1
65
Dziedzictwo Mroku
Bree Despain
Przełożyła Agnieszka Fulińska
Wydawnictwo Galeria Książki
Kraków 2010
2
65
Ofiara
Krew wypełnia mi usta. Ogień płonie w moich żyłach.
Duszę w sobie wycie. Ześlizguje się srebrne ostrze -wybór należy do mnie.
Jestem śmiercią lub życiem. Jestem ocaleniem lub zniszczeniem. Aniołem lub demonem.
Jestem łaską.
Wbijam nóż.
To moja ofiara...
Jestem potworem.
3
65
R o z d z i a ł 1
Marnotrawny
P o o b i e d z i e
- Grace! Musisz zobaczyć tego nowego chłopaka. -April wpadła na mnie w korytarzu młodszych klas. Czasami
przypomina mi spaniela, którego kiedyś miałam: ten sam entuzjazm z byle powodu.
- Czyżby ciacho wszech czasów? - Omal nie upuściłam plecaka. Głupie szyfrowe zamki.
- Ależ skąd. On jest absolutnie okropny. Wyleciał ostatnio z dwóch szkół, a w dodatku Brett Johnson mówi,
że jest na zwolnieniu warunkowym. - April uśmiechnęła się promiennie. - Poza tym i tak wszyscy wiedzą, że
to Jude jest największym ciachem. - Dźgnęła mnie pod żebro.
Upuściłam plecak. Pudełko pasteli upadło mi pod nogi.
- Ja tam nic o tym nie wiem - burknęłam i przykucnęłam, żeby pozbierać rozrzucone kredki. - Jude jest moim
bratem, wiesz?
April przewróciła oczami.
- Pytał o mnie w kafejce, prawda?
- Aha... - Zbierałam nadal kredki. - Zapytał: „Co tam u April?", a ja odpowiedziałam: „Wszystko w porząd-
ku", a potem oddał mi pół swojej kanapki z indykiem.
Wyrachowanie zupełnie nie pasuje do April. Inaczej musiałabym uznać, że przyjaźni się ze mną tylko po to,
żeby być bliżej mojego brata - podobnie jak większość innych dziewczyn w tej szkole.
- Pospiesz się - powiedziała, zerkając przez ramię.
- Mogłabyś mi pomóc. - Machnęłam na nią złamaną kredką. - Dopiero co je kupiłam po drodze z kafejki.
April przykucnęła i podniosła niebieski pastel.
- Po co ci one, tak w ogóle? Myślałam, że wolisz węgiel.
4
65
- Nie wychodzi mi. - Wzięłam od niej kawałek kredki i wsadziłam go z powrotem do pudełka. - Zaczynam
od nowa.
- Ale jutro mija termin.
- Nie oddam pracy, dopóki nie będę z niej zadowolona.
- Nie uważam, żeby była zła - oznajmiła April. -A poza tym podoba się temu nowemu.
- Że co?
April podskoczyła. Chwyciła mnie za ramię.
- Chodź. Musisz to zobaczyć. - Ruszyła w kierunku sali do plastyki, ciągnąc m n i e za sobą.
Zacisnęłam palce na moich kredkach.
- Co w ciebie wstąpiło?
April roześmiała się i przyspieszyła kroku.
- Oto i ona - zawołała Lynn Bishop, kiedy znalazłyśmy się w skrzydle zajęć plastycznych. Kilkoro uczniów
tłoczyło się przy drzwiach. Rozstąpili się, kiedy się pojawiłyśmy. Jenny Wilson zerknęła na mnie i szepnęła coś
do Lynn.
- O co chodzi? - zapytałam. April wskazała palcem. - O t o .
Przystanęłam, żeby się przyjrzeć. Nosił dziurawy podkoszulek z Wolfsbane i spłowiałe, podarte na kolanach
czarne dżinsy. Strój co najmniej nieodpowiedni jak na standard szkoły Holy Trinity. Potargane, ufarbowane na
czarno włosy zakrywały mu twarz. W bladych dłoniach trzymał arkusz papieru. Był to mój rysunek węglem, a
ten chłopak siedział na moim miejscu.
Oderwałam się od grupki obserwatorów i podeszłam do ławki.
- Przepraszam, ale zająłeś moje miejsce.
- W takim razie ty musisz być Grace - odparł, nie podnosząc nawet wzroku. Coś w jego szorstkim głosie
sprawiło, że dostałam gęsiej skórki.
Cofnęłam się.
- Skąd znasz moje imię?
Wskazał na nazwisko wypisane na kolorowej taśmie na pudełku z przyborami, które zostawiłam na ławce,
wychodząc na przerwę.
5
65
- Grace Divine. Nie dość, że „Łaska", to jeszcze „Boska". - Prychnął pogardliwie. - Twoi rodzice mają chyba
kompleks religijny. Założę się, że twój tato jest klechą.
- Jest pastorem. Ale to nie twoja sprawa. Trzymał rysunek w wyciągniętej ręce.
- Grace Divine... Muszą mieć wobec ciebie wielkie oczekiwania.
- Owszem. A teraz spadaj.
- Beznadziejny jest ten rysunek - powiedział. - Zupełnie źle oddałaś gałęzie, a ten sęk powinien być
zwrócony do góry, a nie do dołu. - Wziął w palce jeden z moich węgli i zaczął rysować.
Irytowała mnie jego bezczelność, ale nie mogłam uwierzyć, z jaką łatwością zamienia grube i cienkie czarne
kreski w pełne życia węglowe gałęzie. To samo drzewo, nad którym tak się męczyłam przez cały tydzień,
ożyło na papierze. Koniuszkiem małego palca roztarł węgiel na pniu - rzecz zakazana na lekcjach pana
Barlowa - ale lekkie rozmycie doskonale zrobiło korze tego drzewa. Patrzyłam, jak cieniuje konary, a potem
zabiera się za sęk na najniższym z nich. Skąd on wiedział, jak miał wyglądać ten sęk?
- Przestań - powiedziałam. - To mój rysunek. Oddaj mi go. - Chwyciłam kartkę, ale wyrwał mi ją. - Oddaj!
- Pocałuj mnie - odparował. April wydała krótki okrzyk.
- Że co? - zapytałam.
Pochylił się nad rysunkiem. Jego twarz była wciąż zasłonięta przez niesforne włosy, ale zza kołnierzyka
wysunął mu się naszyjnik z czarnym kamieniem.
- Pocałuj mnie, to oddam.
Chwyciłam go za rękę, w której trzymał węgiel.
- Za kogo ty się masz?
- Nie poznajesz mnie? - Podniósł głowę i odgarnął włosy z twarzy. Miał blade, zapadnięte policzki, ale na
widok jego oczu krzyknęłam. Te same ciemne oczy, które kiedyś nazywałam czekoladowymi.
- Daniel? - Puściłam jego rękę. Węgiel upadł na blat. W myślach krążyły mi setki pytań. - Czy Jude wie, że tu
jesteś?
Daniel zacisnął palce wokół czarnej zawieszki, którą miał na szyi. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć.
W tej samej chwili podszedł do nas pan Barlow z rękami skrzyżowanymi na swej potężnej piersi.
6
65
- Kazałem ci się zameldować w sekretariacie, zanim dołączysz do klasy - zwrócił się do Daniela. - Jeśli nie
jesteś w stanie traktować poważnie moich poleceń, młody człowieku, to najwyraźniej tu nie pasujesz.
- Właśnie wychodziłem. - Daniel odsunął krzesło i pochylił się ku mnie. Czarne włosy wciąż zasłaniały mu
oczy. - Do zobaczenia, Grace.
Spojrzałam na rysunek węglem, który zostawił. Czarne kreski układały się w sylwetkę samotnego,
znajomego drzewa. Rzuciłam się ku drzwiom, mijając pana Barlowa i grupkę uczniów.
- Daniel! - krzyknęłam. Ale korytarz był pusty.
Daniel świetnie umiał znikać. To była jego specjalność.
K o l a c j a
Wsłuchiwałam się w brzęk sztućców uderzających o talerze i drżałam na myśl o tym, że zaraz przyjdzie kolej
na mnie w codziennym żenującym rytuale rodziny Divine - tej chwili podczas kolacji, w której padało pyta-
nie: „Jak minął dzień?".
Tato odpowiedział pierwszy. Był bardzo podekscytowany parafialną zbiórką dobroczynną. Byłam prze-
konana, że stanowiło to dla niego miłą odmianę. Ostatnio tak często się zamykał w swoim gabinecie i czytał,
że Jude i ja żartowaliśmy, że chyba usiłuje stworzyć własną religię. Mama opowiedziała o nowym stażyście w
szpitalu i o tym, że mały James nauczył się w żłobk u takich słówek, jak „groszek", „jabłko" i „żółw". Charity
poinformowała nas, że dostała celujący z klasówk i z przyrody.
- Namówiłem prawie wszystkich kolegów, żeby dal i ciuchy na zbiórkę ubrań - oznajmił Jude, kiedy skoń-
czył krajać pieczeń małego Jamesa na kęsy.
Nie zdziwiło mnie to. Wielu ludzi w Rose Crest mawiało, że dobroczynność Jude'a to tylko pozór, ale on
naprawdę taki był. Kto inny zrezygnowałby z wolności w klasie maturalnej po to, żeby się uczyć samodzielnie
w kościele przez trzy dni w tygodniu? Albo odmówił gry w szkolnej drużynie hokejowej ze wszystkimi
kumplami, ponieważ nie chciał być agresywny? Czasami ciężko było być jego młodszą siostrą, ale po prostu
nie dało się nie kochać Jude'a.
Dręczyła mnie myśl o tym, czym będzie dla niego moja wiadomość.
- Znakomicie - powiedział tato do Jude'a.
7
65
- Aha. - Jude się rozpromienił. - Wczoraj powiedziałem wszystkim, że oddaję kurtkę, i w ten sposób zachę-
ciłem ich do pomocy.
- Którą kurtkę oddajesz? - spytała mama.
- Czerwoną.
- Czerwoną? Przecież jest praktycznie nowa.
- Prawie jej nie nosiłem przez ostatnie trzy lata. To samolubne trzymać ją w szafie, skoro ktoś inny mógłby z
niej korzystać.
- Jude ma rację - przytaknął tato. - Potrzebujemy ubrań dobrej jakości. Jeszcze nie było Święta Dziękczy-
nienia, a już zapowiadają kolejną zimę stulecia.
- Super! - ucieszyła się Charity.
Mama burknęła coś pod nosem. Nigdy nie mogła zrozumieć, dlaczego ludzie z Minnesoty wręcz kibicują
rekordowym zimom.
Dziobałam widelcem ziemniaki na talerzu, aż wreszcie tato zwrócił się do mnie i zadał mi to pytanie, które-
go tak bardzo nie chciałam usłyszeć.
- Bardzo jesteś milcząca dziś wieczór, Grace. Jak minął dzień?
Odłożyłam widelec. Kęs pieczeni, który miałam w ustach, nagle nabrał konsystencji styropianu, kiedy
usiłowałam go połknąć.
- Spotkałam dziś Daniela.
Mama akurat próbowała powstrzymać Jamesa od plucia jedzeniem na drugi koniec stołu, ale podniosła
oczy. Jej twarz mówiła: „W tym domu nie wymawia się tego imienia".
Przy stole omawiało się praktycznie wszystko: śmierć, ciąże nastolatek, politykę, a nawet religijne problemy
Sudanu - ale o jednej osobie się nie mówiło: o Danielu. Tato wytarł usta serwetką.
- Grace i Jude, przyda mi się wasza pomoc jutro po południu w kościele. Zbiórka dobroczynna idzie świet-
nie. Nie mogę się dostać do mojego biura, bo jest zastawione puszkami z kukurydzą. - Zachichotał cicho.
Chrząknęłam.
- Rozmawiałam z nim.
Śmiech taty zgasł, prawie jakby się zakrztusił.
8
65
- Rety - powiedziała Charity, zatrzymując widelec w pół drogi do ust. - Oby więcej takich rewelacji, Grace.
Jude odsunął krzesło.
- Mogę przeprosić? - zapytał, kładąc serwetkę na stole, po czym - nie czekając na odpowiedź - wyszedł z
kuchni.
Spojrzałam na mamę. „Patrz, co narobiłaś", zdawały się mówić jej oczy.
- Groszek! - krzyknął James i rzucił mi w twarz całą garść groszku.
- Przepraszam - szepnęłam. I wstałam od stołu.
P ó ź n i e j
Zastałam Jude'a na frontowej werandzie. Siedział owinięty w niebieski pled z kanapy. Powietrze skraplało się
w białe obłoczki przed jego twarzą.
- Zamarzniesz, Jude. Wejdź do domu.
- Jest mi dobrze.
Wiedziałam, że to nieprawda. Niewiele rzeczy wyprowadza Jude'a z równowagi. Nie lubi, kiedy dziew-
czyny w szkole mówią coś nieprzyjemnego, a potem udają, że to „tylko żarty". Nie znosi wzywania imienia
boskiego nadaremno, a już absolutnie nie toleruje twierdzeń, że Minnesota Wild nigdy nie zdobędzie Pucharu
Stanleya. Ale Jude nie krzyczy ani nie wrzeszczy, kiedy się złości. Robi się wtedy całkiem milczący i zamyka
się w sobie.
Zatarłam dłonie, żeby się rozgrzać, i usiadłam obok niego na schodkach.
- Przepraszam, że rozmawiałam z Danielem. Nie chciałam zrobić ci przykrości.
Jude pocierał równoległe blizny biegnące po wierzchu jego lewej dłoni. Bardzo często tak robił. Zastana-
wiałam się, czy zdaje sobie sprawę z tego natręctwa.
- Nie jestem zły - odpowiedział w końcu. - Martwię się.
- O Daniela?
- O ciebie. - Jude spojrzał mi prosto w oczy.
9
65
Mieliśmy takie same orle nosy i ciemnobrązowe włosy, ale to podobieństwo naszych błękitnych oczu zawsze
wydawało mi się niesamowite - zwłaszcza kiedy dostrzegłam, ile w jego spojrzeniu jest bólu.
- Wiem, co do niego czujesz...
- Czułam. To było ponad trzy lata temu. Byłam wtedy smarkata.
- Ciągle jesteś smarkata.
Miałam ochotę odpowiedzieć kpiąco, czymś w rodzaju: „I kto to mówi", ponieważ był ode mnie starszy
ledwie o rok. Ale wiedziałam, że nie mówi mi tego na złość. Chciałam tylko, żeby uświadomił sobie, że mam
prawie siedemnaście lat: od nienal roku chodzę n a randki i jeżdżę samochodem.
Chłodne powietrze przenikało przez moją bawełnianą bluzę. Miałam już wejść do środka, kiedy Jude ujął
mnie za rękę.
- Możesz mi coś obiecać, Grace?
- Co takiego?
- Jeśli znów spotkasz Daniela, nie będziesz z nim rozmawiać. Obiecasz?
-Ale...
- Posłuchaj - powiedział. - Daniel jest niebezpieczny. On nie jest tym człowiekiem, którym był kiedyś. Musisz
mi obiecać, że będziesz się trzymać z dala od niego.
Palce zaplątały mi się w nitki pledu.
- Mówię poważnie, Grace. Musisz mi to obiecać.
- No dobra, niech ci będzie. Obiecuję.
Jude ścisnął moją dłoń i wbił wzrok w jakiś odległy punkt. Miałam wrażenie, że krąży myślami gdzieś
daleko stąd, wiedziałam jednak, że utkwił spojrzenie w starym orzechu - tym samym, który chciałam na-
rysować na lekcji - oddzielającym nasze podwórko od sąsiadów. Zastanawiałam się, czy myśli o tamtej nocy
sprzed trzech lat, kiedy ostatni raz widział Daniela... kiedy wszyscy widzieliśmy go po raz ostatni.
- Co się stało? - szepnęłam.
Minęło wiele czasu, zanim się odważyłam zadać to pytanie. Moja rodzina zachowywała się jak gdyby nigdy
nic. Ale samo „nic" nie wystarczało za odpowiedź, dlaczego Charity i ja zostałyśmy wysłane na trzy tygodnie
do dziadków. Rodziny nie przestają rozmawiać o czymś, co jest „niczym". „Nic" nie wyjaśnia też cienkiej białej
szramy - podobnej do tych na ręce - nad lewym okiem mojego brata.
10
65
- Nie powinno się źle mówić o zmarłych - wymamrotał Jude.
Pokręciłam głową.
- Daniel nie jest martwy.
- Dla mnie jest. - Twarz Judea nie zdradzała żadnych emocji. Nigdy nie widziałam, żeby się tak
zachowywał.
Wciągnęłam do płuc mroźne powietrze i wpatrywałam się w niego, żałując, że nie potrafię odczytać myśli
kłębiących się za tymi kamiennymi oczami.
- Wiesz, że możesz mi wszystko powiedzieć?
- Nie, Grace. Naprawdę nie mogę.
Te słowa zabolały. Wyrwałam dłoń z jego uścisku. Nie miałam pojęcia, jak inaczej mogłabym zareagować.
Jude wstał.
- Daj temu spokój - powiedział cicho, otulając mnie pledem. Wszedł na schodki i usłyszałam, jak zamyka
drzwi. Przez okno widziałam migotanie błękitnej poświaty telewizora.
Przez pustą ulicę przebiegł wielki czarny pies. Zatrzymał się pod orzechem i spojrzał w moim kierunk u .
Dyszał z wywieszonym językiem. Utkwił we mnie swoje oczy, błyskające niebieskim światłem. Zadygotałam i
opuściłam ramiona, po czym podniosłam wzrok n a drzewo.
Przed Halloween padał śnieg, ale parę dni później stopniał i prawdopodobnie nie popada już przed świę-
lami. Wszystko na podwórku było zmrożone, kruche, brązowe i pożółkłe - wszystko oprócz orzecha, który
trzeszczał na wietrze. Był biały jak popiół i stał tam niczym chwiejące się widmo w świetle pełni księżyca.
Daniel miał rację co do tego rysunku. Gałęzie naprawdę narysowałam źle, a sęk na najniższym konarze
powinien być zwrócony do góry. Pan Barlow kazał nam przedstawić coś, co zapamiętaliśmy z dzieciństwa.
Kiedy wpatrywałam się w pustą kartkę, widziałam tylko to stare drzewo. A jednak przez ostatnie trzy lata
zawsze odwracałam wzrok, mijając je. Myśl o nim była bolesna - jak myśl o Danielu. Siedząc na werandzie i
patrząc, jak stare drzewo kołysze się w świetle księżyca, czułam, że porusza ono we mnie wspomnienia, i nie
mogłam ich powstrzymać.
Wstałam i pled zsunął mi się z ramion. Zerknęłam za siebie, na okno salonu, a następnie na drzewo. Pies
zniknął. Może to zabrzmi dziwnie, ale ucieszyłam się, że nie patrzy na mnie, kiedy obeszłam ganek i przy-
11
65
kucnęłam między krzakami berberysu. Paskudnie zadrapałam się w rękę, kiedy szukałam pod werandą
rzeczy, co do której nawet nie byłam pewna, czy nadal tam jest. Palce dotknęły czegoś chłodnego. Sięgnęłam
dalej i wyciągnęłam to.
Metalowe pudełko na kanapki było zimne jak lód. Tu i ówdzie pokryła je rdza, ale kiedy starłam kilkuletnią
warstwę brudu z wieczka, dostrzegłam spłowiały obrazek z Myszką Miki. Pamiątka czasów, które wydawały
się tak bardzo odległe. To był kuferek ze skarbami, w którym Jude, Daniel i ja chowaliśmy wszystkie ulubione
żetony, karty bejsbolowej i dziwaczny długi kieł znaleziony w lesie za domem. A teraz to była mała metalowa
trumna - skrzynka ze wspomnieniami, które powinny umrzeć.
Otwarłam jej wieczko i wyciągnęłam zniszczony szkicownik oprawiony w skórę. Przewracałam zatęchłe
kartki, aż znalazłam ostatni szkic. Była to twarz, którą rysowałam w kółko, ponieważ nigdy mi dobrze nie
wychodziła. Jego włosy były wtedy tak jasne, że prawie białe, a nie potargane, czarne, nieumyte. Miał
dołeczek w podbródku i ironiczny, niemal chytry uśmiech. Ale to oczy zawsze mi umykały. Nigdy nie
zdołałam uchwycić ich głębi prostymi kreskami ołówka. Jego oczy były takie ciemne, tak głębokie. Jak gęsty
jeziorny muł, w którym lubiliśmy zanurzać stopy - to były naprawdę czekoladowe oczy.
W s p o m n i e n i a
Chcesz to? Chodź i sama sobie weź.
Daniel schował butelkę z terpentyną za plecami i uskoczył w bok, jakby zamierzał uciec.
Skrzyżowałam ramiona i oparłam się o pień drzewa. Goniłam go już przez dom, przez podwórko i wokół
orzecha kilka razy - wszystko przez to, że zakradł się do kuchni, kiedy byłam zajęta, i bez słowa zabrał mi
butelkę z rozpuszczalnikiem do farb.
- Oddaj mi to natychmiast.
- Pocałuj mnie - odpowiedział.
- Że co?
- Pocałuj mnie, to oddam. - Bębnił palcami w sęk w kształcie księżyca na najniższym konarze drzewa i
uśmiechał się do mnie łajdacko. - Wiesz, że masz na to ochotę.
Policzki mi płonęły. Marzyłam o tym, żeby go pocałować, całym moim jedenastoipółletnim sercem, i wie-
działam, że on o tym wie. Daniel i Jude byli najlepszymi kumplami, odkąd obaj mieli po dwa lata, a ja -
12
65
młodsza o rok - zaczęłam się włóczyć za nimi, kiedy tylko nauczyłam się chodzić. Judebwi nigdy to nie
przeszkadzało. Daniel tego nie znosił - ale z drugiej strony tylko dziewczyna mogła grać królową Amidalę,
kiedy Daniel był Anakinem, a Jude Obim-Wanem Kenobim. I pomimo wszystkich jego złośliwości to w Da-
nielu po raz pierwszy naprawdę się zakochałam. - Powiem rodzicom - jęknęłam bez przekonania.
- Nie powiesz. - Daniel pochylił się ku mnie, nie przestając się uśmiechać. - No, pocałuj mnie.
- Daniel! - To był głos jego matki z otwartego okna ich domu. - Chodź tu i posprzątaj po tym malowaniu.
Daniel wyprostował się, a w jego oczach pojawiła się panika. Spojrzał na trzymaną w ręce buteleczkę.
- Proszę, Grace. Potrzebuję tego.
- Mogłeś mnie od razu poprosić.
- Chodź tu natychmiast, chłopcze! - ryknął jego ojciec z okna.
Ręce Daniela drżały.
- Proszę.
Skinęłam głową, a on pobiegł do swojego domu. Ukryłam się za drzewem i słuchałam, jak ojciec się na niego
wydziera. Nie pamiętam, co mówił. To nie jego słowa były jak ciosy, ale ton głosu - coraz głębszy, kiedy się
nakręcał, przypominający straszliwy warkot. Usiadłam na trawie z kolanami pod brodą i zamartwiałam się, że
nie jestem w stanie mu w żaden sposób pomóc.
To było prawie pięć i pół roku przed tym, jak zobaczyłam go na lekcji Barlowa. Dwa lata i siedem miesięcy
przed tym, jak Daniel zniknął. Ale tylko na rok, zanim u nas zamieszkał. Rok przed tym, jak został naszym
bratem.
R o z d z i a ł 2
Obiecuję, obiecuję
N a s t ę p n e g o d n i a , c z w a r t a l e k c j a
13
65
Moja mama przestrzega dziwnych zasad w kwestii tajemnic. Kiedy miałam cztery lata, posadziła mnie przed
sobą i powiedziała, że nie wolno mi dochowywać sekretów. Kilka minut później poszłam do Jude'a i
powiedziałam mu, że rodzice kupili mu na urodziny zamek z klocków lego. Jude się rozpłakał, a mama znów
posadziła mnie przed sobą, mówiąc, że niespodzianka to jest coś, o czym wszyscy się i tak za jakiś czas
dowiedzą, a sekret to jest coś, czego nikt nie ma poznać. Spojrzała mi prosto w oczy i oznajmiła tym naprawdę
poważnym tonem, że sekrety są złe i nikt nie ma prawa ode mnie wymagać, żebym ich strzegła.
Szkoda, że ta sama zasada nie stosuje się do obietnic.
Problem z obietnicami polega na tym, że kiedy się już taką złoży, to nie ma mocnych, żeby jej nie złamać. To
jakieś niepisane kosmiczne prawo. Kiedy tato mówi: „Obiecaj, że wrócisz o dziesiątej", to akurat tego dnia
zepsuje się samochód, zegarek stanie, a rodzice nie dali ci komórki, więc nie możesz zadzwonić, żeby powie-
dzieć, że się spóźnisz.
Naprawdę, nikt nie powinien wymagać dotrzymywania obietnic - zwłaszcza jeśli nie zna wszystkich
okoliczności.
Wymuszenie przez Judea obietnicy, że nie będę miała nic wspólnego z Danielem, było skrajnie nieuczciwe.
Mój brat nie wziął pod uwagę tego, że Daniel wrócił do naszej szkoły. Nie dzielił ze mną wspomnień. Nie
zamierzałam więcej rozmawiać z Danielem, ale bałam się tego, co mogę zrobić - tylko dlatego, że Jude wy-
mógł na mnie tę obietnicę.
Czułam ten lęk, podchodząc pod drzwi klasy rysunków. Spocone palce ślizgały mi się na klamce, kiedy
próbowałam otworzyć drzwi. W końcu popchnęłam je i zerknęłam w stronę ławki na samym przodzie.
- Cześć, Grace - odezwał się czyjś głos.
To była April. Siedziała obok mojej pustej ławki. Strzeliła gumką, otwierając pudełko pasteli. - Udało ci się
nagrać ten dokument o Edwardzie Hopperze, który mieliśmy obejrzeć wczoraj wieczorem? Moja nagry-warka
się popsuła.
- Nie. Zapomniałam.
Omiotłam klasę wzrokiem w poszukiwaniu Daniela. Lynn Bishop siedziała w tylnym rzędzie, plotkując z
Melissą Harris. Pan Barlow pracował przy biurku nad swoją najnowszą rzeźbą typu „wspieramy recykling", a
do klasy wchodzili przed dzwonkiem kolejni uczniowie.
- Niedobrze. Myślisz, że będziemy mieć z tego test? - spytała April.
14
65
- To są lekcje sztuki. Malujemy obrazy przy dźwiękach klasycznego rocka. - Raz jeszcze obiegłam klasę
wzrokiem. - Wątpię, czy będziemy mieć klasówki.
- Rany, ale jesteś dziś opryskliwa.
- Przepraszam. - Wzięłam mój przybornik z szafki i usiadłam koło niej. - Mam mnóstwo spraw na głowie.
Rysunek drzewa leżał na wierzchu pudełka. Wmawiałam sobie, że powinnam go nienawidzić. Powtarzałam
sobie, że powinnam go wyrzucić. A mimo to wzięłam go do ręki i przyglądałam się idealnym kreskom,
trzymając palec tuż nad kartką, żeby nie zamazać węgla.
- Nie rozumiem, dlaczego ci w ogóle na nim zależy -powiedziała April po raz szósty tego dnia. - To znaczy,
wydawało mi się, że mówiłaś, że ten Daniel jest niezły.
Wbiłam wzrok w rysunek.
- Bo był.
Dzwonek zadzwonił z lekkim opóźnieniem. Kilka sekund później skrzypnęły otwierane drzwi. Podniosłam
oczy, spodziewając się ujrzeć Daniela. Tak samo jak niegdyś spodziewałam się go spotkać w sklepie albo na
ulicy w centrum miasta po tym, jak zniknął.
Ale w drzwiach pojawił się Pete Bradshaw. Miał dyżur w sekretariacie na czwartej lekcji. Pomachał do April
i do mnie ręką, podając jakąś karteczkę panu Barlowowi.
- To jest dopiero ciacho - szepnęła April, machając mu w odpowiedzi. - Ze też on jest twoim partnerem na
chemii...
Miałam mu właśnie odmachać, ale nagle poczułam ucisk w żołądku. Pete zostawił karteczkę na biurku pana
Barlowa i podszedł do nas.
- Szkoda, że cię nie było wczoraj wieczorem - powiedział do mnie.
- Wczoraj wieczorem?
- W bibliotece na spotkaniu kółka chemicznego. Uczyliśmy się do testu. - Pete zabębnił palcami po blacie
ławki. - Miałaś tym razem przynieść ciastka.
- Naprawdę? - Ucisk w żołądku przybrał na sile. Poprzedniego wieczora siedziałam na werandzie,
rozmyślając o Danielu, aż zrobił się ze mnie sopelek, i kompletnie zapomniałam o spotkaniach kółka... i o
klasówce. - Przepraszam. Coś mi wypadło. - Dotknęłam rysunku.
15
65
- Cieszę się, że to nic poważnego. - Pete uśmiechnął się i wyciągnął z kieszeni zwitek kartek. - Mogę ci po-
życzyć moje notatki do przerwy.
- Dzięki. - Zarumieniłam się. - Przydadzą się.
- Więcej pracy, mniej gadania! - wydarł się pan Barlow.
- Do zobaczenia. - Pete mrugnął i wyszedł z klasy.
- On cię zaprosi na świąteczne tańce - szepnęła April.
- Nie ma mowy. - Spojrzałam na rysunek, usiłując sobie przypomnieć, co zamierzałam z nim zrobić. -Pete nic
takiego do mnie nie czuje.
- Coś ty, ślepa jesteś? - wykrzyknęła April nieco za głośno.
Pan Barlow rzucił jej wściekłe spojrzenie.
- Pastele są dużo lepsze od węgla - powiedziała szybko April, usiłując go zmylić. Zerknęła w kierunku
podium, po czym szepnęła do mnie: - Pete się w tobie kocha. Lynn powiedziała, że Misty jej mówiła, że Brett
Johnson mówi, że Pete uważa, że jesteś niezła, i chce cię zaprosić na randkę.
- Naprawdę?
- Naprawdę. - Poruszyła brwiami. - Ty to masz szczęście.
- Aha. Szczęście. - Spojrzałam na notatki Pete'a, a następnie na rysunek. Wiedziałam, że powinnam uważać
się za szczęściarę. Pete należał do tych chłopaków, których April określała mianem „potrójnego zagrożenia":
przystojny maturzysta, gracz w hokeja i do tego mózgowiec. Nie mówiąc już o tym, że jeden z najlepszych
kumpli Jude'a. Wydawało mi się jednak dziwne, żeby czuć się szczęściarą dlatego, że podobałam się komuś
takiemu. Szczęście nie miało z tym nic wspólnego.
Dwadzieścia minut później wciąż nie było śladu Daniela, a Barlow wstał zza biurka i zwrócił się do klasy.
Gładził wąsy, które zakrywały mu część policzków.
- Myślę, że czas dziś na coś nowego - oznajmił. -Musimy dać jakąś pożywkę waszym umysłom, a nie tylko
wyobraźni. Co powiecie na krótki test dotyczący Edwarda Hoppera?
Klasa wydała zbiorowy jęk.
- Cholera - szepnęła April.
- Cholera - szepnęłam w odpowiedzi.
P r z e r w a ś n i a d a n i o w a
16
65
Pan Barlow pochrząkiwał z irytacją, oddając nam testy. Wrócił do swojej rzeźby i teatralnym gestem owinął
drut wokół pustej puszki. Kiedy rozbrzmiał dzwonek na przerwę, wyszedł z sali wraz z uczniami.
April i ja zostałyśmy w klasie. Zaawansowane lekcje sztuki trwały dwie godziny z przerwą śniadaniową w
środku, ale my byłyśmy jedynymi młodszymi uczennicami, więc zazwyczaj pracowałyśmy również na
przerwie, żeby przekonać Barlowa, że naprawdę zasługujemy na uczestnictwo w jego zajęciach. Wyjątek
stanowiły te dni, kiedy Jude zapraszał nas na przekąskę z nim i jego kumplami w kafejce Rose Crest - przy-
stani najpopularniejszych maturzystów, znajdującej się poza terenem szkoły.
April siedziała koło mnie, poprawiając cienie na swoim pastelowym rysunku przedstawiającym rolki,
podczas gdy ja usiłowałam zgłębić notatki Pete'a. Próbowałam się skupić, ale słowa coraz bardziej zlewały się
w nieczytelny chaos. Ten ucisk w żołądku, który pojawił się wcześniej, zaczął przyprawiać mnie o mdłości,
zmieniając się we wściekły gniew, aż w końcu nie mogłam myśleć o niczym innym. Jak Daniel śmie po-
kazywać się po latach, a potem znów zniknąć? Bez wyjaśnienia. Bez przeprosin. Bez sensu.
Wiedziałam, że może istnieć milion powodów, dla których tego dnia się nie zjawił, ale miałam dość tłu-
maczenia sobie jego zachowania. Jak dawniej, kiedy
podkradał jedzenie z mojego drugiego śniadania albo jego dokuczanie stawało się nieznośne, albo zapominał
zwracać moje farby - wtedy zawsze zwalałam to na jego niełatwe życie i dawałam spokój. Ale nie zamierzałam
wybaczać tego, że tylko na chwilę znów się pojawił w moim życiu, a ja już zdążyłam zawieść rodziców,
zdenerwować brata, dać kosza Pete'owi, zawalić klasówkę i jeszcze pewnie oblać test z chemii. Czułam się taka
głupia, marnując czas na rozmyślanie o nim, a on na dodatek nawet nie raczył się zjawić. Teraz naprawdę
chciałam go znów zobaczyć. Też tylko na chwilę: żeby mu powiedzieć, że ma spadać... albo żeby dać mu po
pysku... albo coś jeszcze gorszego.
Jego rysunek drzewa leżał na mojej ławce, szydząc ze mnie. Okropne było to, że był tak idealny w tych
swoich gładkich, splątanych liniach, jakich ja nigdy nie będę w stanie narysować. Wzięłam go do ręki i zanio-
słam do kosza na śmieci, a następnie bezceremonialnie go wyrzuciłam.
- Koniec z tobą - powiedziałam w kierunku kosza.
- No, teraz to już ci kompletnie odbiło - oznajmiła April. - Mamy to oddać za jakąś godzinę.
- To i tak nie był mój rysunek... już nie.
17
65
R o z d z i a ł 3
Tabula rasa
C o s i ę s t a ł o p o p r z e r w i e
Kiedy lekcja zaczęła się na nowo, wyciągnęłam dziewiczą kartkę papieru rysunkowego i naszkicowałam
szybko ulubionego pluszowego misia. Rysunek nie dorastał do pięt moim zwykłym pracom - prawdę mówiąc,
nawet malunkom z czasów, kiedy miałam dziewięć lat - ale pan Barlow stosował zasadę „zero tolerancji"
wobec niedokończonych zadań. Uznałam więc, że byle jaka praca będzie lepsza niż nic, i wsunęłam ją między
inne na stercie leżącej na jego biurku, zanim wyszłam z klasy.
April zatrzymała się na chwilę, żeby porozmawiać o swoich rysunkach, a ja powlekłam się na test z chemii z
nadal dość ponurymi przeczuciami. Żołądek poczuł się nieco lepiej, kiedy postanowiłam zapomnieć, że w
ogóle widziałam Daniela, ale co z klasówką? Mama nie będzie szczęśliwa. Udało mi się kilka razy przejrzeć
notatki Pete'a na przerwie, ale nawet gdybym się uczyła przez całą noc, musiałabym mieć spore szczęście, żeby
zaliczyć na dostateczny. Nie jestem złą uczennicą. Oceny mam w porządku, ale moja prawa półkula jest
zdecydowanie silniejsza.
Zaawansowana chemia to był pomysł mamy. Tato bardzo lubi, kiedy maluję przy stole kuchennym. Mówi,
że przypomina mu to czasy, kiedy chodził do liceum plastycznego, zanim zdecydował się zostać pastorem jak
jego ojciec i dziadek. Mama jednak chciała, żebym „nie zamykała sobie możliwości" - co w praktyce
oznaczało, że mam zostać psychologiem albo pielęgniarką jak ona.
Usiadłam na swoim miejscu obok Petea Bradsha-wa, wzięłam głęboki oddech z zamiarem bardzo wolnego
wypuszczenia powietrza z płuc, żeby udowodnić sobie, że nie jestem zdenerwowana - i wtedy zaskoczył mnie
czysty, miły zapach mojego laboratoryjnego partnera. Pete miał na piątej lekcji WF i jego włosy były wciąż
wilgotne po prysznicu. Zdarzało mi się wcześniej wyczuwać zapach cytrusowego mydła i świeżego
dezodorantu, ale tym razem zaatakował wszystkie moje zmysły i sprawił, że miałam ochotę przysunąć się
bliżej do Pete'a. Obawiam się, że miało to jakiś związek z tym, co na jego temat powiedziała wcześniej April.
Grzebiąc w plecaku w poszukiwaniu zeszytu, trzy razy upuściłam pióro, zanim udało mi się ułożyć
wszystko równo na ławce.
18
65
- Ręce ci się trzęsą? - spytał Pete.
- Że co? - Podręcznik do chemii spadł z ławki.
- Nerwy przed klasówką? - Pete podniósł książkę. - Wszyscy wariujemy. Szkoda, że tego nie widziałaś: Brett
John zdołał wsunąć tylko pół największej pizzy na lunch. Myślałem, że on się czuje najgorzej, ale ty wyglądasz
tak, jakbyś właśnie zobaczyła Potwora z Markham Street.
Skrzywiłam się. Ten żart nigdy mnie nie bawił. Wyrwałam mu książkę.
- Wcale się nie denerwuję. - Wzięłam kolejny głęboki oddech i westchnęłam przeciągle.
Pete uśmiechnął się do mnie w ten swój „potrójnie groźny" sposób i książka znów wylądowała na podłodze.
Roześmiałam się, kiedy ją podniósł, i poczułam, że robi mi się gorąco pod bluzą, kiedy mi ją podawał.
Czemu jestem taka głupia? Muszę się naprawdę pozbierać.
Na świecie istniał jeszcze tylko jeden chłopak, który potrafił wprawić mnie w takie zakłopotanie, ale ponie-
waż postanowiłam więcej o nim nie myśleć, skupiłam uwagę na pani Howell, która wyciągnęła właśnie wielką
stertę klasówek.
- Ej. Wybieramy się po treningu z Brettem na kręgle do Pullmana. - Pete nachylił się ku mnie, roztaczając
wokół siebie zapach czystości. - Może byś wpadła?
- Ja? - Spojrzałam na panią Howell, która położyła właśnie przede mną odwrócony pustą stroną do góry test.
- No. Ty i Jude. Będzie fajnie. - Pete trącił mnie łokciem z uśmiechem. - Możesz mi wtedy kupić te zaległe
ciastka.
- Jude i ja mamy pomagać tacie w zawiezieniu rzeczy do przytułku.
Pete przez moment był chyba rozczarowany, ale szybko się rozchmurzył.
- No dobra, to może ja przyjdę wam pomóc po treningu? Ile nam to zajmie: parę godzin? Potem możemy iść
na kręgle.
- Naprawdę? Byłoby super.
- Patrzymy przed siebie - oznajmiła pani Howell. -Zaczynamy test - stuknęła palcem w zegarek - już.
Pete odwrócił swoją kartkę z uśmiechem. Zrobiłam to samo i napisałam na górze moje nazwisko. Czułam to
rozchodzące się po całym ciele łaskoczące ciepło, które pojawia się zawsze, kiedy zaczyna się coś nowego i
ekscytującego.
19
65
R o z d z i a ł 4
Boska interwencja
G ł ó w n y k o r y t a r z z t y ł u s z k o ł y
- Aleś ty jest! Czemu nic mi nie powiedziałaś na angielskim? - April ominęła stolik, na którym zbierano
deklaracje na fundusz wakacyjny cheerleaderek. - Mówiłam ci, że się z tobą umówi!
- To nie randka - odparłam z uśmiechem.
- Kto się z tobą umówił? - zapytał Jude, wynurzając się z gabinetu dyrekcji tuż przed nami. Jego pytanie
zabrzmiało raczej jak akt oskarżenia, a twarz miał tak pochmurną jak zimowe niebo za oknem korytarza.
- Nikt - odpowiedziałam.
- Pete Bradshaw! - pisnęła April. - Zaprosił ją na randkę dziś wieczorem.
- To nie jest randka. - Przewróciłam oczami. - Zaproponował, że nam pomoże w kościele po treningu dziś
po południu, a potem chce iść na kręgle. Ty też jesteś zaproszony - powiedziałam do Judea, który obracał w
palcach kluczyki od parafialnej furgonetki.
Nie miałam pojęcia, jak zareaguje na moje zainteresowanie jednym z jego kumpli - zważywszy na to, który z
nich podobał mi się ostatnio. Ale on się rozpromienił.
- Najwyższy czas, żeby Pete się z tobą umówił na randkę.
- A widzisz! - April uszczypnęła mnie w ramię. -Mówiłam ci, że on cię lubi.
Jude klepnął ją w plecy z rozbawieniem.
- Ty też przyjdziesz tym razem? Policzki April poczerwieniały.
- Yyy... nie. Nie mogę. - Rumieniec rozlewał się na całą jej twarz. - Ja, no, eee, muszę...
- Masz robotę? - podpowiedziałam. Wiedziałam z doświadczenia, że nie pomogą żadne
namowy. April najbardziej pod słońcem bała się tego, że Jude pomyśli, że za nim łazi. Nawet zaciągnąć ją na
lunch w stołówce ze mną i Jude'em było równie trudno, jak psa do weterynarza.
- Robota... No, tak, właśnie. - April zarzuciła różowy plecak na ramię. - Muszę już lecieć. Do zobaczenia
- powiedziała i pobiegła do głównego wyjścia.
- Co za... interesująca osoba - powiedział Jude, patrząc za nią.
- Aha, niewątpliwie.
20
65
- No więc... - Jude objął mnie ramieniem, prowadząc przez tłum drugoklasistów ku drzwiom - opowiedz mi
coś więcej o tej randce.
- To nie jest randka.
P ó ł t o r e j g o d z i n y p ó ź n i e j
- Pastor Divine to prawdziwy anioł - oznajmił Don Mo-oney z zachwytem, spoglądając po załadowanej po
brzegi przykościelnej świetlicy. Stały tam jedne na drugich pudła z jedzeniem i ubraniami, a Jude i ja
zajmowaliśmy się sortowaniem tego wszystkiego. - Mam nadzieję, że jeszcze to wam się przyda. - Don
poprawił trzymane w rękach wielkie pudło z puszkami z tuńczykiem.
- Przyniosłem je z targu i tym razem nawet nie zapomniałem zapłacić. Możecie zadzwonić do pana Daya, jeśli
chcecie. Ale jeśli nie będą wam potrzebne...
- Dziękuję, Don - odparł Jude. - Każdy dar się przyda, a zwłaszcza wysokobiałkowe jedzenie, czyli na
przykład tuńczyk. Prawda, Grace?
Potaknęłam, usiłując wepchnąć jeszcze jedną kurtkę do pękającego w szwach pudła oznaczonego jako
UBRANIA MĘSKIE. Poddałam się w końcu i wrzuciłam ją do w połowie pustego pudła z kobiecymi ciuchami.
- Dobrze też, że pamiętałeś, żeby zapłacić panu Da-yowi - zwrócił się Jude do Dona.
Na twarzy Dona pojawił się promienny uśmiech. Był to wielki jak niedźwiedź mężczyzna, a jego śmiech
przypominał warczenie.
- Jesteście dosłownie boskimi Divine'ami. Jak wasz ojciec.
- Robimy to, co wszyscy - odparł Jude dyplomatycznym tonem, który podchwycił od taty. Pozwalał on za-
chować pokorę, a zarazem sprzeciwić się komuś. Jęknął, usiłując wziąć pudło z potężnych ramion Dona. -
Mnóstwo tego tuńczyka przyniosłeś.
- Wszystko, żeby pomóc Divine'om. Wszyscyście są anioły.
Nie tylko Don traktował naszą rodzinę jak niebiańskie istoty. Tato mówi zawsze, że pastor w New Hope
uczy z tej samej dobrej książki, ale prawie wszyscy chcieli słuchać pastora Divine'a właśnie dlatego, że nasze
nazwisko można by tłumaczyć jako „Boscy".
21
65
Co by powiedzieli na to, że nazwisko oryginalnie brzmiało: Divinovich? Mój prapradziadek zmienił je na
Divine, kiedy wyemigrował do Ameryki, a pradziadek uznał je za bardzo odpowiednie, kiedy postanowił
zostać pastorem.
Ja tam raczej uważałam, że trudno żyć z takim nazwiskiem.
- No dobra, to może wynieś to pudło. - Jude klepnął Dona po ramieniu. - Możesz nam pomóc załadować
ciężarówkę, która pojedzie do przytułku.
Don, niosąc ciężkie pudło, przemaszerował przez świetlicę ze swoim zwyczajnym wyszczerzonym
uśmiechem. Jude podniósł pudło z męskimi kurtkami i wyszedł za nim przez tylne drzwi.
Po wyjściu Dona rozluźniłam się. Ten człowiek zawsze się włóczył koło kościoła z „chęcią pomocy", ale ja
starałam się go unikać. Nie mówiłam tego tacie ani bratu, ale czułam się nieswojo w towarzystwie Dona. Nic
nie mogłam na to poradzić. Przypominał mi Len-ny'ego z Myszy i ludzi - był w podobny sposób powolny i
dobroduszny, ale mógłby skręcić człowiekowi kark jednym ruchem swych ogromnych łapsk.
Nie byłam w stanie zapomnieć o przemocy, do której były zdolne te dłonie.
Pięć lat temu Jude i ja (oraz ta osoba, której imię zaczyna się na „D", a kończy na „L") pomagaliśmy tacie
sprzątać w kościele, kiedy w drzwiach po raz pierwszy stanął Don Mooney. Tato powitał go uprzejmie po-
mimo jego brudnych ubrań i kwaśnego smrodu, a Don chwycił tatę i przyłożył do jego gardła pokryty rdzą
nóż, żądając pieniędzy.
Byłam tak przerażona, że omal nie złamałam mojej najważniejszej zasady: „Grace nie płacze". Tato jednak się
nie przestraszył, nawet kiedy po jego szyi pociekła krew. Wskazał na wielki witraż nad balkonem, który
przedstawiał Jezusa pukającego do drewnianych drzwi. „Proście, a będzie wam dane" - powiedział i obiecał,
że Don dostanie to, czego naprawdę potrzebował: pracę i dach nad głową.
Wkrótce Don został jednym z najgorliwszych parafian taty. Wszyscy najwyraźniej zapomnieli o naszym
pierwszym spotkaniu. Ja nie potrafiłam.
Czy to znaczy, że jestem jedyną Divinovich w rodzinie pełnej boskich Divineow?
W i e c z ó r
22
65
- Nie wiem, co powiedzieć, Grace. - Pete zatrzasnął maskę ponad dziesięcioletniej morskozielonej toyoty corolli
mojego taty. - Obawiam się, że utknęliśmy.
Wcale się nie zdziwiłam, że samochód nie chciał zapalić. Charity i ja regularnie namawiałyśmy rodziców,
żeby pozbyli się toyoty i kupili nową terenówkę, ale tato zawsze kręcił głową, mówiąc: „Jak by to wyglądało,
że kupuję nowy samochód, skoro ten dobrze jeździ?". Oczywiście tato miał na myśli specyficzny rodzaj „jeż-
dżenia". Mniej więcej taki, że jeśli pomodlić się szczerze i obiecać, że będzie się używało samochodu do
pomocy potrzebującym, to zazwyczaj zapali za trzecim lub czwartym przekręceniem kluczyka w stacyjce.
Tym razem miałam wrażenie, że nawet boska interwencja nie zmusiłaby silnika do pracy.
- Chyba widziałem stację benzynową kilka ulic dalej - powiedział Pete. - Może się tam przejdę i poproszę o
pomoc.
- Ta stacja jest zamknięta. - Chuchałam na zmarznięte dłonie. - Nieczynna od jakiegoś czasu.
Pete rozejrzał się po ulicy. Poza kręgiem pomarańczowego światła rzucanego przez latarnię uliczną niewiele
było widać. Nocne niebo pokrywały chmury, a brązowymi włosami Pete'a targał mroźny wiatr.
- A ja akurat dziś zapomniałem naładować komórkę.
- Ty przynajmniej masz komórkę - powiedziałam. - Moi rodzice zatrzymali się w dwudziestym wieku.
Pete uśmiechnął się słabo.
- Chyba znajdę tu gdzieś telefon - mruknął. Nagle poczułam się tak, jakbym była winna temu
wszystkiemu. Zaledwie kilka minut wcześniej Pete i ja naśmiewaliśmy się z czkawki Bretta Johnsona podczas
klasówki z chemii. Pete spojrzał na mnie, kiedy się śmialiśmy, i nasze oczy spotkały się w ten nieziemski
sposób. W tej samej chwili samochód wydał straszliwy brzęk i zatrzymał się w małej uliczce po drodze do
przytułku.
- Pójdę z tobą. - Skuliłam się, słysząc odgłos tłuczonego szkła nie tak daleko od nas.
- Nie. Ktoś musi zostać przy samochodzie. Toyota była wypakowana po brzegi pudłami, które
nie zmieściły się do furgonetki. Ale nie byłam pewna, czy to właśnie ja powinnam zostać i tego wszystkiego
pilnować.
- Ja pójdę. Ty już się dostatecznie napracowałeś.
23
65
- Nie ma mowy, Grace. Twój ojciec może i jest pastorem, ale zabiłby mnie, gdybym pozwolił ci włóczyć się
samej po tej dzielnicy. - Pete otwarł drzwiczki i wepchnął mnie do środka. - Tu będzie bezpieczniej... i cieplej.
-Ale...
- Nie. - Pete wskazał na niski budynek po drugiej stronie ulicy. Słyszałam kilku facetów krzyczących do
siebie zza powybijanych okien. - Najlepiej zapukam do któregoś z tych mieszkań.
- Jasne - powiedziałam. - Lepiej idź do przytułku. To jakieś półtora kilometra w tamtą stronę. - Wskazałam
na ciemną ulicę. Stanęliśmy pod jedyną czynną latarnią w okolicy. - Tam są głównie bloki mieszkalne i kilka
barów, ale trzymałabym się od nich z daleka, jeśli nie chcesz stracić zębów.
Pete uśmiechnął się ironicznie.
- Czyżbyś spędzała dużo czasu w podłych dzielnicach?
- Coś w tym rodzaju. - Zmarszczyłam brwi. - Pospiesz się... i uważaj na siebie, dobrze?
Pete nachylił się do okna, uśmiechając się „potrójnym" uśmiechem.
- Niezła randka, co? - powiedział i pocałował mnie w policzek.
Poczułam, że zalewa mnie fala gorąca.
- A więc to jest randka?
Pete zaśmiał się i zakołysał na piętach.
- Zamknij samochód.
Zatrzasnął drzwiczki i wsunął ręce w kieszenie swojej sportowej kurtki.
Zablokowałam zamek i patrzyłam, jak Pete, odchodząc, kopie pustą puszkę po piwie. Kiedy wyszedł poza
krąg światła latarni, straciłam go z oczu. Szczelnie owinęłam się kurtką, żeby się rozgrzać, i westchnęłam.
Może i mieliśmy kłopoty, ale przynajmniej byłam na czymś w rodzaju randki z Pete'em Bradshawem.
Szur-r.
Podskoczyłam. Czy to był odgłos kroków na żwirze chodnika? Może Pete już wrócił? Rozejrzałam się do-
okoła. Nic. Sprawdziłam drzwiczki od strony pasażera. Były zamknięte. Usiadłam wyprostowana i oparłam
dłoń na kiju hokejowym Pete'a, który leżał między przednimi siedzeniami.
24
65
Wcześniej omal n i e umarłam, kiedy Don Mooney zapytał, czy mógłby pojechać z nami toyotą. Trudno
stwierdzić, czy nic nie zauważył, czy też uważał, że potrzebujemy przyzwoitki. Na szczęście Jude uratował
mnie, dorzucając pudło z ubraniami kobiecymi na tylne siedzenie samochodu.
- Nie zmieścisz się - powiedział i przekonał Dona, żeby wcisnął się do furgonetki z tatą i z nim.
Wyjechali jako pierwsi, a my z Pete'em pojechaliśmy za nimi. Potem ja musiałam po drodze podrzucić Ma-
ryanne Duke torbę z apteki. Ona z kolei zaprosiła nas na ciasto z rabarbarem (robi najlepsze na świecie), ale
wiedziałam, że oceni Pete'a trzy razy surowiej niż moja prawdziwa babcia, toteż obiecałam, że następnym
razem zatrzymam się na dłużej. Żeby nadrobić czas, kiedy już dotarliśmy do miasta, pojechałam na skróty
przez Markham Street. Tej właśnie decyzji strasznie żałowałam w tej chwili.
W ostatnich latach trochę się tu uspokoiło, ale okolica zawsze cieszyła się złą sławą z powodu dziwacznych
wypadków i zaginięć. A potem co miesiąc martwe ciała zaczęły się tu pojawiać niczym grzyby po deszczu.
Policja i dziennikarze przebąkiwali o seryjnym mordercy - ale inni mówili o włochatej bestii, która nawiedza
nocą miasta. Nazwali ją Potworem z Markham Street.
Bzdura, co?
Jak już mówiłam, ostatni raz coś naprawdę dziwnego wydarzyło się tu przed wieloma laty, ale ja zastana-
wiałam się już, czy nie lepiej by było, gdyby Don pojechał z nami. Czy czułabym większy czy mniejszy
niepokój, gdyby Don był ze mną w tym zaułku?
Większy!
Ta myśl wywołała natychmiastową falę wyrzutów sumienia. Zamknęłam oczy i pozwoliłam myślom błądzić,
usiłując się uspokoić. Z jakiegoś powodu pomyślałam o tym, jak kiedyś zapytałam tatę, dlaczego pomógł
komuś, kto go skrzywdził.
- Wiesz, co oznacza twoje imię, prawda, Grace?
- Owszem. Oznacza niebiańską pomoc, przewodnictwo albo miłosierdzie - odparłam, recytując to, co zawsze
mi powtarzał.
- Łaska jest niezbędna każdemu z nas. Wszyscy potrzebujemy pomocy - odpowiedział. - Istnieje różnica
między ludźmi, którzy krzywdzą innych, ponieważ są źli, a ludźmi, którzy robią złe rzeczy z powodu swojej
sytuacji. Niektórzy są zdesperowani, ponieważ nie wiedzą, jak prosić o łaskę.
25
65
- A skąd wiesz, czy ktoś jest zły, czy też po prostu potrzebuje pomocy?
- Bóg jest ostatecznym sędzią tego, co się naprawdę dzieje w naszych duszach. Ale my mamy wybaczyć
każdemu.
Tato nie ciągnął dyskusji dalej. Prawdę mówiąc, miałam w głowie mętlik większy niż kiedykolwiek. Co,
jeśliczłowiek, który cię skrzywdził, nie zasługuje na przebaczenie? A jeśli zrobił coś naprawdę potwornego...
Szur-r. Szur-r.
Coś znów poruszało się po żwirze. Teraz po obu stronach samochodu? Chwyciłam kij do hokeja. - Pete?
Brak odpowiedzi. Tryk. Tryk.
Klamka? Poczułam dreszcz przebiegający mi po plecach i wspinający się na ramiona. Serce waliło mi jak
młotem, płuca bolały od wysilonych oddechów. Wyjrzałam przez okno. Dlaczego nic nie widzę?
Tryk. Tryk. Tryk.
Samochodem zatrzęsło. Wrzasnęłam. Na zewnątrz usłyszałam wysoki, przenikliwy dźwięk. Okna jęknęły i
zatrzeszczały, jakby miały się rozpaść. Przycisnęłam dłonie do uszu i wrzasnęłam jeszcze głośniej. Coś
zabrzęczało na asfalcie za drzwiczkami. W uszach słyszałam tętno krwi - niczym szybkie kroki.
Cisza.
Miałam wrażenie, że płoną mi wszystkie nerwy. Poruszyłam się i znów usłyszałam brzęczenie. Ale to tylko
moje dygoczące kolano uderzało o kluczyki zwisające ze stacyjki. Zaśmiałam się nerwowo i zamknęłam oczy.
Czekałam wsłuchana w ciszę, dopóki byłam w stanie powstrzymywać oddech. W końcu wypuściłam go w
długim westchnieniu i zwolniłam ucisk na kiju hokejowym.
Tup, tup, tup.
Otwarłam oczy. Uniosłam szybko rękę. Uderzyłam się w głowę kijem hokejowym.
Przez zamglone okno patrzyła na mnie ukryta w cieniu twarz.
- Podnieś maskę - odezwał się stłumiony głos. Nie należał do Pete'a.
- Wynoś się! - krzyknęłam, starając się nadać głosowi szorstki ton.
- Zrób to - odparł. - Wszystko będzie dobrze, Grace. Obiecuję.
Zakryłam dłonią usta. Znałam ten głos. Znałam tę twarz. Zanim zdążyłam pomyśleć, odparłam: „Okej" i
pociągnęłam za dźwignię podnoszącą maskę.
1 65 Dziedzictwo Mroku Bree Despain Przełożyła Agnieszka Fulińska Wydawnictwo Galeria Książki Kraków 2010
2 65 Ofiara Krew wypełnia mi usta. Ogień płonie w moich żyłach. Duszę w sobie wycie. Ześlizguje się srebrne ostrze -wybór należy do mnie. Jestem śmiercią lub życiem. Jestem ocaleniem lub zniszczeniem. Aniołem lub demonem. Jestem łaską. Wbijam nóż. To moja ofiara... Jestem potworem.
3 65 R o z d z i a ł 1 Marnotrawny P o o b i e d z i e - Grace! Musisz zobaczyć tego nowego chłopaka. -April wpadła na mnie w korytarzu młodszych klas. Czasami przypomina mi spaniela, którego kiedyś miałam: ten sam entuzjazm z byle powodu. - Czyżby ciacho wszech czasów? - Omal nie upuściłam plecaka. Głupie szyfrowe zamki. - Ależ skąd. On jest absolutnie okropny. Wyleciał ostatnio z dwóch szkół, a w dodatku Brett Johnson mówi, że jest na zwolnieniu warunkowym. - April uśmiechnęła się promiennie. - Poza tym i tak wszyscy wiedzą, że to Jude jest największym ciachem. - Dźgnęła mnie pod żebro. Upuściłam plecak. Pudełko pasteli upadło mi pod nogi. - Ja tam nic o tym nie wiem - burknęłam i przykucnęłam, żeby pozbierać rozrzucone kredki. - Jude jest moim bratem, wiesz? April przewróciła oczami. - Pytał o mnie w kafejce, prawda? - Aha... - Zbierałam nadal kredki. - Zapytał: „Co tam u April?", a ja odpowiedziałam: „Wszystko w porząd- ku", a potem oddał mi pół swojej kanapki z indykiem. Wyrachowanie zupełnie nie pasuje do April. Inaczej musiałabym uznać, że przyjaźni się ze mną tylko po to, żeby być bliżej mojego brata - podobnie jak większość innych dziewczyn w tej szkole. - Pospiesz się - powiedziała, zerkając przez ramię. - Mogłabyś mi pomóc. - Machnęłam na nią złamaną kredką. - Dopiero co je kupiłam po drodze z kafejki. April przykucnęła i podniosła niebieski pastel. - Po co ci one, tak w ogóle? Myślałam, że wolisz węgiel.
4 65 - Nie wychodzi mi. - Wzięłam od niej kawałek kredki i wsadziłam go z powrotem do pudełka. - Zaczynam od nowa. - Ale jutro mija termin. - Nie oddam pracy, dopóki nie będę z niej zadowolona. - Nie uważam, żeby była zła - oznajmiła April. -A poza tym podoba się temu nowemu. - Że co? April podskoczyła. Chwyciła mnie za ramię. - Chodź. Musisz to zobaczyć. - Ruszyła w kierunku sali do plastyki, ciągnąc m n i e za sobą. Zacisnęłam palce na moich kredkach. - Co w ciebie wstąpiło? April roześmiała się i przyspieszyła kroku. - Oto i ona - zawołała Lynn Bishop, kiedy znalazłyśmy się w skrzydle zajęć plastycznych. Kilkoro uczniów tłoczyło się przy drzwiach. Rozstąpili się, kiedy się pojawiłyśmy. Jenny Wilson zerknęła na mnie i szepnęła coś do Lynn. - O co chodzi? - zapytałam. April wskazała palcem. - O t o . Przystanęłam, żeby się przyjrzeć. Nosił dziurawy podkoszulek z Wolfsbane i spłowiałe, podarte na kolanach czarne dżinsy. Strój co najmniej nieodpowiedni jak na standard szkoły Holy Trinity. Potargane, ufarbowane na czarno włosy zakrywały mu twarz. W bladych dłoniach trzymał arkusz papieru. Był to mój rysunek węglem, a ten chłopak siedział na moim miejscu. Oderwałam się od grupki obserwatorów i podeszłam do ławki. - Przepraszam, ale zająłeś moje miejsce. - W takim razie ty musisz być Grace - odparł, nie podnosząc nawet wzroku. Coś w jego szorstkim głosie sprawiło, że dostałam gęsiej skórki. Cofnęłam się. - Skąd znasz moje imię? Wskazał na nazwisko wypisane na kolorowej taśmie na pudełku z przyborami, które zostawiłam na ławce, wychodząc na przerwę.
5 65 - Grace Divine. Nie dość, że „Łaska", to jeszcze „Boska". - Prychnął pogardliwie. - Twoi rodzice mają chyba kompleks religijny. Założę się, że twój tato jest klechą. - Jest pastorem. Ale to nie twoja sprawa. Trzymał rysunek w wyciągniętej ręce. - Grace Divine... Muszą mieć wobec ciebie wielkie oczekiwania. - Owszem. A teraz spadaj. - Beznadziejny jest ten rysunek - powiedział. - Zupełnie źle oddałaś gałęzie, a ten sęk powinien być zwrócony do góry, a nie do dołu. - Wziął w palce jeden z moich węgli i zaczął rysować. Irytowała mnie jego bezczelność, ale nie mogłam uwierzyć, z jaką łatwością zamienia grube i cienkie czarne kreski w pełne życia węglowe gałęzie. To samo drzewo, nad którym tak się męczyłam przez cały tydzień, ożyło na papierze. Koniuszkiem małego palca roztarł węgiel na pniu - rzecz zakazana na lekcjach pana Barlowa - ale lekkie rozmycie doskonale zrobiło korze tego drzewa. Patrzyłam, jak cieniuje konary, a potem zabiera się za sęk na najniższym z nich. Skąd on wiedział, jak miał wyglądać ten sęk? - Przestań - powiedziałam. - To mój rysunek. Oddaj mi go. - Chwyciłam kartkę, ale wyrwał mi ją. - Oddaj! - Pocałuj mnie - odparował. April wydała krótki okrzyk. - Że co? - zapytałam. Pochylił się nad rysunkiem. Jego twarz była wciąż zasłonięta przez niesforne włosy, ale zza kołnierzyka wysunął mu się naszyjnik z czarnym kamieniem. - Pocałuj mnie, to oddam. Chwyciłam go za rękę, w której trzymał węgiel. - Za kogo ty się masz? - Nie poznajesz mnie? - Podniósł głowę i odgarnął włosy z twarzy. Miał blade, zapadnięte policzki, ale na widok jego oczu krzyknęłam. Te same ciemne oczy, które kiedyś nazywałam czekoladowymi. - Daniel? - Puściłam jego rękę. Węgiel upadł na blat. W myślach krążyły mi setki pytań. - Czy Jude wie, że tu jesteś? Daniel zacisnął palce wokół czarnej zawieszki, którą miał na szyi. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć. W tej samej chwili podszedł do nas pan Barlow z rękami skrzyżowanymi na swej potężnej piersi.
6 65 - Kazałem ci się zameldować w sekretariacie, zanim dołączysz do klasy - zwrócił się do Daniela. - Jeśli nie jesteś w stanie traktować poważnie moich poleceń, młody człowieku, to najwyraźniej tu nie pasujesz. - Właśnie wychodziłem. - Daniel odsunął krzesło i pochylił się ku mnie. Czarne włosy wciąż zasłaniały mu oczy. - Do zobaczenia, Grace. Spojrzałam na rysunek węglem, który zostawił. Czarne kreski układały się w sylwetkę samotnego, znajomego drzewa. Rzuciłam się ku drzwiom, mijając pana Barlowa i grupkę uczniów. - Daniel! - krzyknęłam. Ale korytarz był pusty. Daniel świetnie umiał znikać. To była jego specjalność. K o l a c j a Wsłuchiwałam się w brzęk sztućców uderzających o talerze i drżałam na myśl o tym, że zaraz przyjdzie kolej na mnie w codziennym żenującym rytuale rodziny Divine - tej chwili podczas kolacji, w której padało pyta- nie: „Jak minął dzień?". Tato odpowiedział pierwszy. Był bardzo podekscytowany parafialną zbiórką dobroczynną. Byłam prze- konana, że stanowiło to dla niego miłą odmianę. Ostatnio tak często się zamykał w swoim gabinecie i czytał, że Jude i ja żartowaliśmy, że chyba usiłuje stworzyć własną religię. Mama opowiedziała o nowym stażyście w szpitalu i o tym, że mały James nauczył się w żłobk u takich słówek, jak „groszek", „jabłko" i „żółw". Charity poinformowała nas, że dostała celujący z klasówk i z przyrody. - Namówiłem prawie wszystkich kolegów, żeby dal i ciuchy na zbiórkę ubrań - oznajmił Jude, kiedy skoń- czył krajać pieczeń małego Jamesa na kęsy. Nie zdziwiło mnie to. Wielu ludzi w Rose Crest mawiało, że dobroczynność Jude'a to tylko pozór, ale on naprawdę taki był. Kto inny zrezygnowałby z wolności w klasie maturalnej po to, żeby się uczyć samodzielnie w kościele przez trzy dni w tygodniu? Albo odmówił gry w szkolnej drużynie hokejowej ze wszystkimi kumplami, ponieważ nie chciał być agresywny? Czasami ciężko było być jego młodszą siostrą, ale po prostu nie dało się nie kochać Jude'a. Dręczyła mnie myśl o tym, czym będzie dla niego moja wiadomość. - Znakomicie - powiedział tato do Jude'a.
7 65 - Aha. - Jude się rozpromienił. - Wczoraj powiedziałem wszystkim, że oddaję kurtkę, i w ten sposób zachę- ciłem ich do pomocy. - Którą kurtkę oddajesz? - spytała mama. - Czerwoną. - Czerwoną? Przecież jest praktycznie nowa. - Prawie jej nie nosiłem przez ostatnie trzy lata. To samolubne trzymać ją w szafie, skoro ktoś inny mógłby z niej korzystać. - Jude ma rację - przytaknął tato. - Potrzebujemy ubrań dobrej jakości. Jeszcze nie było Święta Dziękczy- nienia, a już zapowiadają kolejną zimę stulecia. - Super! - ucieszyła się Charity. Mama burknęła coś pod nosem. Nigdy nie mogła zrozumieć, dlaczego ludzie z Minnesoty wręcz kibicują rekordowym zimom. Dziobałam widelcem ziemniaki na talerzu, aż wreszcie tato zwrócił się do mnie i zadał mi to pytanie, które- go tak bardzo nie chciałam usłyszeć. - Bardzo jesteś milcząca dziś wieczór, Grace. Jak minął dzień? Odłożyłam widelec. Kęs pieczeni, który miałam w ustach, nagle nabrał konsystencji styropianu, kiedy usiłowałam go połknąć. - Spotkałam dziś Daniela. Mama akurat próbowała powstrzymać Jamesa od plucia jedzeniem na drugi koniec stołu, ale podniosła oczy. Jej twarz mówiła: „W tym domu nie wymawia się tego imienia". Przy stole omawiało się praktycznie wszystko: śmierć, ciąże nastolatek, politykę, a nawet religijne problemy Sudanu - ale o jednej osobie się nie mówiło: o Danielu. Tato wytarł usta serwetką. - Grace i Jude, przyda mi się wasza pomoc jutro po południu w kościele. Zbiórka dobroczynna idzie świet- nie. Nie mogę się dostać do mojego biura, bo jest zastawione puszkami z kukurydzą. - Zachichotał cicho. Chrząknęłam. - Rozmawiałam z nim. Śmiech taty zgasł, prawie jakby się zakrztusił.
8 65 - Rety - powiedziała Charity, zatrzymując widelec w pół drogi do ust. - Oby więcej takich rewelacji, Grace. Jude odsunął krzesło. - Mogę przeprosić? - zapytał, kładąc serwetkę na stole, po czym - nie czekając na odpowiedź - wyszedł z kuchni. Spojrzałam na mamę. „Patrz, co narobiłaś", zdawały się mówić jej oczy. - Groszek! - krzyknął James i rzucił mi w twarz całą garść groszku. - Przepraszam - szepnęłam. I wstałam od stołu. P ó ź n i e j Zastałam Jude'a na frontowej werandzie. Siedział owinięty w niebieski pled z kanapy. Powietrze skraplało się w białe obłoczki przed jego twarzą. - Zamarzniesz, Jude. Wejdź do domu. - Jest mi dobrze. Wiedziałam, że to nieprawda. Niewiele rzeczy wyprowadza Jude'a z równowagi. Nie lubi, kiedy dziew- czyny w szkole mówią coś nieprzyjemnego, a potem udają, że to „tylko żarty". Nie znosi wzywania imienia boskiego nadaremno, a już absolutnie nie toleruje twierdzeń, że Minnesota Wild nigdy nie zdobędzie Pucharu Stanleya. Ale Jude nie krzyczy ani nie wrzeszczy, kiedy się złości. Robi się wtedy całkiem milczący i zamyka się w sobie. Zatarłam dłonie, żeby się rozgrzać, i usiadłam obok niego na schodkach. - Przepraszam, że rozmawiałam z Danielem. Nie chciałam zrobić ci przykrości. Jude pocierał równoległe blizny biegnące po wierzchu jego lewej dłoni. Bardzo często tak robił. Zastana- wiałam się, czy zdaje sobie sprawę z tego natręctwa. - Nie jestem zły - odpowiedział w końcu. - Martwię się. - O Daniela? - O ciebie. - Jude spojrzał mi prosto w oczy.
9 65 Mieliśmy takie same orle nosy i ciemnobrązowe włosy, ale to podobieństwo naszych błękitnych oczu zawsze wydawało mi się niesamowite - zwłaszcza kiedy dostrzegłam, ile w jego spojrzeniu jest bólu. - Wiem, co do niego czujesz... - Czułam. To było ponad trzy lata temu. Byłam wtedy smarkata. - Ciągle jesteś smarkata. Miałam ochotę odpowiedzieć kpiąco, czymś w rodzaju: „I kto to mówi", ponieważ był ode mnie starszy ledwie o rok. Ale wiedziałam, że nie mówi mi tego na złość. Chciałam tylko, żeby uświadomił sobie, że mam prawie siedemnaście lat: od nienal roku chodzę n a randki i jeżdżę samochodem. Chłodne powietrze przenikało przez moją bawełnianą bluzę. Miałam już wejść do środka, kiedy Jude ujął mnie za rękę. - Możesz mi coś obiecać, Grace? - Co takiego? - Jeśli znów spotkasz Daniela, nie będziesz z nim rozmawiać. Obiecasz? -Ale... - Posłuchaj - powiedział. - Daniel jest niebezpieczny. On nie jest tym człowiekiem, którym był kiedyś. Musisz mi obiecać, że będziesz się trzymać z dala od niego. Palce zaplątały mi się w nitki pledu. - Mówię poważnie, Grace. Musisz mi to obiecać. - No dobra, niech ci będzie. Obiecuję. Jude ścisnął moją dłoń i wbił wzrok w jakiś odległy punkt. Miałam wrażenie, że krąży myślami gdzieś daleko stąd, wiedziałam jednak, że utkwił spojrzenie w starym orzechu - tym samym, który chciałam na- rysować na lekcji - oddzielającym nasze podwórko od sąsiadów. Zastanawiałam się, czy myśli o tamtej nocy sprzed trzech lat, kiedy ostatni raz widział Daniela... kiedy wszyscy widzieliśmy go po raz ostatni. - Co się stało? - szepnęłam. Minęło wiele czasu, zanim się odważyłam zadać to pytanie. Moja rodzina zachowywała się jak gdyby nigdy nic. Ale samo „nic" nie wystarczało za odpowiedź, dlaczego Charity i ja zostałyśmy wysłane na trzy tygodnie do dziadków. Rodziny nie przestają rozmawiać o czymś, co jest „niczym". „Nic" nie wyjaśnia też cienkiej białej szramy - podobnej do tych na ręce - nad lewym okiem mojego brata.
10 65 - Nie powinno się źle mówić o zmarłych - wymamrotał Jude. Pokręciłam głową. - Daniel nie jest martwy. - Dla mnie jest. - Twarz Judea nie zdradzała żadnych emocji. Nigdy nie widziałam, żeby się tak zachowywał. Wciągnęłam do płuc mroźne powietrze i wpatrywałam się w niego, żałując, że nie potrafię odczytać myśli kłębiących się za tymi kamiennymi oczami. - Wiesz, że możesz mi wszystko powiedzieć? - Nie, Grace. Naprawdę nie mogę. Te słowa zabolały. Wyrwałam dłoń z jego uścisku. Nie miałam pojęcia, jak inaczej mogłabym zareagować. Jude wstał. - Daj temu spokój - powiedział cicho, otulając mnie pledem. Wszedł na schodki i usłyszałam, jak zamyka drzwi. Przez okno widziałam migotanie błękitnej poświaty telewizora. Przez pustą ulicę przebiegł wielki czarny pies. Zatrzymał się pod orzechem i spojrzał w moim kierunk u . Dyszał z wywieszonym językiem. Utkwił we mnie swoje oczy, błyskające niebieskim światłem. Zadygotałam i opuściłam ramiona, po czym podniosłam wzrok n a drzewo. Przed Halloween padał śnieg, ale parę dni później stopniał i prawdopodobnie nie popada już przed świę- lami. Wszystko na podwórku było zmrożone, kruche, brązowe i pożółkłe - wszystko oprócz orzecha, który trzeszczał na wietrze. Był biały jak popiół i stał tam niczym chwiejące się widmo w świetle pełni księżyca. Daniel miał rację co do tego rysunku. Gałęzie naprawdę narysowałam źle, a sęk na najniższym konarze powinien być zwrócony do góry. Pan Barlow kazał nam przedstawić coś, co zapamiętaliśmy z dzieciństwa. Kiedy wpatrywałam się w pustą kartkę, widziałam tylko to stare drzewo. A jednak przez ostatnie trzy lata zawsze odwracałam wzrok, mijając je. Myśl o nim była bolesna - jak myśl o Danielu. Siedząc na werandzie i patrząc, jak stare drzewo kołysze się w świetle księżyca, czułam, że porusza ono we mnie wspomnienia, i nie mogłam ich powstrzymać. Wstałam i pled zsunął mi się z ramion. Zerknęłam za siebie, na okno salonu, a następnie na drzewo. Pies zniknął. Może to zabrzmi dziwnie, ale ucieszyłam się, że nie patrzy na mnie, kiedy obeszłam ganek i przy-
11 65 kucnęłam między krzakami berberysu. Paskudnie zadrapałam się w rękę, kiedy szukałam pod werandą rzeczy, co do której nawet nie byłam pewna, czy nadal tam jest. Palce dotknęły czegoś chłodnego. Sięgnęłam dalej i wyciągnęłam to. Metalowe pudełko na kanapki było zimne jak lód. Tu i ówdzie pokryła je rdza, ale kiedy starłam kilkuletnią warstwę brudu z wieczka, dostrzegłam spłowiały obrazek z Myszką Miki. Pamiątka czasów, które wydawały się tak bardzo odległe. To był kuferek ze skarbami, w którym Jude, Daniel i ja chowaliśmy wszystkie ulubione żetony, karty bejsbolowej i dziwaczny długi kieł znaleziony w lesie za domem. A teraz to była mała metalowa trumna - skrzynka ze wspomnieniami, które powinny umrzeć. Otwarłam jej wieczko i wyciągnęłam zniszczony szkicownik oprawiony w skórę. Przewracałam zatęchłe kartki, aż znalazłam ostatni szkic. Była to twarz, którą rysowałam w kółko, ponieważ nigdy mi dobrze nie wychodziła. Jego włosy były wtedy tak jasne, że prawie białe, a nie potargane, czarne, nieumyte. Miał dołeczek w podbródku i ironiczny, niemal chytry uśmiech. Ale to oczy zawsze mi umykały. Nigdy nie zdołałam uchwycić ich głębi prostymi kreskami ołówka. Jego oczy były takie ciemne, tak głębokie. Jak gęsty jeziorny muł, w którym lubiliśmy zanurzać stopy - to były naprawdę czekoladowe oczy. W s p o m n i e n i a Chcesz to? Chodź i sama sobie weź. Daniel schował butelkę z terpentyną za plecami i uskoczył w bok, jakby zamierzał uciec. Skrzyżowałam ramiona i oparłam się o pień drzewa. Goniłam go już przez dom, przez podwórko i wokół orzecha kilka razy - wszystko przez to, że zakradł się do kuchni, kiedy byłam zajęta, i bez słowa zabrał mi butelkę z rozpuszczalnikiem do farb. - Oddaj mi to natychmiast. - Pocałuj mnie - odpowiedział. - Że co? - Pocałuj mnie, to oddam. - Bębnił palcami w sęk w kształcie księżyca na najniższym konarze drzewa i uśmiechał się do mnie łajdacko. - Wiesz, że masz na to ochotę. Policzki mi płonęły. Marzyłam o tym, żeby go pocałować, całym moim jedenastoipółletnim sercem, i wie- działam, że on o tym wie. Daniel i Jude byli najlepszymi kumplami, odkąd obaj mieli po dwa lata, a ja -
12 65 młodsza o rok - zaczęłam się włóczyć za nimi, kiedy tylko nauczyłam się chodzić. Judebwi nigdy to nie przeszkadzało. Daniel tego nie znosił - ale z drugiej strony tylko dziewczyna mogła grać królową Amidalę, kiedy Daniel był Anakinem, a Jude Obim-Wanem Kenobim. I pomimo wszystkich jego złośliwości to w Da- nielu po raz pierwszy naprawdę się zakochałam. - Powiem rodzicom - jęknęłam bez przekonania. - Nie powiesz. - Daniel pochylił się ku mnie, nie przestając się uśmiechać. - No, pocałuj mnie. - Daniel! - To był głos jego matki z otwartego okna ich domu. - Chodź tu i posprzątaj po tym malowaniu. Daniel wyprostował się, a w jego oczach pojawiła się panika. Spojrzał na trzymaną w ręce buteleczkę. - Proszę, Grace. Potrzebuję tego. - Mogłeś mnie od razu poprosić. - Chodź tu natychmiast, chłopcze! - ryknął jego ojciec z okna. Ręce Daniela drżały. - Proszę. Skinęłam głową, a on pobiegł do swojego domu. Ukryłam się za drzewem i słuchałam, jak ojciec się na niego wydziera. Nie pamiętam, co mówił. To nie jego słowa były jak ciosy, ale ton głosu - coraz głębszy, kiedy się nakręcał, przypominający straszliwy warkot. Usiadłam na trawie z kolanami pod brodą i zamartwiałam się, że nie jestem w stanie mu w żaden sposób pomóc. To było prawie pięć i pół roku przed tym, jak zobaczyłam go na lekcji Barlowa. Dwa lata i siedem miesięcy przed tym, jak Daniel zniknął. Ale tylko na rok, zanim u nas zamieszkał. Rok przed tym, jak został naszym bratem. R o z d z i a ł 2 Obiecuję, obiecuję N a s t ę p n e g o d n i a , c z w a r t a l e k c j a
13 65 Moja mama przestrzega dziwnych zasad w kwestii tajemnic. Kiedy miałam cztery lata, posadziła mnie przed sobą i powiedziała, że nie wolno mi dochowywać sekretów. Kilka minut później poszłam do Jude'a i powiedziałam mu, że rodzice kupili mu na urodziny zamek z klocków lego. Jude się rozpłakał, a mama znów posadziła mnie przed sobą, mówiąc, że niespodzianka to jest coś, o czym wszyscy się i tak za jakiś czas dowiedzą, a sekret to jest coś, czego nikt nie ma poznać. Spojrzała mi prosto w oczy i oznajmiła tym naprawdę poważnym tonem, że sekrety są złe i nikt nie ma prawa ode mnie wymagać, żebym ich strzegła. Szkoda, że ta sama zasada nie stosuje się do obietnic. Problem z obietnicami polega na tym, że kiedy się już taką złoży, to nie ma mocnych, żeby jej nie złamać. To jakieś niepisane kosmiczne prawo. Kiedy tato mówi: „Obiecaj, że wrócisz o dziesiątej", to akurat tego dnia zepsuje się samochód, zegarek stanie, a rodzice nie dali ci komórki, więc nie możesz zadzwonić, żeby powie- dzieć, że się spóźnisz. Naprawdę, nikt nie powinien wymagać dotrzymywania obietnic - zwłaszcza jeśli nie zna wszystkich okoliczności. Wymuszenie przez Judea obietnicy, że nie będę miała nic wspólnego z Danielem, było skrajnie nieuczciwe. Mój brat nie wziął pod uwagę tego, że Daniel wrócił do naszej szkoły. Nie dzielił ze mną wspomnień. Nie zamierzałam więcej rozmawiać z Danielem, ale bałam się tego, co mogę zrobić - tylko dlatego, że Jude wy- mógł na mnie tę obietnicę. Czułam ten lęk, podchodząc pod drzwi klasy rysunków. Spocone palce ślizgały mi się na klamce, kiedy próbowałam otworzyć drzwi. W końcu popchnęłam je i zerknęłam w stronę ławki na samym przodzie. - Cześć, Grace - odezwał się czyjś głos. To była April. Siedziała obok mojej pustej ławki. Strzeliła gumką, otwierając pudełko pasteli. - Udało ci się nagrać ten dokument o Edwardzie Hopperze, który mieliśmy obejrzeć wczoraj wieczorem? Moja nagry-warka się popsuła. - Nie. Zapomniałam. Omiotłam klasę wzrokiem w poszukiwaniu Daniela. Lynn Bishop siedziała w tylnym rzędzie, plotkując z Melissą Harris. Pan Barlow pracował przy biurku nad swoją najnowszą rzeźbą typu „wspieramy recykling", a do klasy wchodzili przed dzwonkiem kolejni uczniowie. - Niedobrze. Myślisz, że będziemy mieć z tego test? - spytała April.
14 65 - To są lekcje sztuki. Malujemy obrazy przy dźwiękach klasycznego rocka. - Raz jeszcze obiegłam klasę wzrokiem. - Wątpię, czy będziemy mieć klasówki. - Rany, ale jesteś dziś opryskliwa. - Przepraszam. - Wzięłam mój przybornik z szafki i usiadłam koło niej. - Mam mnóstwo spraw na głowie. Rysunek drzewa leżał na wierzchu pudełka. Wmawiałam sobie, że powinnam go nienawidzić. Powtarzałam sobie, że powinnam go wyrzucić. A mimo to wzięłam go do ręki i przyglądałam się idealnym kreskom, trzymając palec tuż nad kartką, żeby nie zamazać węgla. - Nie rozumiem, dlaczego ci w ogóle na nim zależy -powiedziała April po raz szósty tego dnia. - To znaczy, wydawało mi się, że mówiłaś, że ten Daniel jest niezły. Wbiłam wzrok w rysunek. - Bo był. Dzwonek zadzwonił z lekkim opóźnieniem. Kilka sekund później skrzypnęły otwierane drzwi. Podniosłam oczy, spodziewając się ujrzeć Daniela. Tak samo jak niegdyś spodziewałam się go spotkać w sklepie albo na ulicy w centrum miasta po tym, jak zniknął. Ale w drzwiach pojawił się Pete Bradshaw. Miał dyżur w sekretariacie na czwartej lekcji. Pomachał do April i do mnie ręką, podając jakąś karteczkę panu Barlowowi. - To jest dopiero ciacho - szepnęła April, machając mu w odpowiedzi. - Ze też on jest twoim partnerem na chemii... Miałam mu właśnie odmachać, ale nagle poczułam ucisk w żołądku. Pete zostawił karteczkę na biurku pana Barlowa i podszedł do nas. - Szkoda, że cię nie było wczoraj wieczorem - powiedział do mnie. - Wczoraj wieczorem? - W bibliotece na spotkaniu kółka chemicznego. Uczyliśmy się do testu. - Pete zabębnił palcami po blacie ławki. - Miałaś tym razem przynieść ciastka. - Naprawdę? - Ucisk w żołądku przybrał na sile. Poprzedniego wieczora siedziałam na werandzie, rozmyślając o Danielu, aż zrobił się ze mnie sopelek, i kompletnie zapomniałam o spotkaniach kółka... i o klasówce. - Przepraszam. Coś mi wypadło. - Dotknęłam rysunku.
15 65 - Cieszę się, że to nic poważnego. - Pete uśmiechnął się i wyciągnął z kieszeni zwitek kartek. - Mogę ci po- życzyć moje notatki do przerwy. - Dzięki. - Zarumieniłam się. - Przydadzą się. - Więcej pracy, mniej gadania! - wydarł się pan Barlow. - Do zobaczenia. - Pete mrugnął i wyszedł z klasy. - On cię zaprosi na świąteczne tańce - szepnęła April. - Nie ma mowy. - Spojrzałam na rysunek, usiłując sobie przypomnieć, co zamierzałam z nim zrobić. -Pete nic takiego do mnie nie czuje. - Coś ty, ślepa jesteś? - wykrzyknęła April nieco za głośno. Pan Barlow rzucił jej wściekłe spojrzenie. - Pastele są dużo lepsze od węgla - powiedziała szybko April, usiłując go zmylić. Zerknęła w kierunku podium, po czym szepnęła do mnie: - Pete się w tobie kocha. Lynn powiedziała, że Misty jej mówiła, że Brett Johnson mówi, że Pete uważa, że jesteś niezła, i chce cię zaprosić na randkę. - Naprawdę? - Naprawdę. - Poruszyła brwiami. - Ty to masz szczęście. - Aha. Szczęście. - Spojrzałam na notatki Pete'a, a następnie na rysunek. Wiedziałam, że powinnam uważać się za szczęściarę. Pete należał do tych chłopaków, których April określała mianem „potrójnego zagrożenia": przystojny maturzysta, gracz w hokeja i do tego mózgowiec. Nie mówiąc już o tym, że jeden z najlepszych kumpli Jude'a. Wydawało mi się jednak dziwne, żeby czuć się szczęściarą dlatego, że podobałam się komuś takiemu. Szczęście nie miało z tym nic wspólnego. Dwadzieścia minut później wciąż nie było śladu Daniela, a Barlow wstał zza biurka i zwrócił się do klasy. Gładził wąsy, które zakrywały mu część policzków. - Myślę, że czas dziś na coś nowego - oznajmił. -Musimy dać jakąś pożywkę waszym umysłom, a nie tylko wyobraźni. Co powiecie na krótki test dotyczący Edwarda Hoppera? Klasa wydała zbiorowy jęk. - Cholera - szepnęła April. - Cholera - szepnęłam w odpowiedzi. P r z e r w a ś n i a d a n i o w a
16 65 Pan Barlow pochrząkiwał z irytacją, oddając nam testy. Wrócił do swojej rzeźby i teatralnym gestem owinął drut wokół pustej puszki. Kiedy rozbrzmiał dzwonek na przerwę, wyszedł z sali wraz z uczniami. April i ja zostałyśmy w klasie. Zaawansowane lekcje sztuki trwały dwie godziny z przerwą śniadaniową w środku, ale my byłyśmy jedynymi młodszymi uczennicami, więc zazwyczaj pracowałyśmy również na przerwie, żeby przekonać Barlowa, że naprawdę zasługujemy na uczestnictwo w jego zajęciach. Wyjątek stanowiły te dni, kiedy Jude zapraszał nas na przekąskę z nim i jego kumplami w kafejce Rose Crest - przy- stani najpopularniejszych maturzystów, znajdującej się poza terenem szkoły. April siedziała koło mnie, poprawiając cienie na swoim pastelowym rysunku przedstawiającym rolki, podczas gdy ja usiłowałam zgłębić notatki Pete'a. Próbowałam się skupić, ale słowa coraz bardziej zlewały się w nieczytelny chaos. Ten ucisk w żołądku, który pojawił się wcześniej, zaczął przyprawiać mnie o mdłości, zmieniając się we wściekły gniew, aż w końcu nie mogłam myśleć o niczym innym. Jak Daniel śmie po- kazywać się po latach, a potem znów zniknąć? Bez wyjaśnienia. Bez przeprosin. Bez sensu. Wiedziałam, że może istnieć milion powodów, dla których tego dnia się nie zjawił, ale miałam dość tłu- maczenia sobie jego zachowania. Jak dawniej, kiedy podkradał jedzenie z mojego drugiego śniadania albo jego dokuczanie stawało się nieznośne, albo zapominał zwracać moje farby - wtedy zawsze zwalałam to na jego niełatwe życie i dawałam spokój. Ale nie zamierzałam wybaczać tego, że tylko na chwilę znów się pojawił w moim życiu, a ja już zdążyłam zawieść rodziców, zdenerwować brata, dać kosza Pete'owi, zawalić klasówkę i jeszcze pewnie oblać test z chemii. Czułam się taka głupia, marnując czas na rozmyślanie o nim, a on na dodatek nawet nie raczył się zjawić. Teraz naprawdę chciałam go znów zobaczyć. Też tylko na chwilę: żeby mu powiedzieć, że ma spadać... albo żeby dać mu po pysku... albo coś jeszcze gorszego. Jego rysunek drzewa leżał na mojej ławce, szydząc ze mnie. Okropne było to, że był tak idealny w tych swoich gładkich, splątanych liniach, jakich ja nigdy nie będę w stanie narysować. Wzięłam go do ręki i zanio- słam do kosza na śmieci, a następnie bezceremonialnie go wyrzuciłam. - Koniec z tobą - powiedziałam w kierunku kosza. - No, teraz to już ci kompletnie odbiło - oznajmiła April. - Mamy to oddać za jakąś godzinę. - To i tak nie był mój rysunek... już nie.
17 65 R o z d z i a ł 3 Tabula rasa C o s i ę s t a ł o p o p r z e r w i e Kiedy lekcja zaczęła się na nowo, wyciągnęłam dziewiczą kartkę papieru rysunkowego i naszkicowałam szybko ulubionego pluszowego misia. Rysunek nie dorastał do pięt moim zwykłym pracom - prawdę mówiąc, nawet malunkom z czasów, kiedy miałam dziewięć lat - ale pan Barlow stosował zasadę „zero tolerancji" wobec niedokończonych zadań. Uznałam więc, że byle jaka praca będzie lepsza niż nic, i wsunęłam ją między inne na stercie leżącej na jego biurku, zanim wyszłam z klasy. April zatrzymała się na chwilę, żeby porozmawiać o swoich rysunkach, a ja powlekłam się na test z chemii z nadal dość ponurymi przeczuciami. Żołądek poczuł się nieco lepiej, kiedy postanowiłam zapomnieć, że w ogóle widziałam Daniela, ale co z klasówką? Mama nie będzie szczęśliwa. Udało mi się kilka razy przejrzeć notatki Pete'a na przerwie, ale nawet gdybym się uczyła przez całą noc, musiałabym mieć spore szczęście, żeby zaliczyć na dostateczny. Nie jestem złą uczennicą. Oceny mam w porządku, ale moja prawa półkula jest zdecydowanie silniejsza. Zaawansowana chemia to był pomysł mamy. Tato bardzo lubi, kiedy maluję przy stole kuchennym. Mówi, że przypomina mu to czasy, kiedy chodził do liceum plastycznego, zanim zdecydował się zostać pastorem jak jego ojciec i dziadek. Mama jednak chciała, żebym „nie zamykała sobie możliwości" - co w praktyce oznaczało, że mam zostać psychologiem albo pielęgniarką jak ona. Usiadłam na swoim miejscu obok Petea Bradsha-wa, wzięłam głęboki oddech z zamiarem bardzo wolnego wypuszczenia powietrza z płuc, żeby udowodnić sobie, że nie jestem zdenerwowana - i wtedy zaskoczył mnie czysty, miły zapach mojego laboratoryjnego partnera. Pete miał na piątej lekcji WF i jego włosy były wciąż wilgotne po prysznicu. Zdarzało mi się wcześniej wyczuwać zapach cytrusowego mydła i świeżego dezodorantu, ale tym razem zaatakował wszystkie moje zmysły i sprawił, że miałam ochotę przysunąć się bliżej do Pete'a. Obawiam się, że miało to jakiś związek z tym, co na jego temat powiedziała wcześniej April. Grzebiąc w plecaku w poszukiwaniu zeszytu, trzy razy upuściłam pióro, zanim udało mi się ułożyć wszystko równo na ławce.
18 65 - Ręce ci się trzęsą? - spytał Pete. - Że co? - Podręcznik do chemii spadł z ławki. - Nerwy przed klasówką? - Pete podniósł książkę. - Wszyscy wariujemy. Szkoda, że tego nie widziałaś: Brett John zdołał wsunąć tylko pół największej pizzy na lunch. Myślałem, że on się czuje najgorzej, ale ty wyglądasz tak, jakbyś właśnie zobaczyła Potwora z Markham Street. Skrzywiłam się. Ten żart nigdy mnie nie bawił. Wyrwałam mu książkę. - Wcale się nie denerwuję. - Wzięłam kolejny głęboki oddech i westchnęłam przeciągle. Pete uśmiechnął się do mnie w ten swój „potrójnie groźny" sposób i książka znów wylądowała na podłodze. Roześmiałam się, kiedy ją podniósł, i poczułam, że robi mi się gorąco pod bluzą, kiedy mi ją podawał. Czemu jestem taka głupia? Muszę się naprawdę pozbierać. Na świecie istniał jeszcze tylko jeden chłopak, który potrafił wprawić mnie w takie zakłopotanie, ale ponie- waż postanowiłam więcej o nim nie myśleć, skupiłam uwagę na pani Howell, która wyciągnęła właśnie wielką stertę klasówek. - Ej. Wybieramy się po treningu z Brettem na kręgle do Pullmana. - Pete nachylił się ku mnie, roztaczając wokół siebie zapach czystości. - Może byś wpadła? - Ja? - Spojrzałam na panią Howell, która położyła właśnie przede mną odwrócony pustą stroną do góry test. - No. Ty i Jude. Będzie fajnie. - Pete trącił mnie łokciem z uśmiechem. - Możesz mi wtedy kupić te zaległe ciastka. - Jude i ja mamy pomagać tacie w zawiezieniu rzeczy do przytułku. Pete przez moment był chyba rozczarowany, ale szybko się rozchmurzył. - No dobra, to może ja przyjdę wam pomóc po treningu? Ile nam to zajmie: parę godzin? Potem możemy iść na kręgle. - Naprawdę? Byłoby super. - Patrzymy przed siebie - oznajmiła pani Howell. -Zaczynamy test - stuknęła palcem w zegarek - już. Pete odwrócił swoją kartkę z uśmiechem. Zrobiłam to samo i napisałam na górze moje nazwisko. Czułam to rozchodzące się po całym ciele łaskoczące ciepło, które pojawia się zawsze, kiedy zaczyna się coś nowego i ekscytującego.
19 65 R o z d z i a ł 4 Boska interwencja G ł ó w n y k o r y t a r z z t y ł u s z k o ł y - Aleś ty jest! Czemu nic mi nie powiedziałaś na angielskim? - April ominęła stolik, na którym zbierano deklaracje na fundusz wakacyjny cheerleaderek. - Mówiłam ci, że się z tobą umówi! - To nie randka - odparłam z uśmiechem. - Kto się z tobą umówił? - zapytał Jude, wynurzając się z gabinetu dyrekcji tuż przed nami. Jego pytanie zabrzmiało raczej jak akt oskarżenia, a twarz miał tak pochmurną jak zimowe niebo za oknem korytarza. - Nikt - odpowiedziałam. - Pete Bradshaw! - pisnęła April. - Zaprosił ją na randkę dziś wieczorem. - To nie jest randka. - Przewróciłam oczami. - Zaproponował, że nam pomoże w kościele po treningu dziś po południu, a potem chce iść na kręgle. Ty też jesteś zaproszony - powiedziałam do Judea, który obracał w palcach kluczyki od parafialnej furgonetki. Nie miałam pojęcia, jak zareaguje na moje zainteresowanie jednym z jego kumpli - zważywszy na to, który z nich podobał mi się ostatnio. Ale on się rozpromienił. - Najwyższy czas, żeby Pete się z tobą umówił na randkę. - A widzisz! - April uszczypnęła mnie w ramię. -Mówiłam ci, że on cię lubi. Jude klepnął ją w plecy z rozbawieniem. - Ty też przyjdziesz tym razem? Policzki April poczerwieniały. - Yyy... nie. Nie mogę. - Rumieniec rozlewał się na całą jej twarz. - Ja, no, eee, muszę... - Masz robotę? - podpowiedziałam. Wiedziałam z doświadczenia, że nie pomogą żadne namowy. April najbardziej pod słońcem bała się tego, że Jude pomyśli, że za nim łazi. Nawet zaciągnąć ją na lunch w stołówce ze mną i Jude'em było równie trudno, jak psa do weterynarza. - Robota... No, tak, właśnie. - April zarzuciła różowy plecak na ramię. - Muszę już lecieć. Do zobaczenia - powiedziała i pobiegła do głównego wyjścia. - Co za... interesująca osoba - powiedział Jude, patrząc za nią. - Aha, niewątpliwie.
20 65 - No więc... - Jude objął mnie ramieniem, prowadząc przez tłum drugoklasistów ku drzwiom - opowiedz mi coś więcej o tej randce. - To nie jest randka. P ó ł t o r e j g o d z i n y p ó ź n i e j - Pastor Divine to prawdziwy anioł - oznajmił Don Mo-oney z zachwytem, spoglądając po załadowanej po brzegi przykościelnej świetlicy. Stały tam jedne na drugich pudła z jedzeniem i ubraniami, a Jude i ja zajmowaliśmy się sortowaniem tego wszystkiego. - Mam nadzieję, że jeszcze to wam się przyda. - Don poprawił trzymane w rękach wielkie pudło z puszkami z tuńczykiem. - Przyniosłem je z targu i tym razem nawet nie zapomniałem zapłacić. Możecie zadzwonić do pana Daya, jeśli chcecie. Ale jeśli nie będą wam potrzebne... - Dziękuję, Don - odparł Jude. - Każdy dar się przyda, a zwłaszcza wysokobiałkowe jedzenie, czyli na przykład tuńczyk. Prawda, Grace? Potaknęłam, usiłując wepchnąć jeszcze jedną kurtkę do pękającego w szwach pudła oznaczonego jako UBRANIA MĘSKIE. Poddałam się w końcu i wrzuciłam ją do w połowie pustego pudła z kobiecymi ciuchami. - Dobrze też, że pamiętałeś, żeby zapłacić panu Da-yowi - zwrócił się Jude do Dona. Na twarzy Dona pojawił się promienny uśmiech. Był to wielki jak niedźwiedź mężczyzna, a jego śmiech przypominał warczenie. - Jesteście dosłownie boskimi Divine'ami. Jak wasz ojciec. - Robimy to, co wszyscy - odparł Jude dyplomatycznym tonem, który podchwycił od taty. Pozwalał on za- chować pokorę, a zarazem sprzeciwić się komuś. Jęknął, usiłując wziąć pudło z potężnych ramion Dona. - Mnóstwo tego tuńczyka przyniosłeś. - Wszystko, żeby pomóc Divine'om. Wszyscyście są anioły. Nie tylko Don traktował naszą rodzinę jak niebiańskie istoty. Tato mówi zawsze, że pastor w New Hope uczy z tej samej dobrej książki, ale prawie wszyscy chcieli słuchać pastora Divine'a właśnie dlatego, że nasze nazwisko można by tłumaczyć jako „Boscy".
21 65 Co by powiedzieli na to, że nazwisko oryginalnie brzmiało: Divinovich? Mój prapradziadek zmienił je na Divine, kiedy wyemigrował do Ameryki, a pradziadek uznał je za bardzo odpowiednie, kiedy postanowił zostać pastorem. Ja tam raczej uważałam, że trudno żyć z takim nazwiskiem. - No dobra, to może wynieś to pudło. - Jude klepnął Dona po ramieniu. - Możesz nam pomóc załadować ciężarówkę, która pojedzie do przytułku. Don, niosąc ciężkie pudło, przemaszerował przez świetlicę ze swoim zwyczajnym wyszczerzonym uśmiechem. Jude podniósł pudło z męskimi kurtkami i wyszedł za nim przez tylne drzwi. Po wyjściu Dona rozluźniłam się. Ten człowiek zawsze się włóczył koło kościoła z „chęcią pomocy", ale ja starałam się go unikać. Nie mówiłam tego tacie ani bratu, ale czułam się nieswojo w towarzystwie Dona. Nic nie mogłam na to poradzić. Przypominał mi Len-ny'ego z Myszy i ludzi - był w podobny sposób powolny i dobroduszny, ale mógłby skręcić człowiekowi kark jednym ruchem swych ogromnych łapsk. Nie byłam w stanie zapomnieć o przemocy, do której były zdolne te dłonie. Pięć lat temu Jude i ja (oraz ta osoba, której imię zaczyna się na „D", a kończy na „L") pomagaliśmy tacie sprzątać w kościele, kiedy w drzwiach po raz pierwszy stanął Don Mooney. Tato powitał go uprzejmie po- mimo jego brudnych ubrań i kwaśnego smrodu, a Don chwycił tatę i przyłożył do jego gardła pokryty rdzą nóż, żądając pieniędzy. Byłam tak przerażona, że omal nie złamałam mojej najważniejszej zasady: „Grace nie płacze". Tato jednak się nie przestraszył, nawet kiedy po jego szyi pociekła krew. Wskazał na wielki witraż nad balkonem, który przedstawiał Jezusa pukającego do drewnianych drzwi. „Proście, a będzie wam dane" - powiedział i obiecał, że Don dostanie to, czego naprawdę potrzebował: pracę i dach nad głową. Wkrótce Don został jednym z najgorliwszych parafian taty. Wszyscy najwyraźniej zapomnieli o naszym pierwszym spotkaniu. Ja nie potrafiłam. Czy to znaczy, że jestem jedyną Divinovich w rodzinie pełnej boskich Divineow? W i e c z ó r
22 65 - Nie wiem, co powiedzieć, Grace. - Pete zatrzasnął maskę ponad dziesięcioletniej morskozielonej toyoty corolli mojego taty. - Obawiam się, że utknęliśmy. Wcale się nie zdziwiłam, że samochód nie chciał zapalić. Charity i ja regularnie namawiałyśmy rodziców, żeby pozbyli się toyoty i kupili nową terenówkę, ale tato zawsze kręcił głową, mówiąc: „Jak by to wyglądało, że kupuję nowy samochód, skoro ten dobrze jeździ?". Oczywiście tato miał na myśli specyficzny rodzaj „jeż- dżenia". Mniej więcej taki, że jeśli pomodlić się szczerze i obiecać, że będzie się używało samochodu do pomocy potrzebującym, to zazwyczaj zapali za trzecim lub czwartym przekręceniem kluczyka w stacyjce. Tym razem miałam wrażenie, że nawet boska interwencja nie zmusiłaby silnika do pracy. - Chyba widziałem stację benzynową kilka ulic dalej - powiedział Pete. - Może się tam przejdę i poproszę o pomoc. - Ta stacja jest zamknięta. - Chuchałam na zmarznięte dłonie. - Nieczynna od jakiegoś czasu. Pete rozejrzał się po ulicy. Poza kręgiem pomarańczowego światła rzucanego przez latarnię uliczną niewiele było widać. Nocne niebo pokrywały chmury, a brązowymi włosami Pete'a targał mroźny wiatr. - A ja akurat dziś zapomniałem naładować komórkę. - Ty przynajmniej masz komórkę - powiedziałam. - Moi rodzice zatrzymali się w dwudziestym wieku. Pete uśmiechnął się słabo. - Chyba znajdę tu gdzieś telefon - mruknął. Nagle poczułam się tak, jakbym była winna temu wszystkiemu. Zaledwie kilka minut wcześniej Pete i ja naśmiewaliśmy się z czkawki Bretta Johnsona podczas klasówki z chemii. Pete spojrzał na mnie, kiedy się śmialiśmy, i nasze oczy spotkały się w ten nieziemski sposób. W tej samej chwili samochód wydał straszliwy brzęk i zatrzymał się w małej uliczce po drodze do przytułku. - Pójdę z tobą. - Skuliłam się, słysząc odgłos tłuczonego szkła nie tak daleko od nas. - Nie. Ktoś musi zostać przy samochodzie. Toyota była wypakowana po brzegi pudłami, które nie zmieściły się do furgonetki. Ale nie byłam pewna, czy to właśnie ja powinnam zostać i tego wszystkiego pilnować. - Ja pójdę. Ty już się dostatecznie napracowałeś.
23 65 - Nie ma mowy, Grace. Twój ojciec może i jest pastorem, ale zabiłby mnie, gdybym pozwolił ci włóczyć się samej po tej dzielnicy. - Pete otwarł drzwiczki i wepchnął mnie do środka. - Tu będzie bezpieczniej... i cieplej. -Ale... - Nie. - Pete wskazał na niski budynek po drugiej stronie ulicy. Słyszałam kilku facetów krzyczących do siebie zza powybijanych okien. - Najlepiej zapukam do któregoś z tych mieszkań. - Jasne - powiedziałam. - Lepiej idź do przytułku. To jakieś półtora kilometra w tamtą stronę. - Wskazałam na ciemną ulicę. Stanęliśmy pod jedyną czynną latarnią w okolicy. - Tam są głównie bloki mieszkalne i kilka barów, ale trzymałabym się od nich z daleka, jeśli nie chcesz stracić zębów. Pete uśmiechnął się ironicznie. - Czyżbyś spędzała dużo czasu w podłych dzielnicach? - Coś w tym rodzaju. - Zmarszczyłam brwi. - Pospiesz się... i uważaj na siebie, dobrze? Pete nachylił się do okna, uśmiechając się „potrójnym" uśmiechem. - Niezła randka, co? - powiedział i pocałował mnie w policzek. Poczułam, że zalewa mnie fala gorąca. - A więc to jest randka? Pete zaśmiał się i zakołysał na piętach. - Zamknij samochód. Zatrzasnął drzwiczki i wsunął ręce w kieszenie swojej sportowej kurtki. Zablokowałam zamek i patrzyłam, jak Pete, odchodząc, kopie pustą puszkę po piwie. Kiedy wyszedł poza krąg światła latarni, straciłam go z oczu. Szczelnie owinęłam się kurtką, żeby się rozgrzać, i westchnęłam. Może i mieliśmy kłopoty, ale przynajmniej byłam na czymś w rodzaju randki z Pete'em Bradshawem. Szur-r. Podskoczyłam. Czy to był odgłos kroków na żwirze chodnika? Może Pete już wrócił? Rozejrzałam się do- okoła. Nic. Sprawdziłam drzwiczki od strony pasażera. Były zamknięte. Usiadłam wyprostowana i oparłam dłoń na kiju hokejowym Pete'a, który leżał między przednimi siedzeniami.
24 65 Wcześniej omal n i e umarłam, kiedy Don Mooney zapytał, czy mógłby pojechać z nami toyotą. Trudno stwierdzić, czy nic nie zauważył, czy też uważał, że potrzebujemy przyzwoitki. Na szczęście Jude uratował mnie, dorzucając pudło z ubraniami kobiecymi na tylne siedzenie samochodu. - Nie zmieścisz się - powiedział i przekonał Dona, żeby wcisnął się do furgonetki z tatą i z nim. Wyjechali jako pierwsi, a my z Pete'em pojechaliśmy za nimi. Potem ja musiałam po drodze podrzucić Ma- ryanne Duke torbę z apteki. Ona z kolei zaprosiła nas na ciasto z rabarbarem (robi najlepsze na świecie), ale wiedziałam, że oceni Pete'a trzy razy surowiej niż moja prawdziwa babcia, toteż obiecałam, że następnym razem zatrzymam się na dłużej. Żeby nadrobić czas, kiedy już dotarliśmy do miasta, pojechałam na skróty przez Markham Street. Tej właśnie decyzji strasznie żałowałam w tej chwili. W ostatnich latach trochę się tu uspokoiło, ale okolica zawsze cieszyła się złą sławą z powodu dziwacznych wypadków i zaginięć. A potem co miesiąc martwe ciała zaczęły się tu pojawiać niczym grzyby po deszczu. Policja i dziennikarze przebąkiwali o seryjnym mordercy - ale inni mówili o włochatej bestii, która nawiedza nocą miasta. Nazwali ją Potworem z Markham Street. Bzdura, co? Jak już mówiłam, ostatni raz coś naprawdę dziwnego wydarzyło się tu przed wieloma laty, ale ja zastana- wiałam się już, czy nie lepiej by było, gdyby Don pojechał z nami. Czy czułabym większy czy mniejszy niepokój, gdyby Don był ze mną w tym zaułku? Większy! Ta myśl wywołała natychmiastową falę wyrzutów sumienia. Zamknęłam oczy i pozwoliłam myślom błądzić, usiłując się uspokoić. Z jakiegoś powodu pomyślałam o tym, jak kiedyś zapytałam tatę, dlaczego pomógł komuś, kto go skrzywdził. - Wiesz, co oznacza twoje imię, prawda, Grace? - Owszem. Oznacza niebiańską pomoc, przewodnictwo albo miłosierdzie - odparłam, recytując to, co zawsze mi powtarzał. - Łaska jest niezbędna każdemu z nas. Wszyscy potrzebujemy pomocy - odpowiedział. - Istnieje różnica między ludźmi, którzy krzywdzą innych, ponieważ są źli, a ludźmi, którzy robią złe rzeczy z powodu swojej sytuacji. Niektórzy są zdesperowani, ponieważ nie wiedzą, jak prosić o łaskę.
25 65 - A skąd wiesz, czy ktoś jest zły, czy też po prostu potrzebuje pomocy? - Bóg jest ostatecznym sędzią tego, co się naprawdę dzieje w naszych duszach. Ale my mamy wybaczyć każdemu. Tato nie ciągnął dyskusji dalej. Prawdę mówiąc, miałam w głowie mętlik większy niż kiedykolwiek. Co, jeśliczłowiek, który cię skrzywdził, nie zasługuje na przebaczenie? A jeśli zrobił coś naprawdę potwornego... Szur-r. Szur-r. Coś znów poruszało się po żwirze. Teraz po obu stronach samochodu? Chwyciłam kij do hokeja. - Pete? Brak odpowiedzi. Tryk. Tryk. Klamka? Poczułam dreszcz przebiegający mi po plecach i wspinający się na ramiona. Serce waliło mi jak młotem, płuca bolały od wysilonych oddechów. Wyjrzałam przez okno. Dlaczego nic nie widzę? Tryk. Tryk. Tryk. Samochodem zatrzęsło. Wrzasnęłam. Na zewnątrz usłyszałam wysoki, przenikliwy dźwięk. Okna jęknęły i zatrzeszczały, jakby miały się rozpaść. Przycisnęłam dłonie do uszu i wrzasnęłam jeszcze głośniej. Coś zabrzęczało na asfalcie za drzwiczkami. W uszach słyszałam tętno krwi - niczym szybkie kroki. Cisza. Miałam wrażenie, że płoną mi wszystkie nerwy. Poruszyłam się i znów usłyszałam brzęczenie. Ale to tylko moje dygoczące kolano uderzało o kluczyki zwisające ze stacyjki. Zaśmiałam się nerwowo i zamknęłam oczy. Czekałam wsłuchana w ciszę, dopóki byłam w stanie powstrzymywać oddech. W końcu wypuściłam go w długim westchnieniu i zwolniłam ucisk na kiju hokejowym. Tup, tup, tup. Otwarłam oczy. Uniosłam szybko rękę. Uderzyłam się w głowę kijem hokejowym. Przez zamglone okno patrzyła na mnie ukryta w cieniu twarz. - Podnieś maskę - odezwał się stłumiony głos. Nie należał do Pete'a. - Wynoś się! - krzyknęłam, starając się nadać głosowi szorstki ton. - Zrób to - odparł. - Wszystko będzie dobrze, Grace. Obiecuję. Zakryłam dłonią usta. Znałam ten głos. Znałam tę twarz. Zanim zdążyłam pomyśleć, odparłam: „Okej" i pociągnęłam za dźwignię podnoszącą maskę.