Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony239 235
  • Obserwuję258
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań152 335

Domagalski Dariusz - Cykl Krzyżacki 04 - Zlowieszczy szept wiatru

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
PDF

Domagalski Dariusz - Cykl Krzyżacki 04 - Zlowieszczy szept wiatru.pdf

Ankiszon EBooki PDF Domagalski Dariusz Cykl Krzyżacki - 1 - 4
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 207 stron)

Mam w Jego oczach zgodę na sen, Mam w Jego dłoniach zgodę na śmierć. A mój proch od zarania czeka. Abraxas, Tarot

Rozdział 1 W blasku słońca Początek lipca 1414 roku zwiastował piękne, upalne lato i nic nie zapowiadało zawieruchy, jaka miała się wkrótce rozpętać. Niebo cieszyło oczy nieskalanym błękitem, słońce wesoło przygrzewało, otulając ciepłymi promieniami sady i łąki zasłane kobiercem kwiatów. Pośród czerwonych maków, niebieskich chabrów i dzwonków, wśród mozaiki różnorodnych ziół polatywały barwne motyle, a na leśnych polanach leniwie wylegiwały się zaskrońce. Błogą ciszę przerywały jedynie koncertujące świerszcze. W lasach zaobserwowano niezwykły wysyp jagód. Szybciej niż zwykle, bo już na początku miesiąca, a nie na końcu, jak w poprzednich latach, pojawiły się maliny i jeżyny. Z bagien i torfowisk dochodziły głośne pomrukiwania borsuków zaczynających ruję. Młode lisy po raz pierwszy wyściubiły nosy z nor i ciekawie wszystkiemu się przyglądały, a młode bociany, opuściwszy gniazda, żerowały na okolicznych łąkach i ćwiczyły latanie. Kwitnące lipy pokrywały świat złotym puchem, wypełniając powietrze słodką, oszałamiającą wonią. Szumiały zboża kołysane w rytm wiatru szepczącego pradawne zaklęcia. Wiedźmy żyjące w odludnych miejscach, a przez to lepiej rozumiejące naturę, potrafiły z owego szeptu wyczytać zwiastuny nadchodzących wydarzeń. Nikt jednak poważnie nie traktował ich przestróg, powszechnie bowiem uważano, że ciągła samotność i odrażające praktyki, jakimi się zajmują, odbierają im rozum. A zbliżał się czas wojny i głodu. Nad Europą wciąż wisiało krzyżackie widmo. Wydawało się, że gdy cztery lata wcześniej zakon poniósł druzgocącą klęskę w wojnie ze sprzymierzonymi siłami Polski i Litwy, nigdy już się nie podniesie. Jednakże bestia, chociaż straciła kły, nadal próbowała kąsać. Po śmierci wielkiego mistrza Ulryka von Jungingena1 jego miejsce zajął Henryk von Plauen2 . Kapituła wybrała go w uznaniu za zasługi oddane podczas obrony malborskiego zamku, pominąwszy przy nominacji innych dostojników, znacznie wyżej stojących w zakonnej hierarchii. Nowy mistrz, nie mogąc się pogodzić z porażką i warunkami narzuconymi przy podpisywaniu pokoju3 , planował wyprawę odwetową. Zniszczony kraj jednak nie mógł udźwignąć ciężaru kolejnej kampanii wojennej. Spustoszone ziemie pruskie nie przynosiły plonów, wszędzie brakowało żywności, na wsi panowała nędza, a ludność miast, obciążona olbrzymimi podatkami na zbrojenia, sprzeciwiała się rządom twardej krzyżackiej ręki.

Porywczy Henryk von Plauen okrutnie rozprawiał się z opozycją. Kazał ścinać burmistrzów, topić duchownych, rozwiązywał rady miejskie, a na ich miejsce powoływał nowe. Za zdradę skazał na śmierć Mikołaja z Ryńska4 – chorążego ziemi chełmińskiej i jednego z przywódców Towarzystwa Jaszczurczego5 . Wielki mistrz posłuch wprowadzał terrorem, wierząc, że uda mu się odbudować potęgę państwa zakonnego. Nie mógł jednak liczyć na dawnych sojuszników. Klęski wojsk krzyżackich w starciu z armiami króla Władysława Jagiełły6 i księcia Witolda7 rozwiały przekonanie o potędze militarnej zakonu i zgodnie z powiedzeniem, że sukces ma wielu ojców, a porażka zawsze jest sierotą, Henryk von Plauen pozostał sam ze swoimi wojennymi planami. Król Węgier Zygmunt Luksemburski8 , który był sprzymierzeńcem Krzyżaków i podczas wojny nawet naruszył granicę Królestwa Polskiego, teraz, widząc jego rosnącą potęgę, wolał się układać, niż walczyć. Podobnie jego brat Wacław9 – król Czech, który wcześniej wydawał wyroki niekorzystne dla Polski. Anglia wstrzymała wypłatę sum należnych kupcom pruskim na mocy traktatu zawartego jeszcze w dobie potęgi krzyżackiej, a Hanza10 przestała tak chętnie handlować z państwem zakonnym. To wszystko doprowadziło do obalenia Henryka von Plauena. Pojmany i osadzony w lochu miał spędzić w nim resztę życia. Jego następca, Michał Küchmeister von Sternberg11 , daleki był od wywoływania kolejnej wojny, która mogła na zawsze pogrążyć zakon krzyżacki. Przywrócił rady miejskie, zobowiązał się ukarać nadużycia urzędników państwowych, wypuścił z więzienia członków Towarzystwa Jaszczurczego i pozwolił im legalnie działać. Wydawało się, że wszystko zmierza w dobrym kierunku. Lecz spokój nie mógł trwać wiecznie. Noc aksamitem czerni okryła okolicę, osiadając na gałęziach drzew, przydrożnych głazach i piaszczystym trakcie wijącym się wśród leśnych pagórków. Wdzierała się do chłopskich zagród, strzelistych kościołów, a nawet pomiędzy zamkowe blanki, gdzie na murach straż pełnili zbrojni, którym nie w smak była nocna służba. Odziani w nabijane ćwiekami kaftany przetykane folgami żelaznymi, z kapalinami12 mocno nasuniętymi na czoło, niedbale oparci o drzewce halabard, starali się nie zasnąć. Raz za razem z nadzieją zerkali na rozświetlony pochodniami dziedziniec, wypatrując zmiany warty. Było jednak jeszcze za wcześnie. Ledwie minęła północ. Wtem ożywili się, gdyż drewniane drzwi baszty sąsiadującej z murem obronnym skrzypnęły i uchyliły się lekko. Zbrojni w jednej chwili stanęli prosto, szybko poprawili hełmy i wbili wzrok w równinę rozciągającą się u podnóża zamku. W noc ciemną jak ta, gdy księżyc był w nowiu, a gwiazdy dawały niewiele

światła, widoczność ograniczała się zaledwie do kilku kroków, ale i tak udawali, że uważnie wypatrują zagrożenia. Obawiali się, że dowódca warty właśnie przyszedł sprawdzić, jak się sprawują. Odetchnęli z ulgą, gdy ujrzeli szczupłego brodacza o smutnym spojrzeniu brązowych oczu odzianego w skromny czarny płaszcz bez ozdobników, w filcowym czepcu na głowie. – Wasza dostojność. – Zbrojny stojący najbliżej drzwi, który pierwszy rozpoznał Jana Husa13 , kanonika i wykładowcę uniwersytetu praskiego, ukłonił się. W jego ślady poszli kolejni wartownicy, z szacunkiem pochylając głowy przed tak znamienitą osobistością. Ścibor z Uścia nad Łabą, władca na zamku Kozí Hrádek, był jego zagorzałym zwolennikiem i zaproponował mu gościnę, gdy Hus opuścił Pragę. Duchowny odburknął coś pod nosem i ruszył przed siebie. Człowiek noszący w sercu zbyt wiele zmartwień plecy ma zgarbione, jakby dźwigał na nich olbrzymi ciężar, czoło wiecznie zachmurzone, a wzrok nieobecny. Tak właśnie wyglądał Jan Hus, przechadzając się po zamkowych murach. Rozmyślał o walce, jaką podjął, i zastanawiał się, czy było warto. Wystąpił przeciwko zwierzchnikom, twierdząc, że duchowni obrastają w tłuszcz, a kościelne dobra ziemskie rozrosły się do nieprzyzwoitych granic. Rozrzutny, hulaszczy tryb życia dostojników kładł się cieniem na cały dorobek chrześcijaństwa. Potępiał rozłam Kościoła spowodowany przez dwóch papieży, którzy walcząc ze sobą, nie przebierali w środkach. Sprzeciwiał się niemieckim wpływom w Czechach i dbał o tradycje. Doszło do tego, że w kaplicy Betlejemskiej w Pradze odprawiał msze w ojczystym języku zamiast po łacinie, za co spotkały go oskarżenia o herezję. Na szczęście król Wacław Luksemburski traktował go przychylnie, dopóki sprawą nie zajął się papież. Wezwany do Rzymu Hus odmówił stawienia się na rozprawę i z tego powodu wszystkie miejsca, w których przebywał, zostały objęte interdyktem14 . W Pradze przestał być mile widziany i musiał opuścić miasto. Schronił się na południu Czech, gdzie miał wielu popleczników nie tylko wśród szlachty, lecz także pośród chłopów i mieszczan. Gościł u Ścibora z Uścia już drugi rok, poświęcił się pracy literackiej, pisał też kazania i traktaty polemiczne, w których odpierał stawiane mu zarzuty. Ale wiedział już, że jego dni są policzone. Jan Hus zatrzymał się, oparł dłonie o blanki i zapatrzył się w niebo. Gwiazdy migotały feerią barw i każda z nich, gdy się im uważnie przyjrzeć, wydawała się inna. Niejednokrotnie duchowny zastanawiał się, czym są w istocie. Czy tylko otworami w nieboskłonie, przez które prześwitują światła raju? A może, jak niektórzy uczeni twierdzą, to inne światy podobne do naszego? Na to pytanie nie potrafił odpowiedzieć, ale dysponował wiedzą, o jakiej zwykły śmiertelnik nie miał pojęcia. Znał prawdę o istocie Boga. Był jednym z Przebudzonych. Wciąż miał w pamięci dzień, kiedy stał się

jednym z nich. To było przed czternastoma laty, gdy dopiero co otrzymał święcenia kapłańskie i został dziekanem fakultetu filozoficznego na praskim uniwersytecie. Po skończonej wieczerzy udał się do uczelnianej kaplicy, żeby tam pomodlić się w ciszy i podziękować Bogu za wszystkie dary i łaski, jakimi go obdarzył. Klęcząc przez ołtarzem, patrzył na udręczoną twarz wiszącego na krzyżu drewnianego Jezusa Chrystusa i zastanawiał się, czy jego męczeńska śmierć miała sens. Czy ludzie naprawdę zasługują na zbawienie i pojednanie z Bogiem? Przecież toczą ze sobą ciągłe wojny, nienawidzą się, zabijają, a współczucie i miłosierdzie to puste słowa, za których sprawą możni tego świata pragną zapanować nad ludem. Uświadomił sobie, że bezwiednie klepie pacierz, a w jego serce wdarło się zwątpienie. Łzy pociekły mu po policzkach. Stracił wiarę, sens życia. Wtem oślepiło go jaskrawe białe światło. A przecież na dworze panował mrok, w kaplicy zaś tliło się zaledwie kilka świec. Światło dochodziło od krzyża i powoli wypełniało całe pomieszczenie. Młody kanonik najpierw się przeraził i chciał uciekać, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Padł na ziemię i przymknął powieki. Raptem usłyszał trzepot skrzydeł. Nie śmiał otworzyć oczu przekonany, że to anioł wysłany przez Boga, żeby go ukarać za grzeszne myśli. Spopieli go spojrzeniem lub zamieni w słup soli. Drżąc ze strachu na zimnej posadzce, zaczął się kajać i błagać o przebaczenie, obiecując, że już nigdy nie zwątpi w zamiary Najwyższego. Poczuł dłoń na swoim ramieniu i wówczas spłynęło na niego ukojenie. Przestał się bać, śmiało rozwarł powieki i ujrzał niewiastę o włosach jasnych, opadających na ramiona. Stała nad nim zupełnie naga, otoczona nieziemską poświatą, a jej niezwykłe oczy wypełniała zieleń. Na jej ustach błąkał się łagodny uśmiech. Gdy się odezwała, jej głos brzmiał jak najcudowniejsza melodia. Jan Hus dowiedział się o rzeczach, o jakich zwykłym śmiertelnikom się nawet nie śniło. Został przebudzony przez Malchut. Dziesiąta emanacja Boga, najbardziej oddalona od Stwórcy na Drzewie Życia15 , ale za to będąca najbliżej świata materialnego, obdarzyła go wrażliwością na ludzką krzywdę. Od tej pory wiernie jej służył. Zawiał mocniejszy wiatr i duchowny szczelniej otulił się płaszczem. Mimo że letnia noc była ciepła, on się trząsł. Nie z zimna, ale z przerażenia, jakie ogarniało go na samą myśl o tym, co przyniesie przyszłość. Widział to w snach, jakie nawiedzały go każdej nocy, a on budził się z krzykiem, w przepoconej koszuli, zachłannie łapiąc powietrze. Wiedział, że już nie zaśnie, ubierał się więc i włóczył po zamku. Rozmyślał o przyszłych wydarzeniach, o tym, czy są już z góry ustalone, czy można je zmienić. Czy są raz na zawsze przesądzone? Czy raczej są jak słowa w księdze, które można wymazać i napisać od nowa. Coś mu jednak mówiło, że

przeznaczenia nie da się zmienić. I nie miał zamiaru z nim walczyć. Jeśli Najwyższy postanowił zabrać go z ziemskiego padołu, to nie będzie się sprzeciwiał i zaakceptuje to, co przyniesie los. A jeśli jego śmierć ma się odbyć w potwornych męczarniach, zgodnie z tym, co zostało mu przepowiedziane, to z godnością stawi temu czoło. Nikt nie mógł wziąć za niego tego ciężaru. Poniesie swoje brzemię tak jak Jezus Chrystus. Czeski kanonik nie martwił się o siebie. Wiódł godziwe życie i wiele uczynił dla swojej ojczyzny. Jego niepokój budziło to, co stanie się ze światem. Przymknął powieki, przywołując dręczący go koszmar. Widział w nim staruchę z bielmem na oku przyglądającą się szalejącej wichurze. Wicher zrywał liście z drzew, łamał gałęzie, na niebie kłębiły się czarne chmury. Wiatr szarpał białe jak śnieg włosy staruchy, smagał jej pomarszczoną twarz, ale ona spokojnie stała, podpierając się kosturem. Nagle spojrzała wprost na duchownego i wyszczerzyła się w złośliwym uśmiechu. Podeszła do niego tak blisko, że poczuł jej cuchnący oddech i zaczęła coś szeptać w niezrozumiałym dlań języku. A potem zniknęła wraz z wiatrem, a do uszu Husa dotarł jedynie szyderczy rechot z oddali. Szalejąca wichura raptem zniknęła, jej miejsce zaś zajęły szkarłatne płomienie. W nozdrza wdarł się ohydny swąd palonej skóry. Duchowny uświadomił sobie, że to on płonie, a każdą cząstkę ciała rozrywa potworny ból. Oczy nabiegły mu łzami, z gardła wyrwał się krzyk niosący się po okolicy razem z iskrami, które wystrzeliwały ze stosu, wzniecając pożar, który miał wkrótce ogarnąć całą Europę. Sen kończył się widokiem zrujnowanych miast, rzek spływających krwią i trupów tysięcy zbrojnych poległych na polach bitew. I to jego osoba miała do tego wszystkiego doprowadzić. Jan Hus rozwarł powieki i spojrzał w niebo, próbując wypatrzyć Gwiazdę Polarną. Długo mrużył oczy, od ślęczenia nad księgami bowiem wzrok nie był już tak dobry jak niegdyś, ale wreszcie ją dostrzegł. Blada i niczym niewyróżniająca się na tle innych gwiazd, a zarazem najważniejsza dla podróżnych i żeglarzy, bo zawsze wskazuje północ. Na północy się wszystko zacznie. I to już niedługo. Duchowny westchnął ciężko. Przecież nie tak dawno zakończył się konflikt w samym jestestwie Stwórcy, a zaraz miał rozgorzeć następny. Wówczas emanacja Biny spaczyła światło otrzymywane przez Keter i przekazała dalej na Drzewie Życia, zarażając nim wszystkie sefiry po lewej stronie. Wdarło się ono w serca i umysły Krzyżaków, którzy uczynili wiele złego. Dopiero połączone wojska polsko-litewskie zdołały ich powstrzymać i przywrócić czystość boskiego blasku. Ale tym razem zagrożenia nie stanowiła Bina. Tego był pewny. Niebezpieczeństwo zbliżało się od innej strony. I nie nadchodziło jak wtedy, mocno i gwałtownie, z piorunami i grzmotami, obwieszczając całemu światu grozę sytuacji. Nadciągało cicho niczym wiatr szepczący pośród liści, wytrwale i złowieszczo, zwiastując groźną zawieruchę.

Spojrzał w dół, na majaczący w ciemności trakt prowadzący na północ. Sięgnął do kieszeni płaszcza i wyciągnął dokument. Przyglądał mu się uważnie. Nie musiał go czytać, treść znał na pamięć. To był list żelazny od króla Węgier gwarantujący mu bezpieczeństwo na soborze zwołanym na jesień w Konstancji16 . Mimo zapewnień, że nic mu nie grozi, wahał się, czy tam jechać, żeby przedstawić swoje racje. Pokiwał głową. Nie może się wiecznie ukrywać. Musi stawić czoło przeznaczeniu. Nikt za niego tego nie zrobi. Wciągnął głęboko w nozdrza łagodne lipcowe powietrze. Wiedział, że to ostatnie lato w jego życiu. Żelazny grot kopii ze świstem przeciął powietrze, zaledwie o włos mijając przyłbicę17 Zawiszy Czarnego. Rycerz herbu Sulima zrozumiał, że ma do czynienia z wytrawnym przeciwnikiem, a nie kolejnym pyszałkiem, jakich ostatnio mnóstwo włóczyło się od zamku do zamku w poszukiwaniu sławy i prestiżu. Zwycięska wojna z zakonem krzyżackim potwierdziła, że Polacy są najlepsi w szrankach, i nagle do Królestwa zaczęli zjeżdżać rycerze ze wszystkich stron świata. Zazwyczaj ubodzy, nieposiadający koneksji szlachcice mający jeszcze mleko pod nosem, ale już gotowi wyzywać do pojedynków przedchorągiewnych18 z grunwaldzkiej batalii. Oczyma wyobraźni widzieli, jak odbierają laury zwycięstwa jako pogromcy takich mocarzy. Ale zazwyczaj kończyło się dla nich ciężkim laniem, siniakami, a wielu wypadkach także utratą rynsztunku, który zgodnie ze zwyczajem przechodził w ręce zwycięzcy. Zawisza zawrócił konia i przez wąskie szczeliny przyłbicy uważnie przyglądał się rycerzowi z dalekiej Szampanii. Za zasłoną hełmu nie sposób było dostrzec twarzy rywala, a tym samym określić jego wieku. Na pewno jednak nie był to młokos. Barczysta sylwetka i słuszny wzrost wskazywały na kogoś, komu nieobca jest sztuka wojenna. Rycerz miał na sobie pełną zbroję płytową, która musiała kosztować fortunę, na głowie hełm zwieńczony klejnotem w kształcie słonia i dosiadał masywnego holsztyńskiego rumaka bojowego. Wierzchowiec okryty błękitnym kropierzem19 , z ladrami20 na piersi i zadzie, prezentował się równie okazale jak jego właściciel. Na Zawiszy nie zrobiło to większego wrażenia. Uczestniczył w dziesiątkach bitew i turniejów rycerskich, a także setkach pojedynków. Napatrzył się więc na lśniące w słońcu zbroje, najwyższej jakości oręż, przepiękne konie okryte kropierzami szytymi z najlepszych tkanin. Jednakże to nie broń, pancerz ani wierzchowiec decydowały o wartości bojowej. Nawet nie krzepa, jak powszechnie uważano, pola bitew bowiem usłane były zwłokami największych siłaczy, którzy w rękach potrafili zginać podkowy i wyrywać drzewa z korzeniami. To chłodna głowa decydowała o zwycięstwie.

Zawisza Czarny doskonale o tym wiedział. Nie zerwał się do natychmiastowej szarży, jak uczyniłby to młokos, żeby zabić w sercu strach i udowodnić światu oraz sobie samemu, że nic się nie stało, a wyprowadzony cios, który niemalże dosięgnął celu, to tylko kwestia szczęścia. Nie pomstował na przeciwnika, nie wyszydzał, nie groził, próbując zaszczuć rywala, a sobie dodać animuszu. Spokojnie poprawił tarczę z wizerunkiem herbu Sulima – w górnej, złotej połowie czarny orzeł ze skrzydłami szeroko rozłożonymi do lotu, w dolnej zaś, czerwonej, trzy kamienie. Zerknąwszy na herb, pomyślał o rodzinnym Garbowie. O spokojnej miejscowości leżącej na uboczu, daleko od głównych traktów i zewsząd otoczonej lasem. O zapachu trawy, gdy jako dziecko biegał po niej boso, strącając poranną rosę. O promieniach słońca przenikających przez gałęzie jabłoni, gdzie krył się przed braćmi podczas zabawy w chowanego. O walkach, jakie toczyli przy użyciu drewnianych mieczy, wyobrażając sobie, że są rycerzami w służbie polskiego króla. Przyszłość miała pokazać, że dziecięce pragnienia się spełniły. Przynajmniej dla niego i Jana Farureja, którzy brali udział w niejednej kampanii wojennej. Niestety Piotr Kruczek nie miał tyle szczęścia. Zawisza spochmurniał na myśl o najmłodszym z braci. Pewnego dnia spadł z konia tak nieszczęśliwie, że złamał nogę. Kontuzja okazała się brzemienna w skutki. Od wypadku mocno kulał, co przekreślało jego wojskową karierę. Osiadł w Garbowie i zarządzał majątkiem, gdy jego bracia zdobywali wojenną sławę. Polski rycerz wrócił myślami do pojedynku. Nie spieszył się. Dokładnie sprawdził wiązania rzemieni tarczy i jej ułożenie. Błąd mógł go kosztować życie lub zdrowie. Gdy się upewnił, że wszystko w porządku, mocno zacisnął pod pachą masywną, pomalowaną w biało-czarne pasy kopię. Spojrzał wzdłuż drzewca na tuleję z żelaza fryzyjskiego, na krótki, krępy liść odkuty z najlepszej stali i dźwignął grot nieco w górę. Potem już, w trakcie szarży, trudno będzie zmienić ustawienie. Wszystko będzie zależeć wyłącznie od impetu. Zawisza uderzył boki konia ostrogami. Rumak zarżał dziko, stanął dęba i ruszył do przodu niczym bełt wystrzelony z kuszy. Przeciwnik także nie czekał i po dziedzińcu łęczyckiego zamku rozniósł się tętent końskich kopyt. Jeźdźcy pędzili ku sobie w szalonym tempie, powiewały kolorowe labry21 przypięte do hełmów, a promienie słońca odbijały się w pancerzach, sprawiając, że rycerze wyglądali jak bogowie lub herosi z legend, a nie zwykli ludzie z krwi i kości. Na drewnianych trybunach ustawionych pod murami, tak żeby jak najlepiej było widać pojedynek, zapanował zgiełk. Widzowie podnieśli się z miejsc, zaczęli krzyczeć, wiwatować i klaskać w dłonie, ciesząc się na wspaniałe widowisko. Możni panowie okrzykami zachęcali rycerzy do wysiłku, debatując, który z nich ma większe szanse na zwycięstwo. Damy dworu piszczały z radości, nie bacząc na to, że takie zachowanie nie przystoi białogłowom. Zazwyczaj blade i wyniosłe,

teraz z wypiekami na twarzach przyglądały się gonitwie. Muzycy zaprzestali gry i z szeroko otwartymi ustami spoglądali na szranki. Nawet słudzy roznoszący kielichy z winem i tace ze smakołykami przystanęli z zapartym tchem. Rycerz z Szampanii nisko pochylił grot kopii i wydawało się, że będzie szukał luki między tarczą a łękiem Zawiszy, aby celnym uderzeniem w podbrzusze wysadzić go z siodła. Polak przestraszył się, że żelazny grot może zranić wierzchowca. Bywało, że nieudolni rywale okaleczali konie i dlatego według zarządzenia podczas turniejowych gonitw należało celować w tarczę przeciwnika, hełm lub napierśnik. Ciosy w inne miejsca były surowo zakazane pod groźbą grzywny i utraty honoru. Rywal Zawiszy w ostatniej chwili wzniósł drzewce, by uderzyć tam, gdzie w istocie zamierzał, czyli w przyłbicę. Rycerz herbu Sulima był jednak zbyt wytrawnym wojownikiem, żeby dać się zwieść, błyskawicznie odchylił głowę i grot kopii Szampańczyka trafił w pustkę. Wykonując unik, rycerz z Garbowa nie zdążył jednak samemu wyprowadzić uderzenia i rywale minęli się w szrankach bez zadania ciosu. Zawisza zwolnił, dojechał do końca barierki, po czym zawrócił konia, gotowy do następnego starcia. Widzowie wiwatowali w zachwycie, doceniając kunszt obu rycerzy. Byli świadkami wspaniałej gonitwy, o której będzie się opowiadać przez następne tygodnie. Rycerz z Szampanii niesiony okrzykami dodającymi mu animuszu i bitewnym zapałem, który niejednego już zaślepił i doprowadził do porażki, natychmiast ruszył do ponownej szarży. Polak uśmiechnął się, chociaż nie było tego widać za zasłoną hełmu. Wiedział, że przeciwnik popełnił błąd. Poczuł się zbyt pewnie. Uwierzył, że dzisiaj powali na ziemię słynnego Zawiszę Czarnego, który jeszcze nigdy nie przegrał żadnej gonitwy. Pomylił się jednak. Ten dzień jeszcze nie nadszedł. Szampańczyk był dobry, ale nie aż tak. Zawisza lekko uderzył konia ostrogami i kłusem zmierzał do przeciwnika. Nie za szybko, żeby ręka nie osłabła, i nie za późno, żeby zdążyć wyprowadzić cios, pochylił kopię. Do ostatniej chwili wyczekał z przejściem w galop. Gdy od starcia dzieliło rycerzy zaledwie mgnienie oka i wydawało się, że Zawisza uderzy, rycerz tego nie zrobił. Zamiast tego wprawnym ruchem podbił swoją kopią drzewce przeciwnika, tak że grot śmignął mu nad głową, i dopiero potem uderzył z ogromną siłą. Oprócz Zawiszy Czarnego jeszcze tylko dwóch rycerzy potrafiło dokonać tej sztuki. Pierwszym z nich był Ulryk von Jungingen. Ale on poległ na polach Grunwaldu. Drugim zaś tajemniczy przybysz z dalekiej Burgundii, który walczył po stronie Polaków w wojnie z Krzyżakami, lecz od trzech lat nikt go nie widział. Tylko on mógł dorównać Sulimczykowi w walce na kopie. Co prawda był jeszcze Jan Farurej, który również nigdy jeszcze nie przegrał żadnego pojedynku

i niejednokrotnie chciał się mierzyć z Zawiszą, ale ten zawsze mu odmawiał, mając w pamięci słowa matki, żeby brat na brata nigdy żelaza nie podniósł. Rozległ się trzask łamanego drzewca i rycerz z Szampanii runął na ziemię. W niebo wzniosły się okrzyki wiwatującego tłumu uradowanego ze zwycięstwa Polaka. Zawisza zdawał się tego nie widzieć. Wrodzona skromność nie pozwalała mu napawać się sukcesem, wznieść triumfalnie dłoni do góry i pozdrowić widzów. Zrobił to, do czego Bóg go wyznaczył. Obdarzył go łaską, dając talent do walki. Grzechem byłoby go nie wykorzystać. Sulimczyk dojechał do końca barierki wyznaczającej szranki, odrzucił kikut strzaskanej kopii i dopiero wówczas spojrzał na rywala. Rycerz z Szampanii powoli dochodził do siebie. Stanął chwiejnie na nogach, potrząsnął głową, jakby to miało mu pomóc odpędzić zamroczenie, i przeklinał na czym świat stoi. Następnie zdjął hełm i ze złością cisnął go o ziemię, ukazując miedzianą czuprynę przetykaną pasmami siwizny, nalaną twarz i okalającą ją rudą brodę. Zielone oczy gniewnie spoglądały na Zawiszę, który pomyślał, że gdyby wzrok mógł zabijać jak bełt wystrzelony z kuszy, to w tej właśnie chwili runąłby martwy na dziedzińcu łęczyckiego zamku. Naraz Szampańczyk roześmiał się rubasznie. – Na umiłowanego Jezusa Chrystusa! – zadudnił. – Powiadali, Zawiszo, żeś znamienity rycerz i mocarz jakich mało. I zaprawdę nie ma tobie równych. Od dwudziestu wiosen jeżdżę po całym chrześcijańskim świecie, biorąc udział we wszelakich turniejach, ale niczego podobnego w szrankach nie widziałem. Prawdę powiadali, nie ma tobie równych. – Rycerz ukłonił się dwornie. – Jam jest Rajmund z Châtillon herbu Słoń – rzekł. – Do usług! Odświeżony i umyty, ubrany w idealnie dopasowaną do sylwetki jakę22 podszytą kosztowną tkaniną, z wyhaftowanym na przedzie herbem rodowym, Zawisza Czarny zasiadł na trybunie. Turniej trwał w najlepsze. W szrankach Jakub z Kobylan właśnie wysadził z siodła rycerza pochodzącego z Mazowsza, co wielce zasmuciło księcia Janusza23 , który wraz z innymi możnowładcami królestwa gościł na zamku w Łęczycy. Zawisza zasępił się. Szykowała się kolejna wojna. Co do tego nie miał żadnych wątpliwości. Rokowania z Krzyżakami w Grabiu, gdzie król polski zażądał od zakonu: Pomorza, ziemi chełmińskiej, michałowskiej, Nieszawy, Orłowa, Murzynna, Drezdenka i Sanoka oraz zapłaty za szkody wyrządzone podczas poprzedniej wojny, nie przyniosły żadnego rezultatu. Michał Küchmeister zerwał się wtedy z siedziska i wykrzyknął, że na tak haniebne warunki nie może przystać, bo państwo krzyżackie w ten sposób straci niemal wszystkie swoje ziemie. Wówczas Polacy zgodzili się odstąpić od żądania zwrotu Pomorza, co Zawiszy wydawało się błędem, bo dostęp do morza był kluczowy dla rozwoju

kraju, ale nie miał głosu w tej sprawie, gdyż rozmowy prowadzili znaczniejsi od niego dyplomaci. Wielki mistrz zgodził się jedynie na odstąpienie ziemi michałowskiej. To jednak było za mało. Rokowania zostały zerwane. Krzyżacy domagali się powołania postronnego arbitra. Nie zgodzili się jednak na księcia pomorskiego, który zaoferował pomoc. Argumentowali, że spór może rozstrzygnąć jedynie papież lub cesarz rzymski. Ale zarówno papież, jak i król Węgier byli przychylni zakonowi. Zawisza sporo wiedział o knowaniach Luksemburczyka, służył bowiem u niego ponad dwa lata. Na dwór węgierski przybył wraz z innymi polskimi rycerzami na polecenie Jagiełły. Mieli szkolić się w sztuce wojennej i zdobyć cenne doświadczenie bojowe w walce z Turkami, żeby potem wykorzystać je w służbie ojczyzny. I tak też się stało. Polacy szybko zyskali sławę najbieglejszych i najodważniejszych rycerzy w całym chrześcijańskim świecie, a podczas wojny z zakonem rozgromili krzyżackie chorągwie24 . Zygmunt Luksemburski przed pięcioma laty wziął od Krzyżaków trzysta tysięcy dukatów za zawarcie z nimi sojuszu wojskowego. Zgodnie z umową po rozpoczęciu wojny miał uderzyć na Polskę z południa. Gdy jednak przyszedł czas spełnić obietnicę, wysłał na granicę zaledwie jeden hufiec, który zaraz uciekł, gdy ruszyli panowie małopolscy. Dogoniwszy Węgrów pod Bardejowem, urządzili im krwawą rzeź. Zawisza spojrzał na przeciwległą trybunę, gdzie siedzieli najważniejsi goście. Książęta, kasztelanowie, dostojnicy kościelni i urzędnicy. Przybyli na zamek w Łęczycy na wezwanie Władysława Jagiełły. Rycerz z Garbowa był pewien, że właśnie tutaj król polski ogłosi nową wojnę z zakonem krzyżackim. Na smagłym obliczu Zawiszy pojawił się smutek. Chyba po raz pierwszy w życiu nie cieszyła go myśl o wojnie. Niegdyś jego serce wypełniała radość, gdy tylko zbliżała się kolejna kampania, na ustach pojawiał się drapieżny uśmiech, oczy dziko błyszczały. Gotów był natychmiast ruszać na wroga, uderzać kopią, ciąć mieczem i tratować nieprzyjaciół pod końskimi kopytami. Szczęk oręża był dla niego najpiękniejszą melodią, a szept wiatru targającego labrami podczas szarży – najwspanialszą pieszczotą. Na wojnie się wzbogacił. Z pokonanych rycerzy zdzierał zbroje, zabierał ich konie, a jeśli jeszcze dychali, brał w niewolę, żeby potem żądać znacznego okupu. W zdobytych miastach i zamkach zawsze można liczyć na pokaźny łup i wracał do Garbowa z wozem wypełnionym kosztownościami, bogatymi strojami, belami materiału, srebrnymi naczyniami. Ale teraz coś się zmieniło. Powiadają, że wojna to jedyna rzecz, którą ludzie potrafią robić dobrze. Zawisza musiał się z tym zgodzić. Przekroczył czterdziesty piąty rok życia i większość tego czasu spędził na wyprawach wojennych. Nie pamiętał już, w ilu

kampaniach brał udział, ile bitew stoczył ani ilu zabił ludzi. Trudno było ich wszystkich zliczyć. Niejednokrotnie patrzył w gasnące oczy przeciwników, zastanawiając się, czy walczy w słusznej sprawie. Wiedział, że nie zawsze tak było. Jak przed pięcioma laty, gdy pomagał królowi Zygmuntowi Luksemburskiemu stłumić powstanie w Bośni. A mieszkańcy tego biednego kraju pragnęli tylko wolności. Jednakże wojna to nie walne bitwy, jak wydaje się fircykom na książęcych dworach, którzy nigdy nosa nie wyściubili z zamku. Wojna to przede wszystkim przemarsze wojsk, poszukiwanie zaopatrzenia, a co za tym idzie – rabunki, podpalenia, gwałty. I wówczas najbardziej cierpią zwyczajni ludzie. Zawisza przez lata wojennej tułaczki naoglądał się wielu okropności. Mocno zacisnął powieki, bo wspomnienia uderzyły go z nagłą siłą… Jechali w milczeniu traktem na południe. Z przodu na rączej kasztance Vladko z Vrhbosny, jeden z niewielu Bośniaków służących w szeregach wojsk Zygmunta Luksemburskiego, uważnie rozglądał się wokół. Ciemnolicy zwiadowca miał sokoli wzrok, słuch niczym nietoperz z górskich jaskiń i czujność dzikiego kota. Potrafił zwietrzyć niebezpieczeństwo, zanim je ujrzał. Tuż za nim podążał Zawisza Czarny i reszta niewielkiego oddziału rycerzy wysłanych z tajną misją do Visoka. Niedaleko osady miało się znajdować wzgórze zwane Visočica, a na jego szczycie twierdza, w której ukrywał się przywódca rebeliantów. Nazywano go djed i to on podburzał lud oraz gromadził zbrojnych do walki z węgierskim najeźdźcą. Dla zniewolonych Bośniaków był ostatnią nadzieją. A żeby naród ujarzmić, należało mu odebrać nadzieję. Dlatego Zygmunt Luksemburski zażądał jego głowy. Umyślił sobie, że pojedzie tylko siedmiu rycerzy, bo niewielkiej grupie łatwiej będzie przemknąć przez pogrążony w wojennej zawierusze kraj. Gdyby djed się dowiedział, że ku jego kryjówce zmierza zbrojny oddział, zbiegłby zapewne i ukrył się tak, że przez następne kilka lat nikt by go nie znalazł. Obok Zawiszy jechał Jan Farurej, wciągając głęboko w nozdrza świeże powietrze. Od kilku miesięcy węgierskie wojska oblegały Dobor i już miał dosyć unoszącego się nad miastem zapachu dymu, siarki oraz smoły. Na trakcie meandrującym wśród zielonych wzgórz przetykanych skałami brakowało również ciągłego huku bombard25 i taraśnic26 . Wszędzie panowała cisza i spokój. Farurej milczał. Nigdy nie był zbyt rozmowny, a podczas miesięcy spędzonych w Bośni jeszcze bardziej zamknął się w sobie. Nic dziwnego. Widzieli już tak wiele okrucieństw popełnianych zarówno przez Węgrów, jak i Bośniaków, że trudno było zachować pogodę ducha. Farurej nie skarżył się, ale Zawisza wiedział, że chciałby jak najszybciej porzucić służbę u Luksemburczyka i wrócić do Polski. Nie on jeden.

Dalej jechał rudowłosy Tomasz Kalski, który na śnieżnobiałej jace miał wyhaftowaną szkarłatną różę. Chwalił się wszem i wobec, że uczyniła to swoimi delikatnymi dłońmi nadobna Anna, córka Jana Ligęzy, która była mu przyrzeczona. Potrafił godzinami rozprawiać o jej wdziękach i wyzywał na pojedynek każdego, kto wątpił, iż wybranka jest najpiękniejsza na świecie. Nie przeszkadzało mu to wdawać się w romanse. Trudno zliczyć, ilu węgierskim i bośniackim niewiastom serce złamał. Skarbek z Gór, zwykle skory do żartów, w milczeniu prowadził karego holsztyńskiego ogiera i czujnie rozglądał się po okolicy. Zdawał sobie sprawę, że w każdej chwili mogą spotkać buntowników, prowadzących z węgierskim okupantem wojnę podjazdową. Janusz Brzozogłowy też nie był w najlepszym nastroju. Nie podobała mu się ta wyprawa. Nie rozumiał, dlaczego Luksemburczyk właśnie ich wybrał do tej misji i oddał pod komendę krzyżackiego dostojnika, ale podejrzewał, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Zawisza odwrócił się w siodle i spojrzał na jadącego na końcu Michała Küchmeistra. Otulony w biały płaszcz z czarnym krzyżem jechał spokojnie, rozbawiony sytuacją. Na pewno cieszyła go myśl, że dowodzi pięcioma polskimi rycerzami, i to w przededniu wojny, która niebawem miała się rozpętać pomiędzy zakonem a Polską. Michał Küchmeister, szykujący się do objęcia stanowiska wójta Nowej Marchii, należał do najzdolniejszych dyplomatów krzyżackich i nic dziwnego, że to on przybył do Bośni na rozmowy z Zygmuntem Luksemburskim. Czego dotyczyły, Zawisza mógł się tylko domyślać, ale podejrzewał, że chodzi o przymierze przeciwko Polsce. Sulimczyk zgrzytnął zębami ze złości. Król Węgier zakpił sobie, oddając ich pod komendę zakonnika. Zawisza obiecał sobie, że po skończeniu misji wypowie służbę u Luksemburczyka, i był przekonany, że to samo zrobią pozostali polscy rycerze. Jechali już drugi dzień przez soczyście zielone lasy, mijali czyste jak łza rzeki, jeziora mieniące się wszelkimi odcieniami turkusu, wyłaniające się nagle skaliste szczyty gór i wodospady spływające kaskadą w ciche, spokojne doliny. Tutaj niebo nasycone niesamowitym odcieniem błękitu, spotykanym tylko na południu Europy, urzekało swym pięknem. Trudno było uwierzyć, że ten cudny kraj pogrążony jest w wiecznej wojnie. Wśród tych cudów przyrody mijali osady, w których nie wygasały pogorzeliska, nie cichł płacz niewiast, a dzieci włóczyły się przy trakcie, wyciągając ręce po jałmużnę. Na gościńcach szubienice stały częściej niż krzyże, a kałuże krwi wolno wsiąkały w wypaloną słońcem ziemię. W pięknych brązowych oczach mijanych kobiet tliła się nienawiść. Zhańbione przez węgierskich żołdaków niewiasty zamiast namiętności nosiły w sercach wściekłość, zamiast łagodności gniew. Tutaj, na Bałkanach, piękno i cierpienie stanowiły

nieodłączną parę. Właśnie dojeżdżali do osady położonej w dolinie otoczonej lesistymi wzgórzami, gdy zauważyli dym i usłyszeli krzyki. Küchmeister wstrzymał konia i chciał nakazać odwrót, ale już ich zauważono. Tuzin wąsatych knechtów w kolczugach wyłonił się spomiędzy zgliszcz chat i stanął na drodze, uważnie przyglądając się konnym. Krzyżak odetchnął z ulgą. Węgrzy. – Witajcie. – Wzniósł rękę. – Jam jest Michał Küchmeister i wraz z tymi oto rycerzami wypełniam królewską misję. Knechci schowali miecze, nie ze względu na krzyżackiego dostojnika, ale na widok polskich rycerzy, o których na całych Węgrzech było głośno. Budzili podziw wojów Zygmunta Luksemburskiego, przy obozowych ogniskach rozprawiano o ich kunszcie wojennym. Siódemka rycerzy wolno przejeżdżała przez spaloną osadę, spoglądając na pokrwawione ciała tych, którzy próbowali się bronić, prowizoryczne szubienice z wisielcami, nagie kobiety z poderżniętymi gardłami i podartą odzieżą. Węgrzy z zapałem wykonywali rozkaz równania z ziemią każdej osady pomagającej buntownikom. Jednak im straszniejszy terror wprowadzał Luksemburczyk, tym opór był większy i rebeliantów z każdym dniem przybywało. Vladko z Vrhbosny splunął z pogardą, widząc, jak knechci znoszą łupy w jedno miejsce. Na wojnie można się było nieźle obłowić. Bośniak opuścił głowę i zacisnął dłonie na wodzach. Nie pierwszy raz widział swoich rodaków mordowanych, ograbianych z całego dobytku, i za każdym razem powtarzał sobie, że dla dobra ogółu poświęcić trzeba jednostki. Wierzył, że gdy po władzę sięgnie wspierany przez Luksemburczyka Stefan Ostoja, wynagrodzi ludziom wszystko. Wojska węgierskie odejdą, a nowy władca będzie rządzić uczciwie i sprawiedliwie. Jednak z dnia na dzień coraz bardziej zwątpienie oplatało mrocznym welonem jego serce. Zawisza Czarny gniewnie spoglądał na żołdaków, którzy stojąc na zgliszczach, śmiali się i żartowali. Wyciągnęli bukłak z winem i raczyli się nim nad ciałami pomordowanych. Rycerz nie mógł uwierzyć, że to ludzie służący tej samej sprawie, temu samemu władcy co on. Nagle usłyszał ciche łkanie. Spojrzał w stronę, skąd dochodziło, jednak wśród szarego dymu dostrzegł jedynie zwalone, tlące się jeszcze belki domu. Zatrzymał się i zeskoczył z konia. – Dokąd?! – syknął wściekle Küchmeister. Zawisza bez słowa ruszył w kierunku zgliszczy. Obszedł rumowisko, przebijając się przez gryzącą ścianę dymu, i stanął niczym słup soli. Nie mogła mieć więcej niż jedenaście wiosen, dziecko jeszcze. Naga, rozciągnięta na ziemi pomiędzy czterema palikami, do których przywiązano ją za ręce i nogi, płakała cicho, a łzy ciekły po umorusanej sadzą twarzy. Na niewielkie,

ledwie wykształcone piersi opadały dwa czarne warkocze, sarnie oczy wypełniało przerażenie, na bladych udach rozmazana była krew. Miodowe oczy Zawiszy niebezpiecznie zabłysły. Jego córka była mniej więcej w wieku tej dziewczynki. Nie widział jej od ponad dwóch lat. Gdy wyruszał na Węgry, została pod opieką matki i czterech braci w rodzinnym Garbowie. Miał nadzieję niedługo zobaczyć rodzinę i nie wyobrażał sobie, że jego bliskich może spotkać podobny los. Polski rycerz wyciągnął zza pasa puginał i sięgnął do więzów rozkrzyżowanej dziewczynki. – To nasza branka – usłyszał za sobą nieprzyjemny, chrapliwy głos. Nie obejrzał się. Rozciął rzemienie i pomógł dziewczynce wstać. Patrzyła na niego, kuląc się ze strachu. Cóż chce uczynić z nią ten mężczyzna? Nie wiedziała, czy to koniec jej cierpień, czy dopiero początek. Nagle wyrwała mu się i zaczęła uciekać. Sulimczyk chciał za nią pobiec, ale w tym momencie usłyszał świst przy uchu i branka upadła. W jej plecach tkwił bełt. Odwrócił się powoli. Jego pobladła, nieruchoma twarz wyglądała jak karnawałowa maska, którą kiedyś przywiózł żonie z Wenecji. – Już nie ucieknie. – Żołdak stał z opuszczoną kuszą, szczerząc w uśmiechu spróchniałe zęby. Przeniósł spojrzenie na Polaka i w jednej chwili jego uśmiech zgasł. Naraz Węgrowi zdało się, że kroczy ku niemu demon. Chciał uciec, ale przerażenie trzymało go w miejscu jak spętanego zaklęciem. Zawisza z tamtej chwili pamiętał tylko furię. Ciało ogarnęła gorączka, czerwona mgła zasnuła oczy i już nic oprócz zabijania nie miało znaczenia. Wyrwał żołdakowi kuszę i zdzielił go w głowę. Łuczysko wbiło się w skroń, krew trysnęła fontanną, obryzgując rycerza, który teraz, z twarzą umazaną szkarłatem, rzeczywiście wyglądał jak piekielna zjawa. Odwrócił się ku pozostałym knechtom, w osłupieniu przyglądającym się zajściu. Zanim zdołali wyciągnąć miecze, Zawisza był przy nich. Pierwszy dostał opancerzoną pięścią w twarz i zwalił się na ziemię ze złamaną szczęką. Drugiego rycerz chwycił za głowę i gwałtownie skręcił. Chrupnęło i knecht padł martwy, a jego szłom poturlał się pod nogi kolejnego, który chwycił za miecz, ale zaraz został rozpłatany niemal na pół ostrzem Tomasza Kalskiego. Polscy rycerze z daleka widzieli mord na dziewczynce i po tym, co zastali w osadzie, była to kropla przelewająca czarę. Gniew musiał znaleźć ujście. Spadli na Węgrów jak nawałnica, ścigali ich pomiędzy zgliszczami, cięli po plecach, rozłupywali czaszki, tratowali końmi. To nie była walka, lecz rzeź. Knechci mimo przewagi liczebnej nie mieli szans. Tego dnia żaden z nich nie miał prawa ujść z życiem. Michał Küchmeister z niedowierzaniem patrzył na to, co się dzieje. Ujrzał, jak Zawisza Czarny niczym sama Śmierć kroczy wśród tlących się jeszcze zgliszcz,

zwalonych belek, i znika w zbitej przez wiatr chmurze popiołu. Po chwili rozległy się stamtąd krzyki umierających. Tymczasem oczy Vladka z Vrhbosny błysnęły złowrogo, powieka mu kilkakrotnie zadrżała i naraz coś w nim pękło. Ryknął na całe gardło, spiął konia i dołączył do Polaków, z jeszcze większą niż oni furią rąbiąc Węgrów. Wściekły Küchmeister krzyknął za nim, ale widząc, że nie zdoła go zatrzymać, zaklął tylko i z zaciśniętymi zębami czekał, aż to szaleństwo dobiegnie końca. Po chwili ustały krzyki, szczęk oręża i tylko gdzieniegdzie słychać było zduszone jęki umierających. Dokonało się. Obryzgani krwią polscy rycerze wrócili na trakt. Milczeli. Nie patrzyli sobie w oczy, ale też nie próbowali niczego tłumaczyć. Z otulonych dymem zgliszcz ostatni wyszedł Zawisza. Podszedł do konia, wsunął stopę w strzemię i płynnym ruchem wskoczył na siodło. Michał Küchmeister gniewnie zmrużył oczy i już miał krzyknąć, że bez jego rozkazu nikt nie miał prawa sięgnąć po miecz, kiedy poczuł ciężką dłoń na ramieniu. Odwrócił się i ujrzał twarz Janusza Brzozogłowego. – Nie dzisiaj, zakonniku – usłyszał. – Dzisiaj byś zginął. Krzyżak spojrzał w płonące źrenice Zawiszy Czarnego i dostrzegł furię, jakiej dotąd nie widział, choć w niejednej bitwie brał udział i nieraz miał do czynienia z wrogiem ogarniętym bitewnym szałem. Przeszedł go lodowaty dreszcz, instynkt podpowiadał, by ten jeden jedyny raz powściągnąć dumę. – Jedźmy już – rzekł tylko. Zawisza gwałtownie otworzył oczy i obraz tlących się zgliszcz bośniackiej osady zniknął, a do jego uszu dotarła wrzawa tłumu, gdy herold ogłaszał zwycięzcę kolejnego pojedynku. Sulimczyk tak pochłonięty był własnymi myślami, że nie zwrócił uwagi na to, kto walczy. Uniósł się lekko i ponad głowami widzów zerknął na szranki. Tomasz Kalski powalił swojego przeciwnika i teraz na wierzchowcu dumnie objeżdżał dziedziniec, racząc się podziwem tłumu i tęsknymi spojrzeniami niewiast. Zawisza uśmiechnął się pod nosem, patrząc na rudowłosego rycerza, którego zdążył dobrze poznać. Podobnie jak Sulimczyk i inni Polacy, opuścił króla Węgier w przededniu wojny z zakonem, żeby oddać swój miecz na usługi Jagiełły. Niezbyt bogaty, lecz świetnie władający bronią, szlachetnie urodzony, ale bez koneksji i wpływów, szansę na majątek upatrywał w wojaczce. On na pewno ucieszy się z szykującej się wyprawy wojennej i z ochotą na nią wyruszy choćby tylko po to, żeby uciec od narzeczonej, której małżeństwo obiecywał już piąty rok. Anna pochodziła ze znakomitego rodu Ligęzów i słynęła z niezwykłej urody. Jednakże Tomaszowi nie spieszyło się na ślubny kobierzec, bo – jak sam twierdził

– nie zerwał wszystkich owoców, jakie mógł zerwać, mając na myśli białogłowy, które lgnęły do niego jak niedźwiedź do miodu. Dlatego ojciec narzeczonej coraz bardziej nalegał na ślub, grożąc nawet sądami, bo rycerz herbu Róża na poczet przyszłego posagu pobrał od niego sporą sumę pieniędzy, którą rzecz jasna zdążył już dawno przepuścić na wino oraz kosztowne prezenty dla dam. Często przymierał głodem, a cały jego majątek stanowiły wierzchowiec, zbroja i dobry miecz. Z tym większą chęcią ruszy na wojnę, z której tak znakomity rycerz na pewno przywiezie spory łup. W przeciwieństwie do Tomasza Kalskiego Zawisza nie mógł narzekać na biedę. Przed trzema laty król Władysław Jagiełło zapisał mu pokaźną kwotę ośmiuset grzywien na królewskiej wsi Boronice w ziemi krakowskiej. Zygmunt Luksemburski nie był mniej szczodry i za wierną służbę Sulimczyk otrzymał od niego dwie wsie na Słowacji. To wystarczyło, żeby zapewnić dobrobyt rodzinie. Nie musiał jechać na wojnę. Wiedział jednak, że król go potrzebuje. Nadal był mężczyzną w sile wieku. To najlepsze lata dla rycerza. Miał krzepę, wytrzymałość i znał się na rzemiośle wojennym jak mało kto. Ponadto lata spędzone na kampaniach wojennych nauczyły go cierpliwości i rozsądku, którego brakowało młodzieńcom w gorącej wodzie kąpanym. Samo jego imię budziło grozę w sercach wrogów i tylko szaleńcy lub głupcy odważyli się go wyzywać. – Rad jestem, że mogłem skrzyżować drewno z najsłynniejszym rycerzem w całym chrześcijańskim świecie – rzekł Rajmund z Châtillon, bezceremonialnie siadając obok Zawiszy. – Gdy powrócę do Szampanii, a musisz wiedzieć, mój przyjacielu, że nie widziałem zielonych wzgórz mojej rodzinnej krainy od dwudziestu lat, ułożę pieśń o naszej walce. – Jesteś trubadurem? – zdumiał się Sulimczyk. – Truwerem – obruszył się rycerz z Châtillon. – Pochodzę z północy Francji27 . – Zdawało mi się, że czasy wędrownych poetów rycerzy dawno przeminęły. – Wychodzi na to, żem ostatni. – Szampańczyk uśmiechnął się szeroko. – I jeno skromność nie pozwala mi rzec, że obdarzony większym talentem od moich poprzedników. Zawisza westchnął ciężko, zastanawiając się, co robi tutaj ten dziwak. Rajmund z Châtillon jakby czytał mu w myślach i na odpowiedź nie musiał długo czekać. – Słynny Wilhelm Marszałek28 , który jest dla mnie wzorem cnót rycerskich, na łożu śmierci ze skruchą, acz nie bez słusznej dumy, wyznał, że w ciągu całego żywota w turniejowych gonitwach powalił pięć setek rywali. Przysiągłem Bogu, że dokonam równie chwalebnego czynu. Dlatego od dwudziestu lat podróżuję po świecie i biorę udział w turniejach. Nie powrócę do ojczyzny, dopóki nie wypełnię złożonej przed Bogiem obietnicy.

– To trudne wyzwanie, ale nie wątpię, że tak znamienity rycerz sobie z nim poradzi. – Zawisza zmarszczył czoło, próbując zliczyć, ilu on pokonał rywali w turniejowych gonitwach. Ze wstępnego rachowania wychodziło mu, że blisko ośmiuset. – Dziękuję. – Rajmund odpowiedział ukłonem. – To zaszczyt usłyszeć słowa pochwały od takiego mocarza. Nasz pojedynek na zawsze pozostanie w ludzkiej pamięci dzięki pieśni, którą napiszę. Zawisza wzniósł oczy ku niebu. Nie pragnął pośmiertnej sławy opiewanej w wątpliwej jakości poematach szampańskiego truwera. – Opowiem o tym, jak zacięty toczyliśmy bój. Jak walczyliśmy ze sobą przez cały dzień, w szaleńczym lipcowym słońcu, i całą noc, w blasku księżycowej poświaty… – Przez cały dzień i całą noc?! – Sulimczyk nie wierzył własnym uszom. – Wszak pojedynek trwał raptem dwie zdrowaśki29 . – Opowiem o tym, jak to raz za razem uderzaliśmy na siebie – ciągnął niezrażony miedzianowłosy rycerz, a jego roziskrzone oczy spoglądały w przestrzeń, jakby nie dostrzegał otaczającej go rzeczywistości. Zawisza już chciał wtrącić, że tak naprawdę wykonali zaledwie dwa nawroty, ale tylko z rezygnacją machnął ręką. – Wszyscy usłyszą o heroicznym pojedynku dwóch największych gigantów na świecie – mówił dalej domorosły truwer, a Sulimczyk pomyślał, że zna co najmniej tuzin polskich rycerzy, którzy w szrankach wytrzymaliby dłużej niż ów Szampańczyk. – Walczyliśmy jak dzikie zwierzęta z dalekich południowych krain. Wyrafinowanym uderzeniom i unikom nie było końca. Drżące ze zmęczenia ręce z trudem dzierżyły oręż, wycieńczone wierzchowce słaniały się na nogach, ale z ust żadnego z nas nie padło słowo skargi. Uwierz mi, mój przyjacielu, najwięksi królowie, najdostojniejsi książęta i baronowie, najpiękniejsze białogłowy usłyszą pieśń o Zawiszy Czarnym, który nadludzkim wysiłkiem zdołał pokonać siedzącego tu, zawsze skromnego Rajmunda z Châtillon. – Nadludzkim wysiłkiem…?! – Przyznaj, że cię trafiłem. – Zielone oczy Szampańczyka nagle odzyskały jasność widzenia i spojrzały na Polaka błagalnie. – Nieomal… – Uznajmy, że naruszyłem przyłbicę. Zawisza znów ciężko westchnął i przytaknął. Pomyślał, że sławy mu od tego nie ubędzie, a jeśli ma to poprawić samopoczucie rycerzowi, którego nawet zaczynał lubić, to może się zgodzić na małe ustępstwo. – Gdy wyruszałem do Polski, ostrzegano mnie, że to nieprzyjazny kraj, gdzie pogoda sroga i okrutna. – Rajmund spojrzał w niebo i otarł chusteczką pot z czoła. – Ale zostałem ugoszczony po królewsku, poznałem wielu znamienitych

i honorowych rycerzy, a ponadto gorąco u was niczym w południowych krainach. Zawisza uśmiechnął się. Nagle uśmiech zamarł na jego ustach, gdy rycerz przypomniał sobie inne upalne popołudnie sprzed kilku lat. Szlak wiódł wśród skalistych, kaleczących niebo gór, olbrzymich głazów porośniętych mchem, potoków i strumyków, wprost na przełęcz, za którą rozciągały się łagodne, lesiste wzgórza Visoka. Niebo było bezchmurne i słońce wiszące nad granią paliło niemiłosiernie. Podejście stawało się coraz bardziej strome, rycerze więc musieli zsiąść z koni i teraz prowadzili je za uzdy. Pot zrosił czoła mężczyzn, ich ciężkie oddechy zlewały się ze stukotem kopyt na kamiennej ścieżce. Rozglądali się czujnie w obawie, że zza skał wyskoczą bośniaccy powstańcy, którzy w górach mieli swoje kryjówki. Czasami zdawało im się, że widzą sylwetki przyczajone za wyłomami skalnymi, i już sięgali do mieczy, ale okazywało się, że to tylko gra cieni. Od czasu do czasu odwieczną ciszę gór przerywał dźwięk osuwających się kamieni. Wtedy z niepokojem spoglądali w górę, dostrzegali jednak tylko kozice na grzbietach wzniesień. – Miejcie oczy szeroko otwarte – odezwał się Küchmeister. – Teren doskonały na zasadzkę. Zauważyliście coś? – Nic. – Tomasz Kalski pokręcił głową. – Jeno skały i skały. – To Bośnia, w tej krainie skały jest więcej niźli ziemi – rzekł Vladko. – Powiadają, że gdy Bóg zstępował z gwiazd, na plecach niósł dwa worki. W jednym była ziemia, w drugim zaś kamienie. Z tego budulca miał ulepić nasz świat. Jednakże szatan, który zawsze i wszędzie Panu szyki pragnie pomieszać, uczynił dziurę w worku z głazami. Te zaś wysypały się i tam, gdzie spadły, zrodziła się Bośnia. Rycerze roześmieli się. – Piękną nam historię rzekłeś – stwierdził Skarbek. – Zatem już od zarania dziejów kraj ten okrutnie przez los jest doświadczany. – Tak to już bywa – mruknął Bośniak. – Nie frasuj się. Zapewne kiedyś to się odmieni. Vladko ponuro pokręcił głową. – Bośnia zawsze naznaczona będzie piętnem wojny. Spójrzcie tam – wskazał na zachód. Rycerze przystanęli i korzystając z chwilowego odpoczynku, sięgnęli po bukłaki z wodą. Próbowali coś dostrzec pomiędzy szczytami, ale widzieli tyko kolejne łańcuchy gór. – Tam znajduje się Vrhbosna, moja rodzinna osada. Położona w rozległej dolinie otoczonej lesistymi wzgórzami, które jesienią przybierają kolor szkarłatu i brązu. Zimą okrywają się białym puchem, skrzą się w słońcu i wtedy mogłoby się wydawać, iż tu właśnie znajduje się królestwo niebieskie. Wiosną zaś drzewa cieszą oczy soczystą zielenią. – Bośniak zamilkł zapatrzony w dal. Na jego twarzy pojawiły się bruzdy. – Wieszczka rzekła, że

ledwie połowa wieku minie, a najadą nas niewierni i z niewielkiej osady uczynią olbrzymie miasto. Turcy nazywać je będą Sarajewo, co w ich języku oznacza dwór na równinie. Słynne będzie na cały świat, ale nigdy nie zazna spokoju. Zawsze unosić się będą nad nim dymy z pogorzelisk, krew będzie spływała ulicami. A kiedy w Europie zapanuje pokój, bo ponoć takie czasy nadejdą, gdy umilkną bombardy i szczęk oręża, tam zawsze będzie trwała wojna… – Bzdury! – warknął Küchmeister. – Obłąkane staruchy bajdy opowiadają. Nie można dawać wiary ich słowom. – Nie lekceważ tego. Bóg przemawia przez ich usta… – Cóż one mogą wiedzieć o Bogu? – rzekł gniewnie Krzyżak. – Nie mają pojęcia o Jego istocie, a co dopiero o zamierzeniach. Wszyscy macie bielmo na oczach i jako ślepcy ciemność jeno widzicie. Stwórca nielicznych tylko obdarzył światłem, darem wiedzy, uchylił rąbka tajemnicy… – Zawahał się, uświadomiwszy sobie, że powiedział zbyt wiele. – Na pewno jednak nie tym nieszczęsnym niewiastom – dodał już spokojnie, próbując się uśmiechnąć. – Idźmy już. Czasu nie mitrężmy. Stało się to w południe, gdy wspinali się wąskim żlebem po zachodniej stronie stoku. Przełęcz była już dobrze widoczna i przed zmierzchem powinni do niej dotrzeć. Wreszcie ukryją się przed słońcem w gęstych lasach wokół Visoka. Wtem usłyszeli głośny rumor, jakby potężne wrota się rozwierały, i ujrzeli masę kamieni staczających się po piargach. Potężne głazy, niektóre przekraczające wielkością dorosłego mężczyznę, odbijały się od podłoża, zabierając ze sobą okruchy skał. – Lawina! – krzyknął Jan Farurej, który pierwszy dostrzegł niebezpieczeństwo. Niestety w pobliżu nie było żadnego skalnego nawisu, pod którym można by się skryć, uciekać też nie było dokąd. Rycerze puścili wyrywające się w panice wierzchowce i rzucili się na ziemię. Kamienie przewaliły się nad ich głowami, porwały konie i zatrzymały się dopiero na przeciwległym piargu, tworząc olbrzymie rumowisko. Wszystko trwało zaledwie kilka uderzeń serca, ale Zawiszy wydawało się, że minęły wieki. Podniósł się niezgrabnie, zrzucając z siebie drobne kamienie i żwir. Poczuł ból głowy i ciepło rozlewające się na czole. Dotknął miejsca tuż przy skroni. Spojrzał na dłoń – krew. Jakiś odłamek musiał go trafić, ale rana nie była głęboka. Wszędzie unosił się tylko pył. Zawisza oddychał głęboko, starając się uspokoić. Gdy tylko zbierze siły, zacznie szukać towarzyszy. Nie dopuszczał do siebie myśli, że mogli zginąć. W jego serce wdarł się strach o Jana. Wychowali się razem, wspólnie jeździli na wyprawy wojenne, dzielili smutki i radości. Co powie ojcu po powrocie do Garbowa? Wierzył, że brat żyje zawalony kamieniami i czeka na ratunek. Spróbował

krzyknąć, ale tylko chrapliwie zakasłał. Spojrzał na ścianę rudawego pyłu. Czy nie powinien już opaść albo zostać rozwiany przez wiatr? Zawisza jednak nie czuł powiewów na twarzy, a oddychanie przychodziło mu coraz trudniej. Oczy powoli mu się zamykały. Nagle tuż przed nim wyrosła postać w postrzępionej szarej szacie. Skupił na niej wzrok i dostrzegł podpierającą się kijem, pomarszczoną staruchę z bielmem na oku. Miała rzadkie białe włosy opadające na ramiona. – Witaj. – Skrzywiła bezzębne usta w uśmiechu. Serce zabiło mu mocniej. Zrozumiał, że to nie jego towarzysze, ale on sam nie żyje i właśnie Śmierć przyszła po niego. Starucha zaśmiała się. – Nie, rycerzu, twój czas jeszcze nie nadszedł – rzekła. – Nie jestem tym, kogo się spodziewasz, chociaż… – Zamyśliła się, patrząc w przestrzeń. Po chwili znów spojrzała na Zawiszę. – Posłuchaj mnie uważnie, bo czas nam się kończy. – Zamilkła, znowu się nad czymś zastanawiając. – Czyż to nie dziwne? – podjęła po chwili. – Przecież czas i przestrzeń można formować wedle uznania, więc czemuż to człowiek, na podobieństwo malarza, stara się zawrzeć wszystko na płótnie obrazu? Zmieścić się w jego ramach, zamiast się z nich wyrwać? To takie proste… Ale o czym to ja mówiłam? Rycerz z Garbowa był teraz pewien, że kamień, który uderzył go w głowę, odebrał mu nie życie, lecz rozum. Chyba że to nie omamy, a siły nieczyste znalazły dostęp do jego duszy. Od dzieciństwa starał się być prawy, postępować zgodnie z kodeksem rycerskim i Bożymi przykazaniami. Zawsze stawał po stronie tych, co Boga w sercu nosili. Stronił od wina, dziewek wszetecznych i wszelkich awantur, które mogły mu przynieść złą sławę. A może spotkało go to właśnie przez pychę? Czy można walczyć ze złem, nie rozumiejąc jego istoty i samemu pozostając czystym? – Bzdury! – Starucha zdawała się czytać w jego myślach. – Całe to dobro i zło przyprawia mnie o mdłości. Ale nie jestem tu po to, żeby z tobą dysputy wieść. – Zamlaskała, drapiąc się po głowie, a Zawisza musiał przyznać rację Küchmeistrowi, że wszystkie nawiedzone staruchy są obłąkane. – Jutro dotrzecie do Visoka i staniecie przed górą, która nie jest górą. Na jej szczycie wznosi się twierdza, ale nie w niej znajdziecie to, czego szukacie. Ta góra skrywa tajemnice. Wypatruj deszczu i bacznie patrz pod nogi, a obaczysz skorupę jajka. Dostrzeżesz to, co z pozoru niedostrzegalne. Zrozumiałeś? – Spojrzała na oniemiałego rycerza. – Lepiej tego wyrazić nie mogłam. – Westchnęła, obejrzała się i musiała coś dostrzec w unoszącym się wszędzie brunatnym pyle. – Już po ciebie idą. Starucha, jak nagle się zjawiła, tak zniknęła, a Zawiszę ogarnęła ciemność. Zawisza Czarny zamrugał i spojrzał na szranki. Herold ubrany w barwną liberię donośnym głosem zapraszał właśnie na kolejny pojedynek. Na dziedziniec

wyszedł olbrzym w pełnej zbroi i garnczkowym hełmie na głowie. Wzrostem górował nad wszystkimi rycerzami zebranymi na łęczyckim zamku, a w barach był tak potężny, że pewnie ledwie mieścił się w drzwiach. Na trybunach rozległ się trwożny szept. Wszyscy wiedzieli, kto on jest. Dietmar von Salzbach przybył do Polski wiedziony pragnieniem zemsty. Cztery lata temu w grunwaldzkiej bitwie uczestniczył jego brat Markward, ówczesny komtur Brandenburgii. Podczas ostatniego natarcia, gdy wielki mistrz rzucił do walki wszystkie krzyżackie odwody, padł pod nim koń i dostał się do niewoli. W rycerskim obyczaju było, że za pojmanych wrogów rodzina wypłacała sowity okup, ale w tym wypadku stało się inaczej. Na rozkaz księcia Witolda Markward został stracony jeszcze na polu bitwy. Dietmar obwiniał o śmierć brata nie tylko litewskiego księcia, ale także polskich rycerzy, którzy dopuścili do tego haniebnego czynu. Twierdził, że mogli go uratować, ale tego nie chcieli. I wcale nie mijał się z prawdą. Markward von Salzbach zaraz po rozpoczęciu wojny dowodził oddziałami krzyżackimi, które najechały Mazowsze. Przez trzy dni i trzy noce krzyżackie wojska niszczyły wszystko, co napotkały. W zdobytych miastach dochodziło do regularnych rzezi i gwałtów, z wiosek zostawały zgliszcza, a gałęzie przydrożnych drzew ozdobiono wisielcami. Nic dziwnego, że nikt nie wstawił się za tym okrutnikiem. Polacy odwracali wzrok, gdy Tatarzy zarzynali go jak świnię. Dietmar von Salzbach jeździł po całym świecie, uczestnicząc w turniejach rycerskich, na których walczył tylko z Polakami. Poprzysiągł, że nie spocznie, dopóki nie pokona wszystkich przedchorągiewnych z grunwaldzkiej batalii. I nie miało znaczenia, czy dokona tego w szrankach czy na prawdziwym polu bitwy. Nienawiść płonęła w jego sercu i zamiast powoli gasnąć, jej płomień rósł z każdym rokiem. Ponoć dwa lata wcześniej na wielkim turnieju rycerskim w Budzie zabił dwóch przeciwników, chociaż ci wcześniej mu się poddali. Niemiecki rycerz wkroczył w szranki i ruszył wprost do wbitego w ziemię pala, na którym zawieszono tarcze z wymalowanymi herbami wszystkich uczestników turnieju. Długo im się przyglądał, szukając odpowiedniego dla siebie przeciwnika, aż wreszcie uderzył opancerzoną dłonią w tarczę z herbem Sulima. Zawisza Czarny zmarszczył brwi i już podnosił się z miejsca, gdy uświadomił sobie, że to nie chodzi o niego, lecz o Jana Farureja, który jeszcze tego dnia nie walczył. Zawisza się zmartwił. Wolałby sam mierzyć się z tym olbrzymem. Nie wątpił w kunszt wojenny brata, który był równie świetnym rycerzem jak on, ale zawsze się o niego niepokoił. Farurej często miał mu to za złe i niejednokrotnie wypominał mu, że już jest dorosłym mężczyzną, a nie otrokiem, którego trzeba na każdym kroku pilnować. I mimo że Jan liczył już sobie prawie czterdzieści wiosen,

Zawisza zawsze widział w nim małego szkraba, którym opiekował się w Garbowie. Dietmar von Salzbach podszedł do trzech tarcz o różnych kolorach zawieszonych obok herbowych. Czarna oznaczała pojedynek na kopie, fioletowa na miecze, biała zaś na topory. Nie zastanawiał się nad wyborem; od razu wskazał białą. Musiał biegle władać toporem, w przeciwieństwie do Jana, który nigdy nie był w tym dobry. Młodszy Sulimczyk najlepiej czuł się na koniu, w gonitwie na kopie. Zawisza westchnął ciężko, ale nic nie mógł poradzić. Pozostało mu wierzyć, że jego brat poradzi sobie i z tym wyzwaniem. Farurej pojawił się na dziedzińcu odziany w kolczugę przetykaną żelaznymi płatami. Umocował tarczę na lewym przedramieniu, nałożył hełm, opuścił zasłonę w kształcie psiego pyska, chwycił za drzewce ciężkiego topora i wkroczył w szranki. Zawisza wstrzymał oddech. Zaczęło się. Dotarli na miejsce tuż przed zmierzchem. Według węgierskich zwiadowców w samym Visoku stacjonowały oddziały buntowników, więc ominęli osadę dużym łukiem i gdy słońce chowało się za horyzontem, stanęli u podnóża Visočicy. To tu, na szczycie, w pilnie strzeżonej twierdzy miał się ukrywać djed. – Jezu Przenajświętszy – szepnął Tomasz Kalski. – Cóż to za dziwo? Porośnięte gęstwiną wysokie na ponad dwieście metrów wzgórze miało kształt ostrosłupa o czterech równo nachylonych stokach. Wyglądało raczej na bryłę postawioną ręką potężnego olbrzyma niż twór natury. – Pamiętacie, jak Jarosław z Iwna rozprawiał o tym, co ujrzał w Afryce? – rzekł zaintrygowany Skarbek. – Przed ośmioma laty, gdy walczył z Maurami pod murami Tetuanu, dostał się do mameluckiej niewoli. Zawiedli go, wraz z innymi więźniami, na zachód, gdzie miał zostać niewolnikiem, bo musicie wiedzieć, że mamelucy, w przeciwieństwie do swoich niewiernych pobratymców, okupów nie biorą. Jarosław po trzech miesiącach zdołał zbiec i wędrując przez pustynię, różne dziwy widział. Razu pewnego trafił do zagrzebanego w piaskach starożytnego miasta, gdzie wśród posągów ni to ludzi, ni to zwierząt ujrzał olbrzymie, sięgające nieba kamienne piramidy. Ponoć wzniesione zostały ręką ludzką przed tysiącem lat. – Nie szkoda było tyle kamienia? – zdziwił się Janusz Brzozogłowy. – Lepiej setki twierdz postawić lub mur wybudować wokół całego kraju. Po diabła sztuczne góry stawiać? – Do chowania zmarłych. To były grobowce. Rycerze zamilkli, z lękiem wpatrując się w piętrzące się przed nimi wzgórze. Oczyma wyobraźni widzieli wychodzące z lasu rzesze ożywieńców. Przegniłe twarze bośniackich wojowników, trzymających w kościanych dłoniach