miarę zbliżania się świąt narastało nasze rozgorączkowanie. Z każdym dniem rosła sterta prezentów pod choinką, aż w końcu każdy miał ich kilkadziesiąt. W Wigilię, po uroczystej kolacji i śpiewaniu kolęd, wolno nam było rozpakować po jednym prezencie. Potem musieliśmy iść spać. Leżąc w łóżku nastawiałem uszu i nasłuchiwałem brzęku dzwonków przy saniach Świętego Mikołaja. Zawsze jednak zapadałem w sen, zanim na dachu pojawiły się renifery. Jeszcze przed świtem do pokoju wchodziła na paluszkach Mama i budziła nas słowami "Przyszedł Mikołaj!". Kiedyś podarowała każdemu po twardym, żółtym, plastikowym hełmie i rozkazała wmaszerować do salonu. Wieki całe zajmowało nam zrywanie kolorowego papieru z opakowań naszych nowych, bożonarodzeniowych zabawek. Mama kazała nam zakładać nowe ubrania i wybiegać na podwórko, żeby obejrzeć przez okno choinkę. Jednego roku zobaczyłem, jak płacze. Gdy spytałem, czemu się smuci, odparła, że płacze z radości, że ma prawdziwą rodzinę. Ojciec często pracował po dwadzieścia cztery godziny, więc Matka zabierała nas na całodzienne wycieczki na przykład do parku Gol-den Gate w San Francisco. Jechaliśmy powoli przez teren parku. Mama objaśniała nam różnice pomiędzy poszczególnymi jego fragmentami i opowiadała, jak bardzo chciałaby mieć u siebie takie piękne kwiaty. Na koniec zostawialiśmy wizytę w akwarium Steinharta. Wpadaliśmy razem z braćmi na schody i nacieraliśmy na masywne drzwi. Dreszczyk emocji przeszywał nas, gdy tak staliśmy oparci o mosiężną balustradę w kształcie konika morskiego i spoglądaliśmy pod nogi na maleńki wodospad, w którym żyły aligatory i wielkie żółwie. Swego czasu było to moje najulubieńsze miejsce w całym parku. Kiedyś przeraziłem się na myśl, że mogę pośliznąć się i wpaść do wody. Mama musiała chyba wyczuć ten strach, bo spojrzała na mnie i delikatnie ścisnęła mnie za rękę. Wiosną zaczynały się majówki. Dzień wcześniej Mama przygotowywała ucztę złożoną ze smażonych kurczaków, sałatek, kanapek i mnóstwa deserów. Nazajutrz wcześnie rano gnaliśmy w stronę parku Junipero Serra. Biegaliśmy tam sobie po trawie i coraz wyżej się huśtaliśmy. Czasami zapuszczaliśmy się na niezbadane dotąd tereny. Gdy nadchodziła pora obiadu, Mama zawsze przerywała nam zabawę. Przełykaliśmy żarłocznie jedzenie, nie czując prawie jego smaku, i pędziliśmy w poszukiwaniu przygód na nowe szlaki. Rodzicom wystarczało, że leżeli obok siebie na kocu, sączyli czerwone wino i patrzyli, jak się bawimy. chodniczek. I chodniczek, i Mamę zachlapała czerwona farba. Po pracy weszła do domu i padła na wersalkę. Pamiętam, że zapytałem, dlaczego położyła chodniczek na mokrą farbę. Uśmiechnęła się i powiedziała: - Chciałam zrobić tacie niespodziankę. Miała obsesję na punkcie sprzątania i czystości. Gdy już nakarmiła Staną, Ronalda i mnie, zabierała się do odkurzania, dezynfekowania i szorowania dosłownie

wszystkiego. Nie przepuściła żadnemu pomieszczeniu. W miarę jak dorastaliśmy, pilnowała, żebyśmy utrzymywali w czystości własne pokoje. Skrupulatnie pielęgnowała maleńki ogródek kwiatowy, którego zazdrościła nam cała okolica. Wszystko, czego się dotknęła, zamieniało się w złoto. Nie było mowy o tym, żeby czegoś nie dokończyć. Powtarzała, że cokolwiek się robi, zawsze i w każdej dziedzinie trzeba dokładać do tego wszelkich starań. Była naprawdę dobrą kucharką. Zdaje mi się, że najbardziej ze wszystkiego lubiła przyrządzać dla swojej rodziny nowe i egzotyczne potrawy. Szczególnie starała się we dnie, gdy w domu zostawał Ojciec. Przesiadywała w kuchni większą część dnia, przygotowując którąś z tych swoich niesamowitych potraw. Czasem, gdy Tata był w pracy, zabierała nas na bardzo ciekawe wycieczki po mieście. Pewnego razu pojechaliśmy do Chinatown w San Francisco; opowiadała nam wówczas o kulturze i historii Chin. Po powrocie nastawiła adapter i dom napełnił się pięknymi tonami muzyki orientalnej. Wtedy też ozdobiła jadalnię chińskimi lampionami. Wieczorem założyła kimono i podała jakiś egzotyczny, wyśmienity posiłek. Po kolacji rozdała ciasteczka szczęścia i odczytała każdemu towarzyszące im wróżby. Sądziłem, że ciasteczkowa wróżba jest przepowiednią mojego losu. Po latach, kiedy umiałem już czytać, odnalazłem jedną z przepowiedni. Było tam napisane: "Kochaj i czcij matkę swoją, albowiem jest ona życiodajnym owocem". W tamtych czasach w domu roiło się od zwierzaków - kotów, psów, akwariów pełnych egzotycznych rybek, był też żółw zwany "Thor". Jego zapamiętałem najdokładniej, ponieważ Mama pozwoliła mi wybrać dla niego imię. Byłem dumny, bo bracia już zdążyli wybrać imiona dla innych zwierzaków, a teraz nareszcie przyszła moja kolej. Obdarzyłem gada imieniem ulubionej postaci z filmów rysunkowych. Można było odnieść wrażenie, że wszędzie poustawiane są dwudziesto i czterdziestolitrowe akwaria. Były co najmniej dwa w salonie, a jedno z gupikami w naszej sypialni. Mama wkładała sporo twórczego zapału w ozdabianie tych podgrzewanych zbiorników barwionym żwirem oraz kolorowym złotkiem, i w ogóle wszystkim, co upodabniało akwaria do prawdziwych zbiorników wodnych. Często siadaliśmy przy akwarium, gdy Mama opowiadała o różnych gatunkach ryb. Bardzo pouczające było na przykład jedno dość dramatyczne wydarzenie, które miało miejsce w pewne niedzielne popołudnie. Jeden z kotów zachowywał się dziwacznie. Mama kazała nam przy nim usiąść i zaczęła objaśniać proces narodzin. Nieważne, co się działo, ona zawsze umiała wyciągnąć z tego jakieś budujące wnioski, chociaż nie zawsze orientowaliśmy się, że nas uczy. W naszej rodzinie - w owych dobrych czasach - Boże Narodzenie rozpoczynało się od Halloween. Pewnej październikowej nocy, gdy na niebie wisiał ogromny księżyc w pełni, Mama zabrała nas na dwór, żebyśmy obejrzeli sobie "wielką dynię" na niebie. Gdy wróciliśmy do sypialni, kazała nam zajrzeć pod poduszki, gdzie odkryliśmy wyścigowe samochodziki. Piszczeliśmy z radości, a na twarzy Mamy wykwit! rumieniec dumy. Nazajutrz po Święcie Dziękczynienia Mama schodziła do piwnicy, by wynurzyć

się z olbrzymimi pudłami ozdóbek na choinkę. Wchodziła na drabinę i przypinała do belek sufitu kolorowe łańcuchy. W sumie w każdym pomieszczeniu znalazł się jakiś świąteczny akcent. W jadalni ustawiała na swej cennej, dębowej szafce różnej wielkości czerwone świeczki. Wszystkie okna w jadalni i salonie przyozdobione były śniegowymi płatkami; przy oknach w naszej sypialni zawieszono choinkowe lampki. Co noc zasypiałem wpatrzony w łagodny blask zapalających się i gasnących, bożonarodzeniowych światełek. Nasza choinka zawsze miała co najmniej dwa i pół metra, i cała rodzina godzinami ją ubierała. Co rok inne dziecko trzymane mocnymi rękami Taty, dostępowało zaszczytu umieszczenia na samym czubku anioła. Po ubraniu choinki i zjedzeniu wigilijnej kolacji ładowaliśmy się do kombi i objeżdżaliśmy okolicę, podziwiając ozdoby na domach sąsiadów. Mama nieustannie sypała pomysłami na przyszłoroczne święta, gdzie wszystko będzie lepsze i większe, chociaż wiedzieliśmy, że nasz dom i tak zawsze będzie bezkonkurencyjny. Po powrocie siadaliśmy przy kominku i Mama dawała nam ko-gel-mogel. Opowiadała różne historie, a z magnetofonu płynął głos Binga Crosby'ego, który śpiewał "White Christmas". W czasie świąt byłem tak podniecony, że nie mogłem zasnąć. Od czasu do czasu Mama kołysała mnie do snu, a ja słuchałem trzaskania ognia na kominku. Wielkim wydarzeniem były również letnie wakacje. Cały ich plan obmyślała jak zwykle Mama. Zajmowała się każdym szczegółem i aż puchła z dumy, że wszystko wychodzi jak trzeba. Zazwyczaj jechaliśmy do Portoli lub do Memoriał Park i przez jakiś tydzień mieszkaliśmy pod swoim gigantycznym, zielonym namiotem. Lecz za każdym razem, gdy Ojciec wiózł nas przez most Golden Bridge, wiedziałem, że zmierzamy do mojego ulubionego miejsca - do Russian River. Najmocniej zapadła mi w pamięć wycieczka nad tę rzekę, którą odbyliśmy, gdy chodziłem do przedszkola. W ostatni dzień przed wakacjami Mama zwolniła mnie pół godziny wcześniej. Ojciec trąbił, a ja gnałem na szczyt pagórka, gdzie oczekiwał samochód. Rozpierała mnie radość, bo wiedziałem, dokąd pojedziemy. Po drodze nie mogłem oderwać wzroku od, zdawałoby się, niekończących się winnic. Gdy dojeżdżaliśmy do spokojnego miasteczka Guerneville, opuszczałem szybę i wchłaniałem słodki zapach sekwoi. Każdy dzień niósł z sobą nowe przygody. Albo oddawaliśmy się wspinaczce na stary, spalony pień drzewa, robiąc to w specjalnych traperskich butach, albo kąpaliśmy się w rzece przy Johnson's Be-ach. Kąpielom towarzyszyły atrakcje, których starczało na cały dzień. Wyruszaliśmy o dziewiątej, a wracaliśmy do swojego domku o trzeciej. Mama uczyła nas pływać w dołku wydrążonym w rzece. Tego lata nauczyła mnie pływać na grzbiecie. Była bardzo dumna, gdy w końcu to opanowałem. Każdy dzień był jakby nasycony magią. Pewnego dnia po kolacji poszliśmy z rodzicami oglądać zachód słońca. Trzymając się za ręce minęliśmy bezszelestnie domek pana Parkera i skierowaliśmy się ku rzece. Zielona woda była gładka jak szkło. Sójki naigrawały się z innych ptaków, we włosach igrał nam delikatny wietrzyk. Staliśmy w milczeniu i patrzyliśmy na ognistą kulę słońca, tonącą za

drzewami; na niebie pozostawały po niej jasnoniebieskie i pomarańczowe smugi. Poczułem, że ktoś ściska mnie za ramiona. Sądziłem, że to Ojciec; odwróciłem się i aż zarumieniłem się z dumy widząc, że to Mama. Czułem bicie jej serca. Nigdy w życiu nie czułem się tak bezpiecznie jak w tamtej chwili nad Russian River. Rozdział 3 Nicpoń Moje stosunki z Mamą zmieniły się drastycznie: nie chodziło już tylko o utrzymywanie dyscypliny; cała sytuacja zaczęła wymykać się spod kontroli. Bywało tak, że nie miałem już siły uciekać - choćby od tego zależało moje życie. Miałem szczególnego pecha: często przyłapywano mnie na gorącym uczynku, mimo że razem z braćmi dopuszczaliśmy się częstokroć tych samych "występków". Z początku odsyłano mnie do kąta w sypialni. Wtedy to zacząłem się już bać Mamy. I to bardzo. Nigdy nie prosiłem o pozwolenie wyjścia na dwór. Czekałem, aż któryś z braci wejdzie do sypialni, po czym prosiłem, żeby poszedł do Mamy i spytał, czy David może się iść pobawić. W tym okresie głębokiej przemianie zaczęło też ulegać zachowanie Mamy. Czasami, gdy Ojciec był w pracy, leżała całymi dniami na wersalce, ubrana tylko w szlafrok, i oglądała telewizję. Podnosiła się tylko do łazienki, po kolejnego drinka, albo żeby odgrzać resztki jedzenia. Gdy się na nas darła, jej głos troskliwej matki zmieniał się w pisk wiedźmy. Wówczas przebiegały mi ciarki po plecach. Nawet kiedy ofuknęła brata, biegłem ukryć się do sypialni, w nadziei, że za chwilę wróci na wersalkę, by zająć się piciem i oglądaniem telewizji. Po pewnym czasie z jej ubrania "odczytywałem", co mnie czeka danego dnia. Oddychałem z ulga, gdy wychodziła z pokoju w ładnej sukience i umalowana. Wówczas zawsze miała dla nas uśmiech. Gdy uznała, że "leczenie w kącie" już nie skutkuje, przeszliśmy do fazy "leczenia przed lustrem". Z początku nie było w tym żadnej metody. Matka po prostu mnie łapała i pchała na lustro, rozmazując na śliskim szkle cieknące po moich policzkach łzy. Potem miałem powtarzać: Jestem niedobry! Jestem niedobry! Jestem niedobry!", stojąc i wpatrując się w lustro. Stałem z rękami wyprostowanymi wzdłuż boków i z lękiem oczekiwałem pory nadawania drugiego zestawu reklam. Wiedziałem, że z tą chwilą w korytarzu rozlegną się ciężkie kroki Matki, która przyjdzie sprawdzić, czy cały czas tkwię przyklejony do lustra, i powtórzyć, jaki to ze mnie nieznośny dzieciak. Bracia wchodząc do tego pokoju zerkali w moją stronę, wzruszali ramionami i nie przerywali zabawy - jakbym był powietrzem. Z początku im zazdrościłem, lecz wkrótce zrozumiałem, że robili to po prostu ze strachu o własną skórę. Gdy Ojciec szedł do pracy, Matka zbierała nas i wrzeszcząc nakazywała przetrząsać cały dom w poszukiwaniu jakiejś zguby. Poszukiwania rozpoczynały się zazwyczaj rano i trwały całymi godzinami. Po chwili posyłała mnie do garażu, położonego, jak i piwnica, pod częścią domu. Nawet tam drżałem, słysząc krzyk Matki.

Poszukiwania ciągnęły się miesiącami; wreszcie ja jako jedyny miałem za zadanie je prowadzić. Raz nawet zdarzyło się, że zapomniałem, czego szukam. Gdy spytałem pokornie, co właściwie mam znaleźć, uderzyła mnie po twarzy. Leżała akurat na wersalce i nawet nie oderwała wzroku od ekranu. Z nosa poleciała mi krew, zacząłem płakać. Złapała serwetkę ze stolika, urwała kawałek i wetknęła mi w nos. - Aż za dobrze wiesz, czego szukasz! - wrzasnęła. - A teraz wynocha! Pomknąłem do piwnicy, hałasując na tyle głośno, żeby Matka trwała w przekonaniu, iż jestem posłuszny jej poleceniu. Im częściej słyszałem to jej "wynocha", tym częściej zacząłem sobie wyobrażać, że znalazłem zgubę. Przedstawiałem sobie, jak wchodzę po schodach trzymając tę rzecz, a Mama wita mnie pocałunkami i obejmuje. Na koniec wszyscy w tym śnie żyli długo i szczęśliwie. Jednak nigdy niczego nie znalazłem, a ona nigdy nie dała mi zapomnieć, co ze mnie za niezdara. Dość wcześnie zorientowałem się, że Matka diametralnie się zmienia, kiedy tylko w domu pojawia się Ojciec. Gdy uczesała włosy i zrobiła makijaż, wyraźnie czuła się swobodniej. Strasznie cieszyłem się na te chwile. Nie było wtedy mowy o biciu, "leczeniu" przed lustrem, czy szukaniu zagubionych przedmiotów. Ojciec stał się moim obrońcą. Gdy szedł pracować nad czymś do garażu, nie odstępowałem go jak cień. Gdy siadał na ulubionym krześle i czytał gazetę, siadałem u jego stóp. Po kolacji zmywał naczynia, a ja je wycierałem. Wiedziałem, że dopóki jest przy mnie, nie stanie mi się żadna krzywda. pewnego razu przed wyjściem ojca do pracy przeżyłem wielki wstrząs. Gdy pożegnał się już ze Stanem i Ronem, przykląkł przy mnie, chwycił mnie mocno w ramiona i przykazał, żebym był "grzeczny". Za jego plecami stała Matka, zakładając ręce na piersi i podstępnie się uśmiechając. Zajrzałem Ojcu w oczy i natychmiast uświadomiłem sobie, jaki to jestem "niedobry". Przez całe ciało przebiegł mi lodowaty dreszcz. Miałem ochotę spróbować go zatrzymać, ale nie zdążyłem go nawet objąć, gdy wyprostował się, odwrócił i wyszedł bez słowa. Przez pewien czas po udzieleniu mi przez Ojca przestrogi między mną i Matką zapanował względny spokój. Gdy Ojciec był w domu, bawiłem się z braćmi w pokoju albo na dworze do mniej więcej trzeciej po południu. Potem Mama włączała telewizor, żebyśmy pooglądali trochę filmów animowanych. Ta pora była dla rodziców wytęsknioną godziną. Ojciec zastawiał kuchenny blat butelkami alkoholi i wymyślnymi, wysokimi kieliszkami. Kroił cytryny i lemonki, układając w miseczkach obok słoiczka wiśni. Często pili, aż do momentu, gdy dzieci szły spać. Pamiętam, że raz widziałem, jak tańczą w kuchni przy dźwiękach płynącej z radia muzyki. Tulili się do siebie, wyglądali na takich szczęśliwych. Myślałem, że można już zapomnieć o złych czasach. Myliłem się. One dopiero nadchodziły. Parę miesięcy później, gdy Ojca nie było w domu, bawiliśmy się u siebie w pokoju, gdy usłyszeliśmy, jak Matka pędzi korytarzem i już na nas wrzeszczy. Roń i Stan pobiegli skryć się w salonie, ja odruchowo zastygłem na krześle. Matka runęła na mnie z uniesionymi rękami. W miarę jak się zbliżała, ja odsuwałem krzesło, aż w końcu moja głowa dotknęła ściany. Matka miała zamglone i

zaczerwienione oczy, zalatywało od niej alkoholem. Skuliłem się, gdy zaczęły na mnie spadać ciosy. Usiłowałem zakryć twarz rękami, ale natychmiast je oderwała. Uderzenia zdawały się nie mieć końca. Nareszcie jakoś udało mi się dosięgnąć lewą dłonią twarzy. Matka złapała mnie za rękę, po czym nagle straciła równowagę i zrobiła krok w tył; szarpnęła przy tym gwałtownie moją rękę, a ja usłyszałem jakiś trzask i poczułem przeszywający ból ramienia. Wyraz przerażenia na jej twarzy powiedział mi, że także usłyszała ten odgłos, ale po prostu mnie puściła i jakby nigdy nic wyszła z pokoju. Próbowałem ruszać ręką, która zaczynała rwać. Nie zdążyłem jej się dobrze przyjrzeć, gdy Matka zawołała nas na kolację. Usiadłem przy tacy i próbowałem coś zjeść, ale gdy chciałem wyciągnąć rękę, lewa kończyna odmówiła posłuszeństwa. Palce się ruszały, ale ramię tylko szczypało i nie reagowało. Spojrzałem błagalnie na Matkę. Nie zwracała na mnie uwagi. Pomyślałem, że stało się coś bardzo złego, ale bałem się powiedzieć słowa. Siedziałem i gapiłem się w jedzenie. W końcu Matka pozwoliła mi iść do siebie, każąc położyć się na najwyższym łóżku. Z reguły spałem na najniższym. Gdzieś nad ranem zapadłem wreszcie w sen, troskliwie podtrzymując lewą rękę. Niedługo potem Matka obudziła mnie mówiąc, że spadłem z najwyższego łóżka. Chyba zmartwiła się moim stanem, bo zawiozła mnie do szpitala. Gdy opowiadała lekarzowi, jak to spadłem z łóżka, domyśliłem się z jego spojrzenia, że nie wierzy w żaden wypadek. Znowu bałem się cokolwiek powiedzieć. W domu Matka zmyśliła na użytek Ojca jeszcze tragiczniejszą historyjkę. W tej nowej wersji znalazło się miejsce również dla niej, gdy usiłowała złapać mnie, zanim spadnę na podłogę. Siedząc na jej kolanach i wysłuchując tych kłamstw zorientowałem się, że jest chora. Ale ze strachu zachowałem owo zdarzenie w tajemnicy. Wiedziałem, że gdybym komukolwiek o tym opowiedział, następny "wypadek" będzie o wiele poważniejszy. Oazą spokoju stała się szkoła, gdzie nareszcie mogłem się schronić przed Matką. Na przerwach szalałem. Goniłem po przysypanym korą placu zabaw w poszukiwaniu nowych przeżyć i przygód. Łatwo zawierałem nowe znajomości i w ogóle bardzo się cieszyłem. Kiedyś późną wiosną, gdy wróciłem do domu, Matka zaciągnęła mnie do swojej sypialni. Zaczęła się drzeć, że nie pójdę do szkoły, bo jestem niedobry. Nic z tego nie rozumiałem. Wiedziałem, że mam najwięcej dobrych stopni w klasie. Byłem posłuszny i czułem, że nauczycielka mnie lubi. Ale Matka wrzeszczała, że jestem zakałą rodu i muszę zostać srodze ukarany. Postanowiła, że już przez całe życie nie będzie mi wolno oglądać telewizji. Nie będę dostawał kolacji, będę za to wykonywał wszelkie prace, jakie uda jej się dla mnie wymyślić. Jeszcze raz dostałem w skórę i powędrowałem do garażu, gdzie miałem stać do chwili, gdy trzeba będzie pójść do łóżka. Tego lata, jadąc na wakacje, bez żadnego uprzedzenia zostawili mnie u cioci Jose. Nikt mi nic nie mówił i niczego z tego nie rozumiałem. Patrząc za oddalającym się kombi, byłem niczym wyrzutek społeczeństwa. Czułem taki smutek i taką wielką pustkę w środku. Próbowałem uciec. Chciałem odnaleźć swoją rodzinę i, nie wiedzieć czemu, być przy Matce. Nie zaszedłem daleko, a ciotka nie omieszkała

powiadomić o moim wybryku Matki. Przy najbliższej okazji, gdy Ojciec pracował całą dobę, odpokutowałem za swój grzech. Matka biła mnie i kopała, dopóki nie leżałem na podłodze jak szmata. Starałem się powiedzieć jej, że uciekałem, bo chciałem być przy niej i rodzinie. Chciałem przekonać ją, jak strasznie do niej tęskniłem, ale nie dawała mi dojść do słowa. Nie przestawałem mówić, a Matka pobiegła do łazienki, wzięła mydło i wpakowała mi je do gardła. Od tego czasu wolno mi było odezwać się tylko na wyraźne polecenie. Powrót do pierwszej klasy był okazją do ogromnej radości. Znalem podstawowe wiadomości, więc natychmiast ochrzczono mnie klasowym geniuszem. Z powodu jednorocznego opóźnienia znalazłem się w tej samej klasie co Stan. Na przerwach razem się bawiliśmy; w szkole byliśmy kumplami, ale brat zdawał sobie sprawę, że w domu nie należy przyznawać się do znajomości ze mną. Pewnego razu popędziłem do domu pochwalić się dobrą oceną. Matka zamknęła mnie u siebie w sypialni, krzycząc o jakimś liście, który dostała z bieguna północnego. Twierdziła, iż w liście było napisane, że jestem "niedobry" i Święty Mikołaj niczego mi nie przyniesie. Stałem oszołomiony, a Matka wyżywała się nade mną. Poczułem, że tkwię w stworzonym przez nią koszmarze i prosiłem Boga, żeby się jakimś cudem zbudziła. Tego roku przed świętami pod choinką leżało zaledwie kilka prezentów dla mnie, a wszystkie z nich pochodziły od dalszych krewnych. W Boże Narodzenie rano Stan ośmielił się spytać Matkę, dlaczego Mikołaj przyniósł mi tylko dwa obrazki. Pouczyła go, że "Mikołaj przynosi prezenty tylko dobrym chłopcom i dziewczynkom". Spojrzałem ukradkiem na Staną. Miał smutną minę i widać było, że orientuje się w szaleńczych zabawach Matki. Jako że cały czas odbywałem jakąś tam karę, w dzień Bożego Narodzenia musiałem przebrać się w robocze ubranie i odrabiać domową pańszczyznę. Sprzątając łazienkę przypadkowo podsłuchałem kłótnię rodziców. Matka była zła, że kupił mi obrazki "za jej plecami". Upomniała Ojca, że to ona zajmuje się dyscypliną "chłopaka" i że nadszarpnął jej autorytet, dając mi prezenty. Im Ojciec dłużej oponował, tym w większą wpadała wściekłość. Zorientowałem się, że przegrał i że czeka mnie coraz większa izolacja. Po paru miesiącach Matka została opiekunką klubu skautów. Ugaszczała innych chłopaków po królewsku. Niektórzy mówili mi, jak bardzo chcieliby mieć taką właśnie mamę. Nic im na to nie odpowiadałem, tylko zastanawiałem się w duchu, co by powiedzieli, gdyby poznali całą prawdę. Matka sprawowała nad nimi opiekę jedynie przez kilka miesięcy. Bardzo się cieszyłem, bo oznaczało to, że będę mógł w środy chodzić na spotkania do kolegów. Pewnej środy wróciłem ze szkoły i zacząłem przebierać się w złoto-błękitny strój skauta. W domu była tylko Matka i jeden rzut oka wystarczył, by domyśleć się, że szuka ofiary. Pchnąwszy mnie na lustro w sypialni, złapała za rękę i zawlokła do samochodu. Po drodze powiedziała, co mi zrobi, gdy wrócę ze spotkania. Odsunąłem się na brzeżek fotela, ale nic nie pomagało. Wyciągnęła rękę, ujęła mnie pod brodę i uniosła głowę w swoją stronę. Miała przekrwione oczy, wyglądała jak opętana. Gdy dojechaliśmy na miejsce, pobiegłem z płaczem pod drzwi. Skamlałem, że jestem niedobry i nie zasługuję na to spotkanie. Opiekunka

uprzejmie się uśmiechnęła mówiąc, że wobec tego mogę przyjechać na następne. Już jej więcej nie zobaczyłem. W domu Matka kazała mi się rozebrać i stanąć przy kuchence. Cały się trząsłem ze strachu i wstydu. Wtedy odkryła przede mną moją straszliwą zbrodnię. Opowiedziała, że często jeździła do szkoły przyglądać się, jak w czasie przerwy obiadowej bawię się z braćmi. Jednego dnia zobaczyła, że bawię się na trawie, co oznaczało złamanie jej najsurowszych nakazów. Bez wahania odpowiedziałem, że nigdy w życiu nie bawiłem się na trawie. Byłem przekonany, że na pewno się pomyliła. W nagrodę za słuchanie jej nakazów i mówienie prawdy dostałem po buzi. Potem włączyła gazowe palniki na kuchence. Mówiła, że czytała gdzieś artykuł o matce, która zmusiła syna do położenia się na rozgrzanej kuchni. Sparaliżował mnie strach. Mózg stanął dęba, ugięły się pode mną nogi. Chciałem rozwiać się w powietrzu jak dym. Zamknąłem oczy, pragnąc, żeby gdzieś sobie poszła. Poczułem absolutną piąstkę w głowie, gdy Matka złapała mnie żelaznym chwytem za ramię. - Przez ciebie moje życie stało się piekłem! -wyrzucała mi. -Ale teraz pokażę ci, jak wygląda prawdziwe piekło! Wzięła mnie za rękę i przystawiła ją do pomarańczowo-niebieskiego płomienia. Czułem się tak, jakby wybuchała mi skóra. Rozniósł się swąd przypalanych włosków. Mimo wysiłków nie mogłem uwolnić ręki. Po chwili opadłem na czworaki i próbowałem dmuchać na poparzenia. - Szkoda, że nie może uratować cię twój zapijaczony ojciec - syknęła. Kazała mi położyć się na kuchence, żeby mogła obejrzeć sobie, jak się palę. Nie chciałem jej posłuchać, płakałem, błagałem. Byłem taki przerażony, że na znak protestu tupałem nogami. Ale Matka już pchała mnie na ogień. Wpatrywałem się w płomyki, modląc się, żeby skończył się gaz. Zacząłem zdawać sobie sprawę, że jakiekolwiek szansę przeżycia mam tylko wówczas, jeśli będę unikał kuchenki. Wiedziałem, że niedługo ze spotkania skautów wróci Roń, a Matka nigdy nie zachowuje się jak stuknięta w czyjejś obecności. Musiałem grać na zwłokę. Ukradkowo zerknąłem na kuchenny zegar za moimi plecami. Wskazówka minutowa zdawała się pełznąć powoli jak żółw. Chcąc wytrącić Matkę z równowagi, zacząłem zadawać żałosne pytania. To wprawiło ją w jeszcze większą wściekłość i zaczęła zasypywać mnie uderzeniami. Im mocniej biła, tym jaśniej zdawałem sobie sprawę, że wygrałem! Wszystko, byle nie upiec się na ogniu! W końcu usłyszałem odgłos otwieranych drzwi. To Roń. Serce wezbrało mi radością i ulgą, z twarzy Matki odpłynęła cała krew. Zorientowała się, że przegrała i zastygła na chwilę w bezruchu. Skorzystałem z tej chwili, złapałem ubranie i rzuciłem się do garażu, gdzie błyskawicznie się ubrałem. Stałem oparty o ścianę i jęczałem, aż wreszcie uświadomiłem sobie, że ją przechytrzyłem. Zyskałem kilka cennych minut. Sam to wykombinowałem. Po raz pierwszy w życiu zwyciężyłem! Stojąc tak w mrocznym i wilgotnym garażu wiedziałem, że potrafię przetrwać.

Postanowiłem, że będę wykorzystywał wszelkie możliwe strategie, by pokonać Matkę, lub żeby wytrącić ją z tego ponurego opętania. Wiedziałem, że jeśli chcę żyć, muszę ruszyć głową. Nie wolno mi już płakać jak bezbronnemu niemowlakowi. Nie mogę się przed nią uginać. Tego dnia przyrzekłem sobie, że nigdy więcej nie dam tej suce satysfakcji i nie będę błagał, żeby przestała mnie bić. W zimnym powietrzu garażu całe moje ciało drżało od chłodnej złości i głębokiego lęku. Lizałem oparzenie i bolące ramię. Miałem ochotę wrzasnąć, ale nie chciałem sprawić jej swym lamentem przyjemności. Stałem hardo. Słyszałem, jak mówi na górze Ronowi, że jest z niego bardzo dumna i nie musi się przejmować, że stanie się jak David - niedobry. Rozdział 4 Walka o żywność Latem, po incydencie z kuchenką szkoła stała się dla mnie jedynym miejscem schronienia. Oprócz wycieczek na ryby podczas których panował względny spokój, reakcje Matki były trudne do przewidzenia - szczególnie wobec mnie, gdy po kolejnym laniu musiałem uciekać do garażu. We wrześniu otwierała swe podwoje szkolna oaza. Dostawałem nowe ubranie i nową, lśniącą menażkę na obiad. Matka zmuszała mnie do noszenia całymi tygodniami tych samych rzeczy i już w październiku ubranie stawało się znoszone, dziurawe i zaczynało śmierdzieć. Nie starała się nawet ukrywać moich siniaków na twarzy i rękach. Na wszystkie pytania miałem gotowe odpowiedzi, które wpoiła mi Matka. Coraz częściej zaczynała "zapominać" o kolacji dla mnie. Niewiele lepiej rzecz miała się ze śniadaniem. W pomyślne dni dostawały mi się resztki płatków po braciach, ale jedynie pod warunkiem, że przed pójściem do szkoły spełniłem wszystkie swoje obowiązki. Nocą byłem strasznie głodny, w brzuchu burczał mi jakiś rozeźlony niedźwiedź. Leżałem z otwartymi oczami i skupiałem wszystkie myśli najedzeniu. "Może jutro dostanę kolację" - myślałem. Wiele godzin upływało, zanim zapadałem w sen, cały czas marząc o jedzeniu. Najczęściej śniły mi się olbrzymie hamburgery ze wszystkimi dodatkami. We śnie chwytałem zdobycz i wkładałem ją do ust. W najdrobniejszych szczegółach wyobrażałem sobie każdy cal kanapki. Mięso ociekało tłuszczem, na wierzchu leżały pęczniejące plasterki sera. Spomiędzy sałaty i pomidorów wyciekały przyprawy. Przystawiałem hamburgera do ust, które na próżno otwierałem. Ponawiałem wysiłki, ale pomimo starań nie byłem w stanie urwać ani kęsa swoich marzeń. Po chwili budziłem się z jeszcze większą pustką w żołądku. Nie mogłem zaspokoić głodu nawet w marzeniach. Niedługo po pierwszych snach o jedzeniu zacząłem kraść śniadania kolegom ze szkoły. Żołądek kurczył się z lęku i nadziei. Nadziei, bo wiedziałem, że za chwilę będę miał co włożyć do ust. Lęku, bo zdawałem sobie sprawę, że ktoś może przyłapać mnie na gorącym uczynku. Kradłem zawsze przed lekcjami, gdy

koledzy z klasy bawili się na podwórku. Przemykałem się pod ścianą, stawiałem naczynie na obiad koło innych i klękałem, żeby nikt nie widział, co tam wyprawiam. Z początku szło jak po maśle, ale po paru dniach uczniowie zaczęli odkrywać, że nie mają na przykład Twinkies albo innych słodyczy. Niedługo wszyscy serdecznie mnie znienawidzili. Nauczyciel powiadomił dyrektora, który z kolei doniósł Matce. Walka o jedzenie nie miała końca. Rozmowy z dyrektorem powodowały, że byłem jeszcze częściej bity i dostawałem coraz mniejsze porcje. W weekendy Matka w ogóle nie dawała mi jeść, za karę za te kradzieże. W niedzielę w nocy ślinka mi ciekła, gdy obmyślałem nowe, niezawodne i bezkarne sposoby kradzieży żywności. Miałem na przykład zamiar kraść w innych salach, pierwszoklasistom, którzy nie znali mnie aż tak dobrze. W poniedziałek wysiadałem pośpiesznie z samochodu i pędziłem do jakiejś klasy, gdzie przetrząsałem teczki, zabierając drugie śniadania kolegom. Przez pewien czas uchodziło mi to na sucho, ale dyrektor wkrótce mnie wytropił. W domu bez przerwy wymierzano mi podwójną karę głodówki i bicia. Właściwie przestałem należeć już do rodziny. Żyłem, ale nikt się ze mną nie zadawał. Matka przestała nawet odzywać się do mnie po imieniu i określała mnie mianem "chłopaka". Nie wolno mi było jeść ze wszystkimi, bawić się z braćmi i oglądać telewizji. Byłem skazany na dom, bez pozwolenia na kontakty z kimkolwiek z zewnątrz. Po szkole od razu zabierałem się do różnych wynalezionych przez Matkę prac. Potem wysyłano mnie do piwnicy, w której stałem do czasu, gdy zawołała mnie, żebym posprzątał po kolacji. Dała mi jasno do zrozumienia, że jak przyłapie mnie w piwnicy na siedzeniu lub leżeniu, to srodze popamiętam. Zostałem niewolnikiem własnej Matki. Cała nadzieja w Ojcu, który przemycał dla mnie ochłapy jedzenia. Próbował upijać Matkę w nadziei, że to wprawi ją w lepszy humor. Usiłował przekonać ją, że trzeba dawać mi jeść. Próbował iść z nią na jakieś układy, w zamian obiecując gwiazdkę z nieba. Ale na nic się to zdało, Matka miała serce z kamienia. Pijaństwo tylko pogarszało jej stan. Zmieniała się w potwora. Wiedziałem, że interwencje Ojca stają się przyczyną napięć między rodzicami. Wkrótce zaczęły się nocne kłótnie. Leżąc w łóżku słyszałem, jak nabierają tempa i kończą się ogłuszającym finałem. Byli oboje zalani w pestkę, Matka klęła na czym świat stoi. Każdy pretekst był dobry do kłótni. Stałem się przedmiotem wojny między nimi. Wiedziałem, że Ojciec przychodzi mi z pomocą, ale i tak trząsłem się ze strachu. Domyślałem się, że przegra, a ja odczuję to nazajutrz na własnej skórze. Po pierwszej awanturze Matka wsiadła w samochód i pojechała gdzieś, ruszając z piskiem opon. Zwykle wracała po niecałej godzinie. Rano zachowywali się tak, jakby nic się nie stało. Byłem wdzięczny, że Ojciec wykorzystuje wszelkie okazje, by wymknąć się do piwnicy i przemycić dla mnie kromkę chleba. Zawsze obiecywał, że nie ustanie w wysiłkach. W miarę jak kłótnie stawały się częstsze, w Ojcu zaczynało się coś zmieniać. Bywało, że w środku nocy pakował torbę i wychodził do pracy. Wtedy Matka wyrzucała mnie z łóżka i zaciągała do kuchni. Ja drżałem, a ona miotała mną z

jednego końca pomieszczenia w drugi. Usiłowałem się opierać leżąc na podłodze i udając, że nie mam sił wstać. Nie na wiele się to zdało. Brała mnie za uszy i stawiała na nogi, po czym wrzeszczała, dysząc przesiąkniętym winem oddechem. Zawsze powtarzała, że to przeze mnie mieli z Ojcem kłopoty. Często ogarniało mnie znużenie, czułem, jak drżą mi nogi. Pozostawało tylko wpatrywać się w podłogę i mieć nadzieję, że Matce zabraknie niedługo tchu. Gdy byłem w drugiej klasie, zaszła po raz czwarty w ciążę. Nauczycielka, panna Moss, zaczynała się mną interesować w sposób szczególny. Najpierw pytała, czemu nie uważam. Kłamałem wmawiając jej, że długo w nocy oglądałem telewizję. Nie przekonywało jej to i wypytywała nie tylko o przyczyny mojej senności, lecz także o stan ubrania i siniaki na całym ciele. Matka zawsze uczyła mnie, co mam w takich wypadkach mówić, więc najzwyczajniej w świecie powtarzałem jej historyjki. Mijały kolejne miesiące, a panna Moss nie ustępowała. W końcu podzieliła się swoimi podejrzeniami z dyrektorem. Znał mnie jak zły szeląg, więc bez wahania wezwał Matkę. Owego dnia w domu panowała atmosfera jak po spuszczeniu bomby atomowej. Matka wściekała się jeszcze bardziej niż zwykle, że jakaś "hipisowska" nauczycielka zarzuciła jej znęcanie się nad dzieckiem. Oświadczyła, że nazajutrz pójdzie do dyrektora i oczyści się z wszelkich fałszywych zarzutów. Po zakończeniu naszej rozmowy z nosa leciała mi krew i miałem wybity ząb. Następnego dnia, gdy wróciłem ze szkoły, Matka chodziła rozpromieniona, jakby wygrała milion dolarów. Opowiadała, jak to porządnie się ubrawszy poszła z dzieckiem na rękach do dyrektora. Wytłumaczyła mu, że David ma zbyt bujną wyobraźnię. Robi wszystko, byle tylko zwrócić na siebie uwagę, zwłaszcza od chwili narodzin braciszka, Russella. Widziałem, jak uruchamia swój zabójczy wdzięk osobisty i chcąc pokazać się z jak najlepszej strony, szczególnie przed dyrektorem, pieści niemowlę. Na koniec oznajmiła, że zależy jej, by pozostawać ze szkołą w kontakcie. Jeśli David będzie sprawiał jakiekolwiek kłopoty, prosi o natychmiastowe powiadomienie. Mówiła, że pouczyła grono pedagogiczne, żeby nie słuchało tych niestworzonych historii o tym, jak to mnie bije, czy nie daje mi jeść. Gdy tak stałem w kuchni i słuchałem jej przechwałek, czułem w sobie kompletną pustkę. Matce wracała pewność siebie, a ja zacząłem obawiać się o własną skórę. Miałem ochotę raz na zawsze rozpłynąć się w powietrzu i już nigdy w życiu nie spotkać żadnego człowieka. Latem pojechaliśmy na wakacje nad Russian River. Mimo że z Matką układało mi się nieco lepiej, owo magiczne odczucie szybko rozwiało się jak dym. Jazda na furach z sianem, mikroskopijne porcje pieczonego mięsa i bajki odeszły w zapomnienie. Coraz więcej czasu spędzaliśmy w domku i rzadko robiliśmy wypady na Johnson Beach. Ojciec próbował urozmaicić nam czas zabawami na nowej super zjeżdżalni. Russell, który był jeszcze za mały, zostawał z Matką w domku. Pewnego razu, gdy bawiliśmy się z Ronem i Stanem przy sąsiednim domku, Matka wyszła na ganek, krzycząc, żebyśmy natychmiast wracali. Dostałem burę, że za bardzo hałasuję. Za karę nie wolno mi było iść z Ojcem i braćmi na super zjeżdżalnię. Siedziałem na

krześle w kącie, cały się trząsłem i żyłem nadzieją, że zdarzy się coś, co zatrzyma ich w domu. Domyślałem się, że Matka ma jakieś obrzydliwe zamiary. Zaraz po ich wyjściu przyniosła jedną z brudnych pieluch Russella. Wytarła ją o moją twarz. Starałem się siedzieć bez ruchu. Wiedziałem, że jeżeli się poruszę, to tylko pogorszę swoje położenie. Nie podnosiłem głowy. Nie widziałem Matki, ale słyszałem, jak ciężko dyszy. Po jakiejś godzinie przyklękła i kazała mi jeść. Patrzyłem prosto przed siebie, unikając jej wzroku. "Nigdy w życiu!" - myślałem. Doświadczenie powinno mnie było nauczyć, że niepatrzenie jej w oczy nie jest dobrym wyjściem. Zaczęła mnie walić na odlew po twarzy. Trzymałem się kurczowo krzesła, bojąc się, że gdybym spadł, rzuciłaby się na mnie. - Kazałam ci zjeść! - wykrzykiwała. Zmieniłem taktykę i rozpłakałem się. "Niech się uspokoi" - przekonywałem siebie. Zacząłem liczyć w myślach, próbowałem się skupić. Moim jedynym sprzymierzeńcem był upływający czas. Na płacz Matka zareagowała jeszcze gęstszym gradem ciosów, który ustał dopiero wtedy, gdy usłyszała płacz Russella. Pomimo rozmazanych po twarzy odchodów byłem zadowolony. Pojawiała się szansa powodzenia. Usiłowałem zetrzeć gówno i zrzucić je na drewnianą podłogę. Słyszałem, jak coś nuci niemowlęciu, oczyma wyobraźni widziałem, jak nosi małego na rękach i kołysze. Prosiłem Boga, żeby Russell nie zasnął. Moje szczęście nie trwało długo. Matka wróciła na pole walki z tryumfalnym uśmiechem. Schwyciła mnie za kark i zaprowadziła do kuchni. Tam zobaczyłem następną, leżącą na blacie, pełną pieluchę. Od smrodu zrobiło mi się niedobrze. - A teraz masz to wszystko zeżreć! - zapowiedziała. Patrzyła tak samo jak w dniu, w którym chciała położyć mnie na zapalonych palnikach kuchenki. Nie poruszając głową zacząłem rozglądać się za zegarem o barwie stokrotek, który powinien był wisieć na ścianie. W mgnieniu oka zorientowałem się, że jest za moimi plecami. Bez jego pomocy czułem się bezradny. Wiedziałem, że muszę skupić na czymś wzrok, żeby zyskać szansę na zapanowanie nad sytuacją. Nie zdążyłem go jeszcze dojrzeć, a Matka złapała mnie za kark i znowu kazała jeść kupę. Wstrzymałem oddech. Smród był straszliwy. Starałem się skoncentrować na jednym z górnych rogów pieluchy. Sekundy wlokły się w nieskończoność. Matka najwidoczniej mnie przejrzała. Wepchnęła mi twarz w pieluchę i przesunęła mną tam i z powrotem. Przewidziałem to. Gdy łapała mnie za kark, zamknąłem oczy i zacisnąłem usta. Najpierw przyszła kolej na nos. Poczułem, jak wylewa się zeń coś ciepłego. Usiłowałem wstrzymać krwotok wciągając oddech. Kawałki odchodów utknęły razem z krwią w nosie. Złapałem rękami za blat i próbowałem jej się wyrwać. Miotałem się na wszystkie strony, ale miała zbyt dużą przewagę. Raptem mnie puściła. - Wrócili! Wrócili! - wydyszała. Złapała ścierkę do wycierania naczyń i rzuciła nią we mnie. - Ścieraj to z gęby - ryknęła, zmywając z blatu brązowe plamy. Możliwie

najstaranniej wytarłem twarz, wydmuchując przy tym z nosa kawałki gówna. Po chwili Matka wetknęła mi do nosa kawałek serwetki i odesłała na krzesło w kącie. Przesiedziałem tak resztę wieczoru, cały czas czując ślady pozostawione przez pieluchę. To była ostatnia wycieczka nad Russian River. We wrześniu wróciłem do szkoły w zeszłorocznym ubraniu i z zardzewiałą, zieloną menażką. Aż żal było patrzeć. Matka jak co dzień pakowała mi takie samo drugie śniadanie: dwie kanapki z masłem orzechowym i parę zwiędłych marchewek. Nie należałem już do rodziny, a zatem nie miałem prawa jeździć w rodzinnym kombi. Matka kazała mi biegać do szkoły. Wiedziała, że będę się spóźniał i nie zdążę niczego ukraść. W klasie byłem wyrzutkiem. Nikt nie chciał się ze mną zadawać. Podczas przerwy obiadowej zapychałem usta kanapkami i słuchałem, jak dawni koledzy układają o mnie piosenki. Hitami placu zabaw stały się "David złodziejem naszych śniadań" i "Ence pence, w czyje ręce - Pelzer". Byłem sam, nie miałem z kim się bawić, ani pogadać. W domu, gdy wystawałem godzinami w garażu, czas zajmowało mi wyobrażanie sobie nowych sposobów zdobycia jedzenia. Ojciec od czasu do czasu próbował coś mi podrzucić, ale bez większego powodzenia. Zrozumiałem, że jeżeli chcę przetrwać, muszę liczyć wyłącznie na siebie. W szkole nie sposób było już nic wykombinować. Wszyscy albo chowali swoje menażki, albo zamykali je w szafkach z ubraniami. Nauczyciele i dyrektor znali mnie i uważnie obserwowali. Nareszcie wpadłem na pomysł, który miał szansę powodzenia. W czasie przerwy obiadowej uczniom nie było wolno schodzić z placu zabaw, więc nikt nie będzie podejrzewał mnie o takie zamysły. Chciałem się wtedy cichaczem wymknąć do pobliskiego sklepu, gdzie mógłbym podwędzić ciastka, chleb, w ogóle cokolwiek jadalnego. W myślach szczegółowo opracowywałem tę akcję. Biegnąc rano do szkoły, liczyłem kroki, aby móc dobrze rozłożyć tempo w czasie biegu do sklepu. W ciągu kilku tygodni miałem wszystkie niezbędne informacje. Pozostawało jedynie zebrać się na odwagę i przystąpić do działania. Przewidywałem, że droga do sklepu zajmie mi dłużej, bo znajdował się on na wzgórzu, więc dołożyłem na to kwadrans. Powrót w dół zbocza pójdzie łatwiej, i na to przeznaczałem dziesięć minut. Czyli że w samym sklepie zostanie mi zaledwie dziesięć minut. Każdego dnia starałem się biec do szkoły coraz szybciej, wkładając w to tyle wysiłku, jakbym był jakimś maratończykiem. W miarę jak plan nabierał kształtów, głód ustępował miejsca marzeniom. Śniłem przy pracy w domu. Szorując na czworakach płytki podłogi w łazience wmawiałem sobie, że jestem królewiczem z opowieści "Królewiecz i żebrak". Jako królewicz wiedziałem, że w każdej chwili mogę przerwać tę komedię pomyłek. W piwnicy stałem jak wmurowany i marzyłem, że jestem bohaterem komiksowym. Ale marzenia zawsze zakłócały skurcze głodu i w myślach powracałem do planów kradzieży jedzenia. Byłem przekonany, że plan jest dopięty na ostatni guzik, lecz bałem się go wprowadzić w czyn. W czasie przerwy obiadowej chodziłem po placu i

wymyślałem powody, tłumaczące mój brak odwagi. Przekonywałem siebie, że na pewno mnie złapią, albo że źle wyliczyłem czas. Podczas tych sporów samym sobą żołądek burczał i nazywał mnie tchórzem. Na koniec, po kilku dniach bez kolacji i na resztkach śniadania, zdecydowałem się. Zaraz po dzwonku na obiad wyleciałem ze szkoły i popędziłem ulicą; serce waliło mi w piersi, a płuca chciwie łykały powietrze. Do sklepu dotarłem dwa razy szybciej niż planowałem. Chodząc pomiędzy półkami miałem wrażenie, że wszyscy się na mnie gapią. Wydawało mi się, iż słyszę rozmowy klientów na temat cuchnącego, obszarpanego dzieciaka. Uświadomiłem sobie, że plan nie może się powieść, bo w ogóle nie wziąłem pod uwagę swojego wyglądu. Im bardziej się tym przejmowałem, tym większy ogarniał mnie strach. Zastygłem w bezruchu, nie bardzo wiedząc, co robić. Zacząłem powoli odliczać sekundy. Przypomniały mi się wszystkie chwile, w których odczuwałem największy głód. Znienacka chwyciłem pierwszą z brzegu rzecz i wypadłem ze sklepu. W ręku trzymałem zdobycz: paczkę razowych krakersów. Gdy znalazłem się blisko szkoły, ukryłem ciastka pod koszulą, od strony, w której nie było żadnych dziur, wszedłem do środka i wyrzuciłem je do kosza w świetlicy dla chłopców. Parę godzin później zwolniłem się na chwilę z lekcji i poszedłem do świetlicy. Zaczynała mi już cieknąć ślinka, ale na widok pustego kosza zdrętwiałem. Wszystko na marne, całe misterne plany i bolesne wmawianie sobie, że nareszcie się najem. Woźny wyrzucił śmieci. Tego dnia mi się nie udało, ale przy kolejnych próbach miałem więcej szczęścia. Raz nawet zdołałem ukryć swój skarb pod własnym stolikiem, lecz nazajutrz zostałem przeniesiony do szkoły po przeciwnej stronie ulicy. Właściwie tego nie żałowałem. Nikt mnie tu nie znał, mogłem kraść do woli. Nie tylko podkradałem jedzenie kolegom, ale także, mniej więcej raz w tygodniu, robiłem wypady do sklepu. Od czasu do czasu, gdy coś zwęszyłem, odchodziłem z pustymi rękami. W końcu mnie przyłapali. Kierownik wezwał Matkę. W domu dostałem porządne lanie. Rodzice wiedzieli, dlaczego kradnę jedzenie, ale w dalszym ciągu mi go nie dawali. Im większy dręczył mnie głód, tym usilniej wymyślałem strategie kradzieży. Zazwyczaj po kolacji Matka zeskrobywała resztki do małego kosza na śmieci. Wtedy wołała mnie z piwnicy, gdzie stałem, podczas gdy wszyscy jedli. Moje zadanie polegało na umyciu naczyń. Gdy tak stałem z rękami w gorącej wodzie, czułem dolatujący z kosza zapach resztek. Z początku robiło mi się niedobrze, ale z czasem pomysł mi się nawet spodobał. Był to jedyny sposób zdobycia jedzenia. Myłem jak najszybciej talerze i wyrzucałem zawartość kosza do garażu. Na widok jedzenia ciekła mi ślinka, ale uważnie wybierałem co lepsze kąski, odrzucając strzępy papieru czy niedopałki. Wszystko skończyło się jak zwykle nagle, gdy Matka przyłapała mnie na gorącym uczynku. Nie zbliżałem się do kosza przez parę tygodni, ale żołądek nie dawał mi spokoju i musiałem wrócić do tego zwyczaju. Kiedyś zjadłem w ten sposób trochę wieprzowiny. Po kilku godzinach złapały mnie straszliwe bóle. Biegunkę miałem przez tydzień. W trakcie choroby Matka zdradziła, że umyślnie zostawiła mięso w

lodówce przez dwa tygodnie, i dopiero potem je wyrzuciła. Dobrze wiedziała, że nie oprę się takiej pokusie. Z czasem Matka nakazywała mi przynosić kosz, żeby mogła leżąc na wersalce obejrzeć jego zawartość. Nie odkryła, że zawijałem jedzenie w papierowe ręczniki i chowałem je na samym spodzie. Wiedziałem, że nie będzie się chciała zabrudzić i grzebać w śmieciach, więc póki co, uchodziło mi płazem. Wyczuła, że jakimś cudem gdzieś zdobywam jedzenie, dlatego zaczęła skrapiać kosz amoniakiem. Od tej chwili dałem sobie spokój z domowymi śmieciami i na powrót skupiłem się na szkole. Gdy raz jeszcze przyłapano mnie na kradzieży jedzenia kolegów, zacząłem podprowadzać mrożone obiady na stołówce. Tak ułożyłem sobie rozkład zajęć, że nauczyciel zwalniał mnie do świetlicy zaraz po tym, jak ciężarówka przywiozła świeży zapas mrożonych obiadów. Zakradałem się do stołówki i łapałem kilka lodowatych tac. W świetlicy mało nie dławiłem się zimnymi hot dogami i ziemniakami. Napełniwszy brzuch wracałem do klasy, dumny z tego, że sam się nakarmiłem. Biegnąc z powrotem do domu, myślałem o tym, jak to nazajutrz znowu ukradnę jedzenie ze stołówki. Matka niebawem zmusiła mnie do zaniechania owych praktyk. Zawlokła mnie do łazienki i walnęła w żołądek, aż się zgiąłem wpół. Zaciągnęła mnie do sedesu i kazała wetknąć palec w gardło. Stawiłem opór. Uciekłem się do starej sztuczki, czyli liczenia w myślach i patrzenia nieruchomo w porcelanową muszlę klozetu. Nie doszedłem do trzech. Matka wepchnęła mi do gardła swój palec, jakby chciała przewlec żołądek przez usta. Wiłem się, chcąc się wyrwać. W końcu mnie puściła, ale pod warunkiem, że sam zwymiotuję. Przeczuwałem, co się za chwilę stanie. Zamknąłem oczy, nie chcąc oglądać spływających do muszli kawałków czerwonego mięsa. Matka stała za mną z rękami na biodrach. - Wiedziałam! Zobaczysz, powiem o wszystkim ojcu. Naprężyłem się w oczekiwaniu gradu uderzeń, który jednak nie nastąpił. Po chwili odwróciłem się i zobaczyłem, że Matki nie ma w łazience. Domyślałem się, że czeka mnie jakiś ciąg dalszy. Po chwili wróciła z miseczką, do której kazała zebrać na poły strawione jedzenie z muszli. Ojca akurat nie było, więc zbierała dla niego materiał dowodowy. Tego dnia wieczorem, gdy już poi obiłem wszystko w domu, Matka kazała mi stać przy kuchennym stole i czekać, aż skończy naradzać się z Ojcem w sypialni. Przede mną postawiła miseczkę ze zwymiotowanymi hot dogami. Nie mogłem na nie patrzeć, zamknąłem oczy i próbowałem wyobrażać sobie, /.e jestem gdzieś daleko stąd. Po chwili wpadli obydwoje do kuchni. - Patrz, Steve - warknęła Matka, pokazując na miseczkę. - A ty myślałeś, że chłopakowi przeszły już ciągoty do kradzieży jedzenia! Po minie Ojca sądziłem, że naprawdę ma dość tego ciągłego wyliczania występków, jakich dopuścił się "chłopak". Potrząsnął niezadowolony głową i bąknął: -Wiesz co, Roerva, może po prostu daj chłopakowi coś do jedzenia. Na moich oczach rozegrała się gwałtowna potyczka na słowa, z której jak zwykle

zwycięsko wyszła Matka. - DO JEDZENIA? Chcesz dać chłopakowi jeść? Nie ma sprawy, zaraz coś ZJE! Może zjeść to! - Matka wrzasnęła ile tchu w piersiach, pchnęła w moją stronę miskę i wypadła do sypialni. W kuchni zrobiło się tak cicho, że słyszałem przyspieszony oddech Ojca. Delikatnie położył mi rękę na ramieniu i powiedział: - Poczekaj, Tygrys, spróbuję coś zrobić. Po chwili wrócił, mając za sobą próby wyperswadowania Matce jej nakazu. Z przygnębionego wyrazu twarzy natychmiast poznałem, że nic nie wskórał. Usiadłem na krześle i zacząłem wyciągać ręką kawałki hot doga. Gdy wkładałem j e do ust, po palcach spływały mi krople gęstej śliny. Usiłując to wszystko przełknąć, zacząłem jęczeć. Zwróciłem się do Ojca, który stał z kieliszkiem w ręku i patrzył na mnie pustym wzrokiem. Ruchem głowy zachęcił mnie, bym nie ustawał. Nie mieściło mi się w głowie, że może sobie tak po prostu stać i patrzeć, jak pochłaniam odrażającą zawartość miseczki. Wiedziałem już, że dzieli nas przepaść. Próbowałem przełknąć bez odczuwania smaku, gdy nagle na karku zacisnęła mi się twarda ręka. - Żuj! - warknęła Matka. - Zjadaj! Zjedz wszystko! - dorzuciła, wskazując ślinę. Przesunąłem się na krześle. Po policzkach płynęły mi strugi łez. Przeżułem wszystko, co zostało w misce i odchyliłem do tyłu głowę, żeby nie zwymiotować. Zamknąłem oczy i w myślach nakazywałem sobie zatrzymać to w żołądku. Oczy otworzyłem dopiero, gdy poczułem, że echo posiłku ze stołówki pozostanie w żołądku. Gdy je otworzyłem, mój wzrok padł na Ojca, który odwrócił się, by nie widzieć mojego cierpienia. W tej chwili Matki nienawidziłem bezgranicznie, ale nienawiść do Ojca była jeszcze silniejsza. Mężczyzna, który kiedyś mi pomagał, stał teraz jak wmurowany i patrzył, jak jego syn je coś, czego nie tknąłby nawet pies. Gdy skończyłem przetworzony posiłek, pojawiła się Matka w szlafroku i rzuciła mi stos gazet. Powiadomiła mnie, że odtąd będą mi służyć za koc, a łóżko /najdę sobie pod stołem. Ponownie rzuciłem okiem na Ojca, ale on zachowywał się tak, jakby niczego nie widział. Powstrzymując łzy wgramoliłem się w ubraniu pod stół i przykryłem gazetami; siedziałem jak szczur w klatce. Pod stołem, obok pudełka z kociętami, spałem wiele miesięcy i niedługo nauczyłem się korzystać z gazet. Gdy się nimi owinąłem, było mi ciepło. W końcu Matka powiedziała, że nie zasługuję już, aby spać na piętrze i zostałem wygnany do garażu. Za łóżko służyła mi teraz stara wojskowa prycza. Usiłowałem spać jak najbliżej gazowego pieca. Po kilku nocach, gdy zmarzłem, doszedłem do tego, że najlepiej trzymać ręce pod pachami, a nogi podkurczyć pod pośladki. Czasami się budziłem i wyobrażałem sobie, że jestem normalnym człowiekiem, który śpi pod elektrycznym kocem, wie, że nic mu nie grozi i ktoś go kocha. To trochę pomagało, ale zimne noce sprowadzały mnie na ziemię. Wiedziałem, że znikąd nie ma pomocy. Ani ze strony nauczycieli, ani tak zwanych braci, ani Ojca. Byłem zupełnie sam i co noc prosiłem Boga, żeby dał siłę duszy i ciału. Leżałem na

pryczy w ciemnym garażu, i drżałem z zimna, zanim nadszedł niespokojny sen. Kiedyś, gdy marzyłem w środku nocy, wpadłem na pomysł, że będę żebrał o jedzenie po drodze do szkoły. Mimo że co dzień przeprowadzano teraz w domu kontrolę wymiocin, przypuszczałem, że jedzenie spożyte rano zostanie do tego czasu strawione. Biegłem do szkoły jeszcze szybciej, żeby zaoszczędzić więcej czasu na starania o jedzenie. Zbaczałem z drogi i pukałem do drzwi różnych domów. Osobę, która mi otwierała, pytałem, czy nie natrafiła przypadkiem na menażkę z obiadem. W większości przypadków taka metoda się sprawdzała. Od razu było widać, że panie mnie żałują. Starannie wszystko zaplanowałem i zawsze podawałem fałszywe imię, żeby zatrzeć po sobie ślady. Wszystko było w porządku, aż kiedyś znalazłem się w domu kobiety, która znała Matkę. Sprawdzona już metoda -"Zgubiłem obiad. Czy mogłaby mi pani jakoś pomóc?" - straciła sens. Zaraz domyśliłem się, że pani zadzwoni do Matki. Tego dnia w szkole modliłem się o koniec świata. Wiedziałem, że Matka leży na wersalce, ogląda telewizję i coraz bardziej się upija, cały czas myśląc, co by mi tu zrobić po powrocie do jej domu. W drodze powrotnej czułem się tak, jakbym miał zabetonowane nogi. Przy każdym kroku modliłem się, żeby owa kobieta nie zadzwoniła do Matki, albo żeby jakimś cudem pomyliła mnie z kimś innym. Niebo było błękitne, a promienie słońca grzały mi plecy. Gdy zbliżałem się do domu, spojrzałem na słońce z myślą, czy będę miał jeszcze okazję je zobaczyć. Ostrożnie uchyliłem drzwi wejściowe i podreptałem na paluszkach do garażu. Sądziłem, że Matka może w każdej chwili zbiec po schodach i stłuc mnie na cementowej podłodze. Nie przychodziła. Przebrałem się w ubranie robocze i poszedłem na górę zmywać po obiedzie. Nie wiedziałem, gdzie jest, i uszy zmieniły mi się w anteny radarowe, za pomocą których starałem się jak najdokładniej ją namierzyć. Ze strachu zaczął boleć mnie napięty grzbiet. Trzęsły mi się ręce, nie mogłem się skupić. Nareszcie usłyszałem, jak Matka wychodzi z sypialni i kieruje się w stronę kuchni. Spojrzałem przelotnie przez okno. Słyszałem krzyki i śmiech bawiących się dzieci. Przez chwilę wyobraziłem sobie, że do nich należę. Zrobiło mi się ciepło wokół serca. Uśmiechnąłem się. Zamarłem z przestrachu, gdy poczułem na karku oddech Matki. Z ręki wypadł mi talerz, ale zdążyłem go schwycić w locie. - Bystry jesteś, co? - drwiła. - Umiesz też szybko biegać i znajdujesz czas na żebry. No dobra... to się dopiero okaże, na co cię stać. Skuliłem się w oczekiwaniu na cios. Gdy nie padł, myślałem, że pójdzie sobie oglądać telewizję. I to przypuszczenie się nie sprawdziło. Matka stała z tyłu, śledząc każdy mój ruch. Widziałem jej odbicie w oknie kuchni. Sama też je dojrzała i uśmiechnęła się. Mało co nie narobiłem w portki. Po zmywaniu zabrałem się do sprzątania łazienki. Gdy szorowałem wannę, Matka siedziała na klozecie. Gdy myłem na czworakach podłogę, stała bez słowa za moimi plecami. Myślałem, że podejdzie od przodu i da mi kopniaka w twarz, ale tak się nie stało. Narastał we mnie niepokój. Wiedziałem, że mnie zbije, ale nie miałem pojęcia jak, kiedy i gdzie. Sprzątanie łazienki trwało całą wieczność. Ręce i nogi drżały mi z niepewności. Skupiała na sobie wszystkie moje myśli. Gdy