Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony228 514
  • Obserwuję250
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań145 773

Etgar Keret - Kolonie Knellera.epub

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :407.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
EBooki prywatne

Etgar Keret - Kolonie Knellera.epub.pdf

Ankiszon EBooki EBooki prywatne Etgar Keret
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 90 osób, 47 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 65 stron)

ETGAR KERET KOLONIE KNELLERA (tytuł oryg.: HAKAITANA SZEL KNELLER) przekład — Agnieszka Maciejowska Warszawa 2009

HISTORIA O KIEROWCY AUTOBUSU, KTÓRY CHCIAŁ BYĆ PANEM BOGIEM To jest opowiadanie o pewnym kierowcy autobusu, który nigdy nie chciał otwierać drzwi takim, co się spóźniali. Ten kierowca autobusu nie chciał otwierać drzwi nikomu. Ani zatrzymującym go licealistom, którzy biegli do skrzyżowania i wbijali w niego smutne spojrzenia, i z pewnością nie zdenerwowanym ludziom w waciakach, którzy z całej siły walili w drzwi, tak jakby w ogóle przyszli na czas i tylko on był nie w porządku, ani nawet staruszkom z brązowymi papierowymi torbami pełnymi zakupów, którzy machali na niego drżącą ręką. I to wcale nie ze złośliwości nie otwierał drzwi, ten kierowca nie miał w sobie nawet cienia złośliwości — powodem była ideologia. Ideologia kierowcy polegała na tym, że jeśli założymy, iż zwłoka spowodowana wpuszczaniem kogoś spóźnionego do autobusu wyniesie najwyżej pół minuty, a człowiek zostawiony na chodniku straci z tego powodu kwadrans ze swojego życia, to ciągle jeszcze jest uczciwiej wobec społeczeństwa nie otwierać drzwi, gdyż inaczej te pół minuty straci każdy pasażer autobusu. A jeśli w autobusie znajduje się, załóżmy, sześćdziesięciu ludzi, którzy w niczym nikomu nie zawinili i przyszli na swój przystanek o właściwej godzinie, wówczas wszyscy oni razem tracą pół godziny, co stanowi dwa razy więcej niż kwadrans. To była jedyna przyczyna, dla której nie otwierał nikomu drzwi. Zdawał sobie sprawę, że pasażerowie nie mieli o niej pojęcia, tak samo jak ci, którzy biegli za nim i dawali mu znaki, by otworzył. Wiedział też, że większość z nich ma go po prostu za skurwysyna i że jemu samemu byłoby o wiele, wiele lżej pozwolić im wejść i przyjmować potem uśmiechy i ękowania. Tyle że wobec konieczności wyboru między podziękowaniami i uśmiechami a dobrem społecznym kierowca nie miał najmniejszych wątpliwości, że pierwszeństwo ma dobro społeczne. Człowiek, który miał najbardziej cierpieć przez tę ideologię kierowcy, nazywał się Adi, tyle że on, w przeciwieństwie do innych ludzi w tym opowiadaniu, nie próbował nawet biec za autobusem, a to z powodu rozpaczy i lenistwa. Ów Adi był pomocnikiem kucharza w barze restauracyjnym, który nazywał się Bar – Bar dla upamiętnienia najbardziej udanej gry słów, jaką jego głupi właściciel był w stanie wymyślić. Jedzenie nie było tam nadzwyczajne, ale sam Adi był człowiekiem miłym, tak miłym, że czasami, kiedy wyszło mu danie nieszczególnie smaczne, sam je zanosił do stolika i przepraszał. Właśnie w trakcie takich przeprosin spotkał swoje szczęście, a przynajmniej szansę na szczęście, w postaci dziewczyny tak uroczej, że w celu oszczędzenia mu złego samopoczucia próbowała do końca zjeść rostbef, który jej przygotował. Ta dziewczyna nie chciała mu powiedzieć, jak ma na imię ani dać numeru telefonu, ale była wystarczająco milutka, żeby zgodzić się na

spotkanie następnego dnia o piątej w umówionym miejscu. W Delfinarium, żeby być bardziej dokładnym. Adi cierpiał na chorobę, przez którą przegapił już w życiu sporo spraw. Nie była z rodzaju chorób wywołujących rozrost polipów czy coś takiego, ale jednak wyrządziła Adiemu bardzo dużo szkód. Ta choroba sprawiała, że spał zawsze dziesięć minut za długo i żaden budzik nie mógł dać jej rady. Przez nią spóźniał się zawsze do pracy w Bar – Barze — przez nią i przez naszego kierowcę, który zawsze przedkładał dobro społeczne nad pozytywne wzmocnienie na szczeblu jednostki. Tylko że tym razem, ponieważ szło o szczęście, Adi postanowił przezwyciężyć chorobę i zamiast położyć się po południu spać — pozostał przytomny i oglądał telewizję. Dla większego bezpieczeństwa nastawił sobie nawet nie jeden budzik, ale trzy i zamówił budzenie telefoniczne. Ale ta choroba była nieuleczalna i Adi zasnął jak niemowlę przy programie dla dzieci, a obudził się cały spocony pośród dzikiego wrzasku budzików dziesięć minut za późno. Wyszedł na ulicę w tym, w czym spał, i zaczął biec w stronę przystanku. Nie pamiętał już, jak się biega, nogi plątały mu się za każdym razem, kiedy odrywał je od chodnika. Ostatni raz w życiu biegał, zanim odkrył, że można uciec z lekcji gimnastyki, czyli gdzieś w okolicach szóstej klasy, tyle że w przeciwieństwie do tamtych lekcji, teraz biegł, wytężając wszystkie siły, tym razem bowiem miał co stracić, a wszelkie bóle w piersiach i świsty popularnych były dla niego niczym w tej pogoni za szczęściem. Właściwie wszystko było dla niego niczym, oprócz naszego kierowcy, który akurat zamykał drzwi i ruszał z przystanku. Kierowca widział Adiego w lusterku, ale, jak już powiedzieliśmy, miał swoją ideologię, logiczną ideologię, która przede wszystkim opierała się na żądzy sprawiedliwości i prostym rachunku. Tylko że Adiego te rachunki nic nie obchodziły, pierwszy raz w swoim życiu chciał naprawdę być punktualny i dlatego nadal ścigał autobus, nawet jeśli nie miał szans. Nagle los postanowił mu pomóc, choć tylko połowicznie, sto metrów za przystankiem były bowiem światła i na chwilę przed tym, zanim autobus do nich dotarł, zmieniły się na czerwone. Adiemu udało się dogonić autobus i dowlec do drzwi kierowcy. Nawet nie zastukał w szybę, nie miał siły, patrzył tylko na kierowcę wilgotnymi oczyma i osunął się na kolana, zasapany i bez tchu. To przypomniało coś kierowcy, coś z dawnych czasów, zanim jeszcze chciał być kierowcą autobusu, z czasów, kiedy jeszcze chciał być Panem Bogiem. To wspomnienie było trochę smutne, bo w końcu nie został Panem Bogiem, ale też wesołe, bo został kierowcą autobusu, a to była druga rzecz, której najbardziej pragnął. I nagle kierowca wspomniał, jak kiedyś sobie obiecał, że jeśli w końcu będzie Panem Bogiem, będzie litościwy i miłosierny, i wysłucha każdego ze swoich stworzeń, i kiedy zobaczył z wysokości swojego siedzenia kierowcy Adiego powalonego na kolana na asfalcie, po prostu nie mógł dłużej i pomimo całej ideologii prostych rachunków otworzył mu drzwi. A Adi wszedł i nawet nie powiedział dziękuję, bo brakowało mu tchu. Lekturę tego opowiadania najlepiej by było skończyć w tym miejscu, bo chociaż Adi dotarł na czas do Delfinarium, szczęście w końcu nie mogło przybyć, tak w ogóle bowiem

miała chłopaka. I tylko dlatego, że dziewczyna była taka miła, nieprzyjemnie jej było poinformować o tym Adiego i wolała go wystawić do wiatru. Adi czekał na umówionej ławce prawie dwie godziny. Kiedy tak siedział, myślał sobie różne paskudne rzeczy o życiu, a potem patrzył jeszcze na zachód słońca, stosunkowo udany, i pomyślał o skurczach mięśni, których na pewno zaraz dostanie. W drodze powrotnej, kiedy bardzo już chciał być w domu, zobaczył z daleka swój autobus zatrzymujący się na przystanku i wypuszczający pasażerów, ale wiedział, że nawet gdyby miał siłę i ochotę pobiec, w życiu go nie dogoni. Szedł więc dalej powoli, przy każdym kroku czując milion zmęczonych mięśni, i kiedy w końcu dotarł do przystanku, spostrzegł, że autobus ciągle tam jest i czeka na niego. A kierowca, pomimo gniewnych pomruków i natarczywych nagabywań pasażerów, zaczekał, aż Adi wejdzie, i nie dotknął pedału gazu, dopóki ten nie znalazł miejsca siedzącego. I kiedy ruszyli, mrugnął do niego smutno w lusterku, co pozwoliło obrócić całą tę historię w coś niemal znośnego.

SZPRYCEREK Z PIEKŁA Gdzieś w Uzbekistanie jest wioska, którą wybudowano akurat przy wejściu do piekła. Ziemia dla rolnictwa jest tam bardzo niedobra, kamieniołomy też nienadzwyczajne i te trochę pieniędzy, które ludziom wpadnie — to przeważnie z turystyki. Nie mam na myśli rozmaitych bogatych Amerykanów w hawajskich koszulkach czy uśmiechniętych Japończyków fotografujących wszystko, co się rusza. Bo też czegóż by oni mieli szukać w jakiejś zapadłej dziurze w Uzbekistanie? Turystyka, o której mówię, to turystyka wewnętrzna. Najbardziej wewnętrzna, jaka tylko może być. Ludzie wychodzący z piekła bardzo się od siebie różnią, trudno znaleźć dla nich jeden wspólny mianownik. Grubi – chudzi, z wąsami – bez, bardzo różnorodna publiczność. Jeśli coś ich w ogóle łączy, to zachowanie. Wszyscy są tacy cisi, grzeczni. Zawsze skrupulatni, jeśli chodzi o pieniądze. Nigdy się nie targują. I zawsze dokładnie wiedzą, czego chcą, dylematy prawie tam nie występują. Wchodzą, pytają ile, proszę zapakować – nie pakować i tyle. Tacy goście na chwilę. Zostają jeden dzień i wracają do piekła. Nigdy nie zobaczysz dwa razy tego samego gościa, bo też wychodzą tylko raz na sto lat. Tak to już jest, reguła. Tak jak w okresie rekruckim przepustka jest raz na trzy tygodnie, jak na warcie można usiąść na pięć minut co godzinę — tak mieszkańcom piekła należy się jeden dzień wolnego raz na sto lat. Jeśli miało to kiedyś jakieś uzasadnienie, dzisiaj nikt już go nie pamięta i to już teraz raczej takie status quo. Anna pracowała w sklepie dziadka, odkąd sięgała pamięcią. Oprócz mieszkańców wioski nie było zbyt wielu klientów, ale raz na parę godzin pojawiał się jakiś jeden śmierdzący siarką, wchodził do środka i prosił o paczkę papierosów, czekoladę albo coś innego. Niektórzy z nich prosili o rzeczy, których najwidoczniej nigdy nie widzieli, o których tylko słyszeli od jakiejś grzesznej duszy. I tak widywała, jak mocowali się z puszką coli, próbowali zjeść żółty ser razem z plastikową folią — i tego typu historie. Czasem próbowała z nimi rozmawiać, zaprzyjaźnić się, ale żaden z nich nie znał uzbeckiego, czy jak tam nazywa się język, którym mówiła. W końcu zawsze sprowadzało się to do tego, że wskazywała na siebie i mówiła anna, a oni wskazywali na siebie i mamrotali jakoś klaus czy so jung, czy nissim, płacili i zmywali się swoją drogą. Czasem widywała ich i później, wieczorem, jak kręcili się po ulicach lub przysiadali na jakimś chodniku i wpatrywali tępo w noc, spadającą na nich zbyt nagle, a następnego dnia zwykle ich już nie widywała. Dziadek, który cierpiał na taką chorobę, która nie pozwalała mu spać w nocy dłużej niż godzinę, opowiadał jej, że widuje ich nad ranem schodzących z powrotem do wejścia, znajdującego się tuż obok ich ganku. Z tego ganku widział jej ojca, niewąską kanalię, także schodzącego do wejścia, kompletnie pijanego i śpiewającego jakąś wyjątkowo ordynarną

pieśń. Za dziewięćdziesiąt parę lat i on prawdopodobnie wróci na jeden dzień. To śmieszne, ale można powiedzieć, że ci ludzie to była najciekawsza rzecz w życiu Anny. Ich twarze, ich komiczne ubrania, zgadywanie, co za straszną rzecz musieli popełnić, żeby znaleźć się w piekle. Bo prawdę mówiąc, poza tym rzeczywiście nic się nie działo. Kiedy nudziło jej się w sklepie, próbowała wyobrazić sobie następnego grzesznika, który stanie w drzwiach. Zawsze wyobrażała ich sobie jako bardzo pięknych albo bardzo śmiesznych. I raz na parę tygodni naprawdę mógł wejść jakiś boski przystojniak albo ktoś, kto usiłował zjeść puszkę konserw bez otwierania, i oboje z dziadkiem mogli o tym rozmawiać później jeszcze przez kilka dni. Pewnego razu pojawił się chłopak tak piękny, że po prostu wiedziała, że musi z nim być. Chłopak kupił białe wino, wodę sodową i różne ostre przyprawy, a ona, zamiast go podliczyć, pociągnęła go za rękę do siebie do domu i on, nie rozumiejąc ani słowa, poszedł za nią i starał się, jak tylko mógł, a kiedy już dla obojga stało się jasne, że on po prostu nie może, Anna przytuliła go i uśmiechnęła się najpiękniej, jak umiała, żeby zrozumiał, że nie ma to większego znaczenia. Ale to nie pomogło i do samego rana nie przestawał płakać. Od chwili, kiedy odszedł, każdej nocy modliła się, żeby przyszedł jeszcze raz i żeby wszystko było dobrze. Więcej się modliła za niego, niż za siebie. Kiedy opowiedziała o tym dziadkowi, uśmiechnął się i powiedział, że ma dobre serce. Dwa miesiące później wrócił. Wszedł do sklepu i kupił kanapkę z wędliną, a kiedy się do niego uśmiechnęła, też się uśmiechnął. Dziadek powiedział, że to nie może być ten sam, bo wiadomo, że oni wychodzą tylko raz na sto lat, i to może być jakiś jego bliźniak albo co, i ona też nie była pewna stuprocentowo. W każdym razie, jak poszli do łóżka, było akurat dobrze i on wyglądał na szczęśliwego, a ona także. I nagle zrozumiała, że być może jednak nie modliła się tylko za niego. On później wszedł do kuchni, znalazł torbę, która została od tamtego czasu, z wodą sodową, przyprawami i winem, i przygotował dla nich obojga rodzaj musującego napoju, który był jednocześnie i ostry, i zimny, i zarazem był winem — taki szprycerek z piekła. Pod koniec nocy, kiedy ubrał się do wyjścia, poprosiła go, żeby nie szedł, a on wzruszył ramionami, jak ktoś, kto nie ma wyboru. Kiedy poszedł, modliła się, żeby pojawił się po raz trzeci, jeśli to rzeczywiście był on, a jeśli nie, żeby pojawił się jakiś wystarczająco podobny, by mogła się znowu pomylić. Parę tygodni później, kiedy zaczęła mieć mdłości, modliła się, żeby to było dziecko, ale to był zwykły wirus. W tym właśnie czasie ludzie we wsi zaczęli mówić, że mają zlikwidować to wejście, zamknąć je od środka. Annę bardzo te pogłoski przestraszyły, ale dziadek powiedział, że to takie sobie plotki ludzi, którzy się nudzą. — Nie masz się co martwić — uśmiechnął się do niej. — To wejście istnieje już tak długo, że żaden diabeł ani anioł w życiu nie ośmieli się go zamknąć. Uwierzyła, tylko pewnej nocy, pamięta, poczuła tak nagle, i to nawet nie przez sen, że wejścia już nie ma, wybiegła na dwór w koszuli i ucieszyła się, widząc, że jest, i wtedy, pamięta, była taka chwila, kiedy chciała wejść do środka. Poczuła, jakby coś ją ciągnęło,

miłość do tego chłopca albo tęsknota za ojcem, co był raczej łajdakiem, czy może, bardziej niż cokolwiek innego, to, że nie chciała zostać sama na tej nudnej wsi. Przysunęła ucho do fali zimnego powietrza buchającego z wejścia. Usłyszała coś jakby daleki szum — głosy wrzeszczących ludzi czy płynącej wody, nie bardzo można było rozróżnić — co. To dobiegało doprawdy z daleka. Wróciła w końcu do łóżka, a kilka dni później wejście rzeczywiście znikło. Piekło nadał istniało tam, pod spodem, ale nikt więcej nie wyszedł. Od czasu zniknięcia wejścia trudniej było się utrzymać, wszystko stało się także bardziej męczące i spokojne. Wyszła za mąż za syna właściciela sklepu rybnego i oba sklepy się połączyły. Urodziła kilkoro dzieci i lubiła snuć im opowieści, zwłaszcza o ludziach wydzielających zapach siarki, którzy niegdyś przychodzili do sklepu. Te opowiadania budziły w nich strach i dzieci zaczynały płakać. Ale ona mimo wszystko, nie rozumiejąc dlaczego, usiłowała opowiadać dalej.

MACICA W moje piąte urodziny wykryto u mamy raka i lekarze powiedzieli, że muszą usunąć jej macicę. To był smutny dzień. Pojechaliśmy wszyscy subaru taty do szpitala i czekaliśmy, aż lekarz wyjdzie z sali operacyjnej ze łzami w oczach. — W życiu nie widziałem tak pięknej macicy — powiedział, ściągając z twarzy białą maskę. — Czuję się jak morderca. Moja matka rzeczywiście miała piękną macicę, tak piękną, że szpital oddał ją do muzeum. W sobotę specjalnie tam pojechaliśmy i wujek zrobił nam obok niej zdjęcie. Taty już wtedy nie było w kraju. Rozwiódł się z mamą dzień po operacji. — Kobieta bez macicy nie jest kobietą. A mężczyzna, który został z kobietą, co nie jest kobietą, sam nie jest mężczyzną — oznajmił mojemu bratu i mnie na chwilę przed wejściem do samolotu na Alaskę. — Jak będziecie duzi — zrozumiecie. Pokój, w którym wystawiono macicę mamy, był cały ciemny. Jedynym źródłem oświetlenia była sama macica, która dawała takie jakieś delikatne światło, jak wewnątrz samolotu w czasie nocnego lotu. Na zdjęciach nie wyglądała jakoś szczególnie z powodu flesza, ale kiedy widziałem ją na żywo, rozumiałem dokładnie, dlaczego lekarz płakał. — Stąd wyszliście — powiedział wujek, pokazując palcem. — Byliście w środku jak książęta, możecie mi wierzyć. Co za matkę mieliście, co za matkę! W końcu moja mama umarła, w końcu wszystkie matki umierają. A mój ojciec został badaczem polarnym i słynnym łowcą wielorybów. Dziewczyny, z którymi chodziłem, zawsze się obrażały, że zaglądam im do macicy, uważały, że to podejście ginekologiczne i źle robi na romantykę. Ale jedna z nich, jedna naprawdę świetnie zbudowana, zgodziła się za mnie wyjść. Nasze dzieci często biłem, od niemowlęctwa, bo denerwował mnie ich płacz. A one rzeczywiście przyswoiły sobie tę nauczkę i przestawały na zawsze płakać w wieku dziewięciu miesięcy albo i mniej. Na początku w ich urodziny zabierałem je do muzeum, żeby im pokazać macicę babci, ale kompletnie nie robiło to na nich wrażenia, a żonę tylko denerwowało, więc powoli, powoli zamiast tego zacząłem je zabierać na dubbingowane filmy. Któregoś dnia odholowali mi samochód, a że parking policyjny był całkiem blisko, to już wskoczyłem i do muzeum. Macicy nie było na zwykłym miejscu, przenieśli ją do jakiejś bocznej sali pełnej starych obrazów i kiedy przyjrzałem się jej z bliska, zobaczyłem, że cała jest pokryta jakimiś takimi zielonymi kropkami. Zapytałem strażnika, dlaczego nikt jej nie czyści, ale tylko wzruszył ramionami. Błagałem kuratora wystawy, że jeśli brakuje mu ludzi, żeby choć mnie samemu dał ją oczyścić. Ale kurator złośliwie odmówił i oznajmił, że nie wolno mi dotykać eksponatów, bo nie jestem uprawniony. Żona powiedziała, że

muzeum ma sto procent racji i że w ogóle wydaje jej się zboczeniem wystawianie macicy w placówce publicznej i to jeszcze w miejscu, gdzie kręcą się dzieci. Ja natomiast nie mogłem o niczym innym myśleć. W głębi serca wiedziałem, że jeśli nie włamię się do muzeum, nie wykradnę jej i o nią nie zadbam, przestanę być tym, kim jestem. Tak jak mój ojciec tej nocy na stopniach samolotu, wiedziałem dokładnie, co powinienem zrobić. Dwa dni później wziąłem z pracy bagażowy samochód i pojechałem do muzeum tuż przed godziną zamknięcia. Sale były opustoszałe, ale nie martwiłbym się, nawet gdybym kogoś spotkał. Tym razem przyjechałem uzbrojony, a poza tym miałem doskonały plan. Jedyny problem, na jaki się natknąłem, to ten, że sama macica znikła. Kurator wystawy był dość zaskoczony, kiedy mnie zobaczył, ale jak wepchnąłem mu lufę mojego nowego pistoletu jerycho głęboko w grdykę, zaraz się zaoferował z informacją. Poprzedniego dnia macica została sprzedana żydowskiemu filantropowi, który poprosił o wysłanie jej do jednego z publicznych centrów na Alasce. Po drodze na pełnym morzu została porwana przez grupę ludzi z miejscowego frontu ekologicznego. Front przekazał prasie komunikat, w którym powiedziano, że miejsce macicy nie jest w niewoli i dlatego zdecydowano wypuścić ją na łono natury. Według raportu agencji Reutera, ten front ekologiczny uznawany jest za skrajny i niebezpieczny, i wszystkie swoje akcje przeprowadza ze statku pirackiego pod dowództwem emerytowanego poławiacza wielorybów. Podziękowałem kuratorowi i schowałem pistolet do kabury. Przez całą drogę do domu miałem na skrzyżowaniach czerwone światła. Przeskakiwałem między pasami, nie patrząc w ogóle w lusterka, próbując wycharknąć to coś, co postanowiło utkwić mi w gardle. Usiłowałem wyobrazić sobie macicę mojej matki na pokrytym zieloną rosą polu, pośród oceanu, a wokół delfiny i tuńczyki.

NIMROD DAJE POPALIĆ MIRON ŚWIRUJE We wszystkim, co dotyczy problemu Mirona, opinie, jak to się mówi, są podzielone. Lekarze myślą, że to jakaś trauma z czasu wojska, która nagle od nowa wypłynęła mu w mózgu, jak grudka, co nagle unosi ci się w kiblu już jakiś czas po spuszczeniu wody. Jego rodzice upierają się, że to wszystko od grzybków, co się ich nałykał na Wschodzie, a one przerobiły mu mózg na kompletną paciaję. Chłopak, który go tam znalazł i sprowadził z powrotem do kraju, mówi, że to przez jedną Holenderkę spotkaną w Dramsali, co złamała mu serce. A sam Miron twierdzi, że całego tego bałaganu to narobił w ogóle Pan Bóg. Siedzi mu w głowie jak nietoperz, raz mówi mu tak, raz inaczej, byle tylko się kłócić. Zdaniem Mirona dobrych parę milionów lat po Stworzeniu żył sobie Pan Bóg zupełnie beztrosko. Aż nagle pojawił się Miron, zaczął zadawać pytania i Pan Bóg zrozumiał, że żarty się skończyły. Od razu się połapał, że Miron, w odróżnieniu od reszty ludzkości, nie jest frajerem. A jemu wystarczy zostawić pół szparki i już ci dowali, bo Pan Bóg, znana sprawa, dowalać bardzo lubi, ale obrywać — nie, i ostatnia rzecz, na jaką może sobie pozwolić, to żeby mu ktoś podskoczył, i to jeszcze ktoś taki jak Miron, więc od chwili, kiedy się w tym połapał, cały czas doprowadza go do wariactwa, zsyła na niego całe hordy zmartwień, od złych snów po dziewczyny, co nie chcą dawać, wszystko, żeby się tylko załamał. Lekarze poprosili mnie i Uziego, żebyśmy pomogli im trochę z historią Mirona, bo znamy się we trzech od urodzenia. Zadawali nam różne pytania o wojsko, o to, co się stało z Nimrodem. Ale większości nie pamiętaliśmy, a tego trochę, co tak, też nie powiedzieliśmy, bo prawdę mówiąc, to oni nie wyglądali zbyt sympatycznie i usłyszeliśmy od Mirona parę takich opowieści o nich, że mogłyby przebić korupcyjne sensacje z programów Iliany Dajan. Potem, w czasie odwiedzin, Miron poprosił, żeby mu przynieść humusu od Złego z Jemenickiej Dzielnicy, bo jedzenie tutaj to sprawa, która najbardziej go dobija. — Już trzy tygodnie jestem tutaj — policzył — to z czterema miesiącami na Wschodzie jest prawie pół roku bez humusu. Przysięgam wam, wrogom czegoś takiego nie życzę. No to pojechaliśmy mu przywieźć. Zły nie zgodził się przygotować nam porcji na wynos, w picie. — Tylko na talerzu — wycedził z szatańską perfidią. — To nie budka z fast foodem. Zamówiliśmy więc na talerzu i sami przełożyliśmy do pity. Kiedy wróciliśmy, była tam

matka Mirona. Z Uzim się przywitała, ale ze mną nie. Od lat już ze mną nie rozmawia, z paragrafu, że niby wciągnąłem jej syna w narkotyki. Humusu nie daliśmy mu przy niej, baliśmy się, że doniesie lekarzom albo co. Czekaliśmy więc, aż poszła. W międzyczasie groch wystygł, ale to nie zastopowało Mirona, który po prostu przypuścił szturm na pitę. Trzy dni później go wypuścili. Lekarze powiedzieli, że jego reakcja na terapię farmakologiczną była nadzwyczajna. Miron się upiera, że to dzięki humusowi. UZI TRACI KLEPKI W czerwcu ja i Miron pojechaliśmy na Synaj. Uzi też miał jechać, ale w ostatniej chwili wystawił nas do wiatru z powodu spotkania z jednym Niemcem z firmy haj – tech z Düsseldorfu, który mógł załatwić firmie Uziego projekt za miliony. To miało być na cześć tego, że Miron już nie jest uważany za kompletnego wariata, a że Uzi z tą swoją dziecinną żądzą zysku czuł się niezręcznie, więc obiecał, że po spotkaniu dołączy do nas już tam na miejscu. — Zakładam się z tobą, o co chcesz, że nie przyjedzie — powiedział Miron. — Podwójny zakład — raz, że nie przyjedzie, i dwa, że w ciągu trzech miesięcy ożeni się z Batatą. Nie chciałem się z Mironem o nic zakładać, bo wszystko, co mówił, brzmiało przygnębiająco, ale dość prawdziwie. batata to ksywka tej nudziary, dziewczyny Uziego, też mocno wkręconej w te wszystkie fikcyjne haj – techowe interesy, które Uzi tak lubił prowadzić. Pamiętam, że kiedyś nas zapytał, dlaczego nazywamy ją batata i Miron powiedział mu coś w rodzaju, że z wierzchu ma obierki, ale w środku jest słodka. Uzi nie całkiem to kupił, ale już więcej nie pytał. Jeśli życie jest zabawą, to bez wątpienia Synaj jest czilautem. I nawet my z Mironem, którzy również na co dzień nic prawie nie robimy, mogliśmy docenić kompletny, ogłupiający spokój tego miejsca. Na naszej plaży licznie przesiadywały rozmaite luzary i Miron próbował do nich podchodzić z taką stałą pozą kogoś, kto wiele bywał na Wschodzie, i to nawet trochę działało. Ja nie miałem do tego ani siły, ani zaradności, więc tylko patrzyłem w morze, paliłem trawę całymi worami i zastanawiałem się, czy na obiad zamówić pankejka, czy zaryzykować jakąś rybę. Trochę też z daleka pilnowałem Mirona, sprawdzałem, czy naprawdę już z nim w porządku. Zostały mu jeszcze małe odjebki, na przykład to, że uparcie srywał koło naszej chatki, bo nie chciało mu się chodzić aż do restauracji. Ale po prawdzie to takie rzeczy robił też, zanim zwariował. — Wygląda, że wyjdzie mi coś z tą małą z pirsingiem — zwierzył mi się w nocy, kiedy wróciliśmy z restauracji na brzegu. — Prawda, jaka ona milutka, co? Siedzieliśmy teraz, obaj równo nawaleni, i gapiliśmy się w morze. — Żebyś wiedział — powiedziałem — że cały ten numer z twoim szpitalem

przetrwaliśmy z Uzim spoko, ale co nam pietra napędziłeś, to napędziłeś. Miron wzruszył ramionami. — To było takie dziwne, nagle zacząłem słyszeć glosy — rozmowy, śpiewy. Jak jakieś zepsute radio, co to nie wiesz, jak je wyłączyć. Doprowadza cię to do szału, ani przez chwilę nie jesteś w stanie myśleć przytomnie. Mówię ci, czułem, jakby ktoś próbował mnie doprowadzić do wariactwa. Aż nagle to przeszło — Miron sztachnął się tym, co zostało, i zgasił peta w piachu. — Powiem ci coś jeszcze — powiedział. — Wiem, że to jakoś dziko zabrzmi, ale ja myślę, że to był Nimrod. Nazajutrz, wbrew wszelkim prognozom, przyjechał Uzi. Szkoda, że się z Mironem nie założyłem. Ledwo postawił torbę w chatce, zaraz nas zaciągnął do restauracji, przeżuł jakieś kalmary i opowiedział, jak było z Niemcem, koniec końców większym frajerem, niż się spodziewał, i jak bardzo jest szczęśliwy, że jest z nami, jego najlepszymi przyjaciółmi, tu, na Synaju, jego najukochańszym miejscu na świecie. Potem pełen energii kręcił się po plaży, wołał bracie! do wszystkiego, co się ruszało, i ściskał z każdym Beduinem i Egipcjaninem, który nie był dość szybki, by uciec. Kiedy i to go zmęczyło, uparł się zagrać z nami w tryktraka i gdy już obu nas ograł, jeszcze pokonał jednego Beduina, zmuszonego w rezultacie tej miażdżącej klęski wlec się za swoim łysym przeciwnikiem po plaży, krzycząc — uważajcie, dziewczyny, abu gara jest wielki! Miron usiłował go uspokoić jakimś skrętem, ale Uzi od tego jeszcze bardziej się rozszalał. Próbował dość agresywnie poderwać czterdziestoletnią amerykańską turystkę, po chwili zrezygnował, zjadł trzy pankejki, powiedział Mironowi i mnie, że uwielbia tutejszy spokój, zamówił kebab i zaproponował, żebyśmy może pojechali w trójkę z jego nowym beduińskim przyjacielem, który okazał się taksówkarzem, do Taby — zagrać w kasynie. Miron był zdecydowanie przeciw, wierzył bowiem, że ma szansę u tej z pirsingiem, ale wobec tępej zwierzęcej energii Uziego chucie Mirona nie miały żadnych szans. — Śmiech śmiechem — powiedział do mnie, kiedy wsiadaliśmy do taksówki — ale facetowi odbiło totalnie. W Tabie Abu Gara i Beduin roznieśli kasyno bez litości. Przechodzili od stolika do stolika, zostawiając za sobą spaloną ziemię i załamanych krupierów. Po drodze Uzi wepchnął sobie do gardła wielki kawał szarlotki i markizę grubo przekładaną kremem. My z Mironem siedzieliśmy z boku, cierpliwie czekając, aż się zmęczy. Ale prawda była taka, że z chwili na chwilę tylko się wzmacniał. Kiedy skończyli obaj z upokarzaniem kasyna i podzielili wygraną, pojechaliśmy taksówką na przejście graniczne. Miron i ja przypominaliśmy Uziemu, że musimy wrócić do naszych szałasów, ale nie chciał o tym słyszeć. Jego zdaniem było jeszcze zupełnie wcześnie i to żaden problem wskoczyć do jakiegoś klubu czy dwóch w Ejlacie i potem wrócić. Zanim rozstali się z Beduinem, dał mu wizytówkę i ucałowali się jakieś osiemdziesiąt razy. Miron próbował jeszcze skotłować Beduina, żeby nas zabrał z powrotem na plażę, a Uzi niech sobie kontynuuje swoje przygody sam. Ale Beduin nas ofuknął i powiedział, że porzucić tak wspaniałego przyjaciela, jak Abu Gara, w połowie imprezy to wielki wstyd i że on sam by skonał, żeby

być dalej z nami, tylko że nie wolno mu przekraczać granicy. Potem również i nas wycałował, wsiadł do taksówki i zniknął. Gdy Uzi miał już dość Spirali, poszliśmy do pubu Jacht, a stamtąd do jakiegoś hotelu Blue Coś Tam i dopiero wtedy, jak już obaj z Mironem dwukrotnie i zdecydowanie odrzuciliśmy propozycję zamówienia do pokoju panienek, Uzi przewrócił się na brzuch i zaczął chrapać. Od czasu tego wypadu na Synaj firma Uziego zaczęła szaleńczo iść w górę. Oprócz Niemca Uzi znalazł jeszcze dwóch frajerów — jednego Amerykanina i jednego Hindusa — i wyglądało to, jakby wybierał się wysadzić świat w powietrze. Miron powiedział, że to tylko dowodzi, do jakiego stopnia ludzie interesu są stuknięci. Ale fakt, że z Uziego, odkąd mu mózg zlasowało, robi się coraz większy debeściak. Czasami jeszcze próbujemy go zaciągnąć na plażę czy na snookera, ale nawet jak przychodzi, jest przez cały czas taki zajęty gadaniem, jak mu fajnie i przyjemnie z nami, na zmianę z odbieraniem wiadomości na komórce, że po godzinie żyć ci się po prostu odechciewa. — Nie martw się, to mu przejdzie — próbuję uspokoić Mirona, podczas gdy Uzi, akurat wtedy, kiedy jest jego kolejka, zagłębia się w jakiejś transatlantyckiej konferencji. — Pewnie — mówi Miron tonem rozumiejącego sprawę i eksświra. — A jeśli to rzeczywiście idzie w kółko, po nim będzie twoja kolej. LUDZIE, LUDZIE, ZWARIOWAŁEM Rano obudziłem się śmiertelnie wystraszony. Nie wiedziałem nawet — czym, przywarłem plecami do materaca i usiłowałem jak najmniej się ruszać — aż zrozumiem, czego tak się boję. Ale w miarę upływu czasu nie udawało mi się zorientować — czego, a przerażenie tylko narastało. Leżę w łóżku zdrętwiały, mówiąc do siebie w drugiej osobie, najspokojniejszym tonem, jakim jestem w stanie — uspokój się człowieku, uspokój. to nie naprawdę, to tylko w twojej głowie. Ale myśl, że ta rzecz, co by to nie było, jest u mnie w głowie, przeraża tysiąc razy bardziej. Postanawiam powtórzyć sobie swoje imię, parę razy z rzędu. To na pewno mnie uspokoi. Tylko że nagle mojego imienia też nie ma. To w końcu mnie podrywa. Plączę się po domu, szukam rachunków, listów, czegoś, na czym byłoby zapisane moje imię. Otwieram drzwi wejściowe, oglądam z drugiej strony, jest tam żółta naklejka, a na niej napis obyś miał w życiu superwypas! Na klatce schodowej słychać dziecięce śmiechy i zbliżające się kroki. Zamykam drzwi i opieram się o nie. Nie natężać się, jeszcze chwila i sobie przypomnę albo nie, może nigdy nie miałem imienia. Co by nie było, to nie powód, żeby się tak pocić, żeby puls rozsadzał mi głowę, to nie to, to coś innego. uspokój się, szepczę do siebie znowu, uspokój się, jak cię tam zwą. to nie może tak długo potrwać, jeszcze trochę i się skończy. Kiedy trochę się uspokajam, dzwonię do Uziego i Mirona i ustalam, że obaj są nad

morzem. To wszystkiego czterysta metrów od mojego domu i drogę pamiętam bez problemu, tyle że wszystkie ulice wyglądają nagle inaczej i muszę zatrzymywać się, żeby sprawdzać po tabliczkach, czy to naprawdę one. Nie tylko ulice, wszystko wygląda inaczej, nawet niebo jest jakieś niskie i zmiętoszone. — Powiedziałem, że przyjdzie twoja kolej — mówi Miron i liże czerwone ze swojego loda. — Najpierw ja zwariowałem, potem Uzi. — Ja nie zwariowałem — protestuje Uzi. — Tak tylko… byłem trochę hiper. — Nazywaj, jak chcesz — Miron trzyma się swego. — Teraz twoja kolej. — Ran też nie jest wariatem — Uzi zaczyna się rozgrzewać. — Co mu wmawiasz? — Ran? — pytam. — Tak mam na imię? — Wiesz co? — zgadza się Uzi — może trochę wariatem. Daj liznąć. Miron podaje mu loda z pełną świadomością, że już go więcej nie zobaczy. — Powiedz no — mówi — jak ci się to zaczęło, nie czułeś tam w głowie jeszcze kogoś? — Nie wiem — zawahałem się — może… — Mówię ci — szepce Miron, jakby to była tajemnica — ja go czułem. Powiedział mi takie rzeczy, o których tylko on wiedział. Jestem pewien, że to Nimrod. NIMROD DAJE POPALIĆ Do dwunastego roku życia Nimrod był prawdziwym gnojkiem. Taki rodzaj mędzącego bachora, że gdyby nie był twoim najlepszym przyjacielem, dawno byś mu już przypierdolił. Aż jednego dnia, na trochę przed bar – micwą, zrobili mu wkładki do butów i nagle człowiek po prostu się odmienił. To prawda, że Miron, Uzi i ja byliśmy przyjaciółmi Nimroda jeszcze przedtem, ale teraz, kiedy również stał się miły, to nawet zaczęło być przyjemne. Później, w szkole średniej, ja z Uzim chodziliśmy do ogólniaka, a Miron z Nimrodem do technikum i dużo nad morze. Potem było wojsko. Mirona zmobilizowali pół roku przed nami i zanim my dobiliśmy, miał już na tyle dobre wejścia, żeby zadbać o przydzielenie nas do tej samej jednostki w mieście. Miron nazywał to psm — pod skrzydła mamusi. Większość czasu nie robiliśmy nic, poza przesiadywaniem w kantynie, straszeniem dowódców skargami i wracaniem do domu już o piątej. Poza tym Uzi surfował w Sheratonie, Miron uczył się na Uniwersytecie Otwartym, ja się jak zwykle opierdalałem, a Nimrod miał dziewczynę. Dziewczyna Nimroda była wprost superowa, a że oprócz niego byliśmy wszyscy prawiczkami, była dla nas superowa do kwadratu. Pamiętam, że zapytałem raz Mirona hipotetycznie, co by zrobił, gdyby przyszła, załóżmy, do niego do domu i poprosiła, żeby ją bzyknął. A Miron powiedział, że nie wie, ale co by to nie było, żałowałby tego później do końca życia, co jest ładną odpowiedzią, ale jak go znam, na pewno poszedłby na wariant ze stuknięciem jej i żałowaniem od razu na miejscu.

Ale u Nimroda to nawet nie chodziło o napalenie, był w niej po prostu zakochany. Miała na imię Neta, do dzisiaj lubię to imię, i była pielęgniarką w przychodni. Nimrod powiedział mi kiedyś, że może godzinami leżeć koło niej w łóżku, nie nudząc się, a miejsce, które najbardziej lubi, żeby dotykała, to takie miejsce na stopie, gdzie u wszystkich jest wygięte, a u niego płasko. W Sztabie Głównym mieliśmy wartę dwa razy w miesiącu, a raz na dwa miesiące zostawaliśmy na szabat i Nimrod tak to zawsze zaplanował, żeby wypadało na dyżur Nety w przychodni, tak że nawet na służbie byli razem. Po półtora roku rzuciła go. To było takie niezrozumiałe rozstanie, nawet ona nie umiała dobrze wytłumaczyć — dlaczego, a Nimrodowi już przestało zależeć, jak mu wypadają warty. Jednego szabatu zostaliśmy razem — Miron, Nimrod i ja. Uziemu akurat udało się skołować jakieś zwolnienie. Służyliśmy w tym samym patrolu — Miron miał pierwszy wartę, Nimrod drugi i ja trzeci. I jeszcze zanim zdążyłem go zmienić, wszedł jakiś wystraszony oficer na wartownię i powiedział, że ten na patrolu pierdolnął sobie kulę w łeb. DRUGIE OKRĄŻENIE Za drugim razem, kiedy Mirona pojebało, było już dużo przyjemniej. Jego rodzicom nie powiedzieliśmy ani słowa, po prostu poszedłem mieszkać do niego, aż mu przejdzie. Większość czasu był spokojny, siedział w kącie i pisał sobie coś w rodzaju książki, która miała w dłuższej perspektywie zastąpić Biblię. Czasem, kiedy kończyły się piwa w lodówce albo papierosy, trochę mnie klął i twierdził, że w ogóle jestem szatanem w postaci przyjaciela, zesłanym, żeby się nad nim znęcać. Ale poza tym był zupełnie znośny. Natomiast Uzi bardzo ciężko przeżywał okres swojego przedłużonego uspokojenia. Mimo że się nie przyznał, wyglądało, jakby jego kwitnąca międzynarodowa firma wyłaziła mu po prostu wszystkimi dziurkami. Jakoś na wariackim haju miał dużo więcej siły do pisania tych wszystkich osłabiających papierów i chodzenia na nudne spotkania. I teraz, kiedy był odrobinę spokojniejszy, cały ten syf związany z byciem biznesmenem znosił gorzej. Mimo, że i tak zanosiło się, że niedługo firma wejdzie na giełdę, a on bez mrugnięcia wyrwie z tego parę milionów. Mnie wyrzucili z jeszcze jednej roboty, a Miron w momencie odświeżenia zapasów piwa i noblesów stwierdził, że to on się zatroszczył, żeby mnie wyrzucili — dzięki swoim przemożnym siłom duchowym. Nie wiem, może wszystkie te prace w ogóle są nie dla mnie i po prostu powinienem poczekać cierpliwie, aż Uzi się wzbogaci i coś mi podrzuci. Drugi raz, jak Uzi zaczął orbitować, był niezbitym dowodem, że chodzi tu o jakiś rodzaj błędnego koła i byłem już w napięciu, bo wiedziałem, że zaraz na mnie pora. Miron, który z kolei się uspokoił, dalej utrzymywał, że to ma związek z Nimrodem. — Nie wiem, czego on dokładnie chce, może żeby go pomścić albo co. W każdym razie,

dopóki czegoś nie zrobimy, cokolwiek by to miało być, nie wydaje mi się, żeby to minęło. — Pomścić co? — natarłem na Mirona. — Nimrod popełnił samobójstwo. — Skąd możesz wiedzieć — upierał się Miron — może go zabili? Poza tym, być może jest tak, że to nie tak całkiem pomścić. Że to coś, co on chce, żebyśmy zrobili, żeby odnalazł spokój. Wiesz, jak w tych filmach grozy, co otwierają komuś na grobie kiosk i dopóki się go stamtąd nie ruszy, jego dusza nie zazna spokoju. Skończyło się na tym, że pojechaliśmy z Mironem do Kirjat – Szaul sprawdzić, czy żaden łobuz niechcący nie sprzedaje Nimrodowi na grobie wody mineralnej i coli. Jedyny powód, dla którego w ogóle zgodziłem się tam pojechać z Mironem, to napięcie, że zaraz moja kolej. Bo prawda jest taka, że z nas trzech mnie to wariactwo dopierdoliło najmniej przyjemnie. Grób Nimroda zastaliśmy dokładnie taki, jak był. Sześć lat już tam nie byliśmy. Kiedyś, na rocznicę śmierci, jego matka jeszcze do nas dzwoniła. Ale z tymi wszystkimi wojskowymi rabinami i co roku od nowa mdlejącymi ciotkami nie za bardzo chcieliśmy się pojawiać. Zawsze sobie mówiliśmy, że pójdziemy w jakiś inny dzień, taki dzień pamięci dla kumpli, tyle że cały czas go przesuwaliśmy. Ostatnim razem, gdy rozmawialiśmy o tym, Uzi powiedział, że właściwie zawsze kiedy razem idziemy na snookera czy film albo po prostu do jakiegoś pubu, to jest też dzień pamięci Nimroda, bo jak jesteśmy wszyscy w trójkę razem, to nawet jeśli akurat w tym momencie o nim nie myślimy, on i tak tam jest. Znalezienie grobu zabrało nam chyba z godzinę, wyglądał nawet na taki zadbany, z kilkoma kamyczkami rozrzuconymi w charakterze dowodu, że ktoś nie tak dawno temu go odwiedził. Przyjrzałem się datom na macewie i pomyślałem, że ja tuż – tuż kończę trzydziestkę, a Nimrod nie ma nawet dziewiętnastu. Wydało mi się to dziwne, bo jakoś zawsze kiedy o nim myślę, to jakby był w moim wieku, podczas kiedy ja już prawie mam łysinę, a on jeszcze jest prawie dzieckiem. Wychodząc, odłożyliśmy kartonowe jarmułki do tego ich pudła przy bramie i Miron powiedział, że wiele pomysłów mu nie zostało, ale zawsze można zrobić seans. Na zewnątrz cmentarza, po drugiej stronie ogrodzenia, stał tłusty, puszysty kot i żuł kawałek mięsa. Spojrzałem na niego, a on jakby to poczuł, podniósł wzrok znad mięsa, popatrzył na mnie i się uśmiechnął. Uśmiech miał niegodziwy i występny, nie spuszczając ze mnie oczu, zabrał się z powrotem za swoje ścierwo. Poczułem, jak strach rozlewa mi się po ciele, od stwardniałych części w mózgu do rozmiękłych w kościach. Miron w ogóle nie zauważył, że ze mną coś nie w porządku i gadał dalej. uspokój się, ran — powiedziałem do siebie, a fakt, że pamiętałem swoje imię, ucieszył mnie do łez — oddychaj głęboko, nie rozsypuj mi się. co by to nie było, zaraz przejdzie. Dokładnie w tej samej chwili w jakimś śmierdzącym biurze adwokackim w Petah – Tikvie Uzi stchórzył przed podpisaniem transakcji, która przekazałaby anonimowej grupie polskich inwestorów trzydzieści procent akcji jego firmy w zamian za półtora miliona dolarów. Pomyślcie, gdyby poświrował jeszcze tylko kwadrans, mógłby zabrać nas i Batatę na jakieś żeglowanie po Karaibach, a zamiast tego wraca teraz linią 54 z Petah – Tikvy do domu z jakimś stukniętym kierowcą, co nie chce włączyć klimatyzacji.

TRI – LI – LI – LI – LA Kiedy Uzi zawiadomił nas, że zamierza ożenić się z Batatą, prawie nie próbowaliśmy dyskutować. Jakoś wiedzieliśmy, że to przyjdzie. Uzi skłamał i powiedział, że to był jego pomysł i że głównie po to, by móc wyciągnąć z banku kredyt na mieszkanie, które i tak miał kupić na jakimś spółdzielczym osiedlu pod Natanią. — Jak to masz zamiar się z nią ożenić? — Miron usiłował kwestionować, ale bez wielkiego zapału. — Nawet jej nie kochasz. — Jak możesz mówić, że jej nie kocham? — zaprotestował Uzi. — Trzy lata już jesteśmy razem i wiesz, że ani razu jej nie zdradziłem? — To nie dlatego, że ją kochasz — powiedział Miron — tylko po prostu jesteś za mało zaradny. Graliśmy akurat w snookera i Uzi fuksem zmiażdżył nas obu, jak ktoś, kto zdecydował wykorzystać na maksa tę resztkę szczęścia, co mu została, szybko, zanim zdąży odejść. Na stole została tylko czarna bila, a kolejka była Uziego. — Chodź, zrobimy zakład — zaproponowałem w akcie rozpaczy. — Jeśli teraz wbijesz czarną, to my z Mironem na zawsze przestaniemy nazywać ją batata. Jeśli przerżniesz, to całą tę historię ze ślubem odpuszczasz na rok. — Nie zgadzam się na zakład w sprawach związanych z uczuciami — powiedział Uzi i spokojnym pchnięciem poturlał czarną do łuzy. — Poza tym — uśmiechnął się — już się nie da, wydrukowaliśmy zaproszenia. — Po co w ogóle proponowałeś mu taki zakład — wypominał mi później Miron. — To było pchnięcie! Łatwe — to mało powiedziane. Do terminu ślubu Uzi zdążył już dwa razy zwariować i za każdym razem mówił, że wszystko anuluje, ale zaraz potem się wycofywał. Ja w tym czasie ciągle mieszkałem u Mirona. Teraz, kiedy przez większość czasu świrowaliśmy, dużo przyjemniej było mieszkać razem. Poza tym nie bardzo miałem pieniądze na utrzymanie mieszkania. Miron ukradł Uziemu wielką paczkę zaproszeń na ślub i robiliśmy z nich filtry do jointów. — Jak możesz się żenić z kimś, kogo matka nazywa się Salcia? — mówił Uziemu za każdym razem, kiedy we trzech przypalaliśmy, ale Uzi gapił się tylko w sufit i śmiał tym swoim przymulonym śmieszkiem. A prawda jest taka, że nawet ja, który byłem w tej sprawie po stronie Mirona, czułem, że to nie jest taki znowu argument. Trzy dni przed ślubem zrobiliśmy seans. Kupiliśmy bristol, taki niebieski, czarnym flamastrem wypisałem na nim wszystkie litery, a Miron przyniósł z kuchni jakąś szklaneczkę do kawy, z tych najprostszych, i powiedział, że jest u niego już od dawna, jeszcze z domu rodziców, i że Nimrod na pewno z niej pił. Pogasiliśmy wszystkie światła w domu i postawiliśmy szklankę na środku planszy. Każdy położył na niej palec i czekaliśmy. Po pięciu minutach Uzi miał dosyć i powiedział, że musi iść się wysrać, zapalił światło w salonie, znalazł jakąś sportową gazetę sprzed tygodnia i zamknął się z nią

w ubikacji. My z Mironem zapaliliśmy tymczasem papierosa. Zapytałem Mirona, że jeśli, załóżmy, by się — i owszem — udało i szklanka by drgnęła, to czego on się spodziewa. Miron się zdenerwował i powiedział, że to jeszcze nie, jeszcze się nie udało, a to, że Uziego szybko wszystko nudzi, wcale nie znaczy, że nie zadziała. Kiedy Uzi wreszcie wrócił z kibla, Miron ponownie zgasił światło i poprosił, żebyśmy się wszyscy skupili. Położyliśmy znowu palce i czekaliśmy. Nic się nie działo. Miron nalegał, żeby dalej próbować i nikt tak naprawdę nie miał siły się z nim kłócić. Po jeszcze kilku minutach szklanka zaczęła się ruszać. Na początku powoli, ale w ciągu paru chwil już szalała, pędząc po całej planszy. Miron zostawił na niej palec, podczas gdy drugą ręką zapisywał wszystkie litery, przy których się zatrzymywała. t–r–i–l–i–l–i–l–i–l–a, i tu szklanka zamarudziła, po czym zatrzymała się spokojnie na wykrzykniku w prawym rogu kartki. Poczekaliśmy jeszcze trochę, ale nic się nie działo. Uzi zapalił światło. — Tri–li–li–li–la, hę? — powiedział zdenerwowany. — To co, my w piaskownicy jesteśmy? Ruszałeś to, Miron, więc nie rżnij mi tu teraz agenta Muldera. Dobrze, kurwa. Umieram ze zmęczenia, wstałem dzisiaj o siódmej. Idę do Liraz spać. Liraz to było imię Bataty, a mieszkała rzeczywiście tuż – tuż. Miron wpatrywał się w kartkę z zapisanymi przez siebie literami również po wyjściu Uziego, a ja trochę czytałem gazetę sportową, którą Uzi miał w kiblu, a kiedy już wszystko przeczytałem, powiedziałem do Mirona, że zaraz padnę. Miron powiedział, że dobrze, ale przedtem chciałby tylko, żebyśmy jeszcze raz spróbowali z tą szklanką, bo ile by nie myślał o tym tri–li–li–li–la, nic mu to nie mówi. Więc jeszcze raz zgasiliśmy światło i ustawiliśmy szklankę. Tym razem akurat zaczęła się ruszać od razu i Miron zapisywał litery. n–i–e z–o–s–t–a–w–i–a–j–c–i–e m–n–i–e s–a–m–e–g–o — powiedziała szklanka i znowu się zatrzymała. WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO Sam ślub był okropny, z rabinem, któremu się zdawało, że jest komikiem i didżejem. Co puścił Enrique Iglesiasa i Ricky'ego Martina. Miron poznał tam akurat jakąś jedną z trochę denerwującym głosem, ale wspaniałym ciałem. Po hupie udało mu się także na chwilę Uziego zestresić, kiedy mu powiedział, że szklanka, którą zdeptał, to była szklanka Nimroda z seansu. Ja w międzyczasie zaliczyłem jeszcze jeden z moich napadów lękowych i wyrzygałem w kiblu jakieś dwa kilo borekasów ze szpinakiem. Jeszcze tej samej nocy Uzi z Batatą polecieli na miodowy miesiąc na Seszele. Siedzieliśmy z Mironem na balkonie i piliśmy kawę. Z nim był teraz nowy odpał — kiedy robił kawę, przygotowywał też zawsze jedną neskę dla Nimroda, w szklaneczce z seansu, i stawiał na stole jak kielich dla proroka Eliasza, a kiedy kończyliśmy pić, wylewał ją do zlewu. Miron parodiował didżeja. Ja się śmiałem. A tak naprawdę byliśmy obaj w najwyższym stopniu smutni. Można to nazwać szowinizmem, zaborczością, egocentryzmem,

rozmaicie, ale cały ten numer ze ślubem siedział na nas jak dwadzieścia ton. Poprosiłem Mirona, żeby przeczytał mi jakiś fragment z tej swojej książki, którą pisał, kiedy wariował, i która miała zastąpić Biblię. Prawdę mówiąc, prosiłem go o to milion razy i nigdy się nie zgadzał. Kiedy wariuje, boi się, żeby mu nie ukradziono pomysłów, a kiedy się uspokaja — po prostu się wstydzi. — No, naprawdę — powiedziałem — przeczytaj tylko jakiś jeden kawałek, jakieś takie opowiadanko przed snem. I z wielkiej depresji Miron się zgodził i wyciągnął z szuflady na buty te swoje pogniecione kartki. Zanim zaczął czytać, spojrzał na mnie i oznajmił — — Wiesz, że zostaliśmy teraz tylko we dwóch. To znaczy Uzi zostanie naszym przyjacielem i w ogóle, ale on już nie jest w kręgu Nimroda. — Skąd możesz wiedzieć — zaprotestowałem, choć w głębi serca już od dawna czułem, że tak jest. — Posłuchaj — powiedział Miron — nawet Nimrod wie, że to nieładnie napaść tak ot, na kogoś żonatego. To, że nam miesza we łbach, nie zawsze jest ładne, ale prawda jest taka, że i do nas by nie przychodził, gdyby nie wiedział, że w głębi duszy się zgadzamy. Nie ma rady, Ran, zostaliśmy tylko ty i ja, tydzień pracy — tydzień wolnego, jak z dyżurami w kuchni. Wziął do ręki stertę kartek i odchrząknął gardłowo, niczym lektor wiadomości, który zaciął się na czymś w połowie newsa. — A jeśli jeden z nas nagle odejdzie? — zapytałem. — Odejdzie? — Miron podniósł głowę znad papierów, zbity z tropu. — Gdzie? — Nie wiem — uśmiechnąłem się. — Tak sobie. Wyobraź sobie, że jutro poderwie mnie na ulicy laska mojego życia, zakochamy się w sobie i się z nią ożenię. To wyjdzie, że zostaniesz z Nimrodem wariować full time — samotnie. — O, w mordę — Miron jednym haustem skończył kawę. — Jakie szczęście, że jesteś szpetny.

KOLONIE KNELLERA Myślę, że płakała na moim pogrzebie, nie chciałbym wyjść na zarozumialca, ale jestem nawet prawie zupełnie pewny. Czasami wyobrażam sobie wyraźnie, jak komuś, kogo uważa za bliskiego sobie, opowiada o mnie, o mojej śmierci. O tym, jak spuszczali mnie, takiego małego i biednego, do grobu, jak tabliczkę zjełczałej czekolady. O tym jak ani razu porządnie nie zdążyliśmy. A potem on rżnie ją tak, że to wreszcie jest zadośćuczynieniem.

ROZDZIAŁ PIERWSZY, W KTÓRYM CHAIM ZNAJDUJE PRACĘ I PUB NA POZIOMIE Dwa dni po tym, jak popełniłem samobójstwo, znalazłem tu pracę w jakiejś pizzerii, nazywa się Kamikaze i należy do sieci. Kierownik zmiany był wobec mnie naprawdę w porządku i pomógł mi też załatwić mieszkanie ze wspólnikiem, jakimś Niemcem, co też pracuje w naszym lokalu. Praca nic specjalnego, ale jak na coś tymczasowego zupełnie niezła, a samo miejsce — nie wiem, zawsze jak mówili o życiu po śmierci, całym tym jest – nie ma i takie tam, nigdy nie miałem zdania. Ale co jest pewne, to że kiedy nawet myślałem, że tak, zawsze wyobrażałem sobie dźwięki jakby sonaru i ludzi unoszących się w przestrzeni, a tutaj, nie wiem… Bardziej niż cokolwiek przypomina mi to ulicę Allenby. Mój współlokator, ten Niemiec, powiedział, że to miejsce jest akuracik jak Frankfurt. Widocznie również Frankfurt to taka raczej dziura. W nocy znalazłem tu jakiś pub, nawet dość sympatyczny, Bar Mar Twych. Muzykę mają wcale nie najgorszą. Może nie najnowszą, ale z charakterem, no i przychodzi tam dużo samotnych dziewczyn. Są takie, po których możesz świetnie poznać, jak skończyły, z bliznami w różnych miejscach i tak dalej, ale niektóre wyglądają doskonale. Tak naprawdę już pierwszej nocy tutaj jedna taka strzelała do mnie oczami, nawet niezła, skórę miała lekko rozluźnioną, obwisłą, jak ktoś, kto skończył przez utopienie, ale ciało bez zarzutu, i oczy też. Ale nic z nią nie próbowałem. Mówiłem sobie w duchu, że to z powodu Orgi, bo cała ta śmierć sprawiła tylko, że jeszcze bardziej ją kochałem, ale weź się w tym połap, może po prostu mam jakiś problem z komunikacją.

ROZDZIAŁ DRUGI, W KTÓRYM CHAIM SPOTYKA PRAWDZIWEGO PRZYJACIELA I PRZEGRYWA Z NIM W SNOOKERA Bar Mar Twych to też miejsce, w którym — właściwie przez pomyłkę — poznałem Ariego Galfenda. Taki bardzo przyjacielski, zaprosił mnie na piwo, przez co miałem się mocno na baczności. Byłem pewien, że chce mnie posunąć czy coś, ale bardzo szybko zrozumiałem, że wcale nie jest mną zainteresowany, tylko po prostu mu się nudzi. Jest kilka lat ode mnie starszy, lekko łysiejący, co podkreśla małą bliznę koło prawej skroni po otworze wlotowym i też tę od otworu wylotowego przy lewej, dużo większą. — Dum – dum — zacmokał Galfend na dwie małolaty, co stały tuż koło nas przy barze i piły diet – colę — jak już, to już. Dopiero kiedy te dwie przeniosły się do stolika jakiegoś blondyna z kucykiem, przyznał się, że w ogóle zaczął ze mną rozmawiać, bo myślał, że przyszedłem z nimi. — Nie żeby to coś zmieniało — tryknął głową o kontuar w odruchu rozpaczy i geście pocieszenia zarazem. — Nawet gdybyś mnie z nimi poznał, w końcu i tak by poszły z jakimś blondynem. Tak to już jest, z każdą dziewczyną, którą udało mi się poznać, zawsze był jakiś blondyn, co gdzieś na nią czekał. Ale żebyś nawet przez chwilę nie myślał, że stałem się od tego człowiekiem zgorzkniałym. Trochę zrezygnowanym — może, ale nie zgorzkniałym. Po jeszcze czterech piwach poszliśmy pograć w snookera i Ari opowiedział mi o sobie. Okazało się, że mieszka niedaleko ode mnie, z rodzicami, co dosyć rzadkie. Większość ludzi mieszka tu samotnie, najwyżej z dziewczyną albo współlokatorem. Rodzice Ariego popełnili samobójstwo pięć lat przed nim. Matka była na coś chora, a ojciec nie chciał potem zostać sam. Jego młodszy brat też z nimi mieszka, przybył całkiem niedawno, on również się zastrzelił, w połowie unitarki. — Nieładnie to mówić — Ari uśmiechnął się i dokonał pochówku czarnej bili w lewej kieszeni — ale kiedy przyszedł, tak się ucieszyliśmy. Trzeba było widzieć mojego ojca, człowiek, co gdybyś go walnął w nogę pięciokilogramowym młotkiem, nawet by nie mrugnął, ściskał mojego braciszka i płakał normalnie jak dziecko.

ROZDZIAŁ TRZECI, W KTÓRYM KURT ZACZYNA JOJCZYĆ, A CHAIM SIĘ MĘCZYĆ Od dnia, kiedy poznałem Ariego, każdej nocy robiliśmy obchód po pubach. Jest ich tu z trudem trzy i metodycznie przechodzimy przez wszystkie, żeby mieć pewność, że nic nie straciliśmy. Na koniec zostawiamy zawsze Bar Mar Twych, bo jest i najlepszy, i najpóźniej go zamykają. Wczorajsze wyjście było porządnie dołujące, ponieważ Ari przyprowadził tego swojego kolegę, Kurta. Ari ma go za Bóg wie co dlatego, że był solistą Nirvany i tak dalej, ale prawda jest taka, że to nudziarz, jakich mało. Ja też tutaj nie szaleję ze szczęścia, ale on zrzędzi przez cały czas i od momentu, jak zacznie, nie masz żadnej szansy mu przerwać. Każda rzecz, o jakiej mowa, zawsze przypomina mu jakąś piosenkę, którą kiedyś napisał, i zawsze musi ci ją wyrecytować, i żebyś zachwycał się słowami, a czasem jest jeszcze nawet w stanie podejść do barmana i poprosić, żeby tę piosenkę puścił i wtedy już naprawdę nie wiesz, gdzie się schować. I faktem jest, że to nie tylko ja, poza Arim wszyscy go nienawidzą. Myślę, że jest coś takiego, że jak z sobą kończysz, to przy całym bólu, z jakim to jest związane, a naprawdę nie macie pojęcia, jak to boli, ostatnia rzecz, jaka robi na tobie wrażenie, to gościu, co w kółko by tylko śpiewał, jaki jest biedny. Gdyby takie sprawy mogły ci ruszyć chociaż pół jajka, żyłbyś sobie nadal, z depresyjnym plakatem Nicka Cave'a nad łóżkiem, zamiast pojawiać się tutaj. Ale prawdę mówiąc, to nie tylko przez niego, wczoraj w ogóle czułem się chujowo. I ta praca przy pizzy, i to łażenie, wszystkiego zacząłem już mieć dosyć. Co noc oglądać tych samych ludzi, jak piją colę bez gazu, którzy nawet jak patrzą ci prosto w oczy, to czujesz, że gapią się tylko tak ot. Nie wiem, może jestem źle nastawiony, ale jak na nich patrzysz, nawet w najprzyjemniejszych momentach — kiedy się całują, tańczą albo śmieją razem z tobą, jakoś zawsze ta rzecz w nich tkwi. Jakby nic nie było takim znowu big dealem, jakby nic nie robiło różnicy.

ROZDZIAŁ CZWARTY— KOLACJA U GALFENDÓW W piątek Ari zaprosił mnie na kolację u swoich rodziców. — O ósmej wieczorem — powiedział. — I nie spóźnij się. Będzie czulent. Mieszkanie Galfendów wyglądało jak jeszcze jedno polskie mieszkanie, z drewnianymi półkami, które ojciec Ariego sam zrobił, i ścianami pokrytymi jakimś wyszprycowanym piekielnym wzorkiem. Tak naprawdę to nie bardzo chciało mi się iść. Rodzice zawsze mnie podejrzewają o Bóg wie jaki negatywny wpływ na ich dzieci, nie wiem — dlaczego. Pamiętam pierwszą kolację u rodziny Orgi. Przez cały wieczór jej ojciec mierzył mnie taksującym spojrzeniem, pod którym coraz bardziej wszystko mi się plątało, a potem, przy deserze, usiłował tak jakby mimochodem sprawdzić, czy nie deprawuję jego córki narkotykami. — Ja wiem, jak to jest — posłał mi uśmiech tajnego agenta policji na chwilę przed przystąpieniem do aresztowania — też kiedyś byłem młody. Idziecie na jakąś imprezę, trochę tańczycie, atmosfera się rozgrzewa i wtedy prowadzisz ją do jakiegoś pokoju, dajesz pociągnąć jakiegoś szpacha… — Sztacha — spróbowałem poprawić. — Nazywaj to, jak chcesz… Żebyś wiedział, Chaim, może wyglądam na naiwnego, ale już ja znam te wszystkie numery. Moje wielkie szczęście z rodziną Galfendów polegało na tym, że ich dzieci były wystarczająco zdeprawowane, tak że rodzice nie mieli o co się martwić. Bardzo się ucieszyli, kiedy przyszedłem, i cały czas usiłowali napychać mnie jedzeniem. Jest coś miłego w domowym jedzeniu, trudno wytłumaczyć, ale jest w nim coś niepowtarzalnego, jakieś uczucie. Jakby również twój żołądek umiał rozpoznać jedzenie, za które się nie płaci, które ktoś przygotowywał z jakąś czułością. A mój żołądek po tych wszystkich pizzach, chińszczyznach i take – awayach, które przemielił, odkąd tu przybyłem, umiał docenić odmianę i odpłacić falami wysyłanego w górę ciepła. — Super ta nasza mama — Ari objął swoją maleńką mamę z miłością, nie odkładając w ogóle sztućców. Matka roześmiała się i zapytała, czy nie chcemy po kawałku kiszki na dokładkę, a ojciec wykorzystał okazję, żeby rzucić jeszcze jeden głupkowaty dowcip człowieka pragnącego brylować w towarzystwie i nagle przez chwilę zatęskniłem do moich rodziców, do ich upierdliwości, która kiedyś, zanim ze sobą skończyłem, tak mnie wyprowadzała z równowagi.