Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony227 554
  • Obserwuję249
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań145 272

Gabaldon Diana - Lord John Grey 01 - Lord John i sprawa osobista

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
PDF

Gabaldon Diana - Lord John Grey 01 - Lord John i sprawa osobista.pdf

Ankiszon EBooki PDF Lord John Grey 1 - 2
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 55 osób, 26 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 224 stron)

Diana Gabaldon Lord John i sprawa osobista (Lord John and the private matter) Przełożył Tomasz Lem

Dla Margaret Scott Gabaldon i Kay Fears Watkins, wspaniałych babci moich dzieci

Drodzy Czytelnicy Powinnam Was ostrzec, że niniejsza książka powstała przez przypadek. Sądziłam, że piszę opowiadanie o lordzie Johnie Greyu – jednym z moich ulubionych bohaterów z serii Outlander. Tymczasem okazało się, że... lord John miał inne plany. Pracowałam wówczas nad kolejną „wielką powieścią", której bohaterami są Jamie i Claire. Jednocześnie przygody lorda Johna w Londynie w 1757 roku ewoluowały, a z każdą następną stronicą intryga komplikowała się i stawała bardziej wciągająca. Powieść, której akcja rozgrywa się po tym, jak lord John opuścił Jamiego Frasera w Helwater, częściowo rozgrywa się w czasach serii Outlander, jednak jej akcja nie odnosi się do wydarzeń opisywanych w tamtych powieściach. Mam nadzieję, że spodoba Wam się ta podróż przez ciemne uliczki Londynu, gdzie spotkać można szkockie prostytutki, szkopów z pióropuszami, nieuczciwych sierżantów, irlandzkich aptekarz}', szpiegów-transwestytów i... samego lorda Johna. Slainte mbath! Diana PS Jeśli czytaliście powieści z serii Outlander, wiecie zapewne, że Slainte mhatb! oznacza po gaelicku „na zdrowie". (Zazwyczaj zwrotu tego używa się, pijąc whisky, i jeśli zamierzacie to czynie podczas czytania tej książki, nie mam nie przeciwko temu. Myślę, że lord John byłby tego samego zdania).

Podziękowania Podczas wywiadów często jestem pytana o liczbę asystentów zbierających dla mnie informacje. Odpowiadam: nie mam ani jednego asystenta. Sama czytam wszystkie materiały źródłowe, ponieważ nie wiedziałabym nawet, z jakim pytaniem do takiego asystenta należy się zwrócić. Równie dobrze jednak mogłabym odpowiedzieć: mam ich setki – ponieważ tak wiele sympatycznych osób nie tylko odpowiada na moje pytania, ale z własnej inicjatywy dostarcza informacji, o które nie śmiałabym zapytać. Chciałabym teraz wymienić osoby, które okazały się szczególnie pomocne przy pracach nad niniejszą książką. Są to: ... Karen Watson z Głównego Urzędu Ceł Jej Królewskiej Mości, która poświęciła dużo czasu na „poszukiwania detektywistyczne" w różnych londyńskich archiwach, aby zbadać wiarygodność posunięć lorda Johna. Jednocześnie okazała się wyjątkowo pomocna przy wyszukiwaniu właściwego kontekstu rozgrywek politycznych oraz podsuwała malownicze szczegóły, takie jak posąg Karola II. W niektórych wypadkach pozwoliłam sobie na drobne odstępstwa od przekazanych mi przez Karen informacji o kompetencjach londyńskiej policji, była to jednak wyłącznie moja inicjatywa. ... John L. Myers, który bezwiednie dał początek temu wszystkiemu, posyłając mi książkę o duńskich i angielskich homoseksualistach. ... Laura Bailey (i jej towarzyszki) za udzielenie wskazówek dotyczących osiemnastowiecznych ubiorów. ... Elaine Wilkinson, która nie tylko pozytywnie zareagowała na moje błaganie o „czerwień niemiecką", ale odkryła także istnienie zamku Georgen i rodziny zu Egkh i Hungerbach. Josef, jego zamek oraz wino Schlicher istniały naprawdę, natomiast nagannie prowadzący się bratanek jest już owocem mojej wyobraźni. (Nawiasem mówiąc, schlicher znaczy „błyskotliwy" albo „iskrzący się"). ... Barbara Schnell, moja cudowna niemiecka tłumaczka, która wniosła cenne uwagi dotyczące sposobu zachowania Stephana von Namtzena oraz nazwisko „Mayrhofer", a także niemieckie wyrażenie będące odpowiednikiem słowa „zadbany". Russell Galen i Danny Baror, moi agenci literaccy, dowiedziawszy się, że napisałam opowiadanie o lordzie Johnie, spytali o jego długość. Kiedy im odpowiedziałam, wymienili spojrzenia i powiedzieli jednocześnie:

– Zdajesz sobie chyba sprawę, że taka jest właśnie objętość normalnej książki? I dlatego niniejsza historia została zawarta w książce, choć nie zamierzam utrzymywać, że jest ona „normalna". Przypuszczam, że niespecjalnie.

Rozdział 1 W którym najpierw uczymy się oszukiwać Londyn, czerwiec 1757 roku, Stowarzyszenie Angielskiego Befsztyka, Klub Dżentelmenów Była to jedna z tych rzeczy, których człowiek wolałby nie widzieć. Bo gdyby nie zobaczył, życie stałoby się znacznie prostsze. Rzecz sama w sobie nie była w zasadzie szokująca. Lord John Grey widywał już gorsze, mógł to uczynić nawet teraz – wystarczyłoby wyjść z siedziby Befsztyka na ulicę. Kwiaciarka, od której w drodze do klubu kupił bukiecik fiołków, miała na odwrocie dłoni sączącą się otwartą ranę. Odźwierny, weteran wojen w obu Amerykach, nosił na twarzy siną szramę po tomahawku, ciągnącą się od szczęki aż po włosy na głowie i przecinającą pozbawione gałki oko. Tymczasem owrzodzenie na przyrodzeniu czcigodnego Josepha Trevelyana było zupełnie niewielkie. Można by rzec: dyskretne. – Płytsze niż studnia, węższe niż drzwi – mruknął pod nosem Grey. – Ale, do ciężkiej cholery, to zupełnie wystarczy. Wyszedł zza parawanu i przyłożył fiołki do nosa. Ich zapach w żaden sposób nie zdołał przyćmić woni pisuaru. Był początek czerwca i w Befsztyku, podobnie jak we wszystkich podobnych londyńskich przybytkach, rozchodził się zapach piwa przemieszany z cierpką wonią moczu. Trevelyan wyszedł zza parawanu przed lordem Johnem, nieświadomy jego odkrycia. Sir Joseph stał teraz w drugiej izbie pogrążony w rozmowie z lordem Hanleyem i niejakim Pittem. Stanowił uosobienie dobrego smaku i rzeczowej elegancji. Jego klatka piersiowa jest zbyt drobna, pomyślał nieprzychylnie Grey, choć purpurowo-brązowe szaty Trevelyana znakomicie skrywały szczupłość sylwetki ich właściciela. Do tego nogi miał jak patyki. Lord John krytycznie obracał w dłoni bukiecik, jakby sprawdzał, czy nie zwiędnął, i spod przymrużonych powiek patrzył na mężczyznę. Był bystrym i dyskretnym obserwatorem, choć teraz właściwie tego żałował. Gdyby nie to, nie stałby przed dylematem. Odkrycie, że znajomy cierpiał na francuską chorobę, zazwyczaj nie niosło z sobą żadnych konsekwencji prócz pewnego obrzydzenia w najgorszym wypadku

lub współczucia w najlepszym. Stanowi takiemu towarzyszyła błoga świadomość, że człowiek sam nie jest zarażony. Niestety, czcigodny Joseph Trevelyan to nie tylko znajomy z klubu, była z nim zaręczona kuzynka Greya. Służący powiedział coś do lorda Johna, a on odruchowo podał mu bukiecik. Potem machnął ręką i rzekł: – Nie, za wcześnie na posiłek. Zaczekam na pułkownika Quarry'ego. – Tak jest, milordzie. Trevelyan przyłączył się do swoich kompanów przy stole w drugiej izbie. Na jego chudej twarzy pojawił się szeroki uśmiech – widocznie Pitt opowiedział dowcip. Grey nie mógł już dłużej stać w miejscu i wilkiem patrzeć na tego człowieka. Zawahał się, gdyż nie był pewny, czy należy iść do palarni i tam zaczekać na Quarry'ego, czy też raczej skierować się do biblioteki. W tej samej chwili do środka wszedł Malcolm Stubbs, porucznik z jego pułku, który pozdrowił go zaskoczony i najwyraźniej uradowany jego widokiem. – Majorze Grey! Cóż pana tutaj sprowadza? Sądziłem, że zawsze bywa pan w Klubie White'a. Czyżby znudziła się panu polityka? Stubbs był nie wyższy od Greya, ale za to dwukrotnie od niego szerszy w pasie. Miał szeroką twarz cherubina, duże niebieskie oczy i sposób bycia, którym zaskarbiał sobie sympatię podwładnych – choć niekoniecznie przełożonych. – Witaj Stubbs. – Grey uśmiechnął się pomimo wewnętrznego niepokoju. Często widywali się poza służbą, ale nie byli bliskimi przyjaciółmi. – Myli mnie pan z moim bratem Halem. Karciane hocki-klocki wigów to jego działka. – Karciane hocki-klocki wigów? To niezłe, Grey, naprawdę niezłe! Muszę to zapamiętać, żeby powtórzyć staremu. „Stary", czyli ojciec Malcolma Stubbsa, baronet, sympatyk wigów, bywał w Klubie Whitea równie często jak brat lorda Johna. – Zatem jest pan członkiem tego klubu? czy tylko gościem, jak ja? – spytał Stubbs, odzyskując równowagę po ataku wesołości. Zatoczył wkoło ręką, wskazując biało nakryte stoły i pełnym szacunku spojrzeniem obrzucając rząd karafek ustawionych przez służbę na kredensie. – Członkiem. Trevelyan uprzejmie skinął głową w stronę księcia Gloucester, który odwzajemnił powitanie. Chryste, Trevelyan rzeczywiście znał wszystkich. Z pewnym trudem Grey skupił uwagę na Stubbsie. – Dziadek zaraz po moim urodzeniu zapisał mnie do Befsztyka. Od siódmego

roku życia, kiedy to podobno w człowieku zaczyna kiełkować rozum, przyprowadzał mnie tutaj na środowe lunche. Wyjazdy zagraniczne odzwyczaiły mnie od tego, jednak zawsze tutaj wpadam, kiedy jestem w Londynie. Służący pochylał się nad Trevelyanem z karafką porto. Grey rozpoznał znak wytwórcy, złotem wytłoczony na szyjce. San Isidro, sto gwinei za beczułkę. Bogaty, z koneksjami i... syfilityk. Cholera, co począć z tą historią? – Pański towarzysz jeszcze nie przyszedł? – Grey trącił Stubbsa. – W takim razie może wypijemy po jednym w bibliotece? Ruszyli korytarzem po przyjemnie wydeptanym dywanie, prowadząc niezobowiązującą rozmowę. – Po co ten wyszukany strój? – spytał Grey, pstrykając palcami w galon na ramieniu Stubbsa. Żołnierze zazwyczaj nie przepadali za Befsztykiem. Choć niektórzy oficerowie z jego pułku odwiedzali ten klub, rzadko pojawiali się w pełnym umundurowaniu, jeśli później nie czekały ich jakieś obowiązki. – Odwiedzam wdowę – odparł Stubbs nieco zrezygnowany. – Nie będę miał już czasu, żeby się przebrać. – Tak? A kto zginął? – Odwiedziny u wdów były oficjalną wizytą, którą składało się rodzinom żołnierzy, aby złożyć kondolencje i dyskretnie wypytać o stan finansów. Jeśli mąż był zawodowym żołnierzem, wdowa mogła liczyć na pomoc finansową od przyjaciół i bezpośrednich przełożonych zmarłego. Przy odrobinie szczęścia uzbierała się suma wystarczająca na godny pochówek. – Timothy O’Connell. – Naprawdę? Co mu się stało? O’Connell był Irlandczykiem w średnim wieku, opryskliwym, lecz ze wszech miar dobrym żołnierzem. Służył przez całe życie, a na stopień sierżanta zapracował godną szacunku umiejętnością wprawiania podwładnych w stan najwyższego przerażenia. Była to umiejętność, której Grey zazdrościł mu jako siedemnastoletni młodszy oficer i która nawet teraz, po dziesięciu latach, nadal wzbudzała szacunek. – Zginął przedwczoraj w bójce ulicznej. Grey uniósł brwi. – To musiała być jakaś jatka. Chyba że wzięli go z zaskoczenia. Jestem przekonany, że O’Connell wygrałby nawet nieuczciwą bójkę. – Nie znam szczegółów. Zamierzam spytać o to wdowę. Siadając na jednym ze starych, wygodnych foteli w bibliotece, Grey skinął na służącego. – Brandy. A dla pana, Stubbs? Tak, prosimy o dwie brandy. I zawiadomcie

mnie, jeśli przyjdzie pułkownik Quarry. – Dzięki, stary druhu. Proszę wpaść kiedyś do mojego klubu, też zaproszę pana na drinka. – Stubbs odpiął bogato zdobiony rapier i podał go służącemu. – Nawiasem mówiąc, widziałem przed kilkoma dniami pańską kuzynkę – rzekł, sadowiąc na fotelu pośladki pokaźnych rozmiarów. – Ładna dziewczyna. Wygodny ten fotel – dodał z namysłem. – Istotnie. Którą kuzynkę ma pan na myśli? – spytał Grey ponuro. Miał wiele kuzynek, lecz tylko dwie z nich mogły przypaść Stubbsowi do gustu. Rozmowa zaczynała zmierzać w nieodpowiednim kierunku. – Nazywa się Pearsall – rzekł wesoło Stubbs, potwierdzając przypuszczenia Greya. – A na imię ma chyba Olivia, prawda? Czy to ona jest zaręczona z sir Trevelyanem? Wydawało mi się, że przed chwilą widziałem go w sąsiedniej izbie. – Zgadza się – odparł krótko Grey, nie chcąc w tej chwili rozmawiać o sir Josephie. Stubbs potrafił być jednak dociekliwym rozmówcą i niczym dwudziestopudowe działo na stromym zboczu trudno było go zepchnąć z kursu. Toteż Grey musiał wysłuchać licznych uwag na temat przedsięwzięć Trevelyana oraz jego pozycji społecznej – o czym i tak był znakomicie poinformowany. – Pojawiły się jakieś nowe wieści z Indii? – spytał po jakimś czasie z pewną desperacją. Ten gambit zadziałał. Cały Londyn wiedział, że Robert Clive usiłował pokonać bengalskiego nababa, a Stubbs miał brata w piechocie, w 46. pułku, który właśnie pod dowództwem Clive'a oblegał Kalkutę. Toteż mógł podzielić się wieloma makabrycznymi szczegółami walk, które nie trafiły jeszcze na łamy gazet. – W jednym miejscu umieszczono tak wielu brytyjskich więźniów, że kiedy umierali z gorąca, nie było gdzie chować zwłok. Toteż żywi musieli tratować martwych. Mówił mi także – w tym miejscu Stubbs rozejrzał się i zniżył głos – że niektórzy nieszczęśnicy z pragnienia postradali zmysły i pili krew tych, którzy umarli. Podcinali im gardła lub nadgarstki, wypijali krew i porzucali wyssane ciała. Bryce mówił, że kiedy ich stamtąd wyciągnęli, nie mogli zidentyfikować połowy zwłok... – Myśli pan, że też tam pojedziemy? – przerwał mu Grey. Dopił brandy i skinął na służącego, mając nadzieję, że całkowicie nie straci apetytu na lunch. – Nie wiem. Możliwe. Chociaż w zeszłym tygodniu słyszałem plotki, że raczej wyślą nas do Ameryki. – Stubbs zmarszczył brwi i pokręcił głową. – Trudno wybierać między Hindusami a Indianami z plemienia Mohawk, to wszystko zwierzęta. Jednak moim zdaniem w Indiach człowiek ma znacznie większą szansę

na odznaczenie. – Jeśli przeżyje pomimo upału, owadów, jadowitych węży i dyzenterii – zauważył Grey i na chwilę przymknął oczy. Promienie słoneczne padające przez otwarte okno muskały twarz balsamicznym, łagodnym ciepłem angielskiego czerwca. W najbliższym czasie pułk miał zostać przeniesiony, toteż spekulacjom i plotkom nie było końca. Francja, Indie, amerykańskie kolonie... A może jedno z księstw niemieckich, Praga albo front rosyjski? Indie Zachodnie? Wielka Brytania toczyła z Francją wojnę na trzech kontynentach, w takich czasach dobrze być żołnierzem. Na uprzejmej rozmowie, na którą składały się podobne spekulacje, zszedł im cały kwadrans, a Grey mógł wreszcie powrócić do rozmyślań o konsekwencjach swego odkrycia. Gdyby sprawy potoczyły się zwykłym torem, problem z Trevelyanem spadłby na Hala. Ale starszy brat lorda Johna przebywał teraz we Francji, Grey nie mógł się z nim skontaktować i tym samym to na nim spoczywała odpowiedzialność. Małżeństwo Trevelyana i Olivii Pearsall miało zostać zawarte za sześć tygodni. Należało działać, i to szybko. Być może powinien skonsultować tę sprawę z Paulem lub Edgarem – jednak żaden z jego przyrodnich braci nie obracał się w wyższych kręgach towarzyskich. Paul siedział na wsi w swojej posiadłości w Sussex i nie ruszał się z domu dalej niż do najbliższego miasteczka, w którym odbywał się targ. Natomiast Edgar... Nie, Edgar nie okazałby się pomocny w takiej sprawie. Jego metoda na jej „dyskretne" rozwiązanie polegałaby na wychłostaniu Trevelyana końskim batem na schodach Westminsteru. Odźwierny oznajmił o przybyciu pułkownika Quarry'ego, co położyło kres tym rozmyślaniom, przynajmniej na pewien czas. Wstając, Grey dotknął ramienia Stubbsa. – Proszę przyjść po mnie po obiedzie, dobrze? – rzekł. – Pójdę z panem do wdowy, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu. O’Connell był dobrym żołnierzem. – Naprawdę? To miło z pańskiej strony, Grey. Dziękuję. – Stubbs rzeczywiście wyglądał na wdzięcznego. Składanie kondolencji pogrążonym w żałobie kobietom nie było jego mocną stroną. Trevelyan na szczęście zakończył już swój posiłek i wyszedł. Grey zajrzał do sali jadalnej. Służący zmiatali właśnie okruszki z pustych stołów. To dobrze, że już go nie było. Na widok tego człowieka podczas posiłku skurczyłby mu się żołądek.

Przywitał się serdecznie z Harrym Quarrym i zmusił się do prowadzenia rozmowy w trakcie jedzenia zupy, choć jego umysł zaprzątało co innego. Czy powinien spytać Harry'ego o radę? Zawahał się, zanurzając łyżkę w talerzu. Quarry często blefował, zdarzało mu się postępować prostacko, lecz był dobrym obserwatorem, znał się na ludziach i ich niecnych sprawkach. Pochodził z dobrej rodziny i zasady, jakimi rządził się świat wyższych sfer, nie były mu obce. A ponad wszystko lord John mógł liczyć na jego dyskrecję. No i rozmawiając o tej sprawie, mógł wyrobić sobie na nią pogląd. Przełknął bulion i odłożył łyżkę. – Znasz Josepha Trevelyana? – Czcigodnego sir Trevelyana? Jego ojciec jest baronetem, sir Joseph ma brata w parlamencie, fortunę w kornwalijskiej cynie, działa w Kompanii Wschodnioindyjskiej. – Quarry ironicznie uniósł brwi. – Za wysokie progi. Dlaczego pytasz? – Jest zaręczony z moją kuzynką Olivią. Zastanawiałem się, czy... możesz mi coś powiedzieć o jego... charakterze. – To chyba trochę za późno na takie pytanie, skoro są już zaręczeni? – Quarry krytycznie przyjrzał się swojej łyżce, na której spoczywało jakieś warzywo, po czym wzruszył ramionami, włożył je do ust i przełknął. – Poza tym to chyba nie twoja sprawa. Ojciec panny na pewno jest zadowolony. – Ona nie ma ojca ani matki. Przez ostatnie dziesięć lat znajdowała się pod kuratelą mego brata Hala. Mieszka w domu mojej matki. – Ach tak. Nie wiedziałem. – Quarry powoli przeżuwał, gęste brwi zmarszczyły się, kiedy spojrzał na przyjaciela. – Co on zrobił? Pytam o Trevelyana, nie o twego brata. Lord John uniósł brwi i przyjrzał się łyżce. – O ile mi wiadomo, nic szczególnego. Dlaczego miałby coś robić? – Jeśliby nic nie zrobił, nie pytałbyś mnie o jego charakter – odparł Quarry. – Wyrzuć to z siebie, Johnny. Co takiego zrobił? – Nie chodzi o to, co zrobił, ale jakie są tego konsekwencje... – Lord John usiadł głębiej na krześle, czekając, aż służący zbierze talerze i odejdzie. Poczuł, że czerwienieją mu policzki. Pochylił się do przodu i zaczął mówić konfidencjonalnym, niemal bezgłośnym szeptem. To absurdalne, myślał jednocześnie. Każdemu mężczyźnie zdarza się przypadkowo dostrzec coś takiego, jednak jego upodobania sprawiały, że sytuacja była szczególnie delikatna. Nie mógł dopuścić, aby ktokolwiek podejrzewał go o celowe podglądanie. Nawet pełen temperamentu Quarry, który – jeśli znalazłby się

w podobnej sytuacji – przypuszczalnie pochwyciłby Trevelyana za przyrodzenie i głośno domagałby się wyjaśnień, wykrzykując: „Co to ma znaczyć!". – Przed chwilą byłem w toalecie – rzekł, wskazując na parawan. Natknąłem się tam na Trevelyana i... zauważyłem... – Chryste, płonił się jak dziewczyna. Quarry uśmiechnął się, widząc jego konsternację. – To chyba franca – dokończył niemal szeptem. Uśmiech nagle ustąpił z twarzy Quarry'ego. Spojrzał na parawan, zza którego wyłonił się właśnie lord Dewhurst pogrążony w rozmowie z przyjacielem. Dostrzegłszy spojrzenie Quarry'ego, Dewhurst odruchowo sprawdził, czy zapiął rozporek. Stwierdziwszy, że wszystko jest w porządku, spojrzał na niego spode łba i odszedł w kierunku swego stolika. – Franca – szept Quarry'ego był zdecydowanie głośniejszy, niżby Grey sobie tego życzył. – Masz na myśli syfilis? – Tak. – Jesteś pewien, że ci się nie przewidziało? Może patrzyłeś pod kątem, może to był jakiś cień... W tych sprawach łatwo o pomyłkę, prawda? – Nie sądzę – odparł krótko Grey. Jednocześnie jego umysł gorączkowo uchwycił się tej myśli: to wszystko trwało bardzo krótko. Może rzeczywiście się mylił? Była to kusząca myśl... Quarry znowu spojrzał na parawan. Wszystkie okna były otwarte, do środka wpadały ciepłe promienie czerwcowego słońca. Poprzez krystaliczne powietrze Grey widział poszczególne kryształki soli na obrusie, które wysypały się z solniczki. – Ach tak – rzekł Quarry Zamilkł na chwilę, wodząc palcem wskazującym po rozsypanej soli. Nie spytał, czy Grey potrafi rozpoznać wrzód. Każdemu młodszemu oficerowi zdarzało się niekiedy towarzyszyć lekarzowi w badaniu żołnierzy prowadzonym po to, aby zwolnić do cywila wszystkich cierpiących na podobne dolegliwości. Mnogość kształtów i wielkości – nie mówiąc już o różnym stopniu zaawansowania – często bywała później tematem żartów w kantynie oficerskiej. – W takim razie gdzie zadaje się z dziwkami? – spytał Quarry, podnosząc wzrok i strzepując sól z palca. – Co? – Grey spojrzał ze zdziwieniem. Quarry uniósł jedną, gęstą brew. – Skoro Trevelyan ma france, musiał ją gdzieś złapać, prawda? – Owszem.

– No więc sam widzisz – rzekł Quarry, z zadowoleniem sadowiąc się głębiej na krześle. – Wcale nie musiał się zarazić w burdelu – zauważył Grey. – Choć przyznaję, że to najbardziej prawdopodobne miejsce. Co za różnica? Quarry uniósł brwi. – Najważniejsze jest, aby się upewnić, zanim rozgłosisz to w całym Londynie. Domyślam się, że nie masz ochoty na bliższą przyjaźń z tym człowiekiem, żeby się lepiej przyjrzeć? Mówiąc to, Quarry uśmiechnął się szeroko. Grey poczuł przypływ krwi do klatki piersiowej, gorąco zrobiło mu się nawet na karku. – Nie – odparł krótko. Ale zaraz zmobilizował się, usiadł nieco głębiej i dodał, strząsając niewidoczny pył z mankietu: – Nie jest w moim typie. Quarry zarechotał, jego twarz zaczerwieniała od wina i rozbawienia. Czknął, znowu zarechotał i głośno plasnął dłońmi o stół. – No cóż, dziwki nie są aż tak wybredne. Ale jeśli taka kotka sprzedaje swoje ciało, sprzeda również wszystko inne, włącznie z informacjami o klientach. Grey spojrzał na pułkownika nieco osłupiałym wzrokiem. Dopiero po chwili zrozumiał. – Sugerujesz, żebym zapłacił prostytutce, by potwierdziła moje podejrzenia? – Wszystko w lot chwytasz – rzekł Quarry, z zadowoleniem przytakując i strzelając palcami, aby dolano mu wina. – – Myślałem raczej o znalezieniu dziewczyny, która już widziała jego przyrodzenie, lecz twój pomysł wydaje się prostszy. Wystarczy zaprosić Trevelyana do twego ulubionego klasztoru, zamienić z przeoryszą słówko, wesprzeć ją kilkoma funciakami i masz, czego chciałeś! – Ale ja... – Grey o mały włos by przyznał, że nie tylko regularnie nie wspiera rajfurek, ale że przybytków rozpusty nie odwiedził już od wielu lat. Pamięć o ostatniej takiej wizycie udało mi się skutecznie stłumić. Nie pamiętał nawet, przy której ulicy znajdował się tamten budynek. – Pójdzie jak z płatka – zapewnił go Quarry, nie zwracając uwagi na zakłopotanie Greya. – I wyjdzie zupełnie niedrogo. Myślę, że wszystkiego dowiesz się za dwa, najwyżej trzy funty. – Ale kiedy moje podejrzenie zostanie potwierdzone... – No cóż, jeśli nie ma francy, to wszystko w porządku. A jeśli ma... – Quarry aż skrzywił się na tę myśl. – Jeśli zapłaciłbyś dziwce, żeby zaczęła głośno wrzeszczeć, kiedy zdążyłaby mu się już dobrze przyjrzeć, wybiegłbyś z pokoju, w którym siedziałbyś ze swoją dziewczyną, żeby się przekonać, co się dzieje. Mógł przecież

wybuchnąć pożar... – Zachichotał, wyobrażając sobie taką scenę. – Zastałbyś go z opuszczonymi spodniami i nie pozostałby już cień wątpliwości. Czy wówczas mógłby postąpić inaczej, niż samemu zerwać zaręczyny? Co ty na to? – Może to i jest jakieś rozwiązanie... – rzekł z namysłem Grey, starając się wyobrazić sobie scenę, którą przedstawił Quarry. Jeśli dziwka będzie miała odrobinę talentu aktorskiego... Na dodatek taki obrót spraw pozwoliłby samemu Greyowi uniknąć korzystania z zamtuzowych usług. Służący przyniósł karafkę z winem. Kiedy je nalewał, mężczyźni umilkli. Gdy jednak odszedł, Quarry pochylił się nad stołem i rzekł z roziskrzonym wzrokiem: – Powiedz mi, kiedy będziesz się wybierał. Dla zabawy chętnie z tobą pójdę.

Rozdział 2 Odwiedziny u wdowy – Francja – mówił z niesmakiem Stubbs, przeciskając się przez tłum na Clare Market. – Znowu ta cholerna Francja! Jadłem kolację z DeVriesem, który powiedział, że słyszał o tym od Williego Howarda. Pewnie będę pilnował stoczni w pieprzonym Calais! – To niewykluczone – zgodził się Grey, przemykając się obok straganu z rybami. – Wiesz już, kiedy to będzie? – Naśladował rozdrażnienie Stubbsa na wieść o przeniesieniu do Francji, choć w głębi duszy uważał, że to dobre wieści. Przygody pociągały go nie mniej niż innych żołnierzy, chętnie zobaczyłby egzotyczne Indie. Jednocześnie zdawał sobie sprawę, że taki przydział trzymałby go z dala od Anglii przez dwa lata lub dłużej. Z dala od Helwater. Gdyby jednak oddelegowano go do Calais albo Rouen... Wówczas bez większych trudności wracałby do domu co kilka miesięcy, spełniając obietnicę, którą złożył swemu więźniowi-jakobicie – człowiekowi, który bez wątpienia wolałby go już nigdy w życiu nie widzieć. Stanowczo odrzucił tę myśl. Nie rozstali się w zgodzie. Właściwie w ogóle tego nie zrobili. Pokładał jednak pewną nadzieję w czasie, który leczy rany. Przynajmniej Jamie Fraser był bezpieczny, miał wikt i schronienie, mógł cieszyć się względną wolnością, na jaką pozwalało zwolnienie warunkowe. Grey czerpał pocieszenie z tej wizji: mężczyzna spaceruje teraz po wzgórzach Lake District. Twarz zwraca ku słońcu i chmurom. Wiatr rozwiewa gęste kasztanowe włosy, obrysowuje chude, zgrabne ciało odziane w koszulę i spodnie. – Hej! Tędy! – Okrzyk Stubbsa brutalnie wyrwał go z zamyślenia. Porucznik stał za nim i niecierpliwie wskazywał jakąś ulicę. – Co się z panem dzisiaj dzieje, majorze? – Myślę o przeniesieniu – odparł Grey, przestępując nad drzemiącą, wyliniałą suką, która rozłożyła się na środku ulicy i nie zwracała większej uwagi ani na niego, ani na stadko szczeniaków ssących jej brodawki. – Jeśli trafimy do Francji, przynajmniej wino będzie niezłe. Wdowa po O’Connellu mieszkała nad apteką przy Brewster's Alley Budynki stały tutaj naprzeciwko siebie tak blisko, że nawet latem promienie słoneczne nigdy

nie oświetlały wąskiej uliczki. Stubbs i Grey weszli do parnego cienia, torując sobie drogę przez śmieci i odpadki nieprzydatne już nawet okolicznym żebrakom. Przez wąskie drzwi Grey wszedł za Stubbsem do apteki. Wyblakły szyld głosił: F. SCANLON, APTEKARZ. Zatrzymał się, aby wytrzeć z butów jakieś zepsute warzywo, które przykleiło się do podeszwy, i podniósł głowę, słysząc głos dochodzący gdzieś z ciemnego wnętrza. – Witam panów serdecznie. – Słowa zostały wypowiedziane łagodnym głosem z silnym irlandzkim akcentem. – Pan Scanlon? Grey zamrugał i w półmroku dostrzegł właściciela apteki. Był nim przysadzisty mężczyzna, niczym pająk wiszący nad kontuarem, z rozpostartymi ramionami, jakby przygotowywał się już do zdjęcia z półki mikstury, której od niego zażądają. – Finbar Scanlon, do usług – rzekł, uprzejmie się przy tym kłaniając. – Czym mogę panom służyć? – Przyszliśmy w sprawie pani O’Connell – odparł zwięźle Stubbs i nie czekając na zaproszenie, wszedł do apteki. – Ach tak. Akurat wyszła – poinformował ich aptekarz, wyślizgując się zwinnie zza lady i stając przed zasłoną, aby zagrodzić im drogę. Wyblakła płócienna kotara w paski, poruszana przeciągiem, zasłaniała przejście do klatki schodowej i pomieszczeń na piętrze. – Dokąd? – spytał ostro Grey. – Kiedy wróci? – Wyszła, aby porozmawiać z księdzem o pogrzebie. Zapewne wiedzą panowie o nieszczęściu, jakie ją spotkało? – Scanlon przenosił wzrok z jednego oficera na drugiego, starając się odgadnąć cel ich wizyty. – Oczywiście – odparł zwięźle Stubbs poirytowany nieobecnością pani O’Connell. Chciał jak najszybciej załatwić tę sprawę. – Dlatego tutaj jesteśmy. Wróci niedługo? – Trudno powiedzieć, sir. To może trochę potrwać. Mężczyzna zrobił krok w stronę światła, które padało od drzwi, dzięki czemu Grey mógł mu się lepiej przyjrzeć. Był w średnim wieku, w starannie uczesanych i związanych włosach dostrzegł siwe kosmyki. Dobrze zbudowany aptekarz miał przystojną, ogoloną twarz i ciemne oczy. – Mogę panom w czymś pomóc? Jeśli przybywacie w sprawie kondolencji, chętnie przekażę je wdowie. – Mężczyzna spojrzał na Stubbsa szczerze i otwarcie, lecz Grey dostrzegł w jego spojrzeniu wyrachowanie. – Nie – odparł, uprzedzając odpowiedź Stubbsa. – Zaczekamy na nią w jej

pokoju. Powiedziawszy to, ruszył w stronę zasłony w paski. Aptekarz chwycił go za ramię. – Może wolelibyście się napić, panowie, żeby skrócić jakoś to czekanie? Należy przynajmniej wypić za duszę zmarłego. Irlandczyk zapraszającym gestem wskazał na zagracone półki za ladą, na których oprócz słojów z lekarstwami stały także karafki z alkoholem. – Hm... – Stubbs potarł usta wierzchem dłoni, wpatrzony w butelkę. – Mamy za sobą kawał drogi. Była to prawda, toteż Grey również przyjął zaproszenie, choć z pewną rezerwą, widząc, że jako szklanki Scanlon wybiera dla nich puste słoje po lekach i cynowe kubki. – Za Tima O’Connella – powiedział Scanlon, unosząc cynowy kubek, na którym wyryto omdlałą kobietę na szezlongu. – Najdzielniejszego spośród żołnierzy, którzy strzelali z muszkietu do Francuzów. Niech spoczywa w pokoju. – Za Tima O’Connella – mruknęli Grey i Stubbs, unosząc kubki. Grey obrócił się nieco bokiem, aby światło padające od drzwi oświetliło zawartość kubka. W nozdrza uderzyła go silna woń tego, co znajdowało się w nim uprzednio – anyżku? kamfory? – która przyćmiła zapach alkoholu. Dobrze chociaż, że po powierzchni nie pływały podejrzane okruszyny. – Czy wie pan może, gdzie zginął sierżant O’Connell? – spytał Grey, który pozwolił sobie tylko na niewielki łyk. Był to czysty zbożowy alkohol, bez smaku, ale mocny. Przez chwilę poczuł, jakby ktoś przypalił mu od wewnątrz podniebienie i nos. Scanlon przełknął, kaszlnął, zamrugał, aż oczy zaszły mu łzami, a potem pokręcił głową. Słyszałem, że gdzieś w pobliżu rzeki. Posterunkowy, który przyniósł tę tragiczną nowinę, twierdził, że sierżant został poturbowany i uderzony w głowę, a na czole widniał odcisk obcasa. Boże, zmiłuj się nad tym nieszczęśnikiem. – Nikogo nie aresztowano? – spytał chrapliwie Stubbs, aż czerwieniejąc, żeby się tylko nie rozkaszleć. – Nie, sir. O ile wiem, ciało częściowo leżało w wodzie, na stopniach prowadzących do doku Puddle. Prawdopodobnie zawlókł go tam właściciel gospody, w której go zabito, chcąc uniknąć nieprzyjemności. – Prawdopodobnie – jak echo powtórzył Grey. – A zatem nikt tak naprawdę nie wie, gdzie i w jaki sposób nastąpił zgon?

Aptekarz poważnie potrząsnął głową i wziął do ręki butelkę. – Nie, sir. Ale przecież i żaden z nas nie zna dnia ani godziny, prawda? Pewne jest tylko, że któregoś dnia pożegnamy się z tym światem i niechaj Bóg raczy nas przyjąć do królestwa niebieskiego. Jeszcze po kropelce, panowie? Stubbs skinął głową, sadowiąc się wygodnie na stołku i nogę opierając o ladę. Grey podziękował i zaczął powoli spacerować po aptece, z kubkiem w dłoni, leniwie przyglądając się wszystkiemu, podczas gdy tamci pogrążyli się w rozmowie. Apteka najwyraźniej robiła znakomite interesy na medykamentach wspierających męskość, środkach zapobiegających ciąży, lekarstwach na trypra i inne niebezpieczne choroby weneryczne. Grey domyślił się, że tuż obok musiał znajdować się burdel, co znowu naprowadziło go na niewesołe myśli o czcigodnym Josefie Trevelyanie, o którym na chwilę zapomniał. – Możemy je dostarczyć w kolorach pułku, sir – zawołał Scanlon widząc, że Grey zatrzymał się przed pokaźną, wesołą kolekcją kondomów dla dżentelmenów. Każdy z nich można było podziwiać na szklanym odlewie, a wstążki, utrzymujące prezerwatywę na miejscu, zwijały się ładnie u jego nasady. – Z koźlich lub owczych jelit, w zależności od upodobania, sir. Mogą być nasączane miłym zapachem za trzy czwarte pensa. Dla panów naturalnie byłoby gratis – dodał, wytwornie kłaniając się i ponownie nachylając butelkę nad kubkiem Stubbsa. – Dziękuję – rzekł uprzejmie Grey. – Może później. Nie zwracał uwagi na własne słowa, zaabsorbowany rzędem zakorkowanych butelek. Siarczek rtęciowy, widniał napis na wielu z nich, a Guiacum na pozostałych. Zawartość różniła się wyglądem, jednak opis na wszystkich butelkach był taki sam: Do szybkiego leczenia rzeżączki, szankra, syfilisu i innych chorób wenerycznych. Przez chwilę w jego głowie kołatała myśl, aby zaprosić Trevelyana na obiad, a potem potajemnie dosypać mu którejś z tych substancji do posiłku. Niestety, doświadczenie życiowe nauczyło go, aby zbyt wiele nadziei nie pokładać w takich środkach. Jego serdeczny przyjaciel Peter Tewkes umarł w ubiegłym roku w szpitalu świętego Bartłomieja po przejściu „zbawiennej kuracji" rtęcią, która miała wybawić go od syfilisu po tym, jak wiele podobnych „cudownych" środków całkowicie zawiodło. Grey nie widział tego osobiście, ponieważ wówczas przebywał na wygnaniu w Szkocji, lecz słyszał od przyjaciół, którzy odwiedzali Tewkesa, o przykrych

działaniach ubocznych rtęci – bez względu na to, czy stosowanej doustnie, czy zewnętrznie. Nie mógł dopuścić, aby Olivia wyszła za Trevelyana, jeśli rzeczywiście był chory. Ale nie chciał też zostać aresztowany za próbę otrucia tego człowieka. Stubbs, jak zawsze towarzyski, dał się wciągnąć w dyskusję o kampanii indyjskiej. Gazety pisały o zbliżaniu się Clive'a do Kalkuty, cały Londyn podniecał się tymi wieściami. – A jest tam także mój kuzyn – ciągnął aptekarz, najwyraźniej czerpiąc z tego faktu dumę. – Służy w osiemdziesiątym pierwszym, nie masz nad niego lepszego żołnierza. – Uśmiechnął się, pokazując ładne, zdrowe zęby. – Oczywiście dotyczy to także panów. – W osiemdziesiątym pierwszym? – powtórzył zdziwiony Stubbs. – Wydawało mi się, że przed chwilą mówił pan, iż kuzyn służy w sześćdziesiątym trzecim. – Jeden w jednym, a drugi w drugim. Mam wielu kuzynów i wszyscy służą w wojsku. Grey skupił uwagę Ma aptekarzu. Zaczął dostrzegać, że z tym człowiekiem coś było nie tak. Podszedł bliżej, spoglądając na Scanlona znad kubka. Mężczyzna najwyraźniej był zdenerwowany. Ale dlaczego? Jego ręce nie drżały, kiedy nalewał alkohol, jednak wokół oczu widać było bruzdy świadczące o napięciu, a ustawienie szczęki i grymas twarzy nie współgrały z nieobowiązującą pogawędką. Dzień był gorący, lecz nie na tyle, aby na skroniach aptekarza pojawił się pot. Grey rozejrzał się po aptece, nie dostrzegł jednak nic niepokojącego. Czyżby Scanlon obawiał się ujawnienia jakiejś nielegalnej działalności? Do Tamizy nie było stąd daleko. Dok Puddle, w którym odkryto ciało O’Connella, znajdował się w miejscu, gdzie Fleet wpada do Tamizy. Drobny przemyt stanowił główne źródło utrzymania wszystkich okolicznych mieszkańców, którzy mieli łodzie. A aptekarz szczególnie nadawałby się do rozprowadzania kontrabandy. Nawet jeśli jednak tak było, dlaczego aptekarz sprawiał wrażenie zaniepokojonego obecnością oficerów? Przemyt był sprawą magistratu albo urzędu skarbowego, być może marynarki, ale przecież nie... Na górze rozległo się wyraźne stąpnięcie. – Co to? – spytał groźnie, podnosząc wzrok. – Z pewnością kot – odparł szybko aptekarz, machając ręką. – Paskudne stworzenia te koty, ale od wieków myszy zawsze były największym utrapieniem, toteż... – To nie kot. – Grey wpatrywał się w sufit, gdzie na belkach suszyły się zioła.

Poruszyły się najpierw jedne, potem inne. Osypał się z nich drobny, złocisty pył, wyraźnie widoczny w świetle padającym od drzwi. – Na górze ktoś chodzi. – Nie zwracając uwagi na protesty aptekarza, ruszył ku zasłonie, odsunął ją i był już w połowie drogi na piętro, z dłonią na rękojeści rapiera, gdy Stubbs otrząsnął się ze zdumienia i ruszył za nim. Izba nad apteką była ciasna i obskurna. Promienie słoneczne wpadały przez okna, oświetlając zniszczony stół i krzesło – i jeszcze bardziej zniszczoną kobietę, która zastygła w zdumieniu z otwartymi ustami w chwili, kiedy kładła na stole chleb i ser. – Pani O’Connell? Odwróciła ku niemu głowę, a Grey zamarł. Jej otwarte usta były spuchnięte, wargi rozcięte, w miejscu, gdzie wybito dolny ząb, ział ciemnoczerwony otwór. Zapuchnięte oczy wyglądały jak szparki. Na twarz składała się kolekcja żółknących siniaków. Jakimś cudem jej nos nie ucierpiał i nie został złamany; z bladą, szpetnie poturbowaną twarzą kontrastował zgrabny grzbiet nosa i nozdrza. Sprawiało to doprawdy dziwaczne wrażenie. Uniosła dłoń do twarzy, odwracając się od światła, jakby zawstydzona swoim wyglądem. – Ja... tak. Jestem Francine O’Connell – szepnęła przez wachlarz z palców. – Pani O’Connell! – Stubbs ruszył w jej stronę, a potem zatrzymał się gwałtownie, niepewny, czy powinien jej dotknąć. – Kto... Kto panią tak skrzywdził? – Jej mąż. Niechaj jego dusza smaży się w piekle. Uwagę tę wypowiedział stojący za nimi aptekarz tonem przyjacielskiej pogawędki. Grey się odwrócił. Scanlon wszedł do izby, nadal pozornie spokojny, jednak cała jego uwaga skupiała się teraz na kobiecie. – Jej mąż, co? – Stubbs pomimo wrodzonej łagodności nie należał do głupców. Złapał aptekarza za ręce i uważnie się im przyjrzał. Tamten zniósł to ze spokojem, potem wyswobodził gładkie dłonie z uścisku Stubbsa, podszedł do kobiety i w geście sprzeciwu stanął obok. – To prawda – powiedział spokojnie – że Tim O’Connell był dobrym człowiekiem, kiedy był trzeźwy. Ale kiedy się upił... przeistaczał się w szatana w ludzkim ciele. – Zacisnął wargi i pokręcił głową. Grey i Stubbs wymienili spojrzenia. To akurat wiedzieli. Obaj odbierali kiedyś O’Connella z więzienia w Richmond po jego całonocnych wybrykach. Posterunkowy i strażnik więzienny zostali wówczas mocno poturbowani, choć

żaden z nich nie prezentował się tak żałośnie jak wdowa po O’Connellu. – A co łączy pana z panią O’Connell, jeśli wolno spytać? – odezwał się uprzejmie Grey. Właściwie pytanie było zbyteczne. Kobieta instynktownie przysunęła się do aptekarza niczym winorośl pozbawiona wsparcia treliażu. – Wynajmuję jej pokój – odparł mężczyzna. Kobieta wzięła go pod ramię. – Jestem także przyjacielem rodziny. – Przyjacielem rodziny – powtórzył jak echo Stubbs. – Właśnie widzę. – Wymownie spojrzał na brzuch kobiety. Pod fartuchem wyraźnie rysowała się pięcio– lub sześciomiesieczna ciąża. Pułk wraz z sierżantem O’Connellem powrócił do Londynu dopiero przed sześcioma tygodniami. Stubbs spojrzał pytająco na Greya. Grey poruszył ręką i niemal niedostrzegalnie skinął głową. Bez względu na to, kto zabił sierżanta, z pewnością nie uczyniła tego jego żona. A niewypłacenie pieniędzy nie wchodziło w grę, bo nie do nich należały. Stubbs cicho warknął, lecz sięgnął do kieszeni płaszcza, wyjął sakiewkę i położył na stole. – Skromny dowód pamięci – rzekł. W jego głosie słychać było wrogość. – Od przyjaciół pani męża. – To z jakichś ciemnych interesów? – Kobieta odsunęła się od Scanlona i stała teraz o własnych siłach. Twarz naznaczona bliznami i siniakami była blada, lecz pani O’Connell mówiła silnym głosem: – Zabierzcie to. Sama pochowam męża. – Można by się zastanawiać – rzekł uprzejmie Grey – dlaczego żona żołnierza odrzuca pomoc jego kolegów. Może z powodu wyrzutów sumienia? Twarz aptekarza pociemniała, zacisnął pięści. – Dlaczego pan tak mówi? – spytał ostro. – Sugeruje pan, że to ona go śmiertelnie pobiła, a poczucie winy nie pozwala jej przyjąć pieniędzy? Francie, pokaż im swoje ręce! Pochwycił ręce kobiety i je uniósł. Mały palec u jednej ręki był zabandażowany i usztywniony drewnianą szczapką. Poza tym na rękach nie było żadnych śladów, nie licząc blizn po oparzeniach i otarciach od codziennej pracy. Były to dłonie kobiety zbyt biednej, aby mogła pozwolić sobie na służbę. – Nie sądzę, aby pani O’Connell osobiście pobiła męża na śmierć – odparł Grey uprzejmie. – Jednak kwestia sumienia nie musi mieć zastosowania wyłącznie do własnych czynów, prawda? Do pobicia mogło dojść w jej imieniu i z jej inicjatywy. – To nie sumienie. – Kobieta gwałtownie wyswobodziła ręce z uścisku Scanlona. Pokiereszowana twarz drżała. Przenosiła wzrok z jednego mężczyzny na

drugiego, emocje pojawiały się na jej twarzy niczym prądy morskie. – Powiem wam, dlaczego odrzucam wasz dar, panowie. Nie chodzi o sumienie, tylko o dumę. Spojrzenie oczu wąskich jak szparki spoczęło na Greyu. Było twarde i jasne niczym diamenty. – A może pańskim zdaniem uboga kobieta nie ma prawa do dumy? – Dumy z czego? – spytał Stubbs, wskazując na jej nabrzmiały brzuch. – Z cudzołóstwa? Ku zdumieniu Stubbsa kobieta się roześmiała. – Cudzołóstwa? No cóż, nie ja pierwsza ani ostatnia zrobiłam coś takiego. Tim O’Connell zostawił mnie wiosną zeszłego roku, bo związał się z jakąś nierządnicą. Zabrał z domu wszystkie pieniądze, aby kupować jej krzykliwe ciuszki. Kiedy pojawił się tutaj przed dwoma dniami, było to nasze pierwsze spotkanie od niemal roku. Gdyby nie oferta pana Scanlona, który dał mi pokój i pracę, musiałabym zostać dziwką, za którą mnie uważacie. – Lepiej być dziwką dla jednego niż dla wielu – podsumował cicho Grey, kładąc dłoń na ramieniu Stubbsa, aby w zarodku stłumić obraźliwe uwagi. – Pomimo to – ciągnął, podnosząc głos – nie widzę powodu, dla którego nie może pani przyjąć daru dla pani męża od jego przyjaciół, aby go godnie pochować, skoro rzeczywiście nie ma pani poczucia winy w związku z jego zgonem. Kobieta wyprostowała się i zaplotła ręce na piersiach. – Czy wezmę waszą sakiewkę, aby nad zaśmierdłym trupem mówiono piękne słowa? Albo, co gorsza, by zapalano nad nim świeczki i zamawiano msze za duszę, która teraz smaży się w piekle, jeśli w ogóle istnieje boska sprawiedliwość? Nie zrobię tego, sir! Grey spojrzał na nią z zainteresowaniem i pewną dozą podziwu. Potem przeniósł wzrok na aptekarza, żeby sprawdzić, jak przyjął to przemówienie. Scanlon cofnął się o krok. Wpatrywał się w jej poranioną twarz, jego ciemne brwi nieco się zmarszczyły. Grey pochylił się do przodu i wziął ze stołu sakiewkę. Monety zabrzęczały. – Jak pani sobie życzy. Czy zamierza pani również odrzucić rentę, która przysługuje pani jako wdowie po sierżancie? Taka renta nie była wysoka, lecz biorąc pod uwagę sytuację tej kobiety... Przez chwilę stała niezdecydowana, wreszcie znowu uniosła głowę. – Rentę przyjmę – powiedziała. – Zasłużyłam na nią.

Rozdział 3 Jakaż ta pajęczyna poplątana Teraz nie pozostawało nic innego, jak złożyć raport. Trudniejsze było znalezienie właściwego przełożonego. Pułk przygotowywał się do przeniesienia i bezustannie następowały w nim zmiany kadrowe. Na pewien czas zaniechano zwyczajowej parady i nikt nie znajdował się tam, gdzie powinien. Dopiero tuż po zachodzie słońca następnego dnia Grey spotkał Quarry'ego w palarni w Klubie Befsztyka. – Myślisz, że Scanlon i ta kobieta mówili prawdę? – spytał Quarry, puszczając kółka dymu. Grey pokręcił głową, skupiając się na zapalaniu cygara. Kiedy mu się to udało, wyjął je z ust, aby odpowiedzieć: – Ona raczej tak. On nie. Quarry uniósł brwi, a potem zmarszczył. – Jesteś pewien? Mówiłeś, że był zdenerwowany. Ale może chodziło jedynie o ukrycie obecności pani O’Connell i o związek, jaki ich łączył? – Owszem – odparł Grey. – Jednak nawet kiedy z nią rozmawialiśmy... Nie potrafię stwierdzić, kiedy Scanlon kłamał... A nawet czy w ogóle kłamał. Lecz z pewnością wiedział coś o śmierci O’Connella, czego nie chciał zdradzić. Quarry mruknął groźnie w odpowiedzi, rozsiadł się głębiej w fotelu, tonąc w kłębach tytoniowego dymu. Zapatrzył się w sufit i zaklął. Choć z natury leniwy, Harry Quarry potrafił myśleć, jeśli czuł się do tego zobligowany. Przez szacunek dla jego wysiłku Grey milczał, od czasu do czasu pociągając hiszpańskie cygaro, które wcisnął mu Quarry lubujący się w egzotycznych smakach. On sam dym tytoniowy zazwyczaj przyjmował jedynie w dawkach leczniczych, kiedy dokuczała mu wydzielina z nosa. Jednak w Klubie Befsztyka palarnia była najlepszym miejscem do poufnych rozmów, zwłaszcza o tej porze, ponieważ większość członków jadła właśnie kolację. W brzuchu Greya zaburczało na myśl o kolacji, ale nie zwrócił na to uwagi. Zdąży posilić się później. Quarry wyjął cygaro z ust na chwilę dostatecznie długą, aby powiedzieć „twój przeklęty brat", a potem wsadził je z powrotem i powrócił do kontemplacji idyllicznych igraszek odwzorowanych w sztukaterii na suficie.

Grey skinął głową, ponieważ on także był tego zdania. Hal dowodził ich pułkiem, a jednocześnie był głową rodziny Greyów. W tej chwili przebywał we Francji – już od miesiąca – a jego tymczasowa nieobecność stawała się ciężarem dla tych, którzy przejęli po nim obowiązki. Nic jednak nie można było z tym począć. Służba to służba. Pod nieobecność Hala pułkiem dowodziło dwóch pułkowników: Harry Quarry i Bernard Sydell. Grey nie miał najmniejszych wątpliwości, któremu z nich należało złożyć raport. Sydell był zrzędliwym i surowym starcem, który niewiele wiedział o swoich żołnierzach i w ogóle się nimi nie interesował. Aby zapobiec nieuchronnemu pożarowi, jeden z czujnych służących w milczeniu podszedł do Quarry'ego i na piersiach postawił mu nieduży porcelanowy talerzyk, dzięki czemu kamizelka nie zajęła się od gorącego popiołu z cygara. Quarry nie zwrócił na to uwagi. Rytmicznie pociągał cygaro i od czasu do czasu wydawał groźne pomruki. Grey wypalił swoje krótkie cygaro, a Quarry wziął do ręki porcelanowy talerzyk z popiołem i położył na nim przesiąkniętą śliną resztkę cygara, którą wyjął z ust. – Nic na to nie poradzę – rzekł. – Muszę ci to powiedzieć. – Co powiedzieć? – Podejrzewamy, że O’Connell był szpiegiem. Greya ogarnęło zdumienie i konsternacja, które po chwili ustąpiły miejsca uczuciu satysfakcji. Przez cały czas towarzyszyło mu poczucie, że w wizycie przy Brewster's Alley było coś podejrzanego. Siedzieli teraz sami, wszechobecni służący zniknęli. Pomimo to Grey rozejrzał się na boki i zniżył głos. – Dla kogo szpiegował? – Nie wiemy. – Quarry zgniótł niedopałek cygara na talerzyku, który odstawił na bok. – Dlatego właśnie twój brat zadecydował, że nie aresztujemy go od razu, tylko będziemy śledzić, żeby poznać jego londyńskich mocodawców. To brzmiało logicznie. O’Connell mógł zebrać użyteczne informacje na polu walki, ale dużo łatwiej by je sprzedał w tętniącym życiem Londynie, gdzie można było wmieszać się w wielonarodowy tłum kupców podróżujących w górę Tamizy. – Rozumiem – rzekł Grey, rzucając w stronę Quarry'ego ostre spojrzenie. Za oknami zapadał zmierzch. – Hal zapewne zrobił użytek z plotek związanych z przeniesieniem pułku? Stubbs mówił mi dzisiaj, że DeVries twierdzi, iż z pewnością znowu trafimy do Francji, prawdopodobnie do Calais. Rozumiem, że to