Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony228 590
  • Obserwuję250
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań145 815

Finezja duszy martwej

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :807.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Finezja duszy martwej.pdf

Ankiszon EBooki Pojedyńcze pdfy
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 12 osób, 12 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 160 stron)

Spis treści ROZDZIAŁ PIERWSZY ROZDZIAŁ DRUGI ROZDZIAŁ TRZECI ROZDZIAŁ CZWARTY ROZDZIAŁ PIĄTY ROZDZIAŁ SZÓSTY ROZDZIAŁ SIÓDMY ROZDZIAŁ ÓSMY ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY ROZDZIAŁ DZIESIĄTY ROZDZIAŁ JEDENASTY ROZDZIAŁ DWUNASTY ROZDZIAŁ TRZYNASTY ROZDZIAŁ CZTERNASTY ROZDZIAŁ PIĘTNASTY ROZDZIAŁ SZESNASTY

Rozdział pierwszy Stała odwrócona do okna i z zaciekawieniem przyglądała się miastu. – Lauren – odezwała się po chwili – jak ja ci zazdroszczę. Kobieta przeniosła wzrok na siostrę. – Czego mi zazdrościsz? – Jak to czego?! Nie dość, że zamieszkasz w Toronto, to jeszcze wyjdziesz za mąż za tak wspaniałego faceta. – Wiesz, czasami sama się zastanawiam, czy to aby nie jest tylko piękny sen. Stały przez chwilę w milczeniu, spoglądając przez okno. – Też bym tak chciała – westchnęła Kendra. – Ej, no co ty! Przecież jesteś młoda i piękna, na pewno jeszcze znajdziesz sobie kogoś, z kim będziesz szczęśliwa. – Tak samo szczęśliwa, jak z Williamem? – Możesz w końcu o nim zapomnieć? On nie jest ciebie wart. – Masz rację – przyznała. – Zajmijmy się teraz tobą; to twój wielki dzień. Kendra opuściła sypialnię siostry, by po chwili wrócić tam z rękami pełnymi kosmetyków. – Usiądź – nakazała, a sama wzięła się do pracy. Byle jak upięła jej blond włosy na czubku głowy i zaczęła splatać warkoczyki na tych pokrywających ramiona. – Chciałabym, by Ollie był tu dziś z nami. – Ja też bym tego chciała – odparła Kendra, choć trochę niewyraźnie, bo wsuwki wystawały jej z ust. – Ale sama rozumiesz, że nie mógł wziąć wolnego w pierwszym tygodniu pracy. Zwłaszcza że nie jest to jakaś pierwsza lepsza robota. – Tak, rozumiem. Kendra wyciągnęła wsuwkę z ust i delikatnie wpięła ją we włosy. Po chwili zrobiła to z następną i następną, aż kok mógł się stabilnie utrzymać na głowie. Okrążyła fotel, na którym siedziała Lauren, i spojrzała na jej twarz. – No to jeszcze makijaż. Chwyciła siostrę lekko za podbródek i podniosła jej głowę do góry. Nałożyła fluid i starannie rozprowadziła go po policzkach, skroniach i nosie. Powolnym ruchem ręki wykonała kreski eyelinerem w pisaku. – Dzięki tobie będę wyglądała jak księżniczka. – Bez przesady, aż tak dobra w tym nie jestem. – Jak to nie! – obruszyła się Lauren. – Jesteś najlepszą kosmetyczką

i fryzjerką, jaką znam. – No coś ty! – Kendra roześmiała się nieśmiało. – Nic dziwnego, że masz tyle klientek w swoim salonie. – Po prostu staram się wykonywać swoją pracę jak najlepiej. Niespodziewanie drzwi sypialni otworzyły się i w progu pojawiła się blada Melinda. – Widziałyście? – zapytała, wymachując im przed oczami „Timesem”. Lauren wyrwała przyjaciółce gazetę z ręki i otworzyła na wskazanej stronie. – „Kanadyjski biznesmen Dominic Sanchez się żeni” – przeczytała i uśmiechając się, spoglądała to na Kendrę, to na Melindę. – Ślubu jeszcze nie było, a w gazetach już o tym trąbią – zagadnęła Kendra. – Tak to już jest, kiedy wybiera się na męża tak ważną osobistość – dopowiedziała Melinda. – Gotowe! Melinda przyjrzała się dziełu Kendry i nie mogła się powstrzymać od słów zachwytu. – Wow! Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. Kendra, ty masz niesamowity talent. – Co wy, zmówiłyście się? – My? – przyjaciółki popatrzyły na siebie osłupiałe. – Zwariowałaś? Z zewnątrz dobiegło je trzaskanie drzwi. – Pospieszmy się – rzekła Lauren, podnosząc się z fotela. Melinda opuściła sypialnię jako pierwsza, a zaraz za nią ruszyła Kendra, znów obarczona ciężarem kosmetyków. Lauren zaś zatrzymała się przed lustrem i przez chwilę nie mogła się nadziwić, jak pięknie wygląda. Do rzeczywistości przywróciło ją dopiero wołanie siostry, która pozbywszy się zbędnego tobołka, wychodziła właśnie z toalety. – Już idę! – odkrzyknęła Lauren i wyszła, zamykając za sobą drzwi. Na zewnątrz czekali już goście, ale pana młodego nigdzie nie było. Lauren stanęła na szczycie schodów i wytężając wzrok, próbowała w tłumie odnaleźć narzeczonego. – Lauren, jak ty pięknie wyglądasz! – odezwał się głos za jej plecami. – Pan Rodriguez! – zawołała, a uśmiech automatycznie pojawił się na jej twarzy. – Jak się cieszę, że pana widzę. – Wzajemnie – odrzekł, pozwalając jej się przytulić. Przytulić to nawet mało powiedziane, ona wręcz rzuciła mu się w ramiona. – Gdzie twój przyszły małżonek? Chciałbym go w końcu poznać. – Na pewno dziś będzie po temu okazja. Kobieta ujrzała stojącą nieopodal Melindę i przywołała ją gestem. Melinda podeszła bliżej. – Dzień dobry! – Dzień dobry! Pan Rodriguez i Melinda uścisnęli sobie dłonie.

– Melindo, to jest pan Jared Rodriguez – rzekła. – A to moja przyjaciółka, Melinda Pope. – Lauren dużo mi o panu opowiadała – zagaiła. – Miło to słyszeć. Lauren uśmiechała się i odpowiadała półsłówkami, ale tak naprawdę cały czas próbowała odnaleźć Dominica. – Za kim się tak rozglądasz? – Szukam Dominica. Już dawno powinien tu być. – Zadzwoń do niego – zaproponowała Melinda. – Już wcześniej próbowałam. – I co? – Za każdym razem włącza się automatyczna sekretarka. – W takim razie zadzwonię do Fernanda. Wyciągnęła komórkę z przełożonej przez ramię torebki i wybrała numer narzeczonego. Lauren przez cały czas jej się przyglądała. – Sekretarka – odrzekła i wrzuciła komórkę z powrotem do torebki. – I co teraz zrobimy? – Lauren zmartwiła się nie na żarty. – Zaraz powinniśmy zaczynać. – Nie panikujmy – zaoponowała Melinda. – To nam na pewno nie pomoże, a Dominic i Fernando pewnie zaraz tu będą. – A jeżeli nie? – Masz coś konkretnego na myśli? – Jeżeli Dominic nie chce jednak tego ślubu? Lauren napięła mięśnie twarzy, by łzy nie spłynęły jej po policzkach. – Co ty, niepoważna jesteś?! – zganiła ją Melinda. – Gdyby Dominic chciał cię wystawić, nie angażowałby w to wszystko Fernanda. – Twoja przyjaciółka ma rację – wtrącił Jared Rodriguez, kładąc dłoń na jej ramieniu. – Lauren, pan Sanchez tu idzie – odezwała się Melinda. – Może on coś o tym wie. – Gdzie jest Dominic? – zapytała Lauren bez zbędnych wstępów, kiedy Walter zbliżył się na tyle, by móc ją usłyszeć. – Jak to gdzie? To nie ma go jeszcze tutaj? – Gdyby tu był, to byśmy nie pytali pana o niego – odpowiedziała Melinda. – Spróbuję do niego zadzwonić. – Próbowałyśmy już – uprzedziła go Lauren, niespokojnie to otwierając zamek torebki, to go zamykając. – Jeszcze tego brakowało, by mój syn spóźnił się na własny ślub – rzekł zrezygnowany Walter. W nie za dobrych humorach stali przez chwilę w milczeniu, dopóki z zamyślenia nie wyrwał ich głos księdza Phillipa. – Już powinniśmy rozpoczynać ceremonię, drogie dziecko. – Jeszcze nie jesteśmy w komplecie, proszę ojca – odezwał się Walter. – Kogo wobec tego brakuje?

– Pana młodego i świadka. – Jak to, a gdzie oni są? – Sami chcielibyśmy to wiedzieć. – Może powinnaś odwołać ceremonię? – wtrącił pan Rodriguez. – Sama widzisz, że goście zaczynają się niecierpliwić. – A co będzie, jeśli odwołam ślub, a Dominic się zjawi? – Weźmiecie ślub innego dnia. Lauren zawahała się. – Ale teraz już wszystko jest gotowe. – Wiem, jednak naprawdę nie masz wyboru. Po dłuższym zastanowieniu postanowiła przełożyć ślub na inny termin. – Przepraszam wszystkich w imieniu własnym i Dominica za wasz stracony czas, ale niestety, uroczystość musi zostać przełożona na inny dzień. Stojąc tam, czuła, jak pieką ją policzki, i najchętniej zapadłaby się wtedy pod ziemię, lecz – na jej nieszczęście – było to niemożliwe. Gdy goście odjechali, Lauren nie musiała kryć się z tym, jak bardzo została upokorzona, i nie bacząc na to, że pobrudzi suknię, usiadła na schodach i mimowolnie zaczęła szlochać. Melinda objęła ją i teraz obie płakały w głos. – Nadal nie mogę zrozumieć, jak Dominic mógł mnie tak potraktować – mówiła, dławiąc się łzami. Lauren wcale, ale to wcale nie przypominała kobiety, która dwie godziny wcześniej przeglądała się w lustrze, promieniejąc szczęściem. – Dlaczego z góry zakładasz, że Dominic cię zostawił? – zapytała Melinda, ocierając łzy wierzchem dłoni. – Czemu nie weźmiesz pod uwagę, że coś im się mogło przydarzyć? Przecież mogli mieć jakiś wypadek. Do Lauren dopiero po chwili dotarł sens tych słów. – Masz rację. Zerwała się na równe nogi i otrzepała dłońmi suknię. – Musimy sprawdzić, czy nie trafili do któregoś szpitala. – Lepiej będzie, jeśli poczekamy do jutra. Być może do tego czasu wrócą. – Oby – mruknęła Lauren i powoli pomaszerowała za Melindą do rezydencji. Z salonu dobiegły je głosy Kendry i pana Rodrigueza, którzy zawzięcie o czymś dyskutowali. – Dobrze, że panie przyszły – zawołała Madison. – Zrobiłam kolację. – Ja dziękuję – odezwała się Lauren – nie będę jadła. Wspięła się schodami na górę, gdzie zamknąwszy się w sypialni, zdjęła suknię i buty, a potem rzuciła się na łóżko. Tej nocy nie tylko ona miała problem ze snem, bo Walter Sanchez również spacerował po domu bez celu, a jego myśli kłębiły się wokół osoby Dominica.

Rozdział drugi Deszcz padał od dobrych czterech godzin, rytmicznie uderzając w szyby, co jeszcze bardziej wprawiało Lauren w nostalgiczny nastrój. – I co? Dowiedziałaś się czegoś? – zapytała Melinda, która z kubkiem gorącej kawy wmaszerowała do salonu. – Obdzwoniłam wszystkie możliwe pobliskie szpitale i w żadnym ich nie widziano… – westchnęła ciężko. Melinda opadła na krzesło obok Kendry i zwilżyła wargi w kawie. – To by oznaczało tylko jedno – ciągnęła Melinda. – Co takiego? – zapytała Kendra, podnosząc wzrok znad stronic krzyżówki. – Że Lauren jednak miała rację… – Niekoniecznie – wtrącił niespodziewanie pan Rodriguez. – Słyszałem waszą rozmowę i wydaje mi się, że jest coś, co jeszcze mogłybyście zrobić. Wszystkie trzy przeniosły na niego wzrok. – W ostateczności zawsze można zgłosić sprawę na policję. Na te słowa Kendrze zaczęło szybciej bić serce. Upuściła długopis na podłogę i pospiesznie się po niego schyliła. – Nie wydaje mi się, by to było najlepsze rozwiązanie. W końcu policja przyjmie zgłoszenie nie prędzej niż po upływie dwudziestu czterech godzin. – A może by tak wynająć detektywa? – zaproponowała Melinda. – Po co od razu robić zamieszanie z policją i detektywami? Nie lepiej najzwyczajniej w świecie zaczekać? – Na co czekać, Kendro?– obruszyła się Lauren. – Hej, spokojnie – zaoponował Jared. – Najpierw trzeba sprawdzić, czy nie ma ich w domu Melindy. – Dlaczego akurat u mnie? – Jak to dlaczego? Czy nie wspominałyście, że to właśnie tam świadek miał pomóc Dominicowi przygotować się do ślubu? Po ostatnich nieszczęśliwych wydarzeniach Lauren i Melinda nie były w stanie racjonalnie myśleć; na szczęście towarzyszył im jeszcze pan Rodriguez. – Ale co by tam mieli robić do tej pory? – zapytała zbita z pantałyku Kendra. – Nie twierdzę, że ich tam zastaniemy, ale może zostawili tam jakąś wiadomość. Rozmowę zakłócił dzwonek telefonu Lauren. Wszyscy przenieśli wzrok na wibrującą komórkę, jakby z nadzieją, że dzwoni Fernando bądź Dominic.

– Dzień dobry – przywitała się nieco od niechcenia. – Widziałaś nowe wydanie „Timesa”? – Nie. Czy coś mnie ominęło? – Myślę, że powinnaś je przeczytać. – Jasne. Zaraz wyślę po nie Madison. – Lauren? – Tak? – Czy Dominic się odzywał? – Na razie, niestety, nie. Ale wciąż czekam. – Gdyby coś, daj mi znać. – Oczywiście. Do widzenia. Po tych słowach wsunęła komórkę do kieszeni jeansów. – Kto to? – zapytała Kendra, zaginając i odginając róg krzyżówki. – Pan Walter. Melinda pytająco spojrzała na przyjaciółkę. – Nie, nie dowiedział się niczego o Dominicu, jeśli o to ci chodzi. Pan Rodriguez wsparty o futrynę poprawił mankiety koszul, przygryzając przy tym dolną wargę. – Panienko Lauren… – odezwała się cicho Madison. – Coś się stało? – Nie. Chciałam tylko poinformować panią, że wychodzę na targ zrobić zakupy na obiad. – To dobrze się składa. Mogłabyś przy okazji kupić nowe wydanie „Timesa”? – Oczywiście. Lauren odprowadzała ją wzrokiem, dopóki nie zamknęły się za nią drzwi. – To co, jedziemy? – ponagliła Melinda, zrywając się od stołu. – Dokąd? – zapytała Lauren. – Jak to dokąd? Do mnie. Wstawiła kubek po kawie do zlewozmywaka i przeszła do sieni. Wsunęła trampki na nogi, chwyciła bluzę z wieszaka i wyszła na ganek. – Kendra, jedziesz z nami? – zapytała Lauren, sznurując buty. – Nie. Jedźcie sami – odrzekła i powróciła do rozwiązywania krzyżówki. Lauren przełożyła torebkę przez ramię i wyszła. Melinda właśnie dopalała papierosa. – Podrzucić gdzieś panie? – zapytał James. – Nie, dzięki. Słysząc to, oddalił się w stronę garażu. – Dominic ma bardzo miłą służbę – zauważyła Melinda. Zanim Lauren zdołała cokolwiek powiedzieć, pan Jared wyszedł na zewnątrz i zawołał: – Którym wozem jedziemy?! Lauren wskazała na stojącego przed garażem mercedesa. – Hmm… Ile to cacko kosztowało?

Postawił kołnierz płaszcza i wyciągnął dłoń po kluczyki. Lauren bez oporów mu je oddała i zajęła miejsce pasażera. – Sama nie wiem. Nigdy nie rozmawiałam z Dominikiem o samochodach. Melinda zatrzasnęła drzwi z tyłu. – Nawet o tym, ile za nie zapłacił. Minęli bramę rezydencji Dominica Sancheza i tłukli się przez moment po kocich łbach, dopóki nie zjechali na dwupasmówkę. – Na światłach skręć w prawo – oznajmiła Lauren – a później jedź cały czas prosto, aż do następnych świateł. – Wiesz co, Lauren – odezwała się Melinda – chyba wolałabym znaleźć ich u mnie nachlanych do nieprzytomności, aniżeli żyć w niepewności i nie mieć od nich żadnej wiadomości. – A gdybym ja ich tam znalazła, udusiłabym Dominica gołymi rękami. Samochód zwolnił przed sygnalizatorami świetlnymi, aż całkiem się zatrzymał. – Dokąd teraz? – zapytał pan Jared. – W lewo i za kościołem jeszcze raz w lewo. – Mam nadzieję, że Fernando i Dominic będą mieli jakieś sensowne wytłumaczenie. – Przecież nie masz nawet pewności, że ich tam zastaniesz – odezwał się pan Rodriguez, który do tej pory wystukiwał na kierownicy melodię w rytm muzyki płynącej z radia. * Na płytkach w korytarzu powstała kałuża rozlanej przypadkiem wody. Wielka, lecz nie na tyle, by od razu rzucała się w oczy. Walter, zabrawszy swoją ulubioną lekturę Tristan i Izolda, wyszedł na werandę, nie zauważywszy nawet bezbarwnej cieczy na podłodze. – Wezmę Annę Kareninę i zaraz do ciebie dołączę – zdążyła jeszcze powiedzieć Elizabeth, zanim Walter zamknął za sobą drzwi tarasowe. Mężczyzna ułożył się wygodnie na leżaku i przykrywszy się kocem, pogrążył się w lekturze. Elizabeth zabrała książkę z szafki pod telewizorem i podreptała korytarzem w stronę tarasowych drzwi. Nagle poślizgnęła się na czymś nieprzyjemnie zimnym. Bezskutecznie próbując utrzymać równowagę, upuściła na podłogę książkę, która upadła na płytki z głośnym trzaskiem. Próby utrzymania się na nogach na nic się zdały; kobieta runęła na ziemię całym swym ciężarem. Pierwszym, co poczuła, był przeszywający ból w krzyżu i tyle głowy. Później była już tylko ciemność i paraliżująca cisza. Czas mijał, akcja powieści robiła się coraz bardziej wartka, a Elizabeth wciąż nie było. Zaniepokojony Walter odłożył Tristana i Izoldę na bok i wszedł do domu.

– Lizzie! – zawołał. – Co z tobą? Odpowiedziała mu tylko cisza. – Hej, gdzie jesteś? Znowu nic. Przeszedł do kuchni, skąd mógł zobaczyć korytarz. Stanął jak skamieniały na widok bezwładnie leżącego ciała żony. A co najgorsze, głowę znaczyła czerwona oblamówka. Rzucił się na kolana i ujął jej zakrwawioną głowę w dłonie. Wydobył z kieszeni komórkę i zadzwonił pod numer alarmowy. Czekając na przyjazd pogotowia, kilkakrotnie przyłapał się na tym, że popłakuje jak małe dziecko. * – Zatrzymaj się tutaj – nakazała Lauren. Jared zaparkował przed jednorodzinnym domem z wielkim ogrodem. Melinda otworzyła drzwi i odpiąwszy pas, wyskoczyła z samochodu. Jared i Lauren poszli za jej przykładem. Kobieta wyciągnęła z torebki pęk kluczy. Jednym, zdecydowanie najmniejszym ze wszystkich, otworzyła furtkę. Od furtki do samych schodów ciągnęła się kostka, którą przeszli w ślad za Melindą. Otworzyła drzwi domu. Całej trójce zaparło dech w piersiach. W środku panowała martwa cisza; wszystko było tak, jak Melinda zostawiła, wychodząc stąd przedwczoraj. – Dominic! Fernando! – zawołała Lauren, a po chwili Jared i Melinda jej zawtórowali. Obeszli cały dom wzdłuż i wszerz, ale nigdzie niczego nie znaleźli. Nawet małej karteluszki ze słowami wyjaśnienia. – Nic tu po nas! – odezwała się Melinda, a jej słowa rozeszły się echem po pustym domu. Jared wyszedł na zewnątrz i idąc śladem zwiędłych kwiatów wokół domu, dotarł do garażu i stojącego obok jeepa. Zajrzał przez szybę do środka. Na tylnym siedzeniu leżały części garderoby. Czarna bluza z kapturem, koszula w kratę i jeansy. – Jeep Dominica – zauważyła Lauren. Podeszła do auta i jak przed momentem zrobił to Jared, zajrzała do środka. – Tu są jego ubrania! Szarpnęła za klamkę, ale drzwi ani drgnęły. Jared oddalił się o kilka kroków, by po chwili wrócić z ciężkim kamieniem w rękach. Zamachnął się, kiedy odezwała się Lauren: – Zwariowałeś?! – Chcesz się dostać do środka, więc pozwól mi robić swoje. Zamachnął się ponownie i wycelował kamień w szybę, która rozprysła się na kilka drobnych kawałków. Wsunął rękę przez dziurę i pociągnął za klamkę. Drzwi stanęły otworem.

Lauren wyciągnęła ubrania znalezione na tylnym siedzeniu i dokładnie, kieszeń po kieszeni, przeszukała je. – Pusto! – rzekła i wrzuciła ubrania z powrotem do auta. – Żadnego śladu, który by nas do nich doprowadził. Melinda co rusz zaciągała się papierosem i tylko przyglądała się poczynaniom przyjaciółki. – Chciałbym zauważyć – odezwał się Jared, wychyliwszy się z wozu – że nie jesteś żadnym śledczym, dla którego byle przedmiot może mieć olbrzymią wartość. Lauren podwinęła rękawy bluzy i zajrzała do schowka przed przednim siedzeniem. – Sugerujesz, że powinnam wynająć detektywa? – Myślę, że tak będzie najlepiej. Wyciągnęła ze schowka stos dokumentów. Jej uwagę przykuła zwłaszcza żółta koperta. Odwróciła ją. – Co tam masz? – zapytała Melinda, wyraźnie zaciekawiona. – To tylko jakieś umowy o dofinansowanie korporacji. Odłożyła kopertę. Pobieżnie przejrzała plik umów oraz pozostałych dokumentów i zamknęła je na powrót w schowku. – I co, tylko tyle? – zdziwiła się Melinda. – Nawet nie zajrzałaś do tych kopert. – Przecież sama widziałaś napisy na odwrocie „UMOWA”. Melinda nic więcej nie powiedziała. Bez słowa wyszła z podwórka i wsiadła do mercedesa. – Chodźmy stąd – ponaglił Jared. – Tak, już idę. Oddaliła się od wozu, lecz po chwili jeszcze do niego wróciła i otworzywszy drzwi, wyciągnęła ze środka ubrania. Jared patrzył na nią przez chwilę zdezorientowany, ale widząc, jak wtula twarz w rzeczy narzeczonego i wdycha zapach z jego ubrań, zaśmiał się w głos. Lauren podniosła na niego wzrok. – No co? – mruknęła. Melinda przez uchylone okno podała Jaredowi klucze. Zamknął furtkę i usiadł za kierownicą. Lauren zatrzasnęła za sobą drzwi. – Muszę przyznać, że miałam cichą nadzieję, iż znajdziemy ich tutaj – rzekła Lauren. – Ja też – stwierdziła Melinda. * Do przyjazdu pogotowia Walter miał całe ręce we krwi. Czterech sanitariuszy wbiegło do salonu. Postawili nosze na podłodze i ostrożnie ułożyli na nich bezwładne ciało Elizabeth. Walter wybiegł z domu ostatni. Zamknął drzwi na klucz i wsiadł do

karetki. Zajął miejsce przy żonie i chwycił jej dłoń. Jeden z sanitariuszy owinął głowę pacjentki gazą i starannie nałożył opatrunek. Droga bardzo się dłużyła. Walterowi zdawało się, że minęła cała wieczność. Ambulans zatrzymał się przed szpitalem. Sanitariusze wnieśli pacjentkę do środka. – Panie doktorze! – zawołał jeden z nich. – Nagły przypadek. Lekarz podszedł bliżej i przyjrzał się pacjentce. – Co z nią? – Upadła i rozbiła sobie głowę – odparł Walter zziajany. Otarł pot z czoła. – Rana jest dosyć obszerna – dodał sanitariusz Mark. – Wnieście ją na salę – rozkazał lekarz i zniknął za drzwiami sali naprzeciwko. Po chwili jednak wrócił w asyście dwóch młodych pielęgniarek. – Angie, zabierz panią na badanie – zwrócił się do jednej z nich. – Musimy sprawdzić, czy nie doszło do wstrząśnienia mózgu. – Oczywiście, panie doktorze. – Czy podczas badania mogę być przy żonie? – Niestety, nie – odparł lekarz i ruszył w ślad za pielęgniarką, która zawiozła pacjentkę na tomografię komputerową głowy. * Kendra pogrążona w lekturze siedziała w salonie i zajadała suszone owoce, gdy drzwi wejściowe się otworzyły. Zauważyła sylwetkę Lauren. – Znaleźliście coś? Lauren pokręciła przecząco głową. – Można się było tego spodziewać – dodał Jared. Kendra odstawiła miskę suszonych owoców i podała siostrze nowe wydanie „Timesa”. – Musisz to zobaczyć! Lauren usadowiła się wygodnie w fotelu i zdejmując buty, przeszyła wzrokiem tekst. „Dominic Sanchez, prezes Sanchez International, oszukał narzeczoną (L. Heyderman) i nie zjawił się na własnym ślubie. Upokorzona kobieta musiała przeprosić gości i odwołać ceremonię. Czyżby kanadyjski biznesmen wystraszył się obowiązków, jakie niesie ze sobą małżeństwo?”. – Nie no, to już szczyt wszystkiego! – obruszyła się Lauren. – Co tam piszą? – zainteresowała się Melinda. – Zobacz sama. Melinda usiadła na sofie, postawiła miskę na kolanach i czytała gazetę, pogryzając raz po raz suszone owoce. – Pieczeń gotowa – oznajmiła Madison i wróciła do kuchni. – Zaraz idziemy.

– O Fernandzie też wspomnieli – zauważyła Melinda. – Czytaj! – zawołali niemal równocześnie. – „Dominic Sanchez i jego przyjaciel Fernando Strike nie przybyli na ceremonię. Czyżby obaj zrezygnowali ze ślubu? Bo, jak wiadomo, pan Strike miał tydzień po przyjacielu wziąć ślub z Melindą Pope”. – Powinniśmy coś z tym zrobić – odezwał się Jared. – Myślicie, że naprawdę powinnam wynająć detektywa? – Tak by było najrozsądniej. – A jeśli to, co wypisują w gazetach, okaże się prawdą? – wtrąciła Kendra. – No co ty! – obruszyła się Melinda i zerwała z kanapy. – Dominic i Fernando nigdy by tak nie postąpili – dodała Lauren i zniknęła za ścianą, w kuchni. Po chwili doszedł ich odgłos talerzy, co przypomniało im o pieczeni. Dołączyli do Lauren. – Uważam, że nie ma co się dłużej zastanawiać – podjął temat Jared. – Musisz wynająć detektywa. Inaczej się nie dowiesz, gdzie tak naprawdę jest Dominic. Melinda przełknęła pieczeń i zagadnęła: – Razem musimy się tym zająć, w końcu Fernando też zaginął. – Co racja, to racja – mruknęła Lauren, dokładając sobie sałatki na talerz. – Zawsze jednak lepiej jest działać razem. – W takim razie może zaczniemy jeszcze dziś? Jared zwilżył usta w herbacie. – Dajmy sobie dziś z tym wszystkim spokój – rzekł. – Jest niedziela; lepiej poczekać do jutra. – Jared ma rację – poparła Kendra. Wytarła kąciki ust serwetką i odeszła od stołu. Usadowiła się wygodnie na sofie przed telewizorem i wyczekiwała Doktora Who. * Na zewnątrz zaczęło zmierzchać i robiło się coraz chłodniej, jednak nie przeszkadzało to wcale Walterowi, który na ławce przed szpitalem próbował zebrać myśli. W końcu los ostatnio go nie szczędził. Z rozmyślań wyrwał go głos lekarza: – Tu pan jest! Wszędzie pana szukałem. – Co z nią? – zapytał z nadzieją w głosie, zrywając się na równe nogi. – Pacjentka jeszcze się nie wybudziła, dlatego ciężko nam cokolwiek stwierdzić. – W takim razie kiedy się obudzi? – Tego też dokładnie nie wiemy, ale sądzę, że ten stan nie powinien utrzymywać się dłużej niż sześć–siedem godzin. – A co potem?

– Dopiero po odzyskaniu przez pacjentkę świadomości będziemy mogli określić, czy nie doszło do jakichś poważniejszych uszkodzeń. Walter wpatrywał się w doktora z zaciśniętymi wargami. – Teraz powinien pan wrócić do domu i odpocząć. To zapewne nie jest dla pana najlepszy okres w życiu – kontynuował lekarz. – Najpierw zniknął pan Dominic, a teraz pani Elizabeth… Walter przeszył lekarza wzrokiem. – Pan też wie o Dominicu? – zapytał. – Co za pytanie, panie Walterze. O pańskim synu bardzo dużo ostatnio się mówi i pisze w gazetach, trudno więc, bym o tym nie wiedział. – No tak – mruknął Walter. – Ale chyba pan doktor nie wierzy w te wszystkie bzdury, które wypisują w szmatławcach? – W te, że pan Dominic stchórzył i porzucił narzeczoną czy w jeszcze jakieś inne? Walter zacisnął pięści i starał się nie wybuchnąć. – Swoją drogą – ciągnął – dziwne, że pan Dominic porzucił taką kobietę, jak panienka Lauren. – Dość! – wrzasnął Walter. – Myślę, że powinien pan wrócić do pracy, panie Hanks. – Racja – rzekł i wyciągnął dłoń na pożegnanie. Uścisnęli sobie dłonie. – Jutro rano przyjadę zobaczyć się z żoną – oznajmił, zanim się oddalił. * Wezwał taksówkę, która zjawiła się po dziesięciu minutach. Usiadł na tylnym siedzeniu i zamknął za sobą drzwi. – Dokąd podrzucić szanownego pana Waltera? – zapytał taksówkarz. – Do domu, Shean – odparł i opuścił głowę na oparcie. – Jasne. Klient nasz pan. – Daj spokój. Odkąd pogotowie zabrało Elizabeth, miał wrażenie, że głowa zaraz mu eksploduje. Marzył teraz tylko o tym, by położyć się w wygodnym łóżku i choć na moment o wszystkim zapomnieć. Tym bardziej więc nie miał ochoty wysłuchiwać Sheana. – Okay… Ale tak na marginesie, to nic dziwnego, że jest pan zdenerwowany; zapewne każdy by był, gdyby jego syn odwalił taki numer. – Zamknij się i jedź szybciej! Taksówka zatrzymała się przed domem numer dwieście siedem. Walter wysiadł. Przez uchyloną szybę podał kierowcy należytą sumę i ruszył w stronę drzwi. Kiedy tylko znalazł się w środku, łyknął tabletkę przeciwbólową i w ubraniach rzucił się na łóżko. Na długo przed północą spał twardo jak skała.

Rozdział trzeci Przed szpitalem zatrzymał się czarny nissan. Wysiadła z niego zgrabna brunetka o długich nogach z mikrofonem w ręku w towarzystwie starszego, brodatego mężczyzny z kamerą. – Pamiętaj, nie wyłączaj nagrywania ani na chwilę, dopóki cię o to nie poproszę, jasne? – zwróciła się do niego. – Nie traktuj mnie jak dzieciaka. Jestem zawodowcem, wiem, co robić. – Okay, przepraszam, Steve. Na jego ustach spoczął jej ciepły pocałunek. Zagarnąwszy włosy za uszy, dała mężczyźnie znak, by zaczął kręcić. Zrobił to, o co go poprosiła. – Veronica Mahonne z „Newspapers Canada”. Jesteśmy właśnie przed szpitalem świętego Michała, do którego wczoraj trafiła pani Elizabeth Sanchez. Czy uda nam się z nią porozmawiać, dowiemy się dosłownie za chwilę. Ruszyli w stronę drzwi. W korytarzu, jak to bywa w szpitalach, panował ponury nastrój. – Przepraszam – zwróciła się jednego z lekarzy. Mężczyzna odwrócił się do niej i podszedł bliżej. – Co państwo tu robicie z tą kamerą? – obruszył się. – To szpital, tu niczego nie wolno nagrywać. – Jesteśmy z prasy. Chcieliśmy porozmawiać z panią Elizabeth Sanchez. Czy to w tej chwili możliwe? – Nie – odparł zdecydowanie lekarz. – Z tego, co mi wiadomo, pacjentka jeszcze nie odzyskała przytomności. – A więc kiedy będziemy mogli z nią pomówić? – Nie wiem. – W takim razie może pan udzieli nam jakichś informacji? – Przykro mi, ale nie jestem lekarzem prowadzącym pani Sanchez. Już miał odejść, kiedy Veronica Mahonne znów się odezwała: – A kto nim jest? – Doktor Hanks. Po tych słowach odwrócił się i wsiadł do windy. – Zaczekaj tu – nakazała Steve’owi, a sama podeszła do recepcji. – Dzień dobry! Uśmiechnęła się przymilnie do recepcjonistki. – Dzień dobry! – Szukam doktora Hanksa.

Kobieta spojrzała w ekran monitora. – Przykro mi, pan doktor zaczyna dyżur dopiero za pół godziny. – Nie szkodzi, zaczekam. Podeszła do Stevea. – Wyłącz kamerę, wychodzimy – rzekła. – A co z tym lekarzem? – Będzie tu dopiero za pół godziny. Poczekamy na niego w aucie. Wyszli. Z nieba spadały drobne krople deszczu. Veronica zarzuciła na siebie płaszcz i pobiegła do samochodu, by po chwili wrócić przed szpital z parasolem. Steve osłonił nim sprzęt i w ślad za Veronicą pobiegł do nissana. Ostrożnie położył kamerę na tylnym siedzeniu, a sam usiadł za kierownicą. – Nie podoba mi się sposób – zaczął Steve, kiedy Veronica siedziała już na miejscu pasażera – w jaki patrzyłaś na tamtego doktorka, jak się do niego uśmiechałaś. Spojrzała na niego swym hipnotyzującym wzrokiem. – No co ty, Steve. Chciała pogładzić go po policzku, ale on odsunął się momentalnie. – Wiesz, że robię to wszystko tylko po to, by zdobyć ten materiał. Wiesz, prawda? Steve wydawał się jej nie słuchać. Wpatrywał się w szybę, na której osiadały krople deszczu. – Hej, Steve! – zawołała. – Możesz przestać się na mnie gniewać? Nie odpowiedział. Mało tego, nawet na nią nie spojrzał. – Przestaniesz się na mnie dąsać, jeśli ci obiecam, że już nigdy na nikogo w ten sposób nie spojrzę ani do nikogo tak się nie uśmiechnę? Tym razem spojrzał na nią. – Przepraszam – szepnęła i zacisnęła palce na jego dłoni. – Wiesz, że bardzo cię kocham. Kąciki jego ust wygięły się w uśmiechu. – Nie lubię, kiedy się na mnie gniewasz. Ujęła jego brodę w dłoń i musnęła wargami jego wargi. W pewnej chwili ich usta złączyły się w namiętnym pocałunku. Teraz na nic nie zwracali uwagi. Ani na padający za oknem deszcz, ani na przechodzących ludzi. * Walter wyskoczył z łóżka na dźwięk budzika. Wyciągnął z szafy koszulę, założył ją i pospiesznie pozapinał guziki. Wciągnął spodnie, wpuścił w nie koszulę i poczłapał do łazienki. Naprędce się ogarnął i po upływie kwadransa był już gotowy do wyjścia. Czuł, że nie jest jeszcze w stanie prowadzić, wezwał więc taksówkę.

– Wygląda pan dziś o wiele lepiej – odezwał się Shean. – Czyżby miał pan jakieś dobre wieści od Dominica? – Nie. Nie mam od niego żadnych wieści. Taksówka włączyła się do ruchu. – Nie brał pan pod uwagę, że może coś mu się stało? – To znaczy co? – A bo ja wiem? Może jakiś wypadek albo… – Albo co? – Nie daj Boże, porwanie. – Co ty, Shean, zgłupiałeś? – zganił go. – Chyba za dużo filmów oglądasz. – No co? W tych niepewnych czasach wszystko może się zdarzyć. Auto stanęło na światłach. – A jak się czuje pani Elizabeth? – Jeszcze nie odzyskała przytomności. – A co się szanownej małżonce tak właściwie stało? Walter pochylił się do przodu. – A co ty, Shean, książkę o nas piszesz? – Nie, no co pan. Ja się zupełnie do tego nie nadaję. – W takim razie zakończmy ten temat. – Oczywiście. Shean naciągnął czapkę na uszy i zaczął wygwizdywać melodię z radia. Walter westchnął głośno, co nie uszło uwadze kierowcy. – Przepraszam – mruknął – zapomniałem, że jest pan nie w sosie. – Shean, czy możesz do końca trasy w ogóle się nie odzywać? – Jasne. – Wielkie dzięki. Walter wsparty na podgłówku zamknął oczy i próbował zebrać myśli, ale w jednym aucie z Sheanem było to bardzo trudne. Deszcz przestał padać, ale wiatr zdecydowanie się nasilał. Walter wyciągnął z portfela pięćdziesiąt dolarów, zapiął guziki płaszcza i postawił kołnierz. Shean zatrzymał się obok czarnego nissana. Walter podał mu przygotowane wcześniej pieniądze i wysiadł. Taksówkarz szybko otworzył szybę i zawołał: – Panie Walterze, to za dużo! Mężczyzna obrócił się. – To za to, że przez resztę trasy milczałeś. Odwrócił się i po chwili zniknął za drzwiami wejściowymi. Wszedł do sali numer dwieście jeden, gdzie leżała Elizabeth. Jej głowę pokrywały liczne opatrunki, a na włosach dało się zauważyć zakrzepłą krew. Przysunął krzesło bliżej łóżka i usiadł, chwyciwszy bezwładną dłoń żony. – Dlaczego jeszcze się nie wybudziłaś? – szepnął. – Przecież siedem godzin dawno minęło. Usłyszał ciche skrzypnięcie drzwi. Odwrócił się i ujrzał sylwetkę doktora

Hanksa. – Dzień dobry, doktorze! – Dzień dobry, panie Walterze! – Dlaczego moja żona jeszcze nie odzyskała przytomności? – zapytał. – Przecież mówił pan wczoraj, że ten stan może utrzymywać się do siedmiu godzin. – Doskonale wiem, co mówiłem, i zapewniam pana, że pani Elizabeth niebawem się wybudzi. Drzwi otworzyły się i na salę weszła pielęgniarka. – Panie doktorze – odezwała się – jacyś państwo z prasy pana szukają. – Z prasy? – zdziwił się. – Tak twierdzą – odparła. – Czekają przy recepcji. – Przepraszam pana, później porozmawiamy. Wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Pielęgniarka zmieniła pacjentce opatrunek, podłączyła drugą kroplówkę i również znikła za drzwiami. Steve i Veronica siedzieli na krzesłach przy recepcji, kiedy podszedł do nich doktor Hanks. – To państwo są z prasy? – Tak. – W czym mogę państwu pomóc? – Przyjechaliśmy tu w celu przygotowania artykułu o pani Elizabeth Sanchez, ale nie udało nam się z nią porozmawiać, gdyż jakiś lekarz poinformował nas, że pacjentka leży nieprzytomna. – To prawda – odburknął doktor – dlatego nie ma sensu, byście państwo dłużej tu gościli. – Chwila – odezwał się Steve – skoro z panią Sanchez nie możemy porozmawiać, to może chociaż pan udzieli nam jakichś informacji? – Przykro mi, ale pacjenci na mnie czekają, do widzenia państwu. Veronica spojrzała na Steve’a, szukając u niego pomocy. Mężczyzna ruszył za doktorem, bombardując go pytaniami. – Co tak właściwie stało się pani Sanchez i w jakim teraz jest stanie? Czy trafiła tu przez swojego syna? – Proszę stąd wyjść, bo inaczej będę zmuszony wezwać ochronę – zagroził lekarz, nie zatrzymując się nawet na moment. – Niech pan będzie człowiekiem i pomoże nam w pracy – odezwała się Veronica. – Jaka to praca – zamęczanie ludzi zbędnymi pytaniami? Steve, podobnie jak Mahonne, nie miał zamiaru ustąpić. – Niech pan wzywa, kogo chce, bo my stąd nie wyjdziemy, dopóki z kimś nie porozmawiamy i nie dowiemy się czegoś konkretnego. – Jest pan tego pewien? – Absolutnie. Veronica szarpnęła Steve’a za ramię i szepnęła mu do ucha: – Daj spokój, Steve. W ten sposób na pewno niczego od nich nie wyciągniemy. Wychodzimy.

Bez słowa opuścili szpital, ale to wcale nie oznaczało, że się poddali. – Jeszcze pożałują tego, jak nas potraktowali – zawołała Veronica. – Co zamierzasz zrobić? – Wszyscy tego pożałują! – powtórzyła tylko, jakby nie słysząc pytania. * Lauren, nie chcąc dłużej zwlekać z wynajęciem detektywa, postanowiła pomówić o swoich planach z Walterem i wszystko z nim uzgodnić, by móc na dobre zamknąć ten temat. Wyciągnęła z kieszeni komórkę i wybrała jego numer. Jeden sygnał… drugi sygnał… trzeci… czwarty… i nic. Spróbowała ponownie, tyle że tym razem w trybie głośnomówiącym. Rozplątała włosy i spuściwszy głowę, zaczęła je rozczesywać, kiedy odezwał się ochrypły głos Waltera: – Tak, słucham? – Dzień dobry, panie Walterze. Dzwonię, by zapytać, czy są państwo w domu, bo właśnie się do państwa wybieram. – Jestem w szpitalu. – Jak to… jak to w szpitalu? Dominic się znalazł i pan do niego pojechał, tak? – bardzo chciała w to wierzyć. – Niestety, nie. Elizabeth trafiła do szpitala. – Boże drogi! Dlaczego? – Nie mniej mi tego za złe, ale nie jestem w nastroju na rozmowę. – Niech mi pan chociaż powie, w którym jest szpitalu. – Świętego Michała na Bond Street numer trzydzieści. – Zaraz tam będę. – Nie kłopocz się, Lauren. – To naprawdę żaden kłopot. Do zobaczenia za chwilę. Nim Walter zdążył cokolwiek powiedzieć, ona już się rozłączyła i zbiegała po schodach. Założyła płaszcz i kozaki, szyję owinęła chustą i wyszła na ganek. Na schodach siedziała Melinda i strząsała na ziemię popiół z papierosa. – Chcesz się przeziębić? – Zaraz wracam do środka, tylko wypalę do końca. A ty wybierasz się gdzieś? – Jadę do szpitala. – Po co? – Pani Elizabeth coś się stało. Ale nie pytaj mnie co, bo tego mi pan Walter nie powiedział – uprzedziła jej pytanie. – Wobec tego może pojedziemy do niej razem? – Nie gniewaj się, ale chyba lepiej będzie, jeśli pojadę sama. – Skoro tak uważasz.

* – Co ty tam tak cały czas bazgrzesz? – zapytał Steve, przyglądając się Veronice, która szybkim ruchem ręki zapisywała coś na kartkach bloku. – W pisarkę się zabawiasz czy co? Upił łyk kawy, którą kupił za nędzne grosze w budce za rogiem i która tak naprawdę wcale mu nie smakowała, ale próbując zabić czas, pił ją co rusz. – Spójrz! – odezwała się w końcu, wymachując mu przed oczami zapisanymi kartkami. – Co to jest? – Jak to co? Nasz materiał! Usadowiła się wygodniej na siedzeniu i otworzyła blok na pierwszej stronie. – „Jak wiadomo, przed kilkoma dniami miał się odbyć ślub kanadyjskiego biznesmena Dominica Sancheza z panią Lauren Heyderman. Jednak mężczyzna nie zjawił się na ceremonii i do ślubu nie doszło, co jego narzeczona bardzo przeżyła. Ale jak się okazało, nie tylko ona ucierpiała. Rodzice pana młodego także ubolewają nad postępkiem syna. Ponoć pani Elizabeth próbowała popełnić samobójstwo…”. – Dość! – wrzasnął Steve. – Przecież to są kompletne brednie! – Brednie, nie brednie, ważne, że mamy materiał. – Czy ty zdajesz sobie w ogóle sprawę, ile lat moglibyśmy dostać za te kłamstwa? – O czym ty mówisz? Jakie kłamstwa? A bo to matka Sancheza niby nie trafiła do szpitala?! – Owszem, trafiła, ale doskonale wiesz, że z zupełnie innego powodu. – Rany boskie, Steve, przecież nikt nam niczego nie udowodni. Słuchaj dalej: „…co nie do końca jej się udało. W chwili obecnej znajduje się w szpitalu Świętego Michała. Stan pacjentki jest bardzo ciężki”. Steve z niedowierzaniem pokręcił głową. – I co? Jak ci się podoba? – Nie wierzę, że jesteś zdolna do takich okrucieństw. – Och, Steve – westchnęła i rzuciła blok na tylne siedzenie. Na parking wjechało białe audi. Zza kierownicy wysiadła blondwłosa kobieta. Widać było, że bardzo się spieszy. Steve rozpoznał ją dopiero w chwili, gdy maszerowała ku drzwiom szpitala i w roztargnieniu szukała czegoś w torebce. Stuknął Veronicę w ramię. – Czy to nie Lauren Heyderman? – To ona – odparła, wypatrzywszy Lauren, która już wchodziła do środka. Veronica wyskoczyła z samochodu i ruszyła w pogoń. Steve zabrał sprzęt i zamknąwszy nissana, pobiegł za nią.

Lauren podeszła do recepcji, gdzie poinformowano ją, w której sali leży Elizabeth Sanchez. Skierowała się do windy, kiedy zatrzymała ją zziajana kobieta. – Pani Lauren! Niech pani zaczeka! Zdezorientowana Lauren obróciła się na dźwięk swego imienia. – Przepraszam, że panią niepokoję – zwróciła się do niej Veronica. – Jestem z prasy. Chciałam panią prosić o chwilę rozmowy. – Zaraz, zaraz, o czym pani chce rozmawiać? – zapytała zbita z tropu. – Jeśli o Dominicu, to przepraszam bardzo, ale… – Chciałam pomówić o pani Elizabeth – uprzedziła Veronica, zanim Lauren zdążyła skończyć. Steve podbiegł z kamerą i stanął obok Mahonne. – Bardzo mi przykro, ale nie jestem w stanie państwu pomóc; dopiero przed dwudziestoma minutami dowiedziałam się, że pani Elizabeth leży w szpitalu. – Doprawdy? – bąknął Steve. – W sumie nie ma się co dziwić – ciągnęła Veronica. – Pan Walter na pewno nie chciał chwalić się tym, że jego żona próbowała popełnić samobójstwo. – Co takiego? Przerażona Lauren i nie tyle przerażony, co zdziwiony Steve przenieśli na nią wzrok. – Państwo znów tutaj? – wtrącił lekarz, ten sam, który uprzednio odmówił im udzielenia informacji. Jednak tym razem nie zainteresował się tym zanadto i poszedł dalej. – Byli tu państwo wcześniej? – zapytała Lauren. Steve i Veronica popatrzyli po sobie. – No… tak – odburknął Steve. – Próbowaliśmy pomówić z lekarzem prowadzącym pani Sanchez, ale spławił nas. Lauren uśmiechnęła się, jakby przypomniała sobie o czymś zabawnym. – Przykro mi, ale muszę już iść. – Chwila – obruszyła się Veronica. – Przecież niczego nam pani nie powiedziała. – I lepiej niech tak zostanie, do widzenia! Po tych słowach wsiadła do windy. Jednak Veronica i Steve nie zamierzali dać za wygraną i szybko wskoczyli za nią. – Chwileczkę, chyba się nie zrozumieliśmy – rzekła zażenowana, nerwowo zagarniając włosy za uszy. – Nie zamierzam państwa o niczym informować. – Po co te nerwy, droga pani? – odezwał się Steve. – Ja się wcale nie denerwuję. I proszę zostawić mnie w spokoju. Winda zatrzymała się i drzwi się otworzyły. Lauren pospiesznie wysiadła, lecz to wcale nie uwolniło jej od natrętów z prasy. Kobieta stąpała przed siebie, próbując nie zwracać uwagi na niechciane towarzystwo.

– Czyli twierdzi pani, że nie ma zielonego pojęcia o tym, w jakim stanie jest pani Elizabeth? – zapytała Veronica, ale odpowiedziała jej tylko cisza. Lauren powstrzymała się przed wypowiedzeniem kąśliwego komentarza, bo zapewne te hieny wykorzystałyby go na jej niekorzyść. Steve, zrezygnowany, zaczął z zupełnie innej strony: – A jak się pani czuje po odejściu narzeczonego? Teraz coś w niej pękło. – Jakim odejściu?! – wrzasnęła. – Jak wy możecie tak bezczelnie kłamać? – Wypraszam sobie – oburzyła się Veronica. – To nie są żadne kłamstwa. – Nie? W takim razie jak można to inaczej nazwać? Steve i Veronica Mahonne przez moment w milczeniu kroczyli za Lauren. – Przepraszam, ale ja uważam rozmowę z państwem za skończoną. – Ale… – zaczęła reporterka, kiedy ktoś jej przerwał. Lauren i zaraz po niej dwójka reporterów spojrzeli w stronę, z której dobiegł ich męski głos. Ujrzeli dobrze zbudowanego, wysokiego mężczyznę z kilkudniowym zarostem. Lauren po dłuższym przyjrzeniu mu się stwierdziła, że jest przystojny. Bicepsy zdawały się przenikać przez niebieską koszulę, którą miał na sobie. – Chyba państwo słyszeli, że ta pani nie życzy sobie rozmawiać z państwem. Steve parsknął śmiechem, zanim znów się odezwał: – Patrzcie, jaki się bohater znalazł! – Wyjdą państwo sami czy mam pomóc? – Kim pan, do ciężkiej cholery, jest – odezwała się Veronica – by tak się do nas zwracać? – Może być pani pewna, że jestem kimś, kogo jeden telefon wystarczy, by oskarżyć państwa o nękanie tej pani. Jakby na potwierdzenie tych słów wyciągnął z kieszeni komórkę. – Myśli pan, że nas zastraszy? – odezwał się Steve, nieporuszony słowami mężczyzny. Veronica odciągnęła Steve’a na bok. – Proszę cię, choć teraz zachowajmy resztki godności i wyjdźmy stąd, zanim znów zostaniemy wyrzuceni. – Wymiękasz? Myślałem, że bardziej niż mi zależy ci na tym materiale. – Bo mi zależy! – wrzasnęła tak, że Lauren i nieznajomy mężczyzna spojrzeli na nich. – Dlatego teraz stąd wyjdziemy. Steve patrzył przez moment na oddalającą się sylwetkę Veroniki, po czym z rezygnacją dołączył do niej. – No i ma ich pani z głowy – odezwał się nieznajomy mężczyzna, podchodząc do Lauren. Kobieta przyjrzała mu się jeszcze raz, zanim wydobyła z siebie jakiekolwiek słowa podziękowania: – Dziękuję panu bardzo – rzekła. – Naprawdę, gdyby nie pan, ci ludzie

nie daliby mi spokoju. – Nie ma za co. Takiej kobiecie jak pani naprawdę chętnie idzie się z pomocą. Na policzkach Lauren pojawiły się rumieńce. Spuściła wzrok i ponownie się odezwała: – Przepraszam, ale czas mnie goni. Jeszcze raz bardzo panu dziękuję. Mężczyzna zdołał chwycić Lauren za rękę i zatrzymał ją jednym, lekkim szarpnięciem. – Pomyślałem sobie, że może dałaby się pani zaprosić na obiad? – Nie chciałabym pana urazić, ale nie jestem w nastroju… – W takim razie może kolacja? – wyparował, nim zdążyła dokończyć. – Odnoszę wrażenie, iż wychodzi pan z założenia, że skoro pomógł mi pan uwolnić się od tych hien, to obowiązkiem moim jest odwdzięczyć się panu, obiadem, kolacją, a może jeszcze czymś, co?! – Ależ skąd! Nic z tych rzeczy! Lauren rzuciła mu pogardliwe spojrzenie i odeszła oburzona. – Naprawdę nie miałem niczego złego na myśli – rzekł, ale ona już go nie słyszała. Zmierzając do sali dwieście jeden, czuła, że cała drży. W myślach policzyła do dziesięciu, co zawsze pomagało jej się uspokoić. Drzwi były nieco uchylone. Pchnęła je lekko i zajrzała do środka. Walter siedział przy żonie i trzymał jej kruchą dłoń. – Co z nią? – zapytała Lauren bez zbędnych wstępów. Walter odwrócił się i utkwił w dziewczynie pełen bólu wzrok. – W dalszym ciągu leży nieprzytomna. Podeszła bliżej i położyła dłoń na jego ramieniu. – Zobaczy pan, że wszystko się ułoży; pani Elizabeth wróci do domu cała i zdrowa. Dominica i Fernanda też znajdziemy. – A właśnie, odzywał się do ciebie któryś? – Nie. Nie mam kontaktu ani z jednym, ani z drugim. Przysunęła sobie stołek i usiadła po drugiej stronie łóżka. – Wiem, że to nie najlepszy moment na taką rozmowę, ale nie mogę dłużej tego odkładać. Walter spojrzał na nią z nadzieją. – Razem z Melindą uznałyśmy, że najlepsze, co w tej sytuacji możemy zrobić, to wynajęcie detektywa. Na chwilę zapadła niezręczna cisza. Widocznie Walter potrzebował czasu na przemyślenie tej informacji. – Zgadzam się! Jeśli chcemy ich odnaleźć, musimy zacząć działać. A kto to zrobi lepiej niż detektyw? Zamilkł na chwilę. Lauren też się nie odzywała. – Wybacz, że cię o to proszę, ale nie jestem w stanie sam się tym zająć, więc gdybyś mogła razem z Melindą poszukać kogoś odpowiedniego, byłbym ci ogromnie wdzięczny. – Oczywiście, zrobimy to jeszcze dziś.

– Wspaniale! – Walter odetchnął z ulgą, widząc, że chociaż sprawa Dominica ruszyła z miejsca. – Finansami nie musicie się przejmować, tym zajmę się osobiście. – To nie będzie konieczne – zaprzeczyła Lauren. – Proszę, nie utrudniaj mi tego; ja naprawdę się tym zajmę. Lauren nie chciała dłużej się sprzeczać o takie drobiazgi w zaistniałej sytuacji, dlatego przystała na propozycję Waltera. Mężczyzna słusznie uznał brak odpowiedzi z jej strony za zgodę. – Cieszę się, że jesteśmy jednego zdania! Przez dłuższą chwilę milczeli. Lauren podeszła do okna i wyjrzała na zatłoczoną drogę. Wiatr hulał, a gałęzie drzew pod jego naciskiem drgały cyklicznie. – Mogę zapytać, co tak właściwie stało się pani Elizabeth? Splotła ręce na klatce piersiowej i oparła się na ścianie. W głowie cały czas siedziały jej słowa Veroniki Mahonne: „Próbowała popełnić samobójstwo”. – Poślizgnęła się – odparł z goryczą. – Że też wcześniej nie zauważyłem tej cholernej rozlanej wody na płytkach. – Nie powinien pan tak mówić, to mogło się przydarzyć każdemu. – Dziękuję za miłe słowa, Lauren, ale nie pomogą mi one wyzbyć się tego przeklętego uczucia, że gdybym był bardziej uważny, Lizzie by tu teraz nie leżała. – Och – westchnęła ciężko – obwinianie się w niczym nie pomoże ani panu, ani pani Elizabeth, naprawdę. Od rana niczego nie jadł i choć głód mu doskwierał, był zbyt przejęty, by teraz o tym myśleć. Zawstydził się i wbił wzrok w podłogę, gdy głośno zaburczało mu w brzuchu. – Jadł pan coś w ogóle dzisiaj? – zapytała, choć coś wewnątrz podpowiadało jej, że nie. Pokręcił przecząco głową. – Nie było kiedy – odparł skruszony jak małe dziecko, które zdało sobie sprawę z własnego przewinienia. – Zaraz wrócę – rzekła Lauren i zniknęła za drzwiami. Idąc korytarzem, miała nadzieję, że nie natknie się przypadkiem na bezdusznych dziennikarzy. Zeszła na dół do baru. Podeszła do lady i poprosiła o kubek gorącej kawy i kebab w bułce. Czekając na zamówienie, popijała sok pomarańczowy. – Co za miłe spotkanie! – usłyszała i gdy obejrzała się za siebie, ujrzała tego samego mężczyznę, który wypłoszył dziennikarzy. – Śledzi mnie pan? – obruszyła się. – Skądże znowu! Przyszedłem po prostu napić się kawy. – Tak? Dziwne, że przyszedł tu pan akurat wtedy, kiedy ja tu jestem. – Widzę, że nie wierzy pani w zbiegi okoliczności. Usiadł obok niej. – Tak się składa, że nie wierzę – burknęła.