Prolog
Jeżeli jesteś zbyt tchórzliwy, aby stawić czoło Normanom, to ja pójdę walczyć w
twoim imieniu.
Słowa te zawisły w powietrzu niczym wyciągnięte miecze -wyzwanie. Nagle ucichły
rozmowy, a oczy wszystkich zwróciły się w kierunku szczupłej jasnowłosej kobiety stojącej
na środku sali. Stała nieruchomo, z podniesionym czołem, patrząc spod długich ciemnych
rzęs zimnymi niebieskimi oczami. W sali oświetlonej lampami i pochodniami nie odezwała
się ani lutnia, ani lira uderzona dłonią nieuważnego minstrela, ani żaden inny głos. Siedzący
na ławach i oparci o ściany mężczyźni wstrzymali oddech. Ceara, córka saksońskiego pana
Wulfridge, w wyzywającej pozie czekała na odpowiedź ojca.
Wiedziała doskonale, że niektórzy z obecnych chcieliby zobaczyć jej upadek. Nie
obchodziło jej jednak, co myślą. Ich napięcie można było wyczuć równie łatwo jak ostry
zapach płonących sosnowych polan i oliwnych lampek. Dla niej jednak liczyła się teraz tylko
zemsta i duma - było to wszystko, co jej zostało.
Wulfric nie żyje, a wraz z nim odeszła nadzieja i śmiech...
W jasnoniebieskich oczach lorda Balfour, w których odbijały się płomienie, dostrzegła
gniew. Nie odwróciła wzroku. Ich oczy znajdowały się mniej więcej na tej samej wysokości,
ponieważ Ceara był równie wysoka jak większość mężczyzn -włączając w to Normanów,
którzy pustoszyli jej kraj.
Uniosła podbródek, a jej długie rozpuszczone włosy opadły na nagie ramiona. Czuła
ich miękki i chłodny dotyk na skórze. Jej spódnica skrojona była w stylu, który niektórzy
nazywali pogańskim. Jednak większość mężczyzn patrzyła na krótkie szaty Ceary z
wyraźnym zadowoleniem. Lubieżni głupcy. Zamiast "haftowanego złotem lub plecionego
paska, nosiła miecz. Nie sztylet, którym posługiwałaby się przy jedzeniu, ale prawdziwy
rzymski miecz. Jeden z jej dawno już nieżyjących celtyckich przodków zdobył go na jakimś
legioniście. Ta broń była własnością jej rodziny od setek lat, a Ceara potrafiła się posługiwać
nią tak zręcznie, że żaden mężczyzna nie odważyłby się jej zaczepić, jeżeli nie miałby po
temu rozsądnego powodu.
Miecz stuknął o kamień. Ktoś zakaszlał, ktoś inny coś powiedział, ale zaraz ich
uciszono. Smugi dymu snuły się w sali, niesione zabłąkanym powiewem wiatru, który
podsycał płomienie i poruszał wiszącymi na ścianach tkaninami. Blask migoczącej pochodni
srebrzył włosy ojca Ceary i połyskiwał na jego pobrużdżonej twarzy. Czy on zawsze miał tyle
zmarszczek?
-Przysięgałem Williamowi. - Głos starego lorda Balfour przypominał zgrzytanie
młyńskich kamieni. - Nie mam zwyczaju łamania złożonych przysiąg.
-Przysięgi składane pod przymusem nie muszą być dotrzymywane.
-A cóż kobieta może o tym wiedzieć? - Jego usta skrzywiły się w ironicznym
uśmiechu, który sprawił, że córka się zarumieniła.
-Śmiem twierdzić, że więcej niż większość mężczyzn, chociaż nie jest sprawą kobiet
decydować o własnym losie. -Ceara wzięła głęboki oddech. Powietrze miało smak
dymu, kadzidła i pozostałości po tysiącach kolacji. Wpatrywała się w ojca, a jej serce
biło coraz mocniej. - Czy zawsze musimy się kłócić? Nie możesz wysłuchać mojej
rady, tak jak słuchałeś rad Wulfrica?
- Nie, nie mogę. - Balfour pochylił się. - Nie jesteś Wulfrikiem. On nie żyje, a ja
zostałem z córką, która jest bardziej uparta niż posłuszna. Masz zaledwie szesnaście lat,
Ceara. Nie myślisz chyba, że mogłabyś zastąpić Wulfrica?
Te słowa wypowiedziane cichym głosem uderzyły w nią niczym pięści. Kiedy
odpowiedziała, jej głos nieco drżał. Opanowała go, wbijając paznokcie w dłonie.
-Nie, oczywiście, że nie. Wulfric jest... był mężczyzną, podczas gdy ja jestem tylko
tępą kobietą przeznaczoną do garów i kołowrotków, a nie wojennych narad.
-Właśnie, wydaje mi się jednak, że o tym zapominasz.
-Nie, ani na chwilę nie zapomniałam, że chciałbyś mnie trzymać gdzieś z boku, nie
słyszeć mnie i nie widzieć. Jednak w dawnych czasach zwracano uwagę na to, co
kobiety mają do powiedzenia. Dzisiaj Normanowie wyrządzili więcej szkód niż
Rzymianie czy nawet wikingowie. Spustoszyli cały kraj i zrobili z nas kundle
czołgające się u ich stóp. Ty jednak mówisz o przysiędze złożonej temu bękartowi tak,
jakby odłożenie broni i wykonywanie ich rozkazów było sprawą honoru!
Kiedy przerwała, drżąc cała z gniewu, jej ojciec dał znak niewolnikom. Dwóch
natychmiast do niej podeszło. W obliczu takiej zniewagi uniosła dumnie głowę, ale nie
próbowała uciekać.
- Zostaniesz odprowadzona teraz do swojej komnaty, gdzie będziesz mogła zastanowić
się nad tymi pochopnymi słowami - powiedział zimno Balfour, choć płomienie w jego oczach
płonęły żarem stu pochodni.
Ceara patrzyła mu prosto w oczy. Tchórze. Wszyscy są tchórzami. Włącznie z
Balfourem, który jest jej ojcem i panem ich ziemi. Wulfric nigdy by nie ustąpił... Tak, tylko
że Wulfrica już nie ma, przypomniała sobie. A jednak żaden człowiek nie zmusiłby Ceary do
złożenia przysięgi wbrew jej woli.
Zmierzywszy obu niewolników jadowitym wzrokiem, skrzyżowała ramiona na piersi.
Jej kpiący uśmiech zmienił się w wymuszony grymas.
- Prędzej doczekam w mojej komnacie starości, niż poddam się temu bękartowi z
Normandii.
Balfour popatrzył na nią groźnie, potem nagle odwrócił się i odszedł. Miał na sobie
tunikę i obramowane futrem szaty barona- saksońskiego pana. Od czasu przybycia
Normanów futro nieco wy liniało, a szaty były coraz bardziej podniszczone. Balfour kroczył
powoli po pięknych wyblakłych kafelkach starożytnej mozaiki, przedstawiającej księżyc i
gwiazdy. Wszedł na podwyższenie, aby zająć swoje miejsce na kamiennym krześle z
wysokim oparciem, wyłożonym puchowymi poduszkami i futrami.
-Jesteś zuchwała, moja córko.
-Tak, mój panie. - Ceara uśmiechnęła się blado. - Nauczyłam się zuchwałości, siedząc
na twoich kolanach. Wiesz jednak, że oprócz tego, iż jestem zuchwała, mam również
rację.
Balfour przyjrzał się jej uważnie.
-Chciałabyś, żebym zwrócił się o pomoc do Malcolma? Mam oddać królowi Szkotów
to, czego nie wziął jeszcze król Normanów? W takim razie pytam cię, cóż to za
różnica?
-Sam właśnie powiedziałeś, na czym polega różnica: lepiej oddać z własnej woli niż
pozwolić sobie zabrać.
Balfour pochylił się do przodu, a spoza jego zaciśniętych warg wydobył się syk.
-Odpowiem ci twoimi własnymi słowami: nigdy.
-W takim razie skazujesz nas...
-Nie! Jeżeli będę postępował uczciwie z królem Williamem, on będzie postępował
uczciwie ze mną. Wulfridge potrzebuje mężczyzny srogiego niczym wilk, który
powstrzyma najeźdźców, a nie wilczycy, która kłapie zębami i warczy za każdym
powiewem wiatru. Idź już. Pomyśl o tym, co można stracić pochopnym działaniem,
któremu przyświeca jedynie myśl o głupiej zemście.
Balfour odprawił córkę lekkim ruchem głowy. Zraniona jego ostrymi słowami Ceara
odwróciła się na pięcie. Rozpuszczone włosy zawirowały wokół niej, kiedy zatrzymała się
nagle o kilka kroków od podwyższenia i strzeliła palcami.
- Saba, do nogi.
Leżąca opodal ogromna biała wilczyca podniosła się i spojrzała na nią czujnymi
złotymi oczami. Nikt się nie poruszył, kiedy w asyście wilczycy i niewolników Ceara ruszyła
do wyjścia.
Czuła na sobie ich wzrok, przemierzając równym krokiem salę i sklepione przejście
wychodzące na długi korytarz prowadzący do jej komnaty. Zewnętrzna ściana korytarza
obrośnięta była bluszczem, który przez otwarte okna wtykał swoje zielone palce do wewnątrz.
Przechodząc, zerwała listek na szczęście i zatknęła go za skórzany pas, u którego wisiał
miecz.
Dotknęła wiszącego na szyi bursztynu oprawionego w srebro, który dostała od matki.
Była to jej jedyna ozdoba. Jedyna wartościowa rzecz, którą miała od czasu, kiedy przybyli
Normanowie, nie licząc dumy i wiary w siebie. Tak, lady Wulfridge pozostawiła córce w
spadku ducha, który nie poddawał się w obliczu trudności lub niebezpieczeństwa. I to
właśnie, pomyślała Ceara, najbardziej kłuło ojca.
Kiedy umarła lady Aelfreda, z oczu jej męża zniknęło światło. Ceara przyglądała się
bezsilnie, jak los zabiera jej matkę i pozostawia ojca całkowicie odmienionego. Sama jednak
również się zmieniła.
Kiedyś była z ojcem bardzo blisko. Była jego ukochaną księżniczką, zawsze u jego
boku, adorująca i adorowana. Teraz czuła się tak samotna, odseparowana od wszystkich z
wyjątkiem Saby. Tylko od wilczycy mogła się jeszcze spodziewać bezwarunkowej miłości i
lojalności.
Za jej plecami potężne łapy Saby postukiwały pazurami po kamiennej posadzce.
Niewolnicy trzymali się w bezpiecznej odległości. Pewnego razu ktoś obcy ośmielił się
położyć rękę na kudłatym łbie zwierzęcia. Rana, która mu została, była bardzo głęboka.
Ceara uśmiechnęła się. To prawda, że była jak wilczyca; tak przezywali ją prawie
wszyscy. Była dumna z tego przezwiska. To wspaniały komplement: być porównywanym do
tak zwinnego i srogiego zwierzęcia. Tak jak Saba, ona również nie tolerowała głupców ani
tchórzy. Sam zapach lęku sprawiał, że wilczyca jeżyła grzbiet, Ceara zaś była wściekła,
widząc, że ojciec bardziej dba o własną skórę niż o honor.
Poczuła nagle chłód, zatrzymała się w drzwiach swojej komnaty i odwróciła na pięcie.
Jej eskorta zatrzymała się również i spojrzała na nią z niepokojem. Dziewczyna uniosła brew.
- Nawet tak niedorozwinięci idioci jak wy mogliby zauważyć, że dotarłam bezpiecznie
do swojej komnaty. Wracajcie do mojego ojca i tych hożych dziewuch, które być może
zapragną waszego żałosnego towarzystwa.
Jeden z niewolników spojrzał na nią ze złością.
- Masz zły język, pani, choć jesteś taka piękna. Mówią, że jesteś małżonką samego
diabła, a ja jestem coraz bardziej skłonny w to wierzyć.
Ceara zmarszczyła czoło, słysząc opryskliwy ton niewolnika. Saba stanęła obok swej
pani. Kiedy ta zatopiła dłoń w grubym białym futrze wilczycy, zwierzę natychmiast wyczuło
jej napięcie. Uśmiechnęła się.
- Powinieneś w to wierzyć, Hardred. Rozmawiam z drzewami w nocy. Pod świętymi
dębami tańczę z demonami, a tak lichych mężczyzn jak ty potrafię zniszczyć, strzelając z
palców.
Uniosła dłoń i pstryknęła palcami. Saba warknęła, przygotowując się do skoku.
Hardred cofnął się pospiesznie o krok, potem drugi, trzymając dłoń na rękojeści miecza i nie
spuszczając oczu z wilczycy.
- Jesteś zła- wykrztusił z trudem. - Obie jesteście złe!
Zderzył się z drugim niewolnikiem, kiedy próbowali opuścić słabo oświetlony
korytarz. Ceara wsłuchiwała się z przyjemnością w odgłosy ich pospiesznej ucieczki. Głupcy.
Żywiła dla nich jedynie pogardę. Kiedy ten normandzki bękart pokonał króla Harolda i
zginęło wielu dobrych wojowników, zostali tylko głupcy. Niewielu dzielnych ludzi pozostało
już Balfourowi. Dziewczyna odwróciła się niespokojnie, starając się zapomnieć o tamtych
dniach.
Maleńka lampa wypełniona drogocenną oliwą paliła się kapryśnie na niskim stoliku
obok łoża, w którym spała od czasów, kiedy była jeszcze dziewczynką. Jako paliwa w jej
lampce nie używano nigdy rybiego tłuszczu, który wypełniał komnatę cuchnącym dymem.
Otworzyła okiennice i wpuściła świeże powietrze pachnące morzem. Powiew wiatru poruszył
jaskrawą tkaniną zdobiącą ścianę komnaty, nazywaną wahrift. Wkrótce nadejdzie wiosna i
ziemia wyda z siebie nowe życie; na śpiących polach pojawią się maleńkie zielone kiełki.
Gdzie ona wtedy będzie?
Saba stuknęła łbem w jej rękę, przypominając, że jest głodna. Ceara zamknęła
okiennice i odwróciła się od okna. Na drewnianej tacy leżało mięso, ser i kromka chleba.
Obok stał cynowy dzban miodu. Dziewczyna napełniła napojem niewielki puchar i rzuciła
Sabie kawał baraniny. Wilczyca połknęła mięso w całości. Ceara uśmiechnęła się.
- Głodny wilk.
Saba wywiesiła radośnie jęzor i przyglądała się uważnie mięsu, które pozostało na
stole, i swojej pani.
Ceara uklękła, pogłaskała delikatnie futro wilczycy i przyłożyła usta do jej ucha.
- Zostałyśmy już tylko my, króliczku, aby walczyć przeciw Williamowi. Co zrobimy
same, bez Wulfrica? Co, na wszystkie świętości, poczniemy bez niego? - Ukryła twarz w
gęstym futrze wilczycy, a Saba polizała ją nerwowo po policzku.
Jej przyszłość wyglądała mało obiecująco. Pokonani nie mieli zbyt wielkich szans na
przeżycie. Złożyła sobie jednak przysięgę, że nigdy dobrowolnie nie ustąpi wrogowi, i
zamierzała dotrzymać jej za wszelką cenę.
Część pierwsza
1
Yorkshire, Anglia
Październik 1069 roku
Niech będzie przeklęty ten stary zdrajca. – William, diuk Normandii i król Anglii,
posłał groźne spojrzenie drżącemu posłańcowi. W oczach króla płonął gniew, a jego czoło
było zmarszczone. William był jednak zbyt dobrze wychowany, by stracić nad sobą
panowanie w obecności sługo. – Ilu ludzi zginęło?
Posłaniec z trudem przełykał ślinę.
- Około osiemdziesięciu, panie. Zabrali również konie. Te, które jeszcze się nadawały.
- Zapewniam cię, że to wielki łup dla saksońskich buntowników. – William wziął
głęboki oddech i spojrzał ponad głową posłańca. Wysoki i władczy król dominował nad
swoim otoczeniem nawet wtedy, gdy był w dobrym humorze. Wykrzywił się i po obu
stronach jego ust pokazały się głębokie zmarszczki.
- Co myślisz o tej nowej rebelii, Louvat?
Luc Louvat wzruszył ramionami.
- Myślę, że ten głupi Sakson powinien dostać taką lekcję, jakiej bez wątpienia udzielił
właśnie sir Simonowi.
William zaśmiał się.
- Tak, to prawda, że Saksonowie dali sir Simonowi niezłą nauczkę. Lord Balfour
złożył mi przysięgę wasalną i , jak do tej pory, jej dotrzymywał. Fakt, że zbuntował się w
chwili, kiedy w całym Yorku kotłuje się niczym w więcierzu pełnym węgorzy, musi mieć
jakąś przyczynę. Chyba że to sam los obrócił się przeciwko mnie. Luc uśmiechnął się.
-Wszyscy wiedzą, że jesteś kowalem własnego losu, panie. Mówi się nawet, że jeżeli
ktokolwiek ze śmiertelnych mógłby zamienić wodę w wino, to właśnie ty.
-To bluźnierstwo, Louvat. Ugryź się w język.
W oczach i kącikach ust władcy pojawiło się jednak coś na kształt uśmiechu i Luc
wiedział, że ta uwaga nie była królowi całkiem niemiła.
William odprawił niespokojnego posłańca i podszedł do stołu, na którym stały dzbany
z winem i misy pełne owoców. Wybrał dojrzałą gruszkę. Powiew chłodnego wiatru
przedostał się do wewnątrz przez szpary w drewnianych ścianach zamku, król jednak zdawał
się tego nie zauważać. Uważnie przyglądał się Lucowi.
- Jestem otoczony ze wszystkich stron. Ci przeklęci mieszkańcy Yorkshire zniszczyli
cały garnizon i dwa zamki. Teraz ta rebelia na północy wystawia na próbę moją cierpliwość.
Nie mogę nawet na chwilę spuścić oka z Saksonów, którzy znajdują się tak blisko północnych
barbarzyńców. Gdyby udało im się uzyskać posiłki, mielibyśmy jeszcze więcej kłopotów. –
Ugryzł gruszkę i wpatrując się w pustą przestrzeń, nie zauważył soku, który ściekał mu po
palcach. Po chwili, uśmiechając się, spojrzał na Luca. - Powiadają, że Wulfridge to żyzne
ziemie nadmorskie, zamieszkane przez prostaków, którym. Trudno cokolwiek zrozumieć. Ten
lord Balfour jest już stary i ma niewielu wojowników. Nie mogę pojąć, w jaki sposób udało
mu się pokonać sir Simona. Być może stał się nieostrożny. Potrzebuję odpowiedzialnego
rycerza, aby utrzeć nosa Balfourowi.
Luc milczał. Czekał, wiedząc, że król będzie mówił dalej. Poruszył się jednak
niespokojnie, nie do końca pewien, czy podoba mu się kierunek, w którym zmierzała myśl
Williama. Wystarczająco nieprzyjemne było już odbijanie wcześniej zdobytych zamków u
boku króla. Nie pragnął wcale wspomagać sir Simona na północnych krańcach tego
barbarzyńskiego kraju. Nie lubił Anglii i w ogóle by go tu nie było, gdyby me fakt, że nie
mógł pozostawać już dłużej w Normandii. William ponownie ugryzł gruszkę.
- Wygląda na to, że to ty będziesz tym rycerzem, który pokona Saksonów z Wulfridge.
Nawet twoje nazwisko do tego pasuje.
Louvat - młody wilk; tak nazwał go William, kiedy nie był jeszcze królem. Był to żart,
ponieważ ojciec Luca nazywał go często wilczym szczenięciem. Przezwisko było z początku
nieco poniżające, później jednak Luc do niego przywykł. Teraz, kiedy nie pozostało mu już
żadne inne, było również, jego jedynym nazwiskiem.
-Tak, panie. - Ukłonił się sztywno.
-Mówisz ich językiem i samo to daje ci już wielką przewagę. Hrabiowie
Northumberlandu opuścili York, a Duńczycy wycofali się do swoich statków na rzece
Humber, koło Stafford jednak wybuchła nowa rebelia. Na Krzyż Chrystusa! Prędzej
spalę tę ziemię na popiół, niż oddam ją z powrotem S aksonom. - Zmarszczył czoło i
zgniótł w dłoni ogryzek gruszki. - Cospatric i Edgar zwrócili się o pomoc do króla
Szkotów. Jeżeli Balfour sprzymierzy się z tymi panami, to ich zjednoczone siły będą
stanowić dla nas nie lada problem. Chcę, żebyś przyprowadził mi tego Saksona
żywego i zakutego w łańcuchy. Muszę dać przykład. - Uśmiech Williama nie łagodził
grozy zawartej w jego ostatnich słowach.
-Wyruszę o wschodzie słońca, beau sire. - Luc ukłonił się.
-Twój sukces zostanie nagrodzony. Przywieź mi lorda Balfour, a otrzymasz jego
ziemie i tytuł.
Luc spojrzał na króla ze zdziwieniem.
-Czy mam rozumieć, panie, że chcesz mi ofiarować ziemie Wulfridge?
-Pod warunkiem, że je zdobędziesz - odpowiedział kwaśno król.
-Ale sir Simon...
-Zawiódł mnie. - Głos Williama był nieugięty. - I to nie po raz pierwszy. Nie toleruję tego u
moich dowódców. Myślę, że oddanie ci tych ziem będzie lekcją zarówno dla Normana, jak i
Saksona. Obu przypomni, że zasługujący na szacunek mężczyzna powinien być kowalem
własnego losu. Zgadzasz się?
Odmowa nie wchodziła w grę. Luc, po tym, co zdarzyło się w przeszłości, nigdy nie
przypuszczał, że zdobędzie tak wiele w służbie Williama.
Wziął głęboki oddech, który po raz pierwszy od wielu lat miał smak nadziei, i spojrzał
na swojego króla.
-Przyprowadzę tego Saksona w łańcuchach, panie, i zdławię powstanie w twoim
imieniu.
-Tego właśnie oczekuję, Louvat.
Jednak dopiero później, przygotowując zapasy i ludzi do marszu na północ, Luc
zrozumiał możliwości kryjące się za obietnicą króla. To Robert de Brionne, jego stary
przyjaciel, poruszył z satysfakcją ten temat w półmroku stajni.
-A więc już wkrótce będziesz lordem. Czy będę musiał zginać przed tobą kolano? - Z
uśmiechem na twarzy złożył mu głęboki ukłon.
-Tylko wtedy, kiedy będziesz chciał, mój przyjacielu. -Luc poklepał go lekko po
ramieniu.
Uśmiech zniknął z twarzy Roberta, kiedy ten wyprostował się i skinął uroczyście
głową.
-Bardzo chcę. Zasłużyłeś na to, Luc.
-Nie zdobyłem jeszcze Wulfridge, Robercie.
-Zdobędziesz. Służyłeś królowi wiernie w Normandii, a teraz w Anglii. Nadszedł czas,
aby cię za to wynagrodził.
Luc wzruszył ramionami.
-Dopiero niedawno uwolniłem się od przeszłości. Gdybym dostał ziemie wcześniej,
ludzie snuliby różne domysły. Nie chciałbym, żeby mi to zaszkodziło...
-To zakończy plotki - powiedział Robert. - Otrzymasz w ten sposób to, co utraciłeś.
Nie będziesz już rycerzem bez ziemi, ale lordem.
Była to prawda.
- Kiedy powrócę z tym buntownikiem zakutym w łańcuchy, będziemy świętować mój
sukces. Robercie.
- Ach, jakżebym chciał z tobą jechać.
-Król nie poradzi sobie bez ciebie, i dobrze o tym wiesz. -Luc uśmiechnął się do
przyjaciela. - Poza tym jest tu zbyt wiele pięknych pań, które musiałyby spać same,
gdybyś pojechał ze mną.
-To prawda. - Robert ucałował koniuszki swoich palców. -Nie mógłbym ich
rozczarować, zostanę więc tutaj i będę pilnował królewskiego zamku. Przykro mi
jednak, że nie będę świadkiem twojego zwycięstwa nad tym niemądrym Saksonem,
który ośmielił się sprzeciwić Williamowi.
-Lord Balfour będzie przeklinał dzień, w którym spróbował odbić jedną z twierdz
Williama. To jego koniec.
Robert spojrzał na sztandar Luca, przedstawiający czarnego wilka na czerwonym polu.
- Żal mi go - powiedział.
Sir Simon nie żyje. Luc patrzył na swojego kapitana. Twarz Remy'ego pokryta była
potem, który spływał spod osłony nosa stożkowego hełmu i kapał mu z brody.
-Przegraliśmy - dodał żałośnie Remy i czubkiem miecza wskazał na kamienne mury
Wulfridge. - To już koniec.
-Nie przegraliśmy - rzekł Luc takim głosem, że jego krzepki kapitan cofnął się o krok.
- Żaden niezdarny saksoński wojownik nie pokona dobrze wyszkolonych normańskich
żołnierzy. Wycofamy się teraz, ale to jeszcze nie koniec walki. Daj rozkaz odwrotu do
lasu. Przegrupujemy się. I, kapitanie Remy, nie wspominaj mi więcej o porażce.
Słysząc krótkie rozkazy Luca, Remy odetchnął z ulgą.
-W tej chwili, panie.
-Wkrótce do was dołączę.
Kiedy kapitan skinął głową i odszedł, Luc ściągnął wodze swojego wierzchowca,
Drago, i przyjrzał się groźnym kamiennym murom wyrastającym z wapiennego urwiska. Po
wycofaniu się Normanów Saksonowie zniknęli również, zapewne po to, aby świętować swój
triumf. Luc zaklął cicho. Niech będą przeklęci. Nie cofnie się, nie pozwoli temu staremu
Saksonowi zrobić z siebie głupca. Nie będzie drugim sir Simonem.
Niemniej jednak Wulfridge było niespodzianką. Przypuszczał, że znajdzie tu
drewnianą warownię otoczoną palisadą, a nie litą kamienną budowlę z zatrzaśniętymi
bramami pokrytymi żelazem, co chroniło je przed zapalającymi strzałami. Żadna z tych bram
ani razu jeszcze się nie otworzyła, a jednak wojownicy saksońscy w jakiś sposób wydostawali
się z warowni i atakowali oddziały sir Simona, po czym z łatwością znikali w gęstej mgle,
która uparcie wisiała nad ziemią.
Luc potrząsnął głową. Budowla zdawała się nie mieć żadnego stylu, pośród
sterczących skał widział jednak wyraźnie wycięte w kamieniu nisze, które były stanowiskami
łuczników. Mchy i porosty zieleniły kamienie starożytnej twierdzy, której ściany zdobiły
kunsztownie rzeźbione celtyckie znaki. Wszystkie drzewa wokół zamku zostały wycięte, aby
już z daleka można było ujrzeć nadchodzących nieprzyjaciół. Była to dobrze zaplanowana
warownia, która przywodziła mu na myśl starożytne rzymskie fortece. Maszerując na północ,
Luc i jego wojownicy przemierzyli długie połacie kraju i widzieli zbudowane przed wiekami
kamienne mury, które wiły się po tej ziemi niczym kości gigantycznego węża. Był to kolejny
dowód rzymskiej okupacji.
Tutaj, opodal granicy kraju Szkotów, Wulfridge przycupnęło niczym drapieżne
zwierzę na przylądku, który opadał stromo do Morza Północnego. Wysokie skaliste nabrzeże
uniemożliwiało atak od strony morza. Już kilku ludzi Luca ugrzęzło z końmi po kolana w
błotnistej ziemi. Mieli szczęście, że nie stało się nic gorszego.
Saksonowie mieli fortecę, która była prawie nie do zdobycia. Nawet gdyby udało się
ściąć wystarczająco mocne drzewo i użyć go jako tarana, to i tak podejście było zbyt strome,
aby ta operacja przyniosła pożądany skutek. Luc zacisnął szczęki. Ci przeklęci Saksonowie
muszą uważać się za niezwyciężonych. I nie bez kozery. Zamknęli się w kamiennej fortecy i
zasypują wrogów gradem strzał. Sytuacja doprowadzała go do wściekłości.
Jechał powoli wokół zamku, trzymając się poza zasięgiem strzał. Tu i ówdzie z
piaszczystego gruntu wyrastała trawa i kępy krzaków, które, falując na wietrze, niepokoiły
Draga. Kiedy jedna z gałązek znalazła się zbyt blisko, ogier potrząsnął łbem, podzwaniając
przy tym wędzidłem i rzędem. Gruba grzywa smagnęła Luca po twarzy, a końskie kopyta
zapadły się nagle w piachu. Klnąc, zmusił wierzchowca, by stanął na bardziej solidnym
gruncie.
Ściągnął wodze; kiedy znaleźli się na kawałku skały, pochylił się i poklepał wilgotną
szyję zwierzęcia.
- Wstydź się, Drago. Przestraszyłeś się kilku liści. A może dlatego, że to saksońskie
liście?
Koń parsknął. Ponad ich głowami na tle jasnego nieba krążyła wydająca przenikliwe
okrzyki mewa. Luc wyprostował się w siodle i nagle poczuł, że jest obserwowany. Ani na
ścianach zamku, ani u jego stóp nic, oprócz wysokiej trawy, się nie poruszało. Na ziemi
zamigotał jakiś cień, ale kiedy Luc spojrzał w górę, przekonał się, że to tylko mewa. Jej
słabnący ponury krzyk oddalał się teraz w kierunku szumiącego morza.
Wiejący od morza wiatr smagał mu twarz i zasypywał oczy piaskiem. Luc otarł twarz
dłonią i znów usłyszał krzyk, tym razem kpiący i głośniejszy. Odchylił się do tyłu, tak aby
zobaczyć sam szczyt stromej kamiennej ściany.
Z rozstawionymi szeroko nogami i mieczem uniesionym w prowokującym geście, na
wysuniętym parapecie stał jakiś młodzieniec. Słońce połyskiwało na jego broni i tarczy, a
odbite od nich światło tańczyło na twarzy Luca. Drago stanął dęba parskając i rzucając na
boki łbem tak, że grzywa znów smagnęła jego pana po twarzy. Luc zaklął i ściągnął mocno
wodze. Z góry dobiegł go śmiech Saksona.
- Normański psie! - krzyknął chłopiec w swoim języku. - Przyszedłeś tu walczyć czy
uciekać?
Luc patrzył w milczeniu na zuchwałego młodzieńca. Kusa zbroja zakrywała pierś i
ramiona chłopca, a krótka tunika sięgała połowy uda jak u dawnego Rzymianina. Sznurowane
buty chroniły nogi tylko do kolan. Luc uśmiechnął się ponuro. Jeżeli wszyscy wojownicy byli
ubrani w ten sposób, to zwycięstwo było zapewnione. Musieli tylko dostać się do środka.
Ścisnął kolanami Draga i ignorując młodzieńca, ruszył naprzód. Wiatr od morza
zagłuszył dalsze wyzwiska, a determinacja Luca wzrosła. Musi zdobyć Wulfridge. Sir Simon
został pokonany, on jednak zwycięży. Miesiąc wcześniej siły Normanów pobito w Yorku.
Jeszcze jedna taka porażka mogłaby zdecydowanie osłabić panowanie Williama w Anglii.
Poza tym, zwyciężając tych zbuntowanych Saksonów, Luc liczył nie tylko na ziemie i tytuł -
chciał się oczyścić.
Od strony morza wiał zimny wiatr. Grunt wznosił się tutaj stromo w górę. Spieniony
koń wspiął się z trudem na trawiaste wzniesienie. Jego potężne kopyta zapadały się głęboko w
piach, zanim dotarł do litej skały, a muskuły grały pod skórą, zmagając się z ciężarem
uzbrojonego jeźdźca i rzędu.
Kiedy znaleźli się na szczycie, Luc poklepał spocone zwierzę po szyi. Pochylając się,
usłyszał coś na kształt bzyczenia olbrzymiej pszczoły, a potem zgrzyt grotu odbitego od
skały. Drago rzucił się w bok. Luc ściągnął mocno wodze i spojrzał na zamek. Na wysokich
ścianach, gdzie przed chwilą stał młodzieniec, pojawili się łucznicy, a niebo pociemniało
nagle od strzał.
Luc spiął konia ostrogami i pogalopował w dół. Kopyta zadudniły po wapiennej skale.
Pochylił się, aby nie ugodziła go któraś ze świszczących strzał, i ponownie wydostał się z ich
zasięgu. Zirytowany, przyglądał się fortecy. W obronie Wulfridge musiała być jakaś
szczelina. W murach nie było ani śladu okna lub drzwi. Rosnące tu i ówdzie kępy trawy i
krzaki znaczyły miejsca, w których można by postawić nogę. Nic nie wskazywało jednak na
słabe punkty tej twierdzy.
Zatrzymał Draga na krawędzi wapiennego urwiska i zaklął pod nosem. Słońce, jak na
wczesny listopad, mocno świeciło. Łucznicy przestali strzelać. Luc zmrużył oczy i pomyślał o
zdjęciu hełmu, zdecydował się jednak tego nie robić. Kolczuga zabrzęczała cichutko, kiedy
uniósł ramię, aby osłonić oczy przed słońcem. Coś błysnęło na ścianie warowni. Być może
nie było w tym nic niezwykłego, zważywszy na fakt, że mury ozdobione były celtyckimi
symbolami, pamięć jednak nie dawała mu spokoju. Wiele lat temu, bawiąc się w ruinach
podobnej fortecy, widział już takie zdobienia wykute w kamieniu. W wyżłobieniach i
szczelinach muru odkrył wtedy metalowy zamek. Minął miesiąc, zanim udało mu się go
otworzyć, ale zrobił to.
Teraz, mrużąc oczy, zobaczył te same zdobienia na murze. Trochę dalej, schowane
między skałami i prawie niewidoczne z dołu, znajdowały się niewielkie drzwi wbudowane w
szczelinę i w połowie zakryte przez kępę wysokich traw.
Luc uśmiechnął się. Opuścił ramię i popatrzył w kierunku morza. Pojawiła się szansa
na zwycięstwo.
Nad horyzontem pojawiła się dopiero pierwsza zapowiedź świtu, malując mglistym
światłem niebo i morze, kiedy Luc zebrał mały oddział doświadczonych żołnierzy i
poprowadził ich do ukrytego przejścia, które odkrył poprzedniego dnia.
Poruszali się cicho, ubrani jedynie w nagie zbroje tak, aby ich obecności nie zdradził
niepotrzebny brzęk kolczugi lub broni. Dotarcie do warowni zajęło im więcej czasu, niż Luc
przewidywał. Kiedy znaleźli się na miejscu, zsiadł z konia i obmacując mur, znalazł zamek,
który zamykał ukryte drzwi.
Zdjął rękawice i wsunął do niego cienki kawałek metalu. Poruszał nim przez chwilę,
aż usłyszał znajome kliknięcie. Żelazo było zimne i śliskie, a każdy odgłos wydawał się
odbijać wielokrotnym echem w ciszy poranka. Nagle zamek ustąpił ze zgrzytem i uwolnił
skobel. Luc naparł na drzwi; otworzyły się pod jego ciężarem.
W środku jego wojownicy rozbiegli się po zewnętrznym podwórcu zamku.
Nielicznych saksońskich wartowników szybko pokonano. Luc spojrzał na ściany porośnięte
wijącym się bluszczem i kolumnady wznoszące się łagodnymi łukami. Przez chwilę czuł się
tak, jak gdyby wdarł się do starożytnej rzymskiej willi, ale wrażenie szybko minęło, kiedy,
wymachując bronią i krzycząc, na murach pojawili się Saksonowie.
Walka była zażarta. Saksonowie bronili swojego domu z rozpaczliwą determinacją.
Wkrótce jednak dobrze uzbrojeni Normanowie uzyskali przewagę. Kiedy otworzono główną
bramę i reszta ludzi Luca dostała się do warowni, zwycięstwo było już przesądzone. Luc
walczył ramię w ramię ze swoimi żołnierzami i bitewny zgiełk odegnał od niego wszystkie
myśli poza palącą potrzebą zniszczenia wroga.
Decydująca bitwa rozegrała się na zrujnowanym centralnym podwórcu. Zniszczona
fontanna byłaby sucha, gdyby nie krew tych, którzy w niej zginęli, a obruszone kamienie nie
dawały stopom pewnego oparcia. Wkrótce jednak było już po wszystkim. Saksonowie, którzy
nie zostali zabici i byli w stanie uciekać, porzucili mury w pośpiechu, co rozbawiło Luca. Tak
samo było w Senlac Hill, gdzie doborowe oddziały normańskich rycerzy zaatakowały
saksońską załogę i rozpędziły ją niczym stado gęsi o świcie. Nie była to chwila, aby się
martwić tymi, którzy uciekli do lasu. Były inne, ważniejsze, sprawy.
Przywołał do siebie Remy'ego. Kapitan miał twarz czerwoną z wysiłku i ciężko
oddychał. Luc wskazał mu rannych.
- Najpierw zajmij się naszymi ludźmi. Potem opatrz Saksonów. Będą potrzebni do
uprawiania tych ziem. Oszczędzę tych, którzy ślubować będą posłuszeństwo mnie i
Williamowi. Teraz jednak muszę znaleźć starego lorda Balfour.
Remy rozejrzał się ponurym wzrokiem po podwórcu.
-Jeden z jeńców mówi, że ich przywódca schował się w kamiennym domu po
wschodniej stronie. Czy mamy go stamtąd wykurzyć?
-Ja to zrobię. Ty zajmij się jeńcami i rannymi.
Luc zwołał kilku ludzi i ruszył w kierunku kamiennego domu, który pokazał mu
Remy. Budynek stał pomiędzy sporymi drzewami i przypominał z zewnątrz zwykły spichlerz.
Miał tylko jedne drzwi. Bez wątpienia pan na Wulfridge ukrył się tam, nie chcąc poddać się
Normanom. Luc wykrzywił usta w pogardliwym uśmiechu. Smak zwycięstwa był słodki.
Wulfridge należało do niego.
- Balfour de Wulfridge! - Jego krzyk rozległ się w ciszy, która zapanowała po bitwie. -
Wyjdź i złóż broń. Straciłeś dom, ale nie życie. Jeżeli złożysz broń, zabiorę cię do króla, abyś
mógł mu powiedzieć, co masz na swoją obronę.
Angielskie słowa rozpłynęły się w ciszy. Nie było żadnej odpowiedzi. Liść unoszony
wiatrem spadł przy wygiętym korzeniu drzewa. Luc poczekał chwilę, po czym ponowił
żądanie. Znów odpowiedziała mu cisza.
Tracąc cierpliwość, ruszył w kierunku domu. Nagle w drzwiach pojawił się saksoński
wojownik z krótkim rzymskim mieczem w jednej dłoni i okrągłą tarczą w drugiej. Luc
zatrzymał się w pół kroku. Był to ten sam wysoki młodzieniec, który poprzedniego dnia
wyśmiewał się z niego, stojąc na murze.
Chłopak przeciął mieczem powietrze i zawołał:
-Chodź, Normanie. Spróbuj się ze mną, jeśli tylko masz odwagę.
-Nie walczę z dziećmi - rzucił Luc po angielsku. - Ani z chłopcami, którzy wymachują
większymi od nich mieczami. Odejdź i zawołaj lorda Balfour.
-Stoję tu właśnie w jego imieniu, Normanie. - Przecinając mieczem powietrze,
chłopak wskoczył zwinnie na pień powalonego drzewa. - Lord Balfour jest moim
ojcem. Czy ja ci nie wystarczę?
Luc przyjrzał się młodzieńcowi. Ubrany w starożytną zbroję z mosiężnym
napierśnikiem, skórzany fartuch nabijany mosiężnymi ćwiekami i skórzane sznurowane buty
sięgające do kolan, wyglądał raczej jak rzymski gladiator niż saksoński wojownik.
Cierpliwość Luca wyczerpała się.
-Nie rób z siebie głupca i zaprowadź mnie do swojego ojca. Wiesz pewnie, że bitwa
się skończyła i to my zwyciężyliśmy.
-Nie, Normanie. Nie zwyciężyliście, dopóki ja się nie poddam. - Poruszając się
szybciej, niż przewidział to Luc, chłopak skoczył naprzód.
Czubek rzymskiego miecza przeciął Lucowi biceps. Gdyby nie zareagował zgodnie z
żołnierskim instynktem, mógłby stracić całe ramię. Odparował cios i sam zaatakował,
mrucząc pod nosem, zaskoczony gwałtownością obrony młodzieńca. Powinien być na to
przygotowany, powinien wyczuć desperację kryjącą się pod zuchwałością tego chłopaka. A
jednak nie był. Ku zaskoczeniu Luca młodzieniec prześlizgnął się zręcznie pod jego gardą i
przyłożył mu koniec rzymskiego miecza do gardła. Luc natychmiast znieruchomiał.
W lodowatych niebieskich oczach, które patrzyły na niego ponad mieczem, nie było
litości, tylko ponura determinacja i podniecenie.
-Poddaj się, Normanie.
-A jeśli się nie poddam?
-Umrzesz.
Ostrze nacisnęło mocniej na przełyk, utrudniając mu oddychanie. Mały głupiec. Ten
bezmyślny Saksończyk z pewnością musiał sobie zdawać sprawę, że umrze w mgnieniu oka,
jeśli tylko okaże się dość szalony, by zabić Luca.
- Odwołaj swoje psy, Normanie - powiedział zimno młodzieniec, kiedy dwóch ludzi
Luca ruszyło do nich z wyciągniętymi mieczami. - Albo ponieś konsekwencje.
Luc uniósł dłoń i dwaj rycerze zatrzymali się w pewnej odległości.
-Zut alors!
-Quel eon, ce mec!
Normanowie klęli, nie przebierając w słowach, żaden jednak nie śmiał się poruszyć w
obawie o życie przywódcy. Chociaż nie rozumieli języka, w którym Luc rozmawiał z
Saksonem, to bez wątpienia rozumieli niebezpieczeństwo. Nawet najmocniejsza kolczuga nie
powstrzyma miecza pchniętego prosto w gardło. Na razie kolczuga stanowiła pewną obronę
przed ostrzem. Gdyby jednak podniósł miecz, Sakson bez wątpienia nadziałby go niczym
kapłona. Luc czuł się jak ostatni głupiec, że nie potraktował chłopaka z taką samą
ostrożnością, z jaką potraktowałby doświadczonego żołnierza. Ten brak rozsądku mógł
kosztować go życie. Spojrzał na ostrze krótkiego miecza.
Chłopak roześmiał się szyderczo i ujął oburącz rękojeść miecza, dłonie zaczęły mu
bowiem lekko drżeć. Luc napiął mięśnie.
- Czyżbyś już chciał umierać, młodzieńcze? Bo umrzesz, jeśli mnie zabijesz.
-Chętnie oddam życie za życie normańskiego rycerza.
-Nie sądzę, aby twój ojciec się na to zgodził. - Przez chwilę Lucowi wydawało się, że
jego argumentacja odniosła jakiś skutek. Oczy chłopca zamgliły się, ale ostrze wbiło
się głębiej w kolczugę. Luc poczuł ciepłą krew spływającą mu po szyi.
-Mój ojciec i ja nie zawsze się zgadzamy, Normanie. Teraz zaś trzymam miecz przy
twoim gardle. Myślisz, że mógłbym poddać się jak tchórz, aby ocalić życie?
Chłopak mówił chrapliwym głosem i dopiero teraz Luc dostrzegł zmęczenie na jego
twarzy, podkrążone oczy i wykrzywione, dziwnie delikatne usta. Był za młody na to, by iść
na wojnę, choć z pewnością nie wiele młodszy od Luca, kiedy ten po raz pierwszy wziął
udział w bitwie.
I właśnie ta wiedza dawała Lucowi przewagę. Doświadczenie i lata ćwiczeń
umożliwiały mu przechytrzenie przeciwnika. Czas na jego ruch. Szansa przyszła szybciej, niż
się spodziewał, kiedy ciężki miecz zadrżał w szczupłych dłoniach Saksona. Trzymanie
wyciągniętego miecza jest bardzo męczące dla niedoświadczonego wojownika.
Luc odchylił się nagle do tyłu, unikając pośpiesznego pchnięcia, i wysuwając
gwałtownie w górę własny miecz, trafił w rękojeść broni przeciwnika. Skręcił mu nadgarstek,
po czym wytrącił z jego dłoni miecz, tak że poleciał wysoko w powietrze i upadł z łoskotem
na ziemię kilka kroków dalej pomiędzy powykręcanymi korzeniami przysadzistego dębu.
Nadeszła chwila prawdy i Luc zamierzał teraz posłać szczeniaka po ojca. Przyłożył
miecz do piersi chłopca i kazał swoim ludziom przeszukać kamienny dom. Potem spojrzał na
jeńca.
-Poddaj się albo umieraj, Saksonie.
-A niech cię diabli, normańska świnio.
Chłopak oddychał z trudem. Luc zobaczył nagle, że jego rozpalone niebieskie oczy
zwęziły się nagle, a w dłoni błysnął metal. Schylił się błyskawicznie, a sztylet rzucony ręką
młodzieńca wbił się głęboko w pień dębu za jego plecami i zadygotał.
Rozwścieczony Luc skoczył naprzód i uderzył chłopaka w pierś. Przycisnął go do
ziemi z zamiarem poderżnięcia mu gardła za wszystkie kłopoty, jakie mu sprawił. W końcu
jednak powstrzymał się z uwagi na wiek przeciwnika. Czy ci przeklęci buntownicy nigdy się
nie poddają? To idiotyczne stawiać opór, kiedy przegrana jest już przesądzona. A jednak
zawsze tak się zachowywali.
Siedząc okrakiem na chłopcu, Luc przycisnął go kolanami do ziemi i własnym
sztyletem rozciął rzemień jego hełmu. Brutalnie zerwał mu hełm z głowy i uniósł brwi na
widok złotych włosów, który rozsypały się po ziemi. Niech dżuma dosięgnie tych Saksonów,
którzy jak kobiety noszą długie włosy i nie obcinają ich nawet na wyraźny rozkaz Williama.
- Być może powinienem nie tylko poderżnąć ci gardło, ale również obciąć włosy,
saksoński szczeniaku - mruknął pod nosem, odrzucając na bok hełm. - W tym sezonie
obowiązuje styl normański.
- Zabij mnie i przestań już gadać jak stara baba!
Niebieskie oczy patrzyły na Luca, a pod jego kolanami drżało szczupłe ciało.
-Nie tak szybko - parsknął, kiedy chłopak odwrócił gwałtownie głowę. Chwycił go za
włosy i zacisnął pięść. - Teraz wypijesz to piwo, którego dzisiaj nawarzyłeś.
-Idź do diabła!
Wyginając się na wszystkie strony, chłopak próbował zrzucić z siebie przeciwnika.
Luc roześmiał się pogardliwie.
- To bardzo mało prawdopodobne, aby takie słabowite stworzenie jak ty dało mi radę.
Jesteś chudy jak kurczak i mniej więcej tak samo silny. Gdyby nie ta zbroja, nie byłbyś
większy od oseska.
Luc wstał, ciągnąc za sobą pokonanego Saksona, którego trzymał mocno za włosy.
Zdziwił się, że chłopak tak niewiele waży. Odwrócił go do siebie i przyglądał się uważnie
urodziwej twarzy, soczystym ustom i oczom otoczonym długimi rzęsami. Chłopak uparcie
odwracał wzrok... Nagle straszna myśl przyszła Lucowi do głowy. Złapał delikatnie
zaokrąglony podbródek jeńca i mocno przytrzymał.
Kiedy odwrócił jego twarz w kierunku bladego światła, które sączyło się przez gęste
konary rosnących na podwórcu dębów, chłopak zaczerwienił się. Luc przesunął dłoń niżej i
włożył ją pod okrągły napierśnik starej zbroi. Chłopak patrzył mu prosto w oczy nawet wtedy,
gdy dłoń Luca dotknęła lnianej koszuli pod zbroją. Wreszcie znalazł to, co podejrzewał, i
zaklął cicho.
Jego wściekłość zmieniała się powoli w zdumienie. To niemożliwe... a jednak dowód
wypełniał mu dłoń, miękki, kuszący i bez wątpienia pięknie zaokrąglony. Powoli wyjął rękę
spod zbroi.
- A więc nie jesteś młodzieńcem - odezwał się szorstko.
Dziewczyna uniosła brwi w geście udawanego zdziwienia, a jej pełne usta wykrzywił
pogardliwy uśmiech.
-Twój intelekt, rycerzu, zdecydowanie przewyższa umiejętność posługiwania się
mieczem. Pokonany przez dziewczynę... Ciekawe, jak teraz będzie wyglądała twoja
reputacja na dworze Williama.
-Nie przeciągaj struny. Tym razem to mój sztylet jest na twoim gardle. Zostaliście
pokonani.
-Jak mogłabym o tym zapomnieć? Wokół mnie leżą przecież trupy wojowników
mojego ojca. - W jej głosie brzmiała gorycz, kiedy się rozglądała, a niebieskie oczy
dziewczyny wyrażały ból.
Po raz pierwszy Luc dostrzegł krew kapiącą z płytkiej rany na jej czole. Schował
sztylet do pochwy i podniósł miecz. Trzymał go ostrzem w dół, aby dać Saksonce do
zrozumienia, że nie zamierza jej zabijać.
-Jesteś moim jeńcem. Zabierz mnie teraz do swojego pana.
-To niemożliwe. - Uśmiechnęła się.
-Dla twojego własnego dobra, niech to będzie lepiej możliwe. - Luc rozgniewał się. -
Nie patyczkuję się z tymi, którzy nie słuchają moich rozkazów.
-W takim razie ty i William jesteście ulepieni z tej samej gliny.
-Nie skarż się teraz na złe traktowanie. Miej raczej pretensję do swojego ojca, który
złamał przysięgę złożoną Williamowi. Lepiej byłoby dla niego, gdyby nigdy jej nie
składał. Wtedy mógłby przynajmniej zachować szacunek ze strony króla.
-Bękart z Normandii nie zasługuje na żaden szacunek. Lord Balfour nigdy w życiu nie
złamał przysięgi, nie oskarżaj go więc teraz.
-To puste słowa. - Zniecierpliwiony Luc potrząsnął głową. - Niech Balfour sam się
wytłumaczy. Chcę go zobaczyć. Chcę zobaczyć człowieka winnego śmierci tylu
dobrych wojowników. Prowadź mnie do niego natychmiast, zanim stracę cierpliwość.
Po chwili milczenia dziewczyna wzruszyła ramionami. Wiatr bawił się jej złotymi
włosami, które opadały na plecy i ramiona. Na jej ustach pojawił się blady uśmiech. Gdyby
nie ulegające najmniejszej wątpliwości damskie atrybuty, mógłby wciąż uważać ją za
młodego chłopca, jej głos bowiem był niski i głęboki.
- Skoro nalegasz, rycerzu, zaprowadzę cię do niego.
Odwróciła się i z podniesioną głową wskazała wąską ścieżkę prowadzącą obok
kamiennego domu. Dziewczyna miała wdzięk młodej łani. Była dzikim stworzeniem
stojącym pośród powyginanych drzew i kamieni. Widząc, że Luc nie rusza za nią, spojrzała
na niego przez ramię.
-Biedny Normanie, czyżbyś obawiał się zdrady? - Jej głos był namiętny i
prowokujący. - Gdybym myślała, że to może czemuś służyć, z pewnością
wprowadziłabym cię w pułapkę. Wiem jednak, że masz rację: przegraliśmy.
-To nie lęk przed twoją zdradą mnie powstrzymuje, ale obawa przed tym, co
musiałbym z tobą zrobić, gdybyś mnie oszukała.
W odpowiedzi zaśmiała się tylko gardłowo i wzruszyła ramionami.
-Myślę, że to zdrajcy najbardziej obawiają się zdrady.
-Panie- odezwał się cicho Remy- nie idź sam. Nie ufam jej.
-Ja również jej nie ufam, Remy. Rozejrzyj się trochę, a potem dołącz do mnie. Nie
wydaje mi się, żeby zostali tu jeszcze jacyś Saksonowie, lepiej jednak mieć się na
baczności.
Luc ruszył za dziewczyną wąską, zarośniętą zielskiem ścieżką, która doprowadziła ich
do niewielkiego kamiennego kopca, ukrytego w opustoszałym lasku pod osłoną gałęzi
młodych drzew. Tam dziewczyna zatrzymała się i odwróciła. Nie potrafił nic wyczytać z jej
pięknej twarzy. Rozejrzał się. Opadłe liście szeleściły pod ich stopami, a wokół unosił się
stęchły zapach śmierci.
- O co chodzi, demoiselle? Czy to jakiś podstęp, który ma ułatwić ucieczkę twojemu
ojcu?
Roześmiała się gorzko.
- Nie, mój ojciec uciekł już Normanom. Możesz go jednak gonić. Chciałabym nawet,
abyś tak zrobił. - Kiedy zmarszczył czoło i zbliżył się do niej o krok, wskazała ręką na kopiec
kamieni. - Lord Balfour oczekuje cię, rycerzu.
Patrząc na jej kpiącą, wykrzywioną twarz, nagle zrozumiał.
-Od jak dawna lord Balfour nie żyje?
-Już trzy razy księżyc się odmienił od chwili, kiedy Balfour połączył się z ojcami.
- W takim razie powiesz mi. kto tu dowodzi. Chcę człowieka odpowiedzialnego za
śmierci sir Simona i bunt przeciwko Williamowi.
Stojąca kolo kopca dziewczyna patrzyła mu prosto w oczy.
- Ten człowiek stoi właśnie przed tobą. Normanie. Do usług.
2
Wszystko przepadło. Jej plany, nadzieje. Gdyby tylko nie zatrzymała się, aby pomóc
Ruddowi... Teraz było to już bez znaczenia. Nie mogła jednak zostawić samego
przestraszonego i rannego chłopca, kiedy nadchodzili Normanowie.
Mimo prowokacyjnego zachowania Ceara była przerażona bardziej niż kiedykolwiek
w życiu. Nie chciała jednak, aby ten wysoki brutalny rycerz zauważył, jak bardzo się boi.
Mogła jedynie starać się, aby jej głos brzmiał spokojnie, trzymać głowę dumnie podniesioną i
patrzeć mu prosto w oczy.
- Powiedz mi - powtórzył Norman, patrząc na nią intensywnie - kto odziedziczył
Wulfridge?
Pytał ją już o to dwukrotnie, tak jakby wciąż nie mógł uwierzyć, że ona - tylko kobieta
- mogła poprowadzić mężczyzn, którzy pokonali normańskich rycerzy. Uniosła brew.
-A dlaczego cię to tak ciekawi, Normanie? Wulfridge prawem kaduka należy teraz do
ciebie.
-Właśnie. Dlatego chciałbym wiedzieć, kto jeszcze może się zbuntować i się o nie
upomnieć.
-Czyżbyś się bał, rycerzu?
W jego oczach błysnął gniew. A więc jednak można było go zranić. A przecież ten
człowiek w czasie bitwy miał na sobie tylko kolczugę i skórzaną tunikę, jak gdyby pogardzał
saksońskimi wojownikami. Widziała wcześniej na podwórcu, jak bezlitośnie tnie mieczem
wrogów. Wtedy właśnie rozpoznała w nim samotnego jeźdźca, którego poprzedniego dnia
zaczepiała z murów twierdzy. Przywódcę normańskiej bandy.
Stojąc teraz przed nim, zmagała się z rozpaczą, która mogła ją zniszczyć. Ceara była
przyzwyczajona do widoku wysokich mężczyzn, ten jednak zdecydowanie górował nad nią
wzrostem. Był wyższy niż większość wojowników, których znała, i szerszy w ramionach.
Jego szczupłe i muskularne ciało pod skórzana tuniką sprawiało, że czuła się przy nim
niepewnie. Wszystkie ćwiczenia i umiejętności nie przyniosły jej dzisiaj zwycięstwa, choć
zbliżyła się do niego bardziej niż kiedykolwiek. Było to niewielkie zwycięstwo,
wystarczająco duże jednak, by się nim cieszyć. Pamięć o tym, jak przez krótką chwilę
trzymała miecz przy gardle Normana, była przyjemna. Gdyby nie ta straszna słabość w
ramionach, być może zwyciężyłaby... Co się jednak stało, to się nie odstanie, a krótki triumf
kosztować ją będzie wolność i życie, własne i jej ludzi.
Ugięły się pod nią kolana i przestraszyła się, że się przewróci, ostatnim wysiłkiem
woli udało jej się jednak utrzymać na nogach. Nie zlęknie się tych Normanów, nie przyniesie
wstydu rodzinie, okazując słabość wrogowi.
Stali pod drzewami rosnącymi wokół grobu jej ojca, a jesienne liście szeleszcząc
spadały na ziemię z prawie nagich gałęzi. Śmierć przyrody przyszła w tym samym czasie co
śmierć Wulfridge.
Ceara odwróciła się od Luca i spojrzała na niski kamienny mur, dawno temu
zbudowany przez Rzymian. Chłodny powiew wiatru, która czuła na twarzy i nagich
ramionach, niósł zapach morza i dalekich miejsc, których nigdy już nie zobaczy.
-Ja jestem dziedziczką Wulfridge, Normanie.
-To niemożliwe. Kobieta nie może dziedziczyć ziemi i tytułu.
-Nie? - Spojrzała na niego wyzywająco. - Kiedy mój ojciec zmarł z powodu ran
zadanych mu przez Normanów pod Senlac Hill, ziemie i tytuł przeszły na mnie. To
nasz zwyczaj. W dawnych czasach kobiety walczyły ramię w ramię z mężczyznami.
-Jeżeli twój ojciec zmarł na skutek ran zadanych mu w Hastings, to trzeba przyznać,
że umierał dość długo - zakpił sobie Norman
-To prawda. - Ceara uniosła dumnie głowę. - Lord Balfour wiele wycierpiał od
Normanów.
-A ty ślubowałaś go pomścić.
-Być może. - Uśmiechnęła się z goryczą. - Czy myślisz, że właśnie dlatego zebrałam
armię? Że dlatego nie toleruję normańskich świń ryjących w mojej ziemi? Choć taki
przebiegły, jesteś tylko małym człowiekiem, Normanie.
-Taki właśnie jestem - przyznał Luc bez uśmiechu. Spojrzenie jego ciemnych oczu
było tak intensywne, że musiała się odwrócić. - Potrafię jednak odróżnić zemstę od
wierności swojemu krajowi.
Ceara zesztywniała zirytowana. Skąd ten normański kundel znał tak dobrze język
saksoński? Większość Normanów mówiła jedynie po francusku, uważając język podbitego
kraju za zbyt barbarzyński. Kiedy udało jej się uspokoić, spojrzała mu w oczy.
-To nie zemsta, lecz lojalność. Lojalność raczej wobec Wulfridge niż wobec mojego
kraju. Z powodów, których normański barbarzyńca nigdy by nie zrozumiał.
-Nie zrozumiałbym? - Wyprostował się i skinął na swoich ludzi, którzy nadchodzili od
strony podwórca.
-Szukajcie wszędzie saksońskiego wodza - zwrócił się do nich po francusku. - Lord
Balfour nie żyje, a oni ukrywają gdzieś nowego przywódcę.
Ceara opuściła głowę, aby ukryć gniew. Czyżby myślał, że nie zadała sobie trudu
nauczenia się języka nieprzyjaciół? Przyglądała mu się spod oka. Stał pewnie na szeroko
rozstawionych nogach, opierając się o rękojeść długiego miecza. Wyglądał na zadowolonego
z siebie, tak jakby nie pokonała go na oczach jego własnych ludzi.
- Nie - powiedziała głośno po angielsku. - Nie zrozumiałbyś, na czym polega lojalność
wobec własnego dziedzictwa. Ty rozumiesz jedynie wierność temu, co zdobywasz mieczem.
Którym skądinąd nie posługujesz się najlepiej. Nie znam żadnego Saksona, któremu
potrafiłabym tak szybko przyłożyć ostrze do gardła.
Przez chwilę myślała już, że posunęła się za daleko. Norman odwrócił się do niej i na
widok jego ponurej twarzy cofnęła się o krok w kierunku kamiennego kopca Balfoura.
Wystające kamienie wbiły się w jej plecy i nagie uda. Podszedł tak blisko, że jego oddech
poruszał jej włosami.
-Powinnaś ugryźć się w język, demoiselle - powiedział cicho. - Niektórzy z moich
ludzi znają twój język i te przechwałki mogłyby się im nie spodobać.
-Zaprzeczasz? - Oparła się plecami o kopiec i skrzyżowała ramiona, aby ukryć drżące
dłonie. Czuła na sobie ponure spojrzenie Normana.
Przez chwilę na jego wargach igrał uśmiech.
-Nie - pokręcił głową - nie zaprzeczam, że mnie pokonałaś. Teraz jednak ja jestem
górą. I nie życzę sobie, abyś mi wciąż przypominała o tym, jak udało ci się mnie
zaskoczyć.
-Myślałam raczej, że to była kwestia umiejętności, a nie szczęścia... - Przerwała,
widząc, że jego dobry humor zniknął. Nie chciała go naciskać. Jeżeli szczęście było po
jej stronie, to będzie następna okazja.
Podszedł do nich jeden z Normanów, krzepki mężczyzna o młodej twarzy i
zmęczonych oczach. Jego zachowanie wyrażało szacunek, ale nie pokorę. Poczekał chwilę,
zanim się odezwał.
- Przeszukaliśmy wszystko, sir Luc.
- Powiedz mi raczej, co znaleźliście, Remy.
Kapitan zerknął na Cearę i zawahał się na moment.
- Znaleźliśmy małego chłopca ukrytego pod stertą skór w spichlerzu. Powiedział nam,
że przywódcą powstania była córka starego lorda. Nazywa się lady Ceara.
Niewiele brakowało, a wybuchnęłaby śmiechem, słysząc, jak kapitan wymawia jej
imię. Sir Luc nie był takim ignorantem i spojrzawszy na nią, wymówił je bardziej
prawidłowo.
- Keera, prawda? Nie sądzę jednak, żeby to ona poprowadziła mężczyzn na wojnę. To
podstęp mający na celu umożliwienie ucieczki prawdziwemu przywódcy, Remy. Spróbuj
wyciągnąć coś więcej z tych upartych Saksonów.
Remy wykrzywił usta w uśmiechu.
-Wyciągnę z nich prawdę. Niewiele trzeba, aby przestraszyć Saksonów, panie...
milordzie.
-Nie przejmuj się tak tytułami, Remy. Mnie też trudno będzie się przyzwyczaić do
nowej rangi. A dopóki William tego nie potwierdzi, nie jestem jeszcze lordem
Wulfridge.
-Król dotrzymuje słowa. Ty również dotrzymałeś słowa, zdobywając tę twierdzę i
tłumiąc powstanie. Dokumenty to czysta formalność.
Ceara stała sztywno. Nie śmiała zdradzić, że rozumie ich język, ale coraz trudniej było
jej zachować spokój. Biedny Rudd. Miała nadzieję, że go nie znajdą, Normanowie jednak byli
dokładni. Miał dopiero dwanaście lat i łatwo było go nastraszyć, jak pogardliwie zauważył ten
kapitan. Z pewnością nie zrobią mu krzywdy, mówili jednak tak obojętnie o „tłumieniu
powstania". A przecież powstańcy mieli imiona, rodziny i własne życie. Czy to miało jakieś
znaczenie dla najeźdźców?
Nie, nie miało, odpowiedziała sobie sama. Żadnego znaczenia dla zdobywców, którzy
myśleli tylko o zwycięstwie, a nie o tym, czym te ziemie są dla tych, którzy je kochają.
Prawie cała Anglia leżała zgwałcona i spalona pod normańskim butem. Tam, gdzie kiedyś
były żyzne torfowiska i lasy, dziś straszyły pustkowia. Niewiele ocalało. Pierwszej zimy po
inwazji Normanów całe wsie umierały z głodu. Nawet klasztory były równane z ziemią, a
księża mordowani. Teraz ten sam los czekał Wulfridge. Wiedziała o tym od samego początku,
lecz mimo to zaryzykowała walkę z Normanami.
Wszystko na nic.
- Pójdziesz ze mną dobrowolnie czy wolisz, aby twoi ludzie widzieli, jak cię
wleczemy? - Zapytał Luc, wyrywając Cearę z zadumy.
- Jestem celtycką księżniczką, Normanie. Nie musicie mnie wlec na śmierć niczym
wołu podczas święta Samhain.
-Nikt nie mówi o śmierci. - Usta Luca wykrzywił lekki uśmiech. - Przynajmniej na
razie.
Pomimo rosnącego lęku głos Ceary był zimny i spokojny.
-Poznałam już normańską sprawiedliwość. Czy małych chłopców karzecie równie
surowo jak kobiety?
-Tak, jeżeli na to zasługują. - Spojrzał na nią uważnie. -Ale jeżeli masz na myśli
chłopca, który ukrywał się w spichlerzu, to dopóki będzie posłuszny, nic mu nie grozi.
Zapamiętaj to sobie, demoiselle, to sama również unikniesz kłopotów.
-Nie próbuj mnie oszukać słodkimi słówkami. Znam twoje zamiary.
-Nie sądzę - odpowiedział spokojnie Luc i końcem miecza wskazał jej drogę. -
Saksońska księżniczka powinna iść przed normańskim rycerzem.
Zaczerwieniła się. Oczywiście, kpił sobie z niej. A ona nawet w tej sprawie chciała mu
się w jakiś sposób przeciwstawić i przechodząc obok niego, podniosła dumnie głowę. Przez
chwilę myślała nawet, że zaraz pchnie ją mieczem w plecy.
Szła powoli. Bolało ją całe wyczerpane po bitwie ciało, posiniaczone i zakrwawione.
Nie mogę okazać słabości, pomyślała, nie mogę okazać słabości Normanom. I z pewnością
nie na oczach moich własnych ludzi. Powinieneś być tutaj teraz, Wulfricu... wiedziałbyś, co
zrobić, aby ich powstrzymać...
Potknęła się o wystający kamień, ale natychmiast odzyskała równowagę. Ukradkiem
otarła łzę. Wulfric już nigdy nie udzieli jej żadnej rady, nigdy nie zbliży się do niej
roześmiany. Nie będzie jej dokuczał ani rozśmieszał. Odszedł na zawsze. Wszyscy odeszli.
Gdyby tylko ojciec jej posłuchał, zanim zrobiło się za późno. Nie posłuchał. Dotrzymał
przysięgi i w końcu zniszczył ich wszystkich.
JULIANA GARNETT Przełożył Robert Pucek
Prolog Jeżeli jesteś zbyt tchórzliwy, aby stawić czoło Normanom, to ja pójdę walczyć w twoim imieniu. Słowa te zawisły w powietrzu niczym wyciągnięte miecze -wyzwanie. Nagle ucichły rozmowy, a oczy wszystkich zwróciły się w kierunku szczupłej jasnowłosej kobiety stojącej na środku sali. Stała nieruchomo, z podniesionym czołem, patrząc spod długich ciemnych rzęs zimnymi niebieskimi oczami. W sali oświetlonej lampami i pochodniami nie odezwała się ani lutnia, ani lira uderzona dłonią nieuważnego minstrela, ani żaden inny głos. Siedzący na ławach i oparci o ściany mężczyźni wstrzymali oddech. Ceara, córka saksońskiego pana Wulfridge, w wyzywającej pozie czekała na odpowiedź ojca. Wiedziała doskonale, że niektórzy z obecnych chcieliby zobaczyć jej upadek. Nie obchodziło jej jednak, co myślą. Ich napięcie można było wyczuć równie łatwo jak ostry zapach płonących sosnowych polan i oliwnych lampek. Dla niej jednak liczyła się teraz tylko zemsta i duma - było to wszystko, co jej zostało. Wulfric nie żyje, a wraz z nim odeszła nadzieja i śmiech... W jasnoniebieskich oczach lorda Balfour, w których odbijały się płomienie, dostrzegła gniew. Nie odwróciła wzroku. Ich oczy znajdowały się mniej więcej na tej samej wysokości, ponieważ Ceara był równie wysoka jak większość mężczyzn -włączając w to Normanów, którzy pustoszyli jej kraj. Uniosła podbródek, a jej długie rozpuszczone włosy opadły na nagie ramiona. Czuła ich miękki i chłodny dotyk na skórze. Jej spódnica skrojona była w stylu, który niektórzy nazywali pogańskim. Jednak większość mężczyzn patrzyła na krótkie szaty Ceary z wyraźnym zadowoleniem. Lubieżni głupcy. Zamiast "haftowanego złotem lub plecionego paska, nosiła miecz. Nie sztylet, którym posługiwałaby się przy jedzeniu, ale prawdziwy rzymski miecz. Jeden z jej dawno już nieżyjących celtyckich przodków zdobył go na jakimś legioniście. Ta broń była własnością jej rodziny od setek lat, a Ceara potrafiła się posługiwać nią tak zręcznie, że żaden mężczyzna nie odważyłby się jej zaczepić, jeżeli nie miałby po temu rozsądnego powodu. Miecz stuknął o kamień. Ktoś zakaszlał, ktoś inny coś powiedział, ale zaraz ich uciszono. Smugi dymu snuły się w sali, niesione zabłąkanym powiewem wiatru, który podsycał płomienie i poruszał wiszącymi na ścianach tkaninami. Blask migoczącej pochodni srebrzył włosy ojca Ceary i połyskiwał na jego pobrużdżonej twarzy. Czy on zawsze miał tyle
zmarszczek? -Przysięgałem Williamowi. - Głos starego lorda Balfour przypominał zgrzytanie młyńskich kamieni. - Nie mam zwyczaju łamania złożonych przysiąg. -Przysięgi składane pod przymusem nie muszą być dotrzymywane. -A cóż kobieta może o tym wiedzieć? - Jego usta skrzywiły się w ironicznym uśmiechu, który sprawił, że córka się zarumieniła. -Śmiem twierdzić, że więcej niż większość mężczyzn, chociaż nie jest sprawą kobiet decydować o własnym losie. -Ceara wzięła głęboki oddech. Powietrze miało smak dymu, kadzidła i pozostałości po tysiącach kolacji. Wpatrywała się w ojca, a jej serce biło coraz mocniej. - Czy zawsze musimy się kłócić? Nie możesz wysłuchać mojej rady, tak jak słuchałeś rad Wulfrica? - Nie, nie mogę. - Balfour pochylił się. - Nie jesteś Wulfrikiem. On nie żyje, a ja zostałem z córką, która jest bardziej uparta niż posłuszna. Masz zaledwie szesnaście lat, Ceara. Nie myślisz chyba, że mogłabyś zastąpić Wulfrica? Te słowa wypowiedziane cichym głosem uderzyły w nią niczym pięści. Kiedy odpowiedziała, jej głos nieco drżał. Opanowała go, wbijając paznokcie w dłonie. -Nie, oczywiście, że nie. Wulfric jest... był mężczyzną, podczas gdy ja jestem tylko tępą kobietą przeznaczoną do garów i kołowrotków, a nie wojennych narad. -Właśnie, wydaje mi się jednak, że o tym zapominasz. -Nie, ani na chwilę nie zapomniałam, że chciałbyś mnie trzymać gdzieś z boku, nie słyszeć mnie i nie widzieć. Jednak w dawnych czasach zwracano uwagę na to, co kobiety mają do powiedzenia. Dzisiaj Normanowie wyrządzili więcej szkód niż Rzymianie czy nawet wikingowie. Spustoszyli cały kraj i zrobili z nas kundle czołgające się u ich stóp. Ty jednak mówisz o przysiędze złożonej temu bękartowi tak, jakby odłożenie broni i wykonywanie ich rozkazów było sprawą honoru! Kiedy przerwała, drżąc cała z gniewu, jej ojciec dał znak niewolnikom. Dwóch natychmiast do niej podeszło. W obliczu takiej zniewagi uniosła dumnie głowę, ale nie próbowała uciekać. - Zostaniesz odprowadzona teraz do swojej komnaty, gdzie będziesz mogła zastanowić się nad tymi pochopnymi słowami - powiedział zimno Balfour, choć płomienie w jego oczach płonęły żarem stu pochodni. Ceara patrzyła mu prosto w oczy. Tchórze. Wszyscy są tchórzami. Włącznie z Balfourem, który jest jej ojcem i panem ich ziemi. Wulfric nigdy by nie ustąpił... Tak, tylko że Wulfrica już nie ma, przypomniała sobie. A jednak żaden człowiek nie zmusiłby Ceary do
złożenia przysięgi wbrew jej woli. Zmierzywszy obu niewolników jadowitym wzrokiem, skrzyżowała ramiona na piersi. Jej kpiący uśmiech zmienił się w wymuszony grymas. - Prędzej doczekam w mojej komnacie starości, niż poddam się temu bękartowi z Normandii. Balfour popatrzył na nią groźnie, potem nagle odwrócił się i odszedł. Miał na sobie tunikę i obramowane futrem szaty barona- saksońskiego pana. Od czasu przybycia Normanów futro nieco wy liniało, a szaty były coraz bardziej podniszczone. Balfour kroczył powoli po pięknych wyblakłych kafelkach starożytnej mozaiki, przedstawiającej księżyc i gwiazdy. Wszedł na podwyższenie, aby zająć swoje miejsce na kamiennym krześle z wysokim oparciem, wyłożonym puchowymi poduszkami i futrami. -Jesteś zuchwała, moja córko. -Tak, mój panie. - Ceara uśmiechnęła się blado. - Nauczyłam się zuchwałości, siedząc na twoich kolanach. Wiesz jednak, że oprócz tego, iż jestem zuchwała, mam również rację. Balfour przyjrzał się jej uważnie. -Chciałabyś, żebym zwrócił się o pomoc do Malcolma? Mam oddać królowi Szkotów to, czego nie wziął jeszcze król Normanów? W takim razie pytam cię, cóż to za różnica? -Sam właśnie powiedziałeś, na czym polega różnica: lepiej oddać z własnej woli niż pozwolić sobie zabrać. Balfour pochylił się do przodu, a spoza jego zaciśniętych warg wydobył się syk. -Odpowiem ci twoimi własnymi słowami: nigdy. -W takim razie skazujesz nas... -Nie! Jeżeli będę postępował uczciwie z królem Williamem, on będzie postępował uczciwie ze mną. Wulfridge potrzebuje mężczyzny srogiego niczym wilk, który powstrzyma najeźdźców, a nie wilczycy, która kłapie zębami i warczy za każdym powiewem wiatru. Idź już. Pomyśl o tym, co można stracić pochopnym działaniem, któremu przyświeca jedynie myśl o głupiej zemście. Balfour odprawił córkę lekkim ruchem głowy. Zraniona jego ostrymi słowami Ceara odwróciła się na pięcie. Rozpuszczone włosy zawirowały wokół niej, kiedy zatrzymała się nagle o kilka kroków od podwyższenia i strzeliła palcami. - Saba, do nogi. Leżąca opodal ogromna biała wilczyca podniosła się i spojrzała na nią czujnymi
złotymi oczami. Nikt się nie poruszył, kiedy w asyście wilczycy i niewolników Ceara ruszyła do wyjścia. Czuła na sobie ich wzrok, przemierzając równym krokiem salę i sklepione przejście wychodzące na długi korytarz prowadzący do jej komnaty. Zewnętrzna ściana korytarza obrośnięta była bluszczem, który przez otwarte okna wtykał swoje zielone palce do wewnątrz. Przechodząc, zerwała listek na szczęście i zatknęła go za skórzany pas, u którego wisiał miecz. Dotknęła wiszącego na szyi bursztynu oprawionego w srebro, który dostała od matki. Była to jej jedyna ozdoba. Jedyna wartościowa rzecz, którą miała od czasu, kiedy przybyli Normanowie, nie licząc dumy i wiary w siebie. Tak, lady Wulfridge pozostawiła córce w spadku ducha, który nie poddawał się w obliczu trudności lub niebezpieczeństwa. I to właśnie, pomyślała Ceara, najbardziej kłuło ojca. Kiedy umarła lady Aelfreda, z oczu jej męża zniknęło światło. Ceara przyglądała się bezsilnie, jak los zabiera jej matkę i pozostawia ojca całkowicie odmienionego. Sama jednak również się zmieniła. Kiedyś była z ojcem bardzo blisko. Była jego ukochaną księżniczką, zawsze u jego boku, adorująca i adorowana. Teraz czuła się tak samotna, odseparowana od wszystkich z wyjątkiem Saby. Tylko od wilczycy mogła się jeszcze spodziewać bezwarunkowej miłości i lojalności. Za jej plecami potężne łapy Saby postukiwały pazurami po kamiennej posadzce. Niewolnicy trzymali się w bezpiecznej odległości. Pewnego razu ktoś obcy ośmielił się położyć rękę na kudłatym łbie zwierzęcia. Rana, która mu została, była bardzo głęboka. Ceara uśmiechnęła się. To prawda, że była jak wilczyca; tak przezywali ją prawie wszyscy. Była dumna z tego przezwiska. To wspaniały komplement: być porównywanym do tak zwinnego i srogiego zwierzęcia. Tak jak Saba, ona również nie tolerowała głupców ani tchórzy. Sam zapach lęku sprawiał, że wilczyca jeżyła grzbiet, Ceara zaś była wściekła, widząc, że ojciec bardziej dba o własną skórę niż o honor. Poczuła nagle chłód, zatrzymała się w drzwiach swojej komnaty i odwróciła na pięcie. Jej eskorta zatrzymała się również i spojrzała na nią z niepokojem. Dziewczyna uniosła brew. - Nawet tak niedorozwinięci idioci jak wy mogliby zauważyć, że dotarłam bezpiecznie do swojej komnaty. Wracajcie do mojego ojca i tych hożych dziewuch, które być może zapragną waszego żałosnego towarzystwa. Jeden z niewolników spojrzał na nią ze złością. - Masz zły język, pani, choć jesteś taka piękna. Mówią, że jesteś małżonką samego
diabła, a ja jestem coraz bardziej skłonny w to wierzyć. Ceara zmarszczyła czoło, słysząc opryskliwy ton niewolnika. Saba stanęła obok swej pani. Kiedy ta zatopiła dłoń w grubym białym futrze wilczycy, zwierzę natychmiast wyczuło jej napięcie. Uśmiechnęła się. - Powinieneś w to wierzyć, Hardred. Rozmawiam z drzewami w nocy. Pod świętymi dębami tańczę z demonami, a tak lichych mężczyzn jak ty potrafię zniszczyć, strzelając z palców. Uniosła dłoń i pstryknęła palcami. Saba warknęła, przygotowując się do skoku. Hardred cofnął się pospiesznie o krok, potem drugi, trzymając dłoń na rękojeści miecza i nie spuszczając oczu z wilczycy. - Jesteś zła- wykrztusił z trudem. - Obie jesteście złe! Zderzył się z drugim niewolnikiem, kiedy próbowali opuścić słabo oświetlony korytarz. Ceara wsłuchiwała się z przyjemnością w odgłosy ich pospiesznej ucieczki. Głupcy. Żywiła dla nich jedynie pogardę. Kiedy ten normandzki bękart pokonał króla Harolda i zginęło wielu dobrych wojowników, zostali tylko głupcy. Niewielu dzielnych ludzi pozostało już Balfourowi. Dziewczyna odwróciła się niespokojnie, starając się zapomnieć o tamtych dniach. Maleńka lampa wypełniona drogocenną oliwą paliła się kapryśnie na niskim stoliku obok łoża, w którym spała od czasów, kiedy była jeszcze dziewczynką. Jako paliwa w jej lampce nie używano nigdy rybiego tłuszczu, który wypełniał komnatę cuchnącym dymem. Otworzyła okiennice i wpuściła świeże powietrze pachnące morzem. Powiew wiatru poruszył jaskrawą tkaniną zdobiącą ścianę komnaty, nazywaną wahrift. Wkrótce nadejdzie wiosna i ziemia wyda z siebie nowe życie; na śpiących polach pojawią się maleńkie zielone kiełki. Gdzie ona wtedy będzie? Saba stuknęła łbem w jej rękę, przypominając, że jest głodna. Ceara zamknęła okiennice i odwróciła się od okna. Na drewnianej tacy leżało mięso, ser i kromka chleba. Obok stał cynowy dzban miodu. Dziewczyna napełniła napojem niewielki puchar i rzuciła Sabie kawał baraniny. Wilczyca połknęła mięso w całości. Ceara uśmiechnęła się. - Głodny wilk. Saba wywiesiła radośnie jęzor i przyglądała się uważnie mięsu, które pozostało na stole, i swojej pani. Ceara uklękła, pogłaskała delikatnie futro wilczycy i przyłożyła usta do jej ucha. - Zostałyśmy już tylko my, króliczku, aby walczyć przeciw Williamowi. Co zrobimy same, bez Wulfrica? Co, na wszystkie świętości, poczniemy bez niego? - Ukryła twarz w
gęstym futrze wilczycy, a Saba polizała ją nerwowo po policzku. Jej przyszłość wyglądała mało obiecująco. Pokonani nie mieli zbyt wielkich szans na przeżycie. Złożyła sobie jednak przysięgę, że nigdy dobrowolnie nie ustąpi wrogowi, i zamierzała dotrzymać jej za wszelką cenę.
Część pierwsza 1 Yorkshire, Anglia Październik 1069 roku Niech będzie przeklęty ten stary zdrajca. – William, diuk Normandii i król Anglii, posłał groźne spojrzenie drżącemu posłańcowi. W oczach króla płonął gniew, a jego czoło było zmarszczone. William był jednak zbyt dobrze wychowany, by stracić nad sobą panowanie w obecności sługo. – Ilu ludzi zginęło? Posłaniec z trudem przełykał ślinę. - Około osiemdziesięciu, panie. Zabrali również konie. Te, które jeszcze się nadawały. - Zapewniam cię, że to wielki łup dla saksońskich buntowników. – William wziął głęboki oddech i spojrzał ponad głową posłańca. Wysoki i władczy król dominował nad swoim otoczeniem nawet wtedy, gdy był w dobrym humorze. Wykrzywił się i po obu stronach jego ust pokazały się głębokie zmarszczki. - Co myślisz o tej nowej rebelii, Louvat? Luc Louvat wzruszył ramionami. - Myślę, że ten głupi Sakson powinien dostać taką lekcję, jakiej bez wątpienia udzielił właśnie sir Simonowi. William zaśmiał się. - Tak, to prawda, że Saksonowie dali sir Simonowi niezłą nauczkę. Lord Balfour złożył mi przysięgę wasalną i , jak do tej pory, jej dotrzymywał. Fakt, że zbuntował się w chwili, kiedy w całym Yorku kotłuje się niczym w więcierzu pełnym węgorzy, musi mieć jakąś przyczynę. Chyba że to sam los obrócił się przeciwko mnie. Luc uśmiechnął się. -Wszyscy wiedzą, że jesteś kowalem własnego losu, panie. Mówi się nawet, że jeżeli ktokolwiek ze śmiertelnych mógłby zamienić wodę w wino, to właśnie ty. -To bluźnierstwo, Louvat. Ugryź się w język.
W oczach i kącikach ust władcy pojawiło się jednak coś na kształt uśmiechu i Luc wiedział, że ta uwaga nie była królowi całkiem niemiła. William odprawił niespokojnego posłańca i podszedł do stołu, na którym stały dzbany z winem i misy pełne owoców. Wybrał dojrzałą gruszkę. Powiew chłodnego wiatru przedostał się do wewnątrz przez szpary w drewnianych ścianach zamku, król jednak zdawał się tego nie zauważać. Uważnie przyglądał się Lucowi. - Jestem otoczony ze wszystkich stron. Ci przeklęci mieszkańcy Yorkshire zniszczyli cały garnizon i dwa zamki. Teraz ta rebelia na północy wystawia na próbę moją cierpliwość. Nie mogę nawet na chwilę spuścić oka z Saksonów, którzy znajdują się tak blisko północnych barbarzyńców. Gdyby udało im się uzyskać posiłki, mielibyśmy jeszcze więcej kłopotów. – Ugryzł gruszkę i wpatrując się w pustą przestrzeń, nie zauważył soku, który ściekał mu po palcach. Po chwili, uśmiechając się, spojrzał na Luca. - Powiadają, że Wulfridge to żyzne ziemie nadmorskie, zamieszkane przez prostaków, którym. Trudno cokolwiek zrozumieć. Ten lord Balfour jest już stary i ma niewielu wojowników. Nie mogę pojąć, w jaki sposób udało mu się pokonać sir Simona. Być może stał się nieostrożny. Potrzebuję odpowiedzialnego rycerza, aby utrzeć nosa Balfourowi. Luc milczał. Czekał, wiedząc, że król będzie mówił dalej. Poruszył się jednak niespokojnie, nie do końca pewien, czy podoba mu się kierunek, w którym zmierzała myśl Williama. Wystarczająco nieprzyjemne było już odbijanie wcześniej zdobytych zamków u boku króla. Nie pragnął wcale wspomagać sir Simona na północnych krańcach tego barbarzyńskiego kraju. Nie lubił Anglii i w ogóle by go tu nie było, gdyby me fakt, że nie mógł pozostawać już dłużej w Normandii. William ponownie ugryzł gruszkę. - Wygląda na to, że to ty będziesz tym rycerzem, który pokona Saksonów z Wulfridge. Nawet twoje nazwisko do tego pasuje. Louvat - młody wilk; tak nazwał go William, kiedy nie był jeszcze królem. Był to żart, ponieważ ojciec Luca nazywał go często wilczym szczenięciem. Przezwisko było z początku nieco poniżające, później jednak Luc do niego przywykł. Teraz, kiedy nie pozostało mu już żadne inne, było również, jego jedynym nazwiskiem. -Tak, panie. - Ukłonił się sztywno. -Mówisz ich językiem i samo to daje ci już wielką przewagę. Hrabiowie Northumberlandu opuścili York, a Duńczycy wycofali się do swoich statków na rzece Humber, koło Stafford jednak wybuchła nowa rebelia. Na Krzyż Chrystusa! Prędzej spalę tę ziemię na popiół, niż oddam ją z powrotem S aksonom. - Zmarszczył czoło i zgniótł w dłoni ogryzek gruszki. - Cospatric i Edgar zwrócili się o pomoc do króla
Szkotów. Jeżeli Balfour sprzymierzy się z tymi panami, to ich zjednoczone siły będą stanowić dla nas nie lada problem. Chcę, żebyś przyprowadził mi tego Saksona żywego i zakutego w łańcuchy. Muszę dać przykład. - Uśmiech Williama nie łagodził grozy zawartej w jego ostatnich słowach. -Wyruszę o wschodzie słońca, beau sire. - Luc ukłonił się. -Twój sukces zostanie nagrodzony. Przywieź mi lorda Balfour, a otrzymasz jego ziemie i tytuł. Luc spojrzał na króla ze zdziwieniem. -Czy mam rozumieć, panie, że chcesz mi ofiarować ziemie Wulfridge? -Pod warunkiem, że je zdobędziesz - odpowiedział kwaśno król. -Ale sir Simon... -Zawiódł mnie. - Głos Williama był nieugięty. - I to nie po raz pierwszy. Nie toleruję tego u moich dowódców. Myślę, że oddanie ci tych ziem będzie lekcją zarówno dla Normana, jak i Saksona. Obu przypomni, że zasługujący na szacunek mężczyzna powinien być kowalem własnego losu. Zgadzasz się? Odmowa nie wchodziła w grę. Luc, po tym, co zdarzyło się w przeszłości, nigdy nie przypuszczał, że zdobędzie tak wiele w służbie Williama. Wziął głęboki oddech, który po raz pierwszy od wielu lat miał smak nadziei, i spojrzał na swojego króla. -Przyprowadzę tego Saksona w łańcuchach, panie, i zdławię powstanie w twoim imieniu. -Tego właśnie oczekuję, Louvat. Jednak dopiero później, przygotowując zapasy i ludzi do marszu na północ, Luc zrozumiał możliwości kryjące się za obietnicą króla. To Robert de Brionne, jego stary przyjaciel, poruszył z satysfakcją ten temat w półmroku stajni. -A więc już wkrótce będziesz lordem. Czy będę musiał zginać przed tobą kolano? - Z uśmiechem na twarzy złożył mu głęboki ukłon. -Tylko wtedy, kiedy będziesz chciał, mój przyjacielu. -Luc poklepał go lekko po ramieniu. Uśmiech zniknął z twarzy Roberta, kiedy ten wyprostował się i skinął uroczyście głową. -Bardzo chcę. Zasłużyłeś na to, Luc. -Nie zdobyłem jeszcze Wulfridge, Robercie. -Zdobędziesz. Służyłeś królowi wiernie w Normandii, a teraz w Anglii. Nadszedł czas,
aby cię za to wynagrodził. Luc wzruszył ramionami. -Dopiero niedawno uwolniłem się od przeszłości. Gdybym dostał ziemie wcześniej, ludzie snuliby różne domysły. Nie chciałbym, żeby mi to zaszkodziło... -To zakończy plotki - powiedział Robert. - Otrzymasz w ten sposób to, co utraciłeś. Nie będziesz już rycerzem bez ziemi, ale lordem. Była to prawda. - Kiedy powrócę z tym buntownikiem zakutym w łańcuchy, będziemy świętować mój sukces. Robercie. - Ach, jakżebym chciał z tobą jechać. -Król nie poradzi sobie bez ciebie, i dobrze o tym wiesz. -Luc uśmiechnął się do przyjaciela. - Poza tym jest tu zbyt wiele pięknych pań, które musiałyby spać same, gdybyś pojechał ze mną. -To prawda. - Robert ucałował koniuszki swoich palców. -Nie mógłbym ich rozczarować, zostanę więc tutaj i będę pilnował królewskiego zamku. Przykro mi jednak, że nie będę świadkiem twojego zwycięstwa nad tym niemądrym Saksonem, który ośmielił się sprzeciwić Williamowi. -Lord Balfour będzie przeklinał dzień, w którym spróbował odbić jedną z twierdz Williama. To jego koniec. Robert spojrzał na sztandar Luca, przedstawiający czarnego wilka na czerwonym polu. - Żal mi go - powiedział. Sir Simon nie żyje. Luc patrzył na swojego kapitana. Twarz Remy'ego pokryta była potem, który spływał spod osłony nosa stożkowego hełmu i kapał mu z brody. -Przegraliśmy - dodał żałośnie Remy i czubkiem miecza wskazał na kamienne mury Wulfridge. - To już koniec. -Nie przegraliśmy - rzekł Luc takim głosem, że jego krzepki kapitan cofnął się o krok. - Żaden niezdarny saksoński wojownik nie pokona dobrze wyszkolonych normańskich żołnierzy. Wycofamy się teraz, ale to jeszcze nie koniec walki. Daj rozkaz odwrotu do lasu. Przegrupujemy się. I, kapitanie Remy, nie wspominaj mi więcej o porażce. Słysząc krótkie rozkazy Luca, Remy odetchnął z ulgą. -W tej chwili, panie. -Wkrótce do was dołączę.
Kiedy kapitan skinął głową i odszedł, Luc ściągnął wodze swojego wierzchowca, Drago, i przyjrzał się groźnym kamiennym murom wyrastającym z wapiennego urwiska. Po wycofaniu się Normanów Saksonowie zniknęli również, zapewne po to, aby świętować swój triumf. Luc zaklął cicho. Niech będą przeklęci. Nie cofnie się, nie pozwoli temu staremu Saksonowi zrobić z siebie głupca. Nie będzie drugim sir Simonem. Niemniej jednak Wulfridge było niespodzianką. Przypuszczał, że znajdzie tu drewnianą warownię otoczoną palisadą, a nie litą kamienną budowlę z zatrzaśniętymi bramami pokrytymi żelazem, co chroniło je przed zapalającymi strzałami. Żadna z tych bram ani razu jeszcze się nie otworzyła, a jednak wojownicy saksońscy w jakiś sposób wydostawali się z warowni i atakowali oddziały sir Simona, po czym z łatwością znikali w gęstej mgle, która uparcie wisiała nad ziemią. Luc potrząsnął głową. Budowla zdawała się nie mieć żadnego stylu, pośród sterczących skał widział jednak wyraźnie wycięte w kamieniu nisze, które były stanowiskami łuczników. Mchy i porosty zieleniły kamienie starożytnej twierdzy, której ściany zdobiły kunsztownie rzeźbione celtyckie znaki. Wszystkie drzewa wokół zamku zostały wycięte, aby już z daleka można było ujrzeć nadchodzących nieprzyjaciół. Była to dobrze zaplanowana warownia, która przywodziła mu na myśl starożytne rzymskie fortece. Maszerując na północ, Luc i jego wojownicy przemierzyli długie połacie kraju i widzieli zbudowane przed wiekami kamienne mury, które wiły się po tej ziemi niczym kości gigantycznego węża. Był to kolejny dowód rzymskiej okupacji. Tutaj, opodal granicy kraju Szkotów, Wulfridge przycupnęło niczym drapieżne zwierzę na przylądku, który opadał stromo do Morza Północnego. Wysokie skaliste nabrzeże uniemożliwiało atak od strony morza. Już kilku ludzi Luca ugrzęzło z końmi po kolana w błotnistej ziemi. Mieli szczęście, że nie stało się nic gorszego. Saksonowie mieli fortecę, która była prawie nie do zdobycia. Nawet gdyby udało się ściąć wystarczająco mocne drzewo i użyć go jako tarana, to i tak podejście było zbyt strome, aby ta operacja przyniosła pożądany skutek. Luc zacisnął szczęki. Ci przeklęci Saksonowie muszą uważać się za niezwyciężonych. I nie bez kozery. Zamknęli się w kamiennej fortecy i zasypują wrogów gradem strzał. Sytuacja doprowadzała go do wściekłości. Jechał powoli wokół zamku, trzymając się poza zasięgiem strzał. Tu i ówdzie z piaszczystego gruntu wyrastała trawa i kępy krzaków, które, falując na wietrze, niepokoiły Draga. Kiedy jedna z gałązek znalazła się zbyt blisko, ogier potrząsnął łbem, podzwaniając przy tym wędzidłem i rzędem. Gruba grzywa smagnęła Luca po twarzy, a końskie kopyta zapadły się nagle w piachu. Klnąc, zmusił wierzchowca, by stanął na bardziej solidnym
gruncie. Ściągnął wodze; kiedy znaleźli się na kawałku skały, pochylił się i poklepał wilgotną szyję zwierzęcia. - Wstydź się, Drago. Przestraszyłeś się kilku liści. A może dlatego, że to saksońskie liście? Koń parsknął. Ponad ich głowami na tle jasnego nieba krążyła wydająca przenikliwe okrzyki mewa. Luc wyprostował się w siodle i nagle poczuł, że jest obserwowany. Ani na ścianach zamku, ani u jego stóp nic, oprócz wysokiej trawy, się nie poruszało. Na ziemi zamigotał jakiś cień, ale kiedy Luc spojrzał w górę, przekonał się, że to tylko mewa. Jej słabnący ponury krzyk oddalał się teraz w kierunku szumiącego morza. Wiejący od morza wiatr smagał mu twarz i zasypywał oczy piaskiem. Luc otarł twarz dłonią i znów usłyszał krzyk, tym razem kpiący i głośniejszy. Odchylił się do tyłu, tak aby zobaczyć sam szczyt stromej kamiennej ściany. Z rozstawionymi szeroko nogami i mieczem uniesionym w prowokującym geście, na wysuniętym parapecie stał jakiś młodzieniec. Słońce połyskiwało na jego broni i tarczy, a odbite od nich światło tańczyło na twarzy Luca. Drago stanął dęba parskając i rzucając na boki łbem tak, że grzywa znów smagnęła jego pana po twarzy. Luc zaklął i ściągnął mocno wodze. Z góry dobiegł go śmiech Saksona. - Normański psie! - krzyknął chłopiec w swoim języku. - Przyszedłeś tu walczyć czy uciekać? Luc patrzył w milczeniu na zuchwałego młodzieńca. Kusa zbroja zakrywała pierś i ramiona chłopca, a krótka tunika sięgała połowy uda jak u dawnego Rzymianina. Sznurowane buty chroniły nogi tylko do kolan. Luc uśmiechnął się ponuro. Jeżeli wszyscy wojownicy byli ubrani w ten sposób, to zwycięstwo było zapewnione. Musieli tylko dostać się do środka. Ścisnął kolanami Draga i ignorując młodzieńca, ruszył naprzód. Wiatr od morza zagłuszył dalsze wyzwiska, a determinacja Luca wzrosła. Musi zdobyć Wulfridge. Sir Simon został pokonany, on jednak zwycięży. Miesiąc wcześniej siły Normanów pobito w Yorku. Jeszcze jedna taka porażka mogłaby zdecydowanie osłabić panowanie Williama w Anglii. Poza tym, zwyciężając tych zbuntowanych Saksonów, Luc liczył nie tylko na ziemie i tytuł - chciał się oczyścić. Od strony morza wiał zimny wiatr. Grunt wznosił się tutaj stromo w górę. Spieniony koń wspiął się z trudem na trawiaste wzniesienie. Jego potężne kopyta zapadały się głęboko w piach, zanim dotarł do litej skały, a muskuły grały pod skórą, zmagając się z ciężarem uzbrojonego jeźdźca i rzędu.
Kiedy znaleźli się na szczycie, Luc poklepał spocone zwierzę po szyi. Pochylając się, usłyszał coś na kształt bzyczenia olbrzymiej pszczoły, a potem zgrzyt grotu odbitego od skały. Drago rzucił się w bok. Luc ściągnął mocno wodze i spojrzał na zamek. Na wysokich ścianach, gdzie przed chwilą stał młodzieniec, pojawili się łucznicy, a niebo pociemniało nagle od strzał. Luc spiął konia ostrogami i pogalopował w dół. Kopyta zadudniły po wapiennej skale. Pochylił się, aby nie ugodziła go któraś ze świszczących strzał, i ponownie wydostał się z ich zasięgu. Zirytowany, przyglądał się fortecy. W obronie Wulfridge musiała być jakaś szczelina. W murach nie było ani śladu okna lub drzwi. Rosnące tu i ówdzie kępy trawy i krzaki znaczyły miejsca, w których można by postawić nogę. Nic nie wskazywało jednak na słabe punkty tej twierdzy. Zatrzymał Draga na krawędzi wapiennego urwiska i zaklął pod nosem. Słońce, jak na wczesny listopad, mocno świeciło. Łucznicy przestali strzelać. Luc zmrużył oczy i pomyślał o zdjęciu hełmu, zdecydował się jednak tego nie robić. Kolczuga zabrzęczała cichutko, kiedy uniósł ramię, aby osłonić oczy przed słońcem. Coś błysnęło na ścianie warowni. Być może nie było w tym nic niezwykłego, zważywszy na fakt, że mury ozdobione były celtyckimi symbolami, pamięć jednak nie dawała mu spokoju. Wiele lat temu, bawiąc się w ruinach podobnej fortecy, widział już takie zdobienia wykute w kamieniu. W wyżłobieniach i szczelinach muru odkrył wtedy metalowy zamek. Minął miesiąc, zanim udało mu się go otworzyć, ale zrobił to. Teraz, mrużąc oczy, zobaczył te same zdobienia na murze. Trochę dalej, schowane między skałami i prawie niewidoczne z dołu, znajdowały się niewielkie drzwi wbudowane w szczelinę i w połowie zakryte przez kępę wysokich traw. Luc uśmiechnął się. Opuścił ramię i popatrzył w kierunku morza. Pojawiła się szansa na zwycięstwo. Nad horyzontem pojawiła się dopiero pierwsza zapowiedź świtu, malując mglistym światłem niebo i morze, kiedy Luc zebrał mały oddział doświadczonych żołnierzy i poprowadził ich do ukrytego przejścia, które odkrył poprzedniego dnia. Poruszali się cicho, ubrani jedynie w nagie zbroje tak, aby ich obecności nie zdradził niepotrzebny brzęk kolczugi lub broni. Dotarcie do warowni zajęło im więcej czasu, niż Luc przewidywał. Kiedy znaleźli się na miejscu, zsiadł z konia i obmacując mur, znalazł zamek, który zamykał ukryte drzwi.
Zdjął rękawice i wsunął do niego cienki kawałek metalu. Poruszał nim przez chwilę, aż usłyszał znajome kliknięcie. Żelazo było zimne i śliskie, a każdy odgłos wydawał się odbijać wielokrotnym echem w ciszy poranka. Nagle zamek ustąpił ze zgrzytem i uwolnił skobel. Luc naparł na drzwi; otworzyły się pod jego ciężarem. W środku jego wojownicy rozbiegli się po zewnętrznym podwórcu zamku. Nielicznych saksońskich wartowników szybko pokonano. Luc spojrzał na ściany porośnięte wijącym się bluszczem i kolumnady wznoszące się łagodnymi łukami. Przez chwilę czuł się tak, jak gdyby wdarł się do starożytnej rzymskiej willi, ale wrażenie szybko minęło, kiedy, wymachując bronią i krzycząc, na murach pojawili się Saksonowie. Walka była zażarta. Saksonowie bronili swojego domu z rozpaczliwą determinacją. Wkrótce jednak dobrze uzbrojeni Normanowie uzyskali przewagę. Kiedy otworzono główną bramę i reszta ludzi Luca dostała się do warowni, zwycięstwo było już przesądzone. Luc walczył ramię w ramię ze swoimi żołnierzami i bitewny zgiełk odegnał od niego wszystkie myśli poza palącą potrzebą zniszczenia wroga. Decydująca bitwa rozegrała się na zrujnowanym centralnym podwórcu. Zniszczona fontanna byłaby sucha, gdyby nie krew tych, którzy w niej zginęli, a obruszone kamienie nie dawały stopom pewnego oparcia. Wkrótce jednak było już po wszystkim. Saksonowie, którzy nie zostali zabici i byli w stanie uciekać, porzucili mury w pośpiechu, co rozbawiło Luca. Tak samo było w Senlac Hill, gdzie doborowe oddziały normańskich rycerzy zaatakowały saksońską załogę i rozpędziły ją niczym stado gęsi o świcie. Nie była to chwila, aby się martwić tymi, którzy uciekli do lasu. Były inne, ważniejsze, sprawy. Przywołał do siebie Remy'ego. Kapitan miał twarz czerwoną z wysiłku i ciężko oddychał. Luc wskazał mu rannych. - Najpierw zajmij się naszymi ludźmi. Potem opatrz Saksonów. Będą potrzebni do uprawiania tych ziem. Oszczędzę tych, którzy ślubować będą posłuszeństwo mnie i Williamowi. Teraz jednak muszę znaleźć starego lorda Balfour. Remy rozejrzał się ponurym wzrokiem po podwórcu. -Jeden z jeńców mówi, że ich przywódca schował się w kamiennym domu po wschodniej stronie. Czy mamy go stamtąd wykurzyć? -Ja to zrobię. Ty zajmij się jeńcami i rannymi. Luc zwołał kilku ludzi i ruszył w kierunku kamiennego domu, który pokazał mu Remy. Budynek stał pomiędzy sporymi drzewami i przypominał z zewnątrz zwykły spichlerz. Miał tylko jedne drzwi. Bez wątpienia pan na Wulfridge ukrył się tam, nie chcąc poddać się Normanom. Luc wykrzywił usta w pogardliwym uśmiechu. Smak zwycięstwa był słodki.
Wulfridge należało do niego. - Balfour de Wulfridge! - Jego krzyk rozległ się w ciszy, która zapanowała po bitwie. - Wyjdź i złóż broń. Straciłeś dom, ale nie życie. Jeżeli złożysz broń, zabiorę cię do króla, abyś mógł mu powiedzieć, co masz na swoją obronę. Angielskie słowa rozpłynęły się w ciszy. Nie było żadnej odpowiedzi. Liść unoszony wiatrem spadł przy wygiętym korzeniu drzewa. Luc poczekał chwilę, po czym ponowił żądanie. Znów odpowiedziała mu cisza. Tracąc cierpliwość, ruszył w kierunku domu. Nagle w drzwiach pojawił się saksoński wojownik z krótkim rzymskim mieczem w jednej dłoni i okrągłą tarczą w drugiej. Luc zatrzymał się w pół kroku. Był to ten sam wysoki młodzieniec, który poprzedniego dnia wyśmiewał się z niego, stojąc na murze. Chłopak przeciął mieczem powietrze i zawołał: -Chodź, Normanie. Spróbuj się ze mną, jeśli tylko masz odwagę. -Nie walczę z dziećmi - rzucił Luc po angielsku. - Ani z chłopcami, którzy wymachują większymi od nich mieczami. Odejdź i zawołaj lorda Balfour. -Stoję tu właśnie w jego imieniu, Normanie. - Przecinając mieczem powietrze, chłopak wskoczył zwinnie na pień powalonego drzewa. - Lord Balfour jest moim ojcem. Czy ja ci nie wystarczę? Luc przyjrzał się młodzieńcowi. Ubrany w starożytną zbroję z mosiężnym napierśnikiem, skórzany fartuch nabijany mosiężnymi ćwiekami i skórzane sznurowane buty sięgające do kolan, wyglądał raczej jak rzymski gladiator niż saksoński wojownik. Cierpliwość Luca wyczerpała się. -Nie rób z siebie głupca i zaprowadź mnie do swojego ojca. Wiesz pewnie, że bitwa się skończyła i to my zwyciężyliśmy. -Nie, Normanie. Nie zwyciężyliście, dopóki ja się nie poddam. - Poruszając się szybciej, niż przewidział to Luc, chłopak skoczył naprzód. Czubek rzymskiego miecza przeciął Lucowi biceps. Gdyby nie zareagował zgodnie z żołnierskim instynktem, mógłby stracić całe ramię. Odparował cios i sam zaatakował, mrucząc pod nosem, zaskoczony gwałtownością obrony młodzieńca. Powinien być na to przygotowany, powinien wyczuć desperację kryjącą się pod zuchwałością tego chłopaka. A jednak nie był. Ku zaskoczeniu Luca młodzieniec prześlizgnął się zręcznie pod jego gardą i przyłożył mu koniec rzymskiego miecza do gardła. Luc natychmiast znieruchomiał. W lodowatych niebieskich oczach, które patrzyły na niego ponad mieczem, nie było litości, tylko ponura determinacja i podniecenie.
-Poddaj się, Normanie. -A jeśli się nie poddam? -Umrzesz. Ostrze nacisnęło mocniej na przełyk, utrudniając mu oddychanie. Mały głupiec. Ten bezmyślny Saksończyk z pewnością musiał sobie zdawać sprawę, że umrze w mgnieniu oka, jeśli tylko okaże się dość szalony, by zabić Luca. - Odwołaj swoje psy, Normanie - powiedział zimno młodzieniec, kiedy dwóch ludzi Luca ruszyło do nich z wyciągniętymi mieczami. - Albo ponieś konsekwencje. Luc uniósł dłoń i dwaj rycerze zatrzymali się w pewnej odległości. -Zut alors! -Quel eon, ce mec! Normanowie klęli, nie przebierając w słowach, żaden jednak nie śmiał się poruszyć w obawie o życie przywódcy. Chociaż nie rozumieli języka, w którym Luc rozmawiał z Saksonem, to bez wątpienia rozumieli niebezpieczeństwo. Nawet najmocniejsza kolczuga nie powstrzyma miecza pchniętego prosto w gardło. Na razie kolczuga stanowiła pewną obronę przed ostrzem. Gdyby jednak podniósł miecz, Sakson bez wątpienia nadziałby go niczym kapłona. Luc czuł się jak ostatni głupiec, że nie potraktował chłopaka z taką samą ostrożnością, z jaką potraktowałby doświadczonego żołnierza. Ten brak rozsądku mógł kosztować go życie. Spojrzał na ostrze krótkiego miecza. Chłopak roześmiał się szyderczo i ujął oburącz rękojeść miecza, dłonie zaczęły mu bowiem lekko drżeć. Luc napiął mięśnie. - Czyżbyś już chciał umierać, młodzieńcze? Bo umrzesz, jeśli mnie zabijesz. -Chętnie oddam życie za życie normańskiego rycerza. -Nie sądzę, aby twój ojciec się na to zgodził. - Przez chwilę Lucowi wydawało się, że jego argumentacja odniosła jakiś skutek. Oczy chłopca zamgliły się, ale ostrze wbiło się głębiej w kolczugę. Luc poczuł ciepłą krew spływającą mu po szyi. -Mój ojciec i ja nie zawsze się zgadzamy, Normanie. Teraz zaś trzymam miecz przy twoim gardle. Myślisz, że mógłbym poddać się jak tchórz, aby ocalić życie? Chłopak mówił chrapliwym głosem i dopiero teraz Luc dostrzegł zmęczenie na jego twarzy, podkrążone oczy i wykrzywione, dziwnie delikatne usta. Był za młody na to, by iść na wojnę, choć z pewnością nie wiele młodszy od Luca, kiedy ten po raz pierwszy wziął udział w bitwie. I właśnie ta wiedza dawała Lucowi przewagę. Doświadczenie i lata ćwiczeń umożliwiały mu przechytrzenie przeciwnika. Czas na jego ruch. Szansa przyszła szybciej, niż
się spodziewał, kiedy ciężki miecz zadrżał w szczupłych dłoniach Saksona. Trzymanie wyciągniętego miecza jest bardzo męczące dla niedoświadczonego wojownika. Luc odchylił się nagle do tyłu, unikając pośpiesznego pchnięcia, i wysuwając gwałtownie w górę własny miecz, trafił w rękojeść broni przeciwnika. Skręcił mu nadgarstek, po czym wytrącił z jego dłoni miecz, tak że poleciał wysoko w powietrze i upadł z łoskotem na ziemię kilka kroków dalej pomiędzy powykręcanymi korzeniami przysadzistego dębu. Nadeszła chwila prawdy i Luc zamierzał teraz posłać szczeniaka po ojca. Przyłożył miecz do piersi chłopca i kazał swoim ludziom przeszukać kamienny dom. Potem spojrzał na jeńca. -Poddaj się albo umieraj, Saksonie. -A niech cię diabli, normańska świnio. Chłopak oddychał z trudem. Luc zobaczył nagle, że jego rozpalone niebieskie oczy zwęziły się nagle, a w dłoni błysnął metal. Schylił się błyskawicznie, a sztylet rzucony ręką młodzieńca wbił się głęboko w pień dębu za jego plecami i zadygotał. Rozwścieczony Luc skoczył naprzód i uderzył chłopaka w pierś. Przycisnął go do ziemi z zamiarem poderżnięcia mu gardła za wszystkie kłopoty, jakie mu sprawił. W końcu jednak powstrzymał się z uwagi na wiek przeciwnika. Czy ci przeklęci buntownicy nigdy się nie poddają? To idiotyczne stawiać opór, kiedy przegrana jest już przesądzona. A jednak zawsze tak się zachowywali. Siedząc okrakiem na chłopcu, Luc przycisnął go kolanami do ziemi i własnym sztyletem rozciął rzemień jego hełmu. Brutalnie zerwał mu hełm z głowy i uniósł brwi na widok złotych włosów, który rozsypały się po ziemi. Niech dżuma dosięgnie tych Saksonów, którzy jak kobiety noszą długie włosy i nie obcinają ich nawet na wyraźny rozkaz Williama. - Być może powinienem nie tylko poderżnąć ci gardło, ale również obciąć włosy, saksoński szczeniaku - mruknął pod nosem, odrzucając na bok hełm. - W tym sezonie obowiązuje styl normański. - Zabij mnie i przestań już gadać jak stara baba! Niebieskie oczy patrzyły na Luca, a pod jego kolanami drżało szczupłe ciało. -Nie tak szybko - parsknął, kiedy chłopak odwrócił gwałtownie głowę. Chwycił go za włosy i zacisnął pięść. - Teraz wypijesz to piwo, którego dzisiaj nawarzyłeś. -Idź do diabła! Wyginając się na wszystkie strony, chłopak próbował zrzucić z siebie przeciwnika. Luc roześmiał się pogardliwie. - To bardzo mało prawdopodobne, aby takie słabowite stworzenie jak ty dało mi radę.
Jesteś chudy jak kurczak i mniej więcej tak samo silny. Gdyby nie ta zbroja, nie byłbyś większy od oseska. Luc wstał, ciągnąc za sobą pokonanego Saksona, którego trzymał mocno za włosy. Zdziwił się, że chłopak tak niewiele waży. Odwrócił go do siebie i przyglądał się uważnie urodziwej twarzy, soczystym ustom i oczom otoczonym długimi rzęsami. Chłopak uparcie odwracał wzrok... Nagle straszna myśl przyszła Lucowi do głowy. Złapał delikatnie zaokrąglony podbródek jeńca i mocno przytrzymał. Kiedy odwrócił jego twarz w kierunku bladego światła, które sączyło się przez gęste konary rosnących na podwórcu dębów, chłopak zaczerwienił się. Luc przesunął dłoń niżej i włożył ją pod okrągły napierśnik starej zbroi. Chłopak patrzył mu prosto w oczy nawet wtedy, gdy dłoń Luca dotknęła lnianej koszuli pod zbroją. Wreszcie znalazł to, co podejrzewał, i zaklął cicho. Jego wściekłość zmieniała się powoli w zdumienie. To niemożliwe... a jednak dowód wypełniał mu dłoń, miękki, kuszący i bez wątpienia pięknie zaokrąglony. Powoli wyjął rękę spod zbroi. - A więc nie jesteś młodzieńcem - odezwał się szorstko. Dziewczyna uniosła brwi w geście udawanego zdziwienia, a jej pełne usta wykrzywił pogardliwy uśmiech. -Twój intelekt, rycerzu, zdecydowanie przewyższa umiejętność posługiwania się mieczem. Pokonany przez dziewczynę... Ciekawe, jak teraz będzie wyglądała twoja reputacja na dworze Williama. -Nie przeciągaj struny. Tym razem to mój sztylet jest na twoim gardle. Zostaliście pokonani. -Jak mogłabym o tym zapomnieć? Wokół mnie leżą przecież trupy wojowników mojego ojca. - W jej głosie brzmiała gorycz, kiedy się rozglądała, a niebieskie oczy dziewczyny wyrażały ból. Po raz pierwszy Luc dostrzegł krew kapiącą z płytkiej rany na jej czole. Schował sztylet do pochwy i podniósł miecz. Trzymał go ostrzem w dół, aby dać Saksonce do zrozumienia, że nie zamierza jej zabijać. -Jesteś moim jeńcem. Zabierz mnie teraz do swojego pana. -To niemożliwe. - Uśmiechnęła się. -Dla twojego własnego dobra, niech to będzie lepiej możliwe. - Luc rozgniewał się. - Nie patyczkuję się z tymi, którzy nie słuchają moich rozkazów. -W takim razie ty i William jesteście ulepieni z tej samej gliny.
-Nie skarż się teraz na złe traktowanie. Miej raczej pretensję do swojego ojca, który złamał przysięgę złożoną Williamowi. Lepiej byłoby dla niego, gdyby nigdy jej nie składał. Wtedy mógłby przynajmniej zachować szacunek ze strony króla. -Bękart z Normandii nie zasługuje na żaden szacunek. Lord Balfour nigdy w życiu nie złamał przysięgi, nie oskarżaj go więc teraz. -To puste słowa. - Zniecierpliwiony Luc potrząsnął głową. - Niech Balfour sam się wytłumaczy. Chcę go zobaczyć. Chcę zobaczyć człowieka winnego śmierci tylu dobrych wojowników. Prowadź mnie do niego natychmiast, zanim stracę cierpliwość. Po chwili milczenia dziewczyna wzruszyła ramionami. Wiatr bawił się jej złotymi włosami, które opadały na plecy i ramiona. Na jej ustach pojawił się blady uśmiech. Gdyby nie ulegające najmniejszej wątpliwości damskie atrybuty, mógłby wciąż uważać ją za młodego chłopca, jej głos bowiem był niski i głęboki. - Skoro nalegasz, rycerzu, zaprowadzę cię do niego. Odwróciła się i z podniesioną głową wskazała wąską ścieżkę prowadzącą obok kamiennego domu. Dziewczyna miała wdzięk młodej łani. Była dzikim stworzeniem stojącym pośród powyginanych drzew i kamieni. Widząc, że Luc nie rusza za nią, spojrzała na niego przez ramię. -Biedny Normanie, czyżbyś obawiał się zdrady? - Jej głos był namiętny i prowokujący. - Gdybym myślała, że to może czemuś służyć, z pewnością wprowadziłabym cię w pułapkę. Wiem jednak, że masz rację: przegraliśmy. -To nie lęk przed twoją zdradą mnie powstrzymuje, ale obawa przed tym, co musiałbym z tobą zrobić, gdybyś mnie oszukała. W odpowiedzi zaśmiała się tylko gardłowo i wzruszyła ramionami. -Myślę, że to zdrajcy najbardziej obawiają się zdrady. -Panie- odezwał się cicho Remy- nie idź sam. Nie ufam jej. -Ja również jej nie ufam, Remy. Rozejrzyj się trochę, a potem dołącz do mnie. Nie wydaje mi się, żeby zostali tu jeszcze jacyś Saksonowie, lepiej jednak mieć się na baczności. Luc ruszył za dziewczyną wąską, zarośniętą zielskiem ścieżką, która doprowadziła ich do niewielkiego kamiennego kopca, ukrytego w opustoszałym lasku pod osłoną gałęzi młodych drzew. Tam dziewczyna zatrzymała się i odwróciła. Nie potrafił nic wyczytać z jej pięknej twarzy. Rozejrzał się. Opadłe liście szeleściły pod ich stopami, a wokół unosił się stęchły zapach śmierci. - O co chodzi, demoiselle? Czy to jakiś podstęp, który ma ułatwić ucieczkę twojemu
ojcu? Roześmiała się gorzko. - Nie, mój ojciec uciekł już Normanom. Możesz go jednak gonić. Chciałabym nawet, abyś tak zrobił. - Kiedy zmarszczył czoło i zbliżył się do niej o krok, wskazała ręką na kopiec kamieni. - Lord Balfour oczekuje cię, rycerzu. Patrząc na jej kpiącą, wykrzywioną twarz, nagle zrozumiał. -Od jak dawna lord Balfour nie żyje? -Już trzy razy księżyc się odmienił od chwili, kiedy Balfour połączył się z ojcami. - W takim razie powiesz mi. kto tu dowodzi. Chcę człowieka odpowiedzialnego za śmierci sir Simona i bunt przeciwko Williamowi. Stojąca kolo kopca dziewczyna patrzyła mu prosto w oczy. - Ten człowiek stoi właśnie przed tobą. Normanie. Do usług. 2 Wszystko przepadło. Jej plany, nadzieje. Gdyby tylko nie zatrzymała się, aby pomóc Ruddowi... Teraz było to już bez znaczenia. Nie mogła jednak zostawić samego przestraszonego i rannego chłopca, kiedy nadchodzili Normanowie. Mimo prowokacyjnego zachowania Ceara była przerażona bardziej niż kiedykolwiek w życiu. Nie chciała jednak, aby ten wysoki brutalny rycerz zauważył, jak bardzo się boi. Mogła jedynie starać się, aby jej głos brzmiał spokojnie, trzymać głowę dumnie podniesioną i patrzeć mu prosto w oczy. - Powiedz mi - powtórzył Norman, patrząc na nią intensywnie - kto odziedziczył Wulfridge? Pytał ją już o to dwukrotnie, tak jakby wciąż nie mógł uwierzyć, że ona - tylko kobieta - mogła poprowadzić mężczyzn, którzy pokonali normańskich rycerzy. Uniosła brew. -A dlaczego cię to tak ciekawi, Normanie? Wulfridge prawem kaduka należy teraz do ciebie. -Właśnie. Dlatego chciałbym wiedzieć, kto jeszcze może się zbuntować i się o nie upomnieć.
-Czyżbyś się bał, rycerzu? W jego oczach błysnął gniew. A więc jednak można było go zranić. A przecież ten człowiek w czasie bitwy miał na sobie tylko kolczugę i skórzaną tunikę, jak gdyby pogardzał saksońskimi wojownikami. Widziała wcześniej na podwórcu, jak bezlitośnie tnie mieczem wrogów. Wtedy właśnie rozpoznała w nim samotnego jeźdźca, którego poprzedniego dnia zaczepiała z murów twierdzy. Przywódcę normańskiej bandy. Stojąc teraz przed nim, zmagała się z rozpaczą, która mogła ją zniszczyć. Ceara była przyzwyczajona do widoku wysokich mężczyzn, ten jednak zdecydowanie górował nad nią wzrostem. Był wyższy niż większość wojowników, których znała, i szerszy w ramionach. Jego szczupłe i muskularne ciało pod skórzana tuniką sprawiało, że czuła się przy nim niepewnie. Wszystkie ćwiczenia i umiejętności nie przyniosły jej dzisiaj zwycięstwa, choć zbliżyła się do niego bardziej niż kiedykolwiek. Było to niewielkie zwycięstwo, wystarczająco duże jednak, by się nim cieszyć. Pamięć o tym, jak przez krótką chwilę trzymała miecz przy gardle Normana, była przyjemna. Gdyby nie ta straszna słabość w ramionach, być może zwyciężyłaby... Co się jednak stało, to się nie odstanie, a krótki triumf kosztować ją będzie wolność i życie, własne i jej ludzi. Ugięły się pod nią kolana i przestraszyła się, że się przewróci, ostatnim wysiłkiem woli udało jej się jednak utrzymać na nogach. Nie zlęknie się tych Normanów, nie przyniesie wstydu rodzinie, okazując słabość wrogowi. Stali pod drzewami rosnącymi wokół grobu jej ojca, a jesienne liście szeleszcząc spadały na ziemię z prawie nagich gałęzi. Śmierć przyrody przyszła w tym samym czasie co śmierć Wulfridge. Ceara odwróciła się od Luca i spojrzała na niski kamienny mur, dawno temu zbudowany przez Rzymian. Chłodny powiew wiatru, która czuła na twarzy i nagich ramionach, niósł zapach morza i dalekich miejsc, których nigdy już nie zobaczy. -Ja jestem dziedziczką Wulfridge, Normanie. -To niemożliwe. Kobieta nie może dziedziczyć ziemi i tytułu. -Nie? - Spojrzała na niego wyzywająco. - Kiedy mój ojciec zmarł z powodu ran zadanych mu przez Normanów pod Senlac Hill, ziemie i tytuł przeszły na mnie. To nasz zwyczaj. W dawnych czasach kobiety walczyły ramię w ramię z mężczyznami. -Jeżeli twój ojciec zmarł na skutek ran zadanych mu w Hastings, to trzeba przyznać, że umierał dość długo - zakpił sobie Norman -To prawda. - Ceara uniosła dumnie głowę. - Lord Balfour wiele wycierpiał od Normanów.
-A ty ślubowałaś go pomścić. -Być może. - Uśmiechnęła się z goryczą. - Czy myślisz, że właśnie dlatego zebrałam armię? Że dlatego nie toleruję normańskich świń ryjących w mojej ziemi? Choć taki przebiegły, jesteś tylko małym człowiekiem, Normanie. -Taki właśnie jestem - przyznał Luc bez uśmiechu. Spojrzenie jego ciemnych oczu było tak intensywne, że musiała się odwrócić. - Potrafię jednak odróżnić zemstę od wierności swojemu krajowi. Ceara zesztywniała zirytowana. Skąd ten normański kundel znał tak dobrze język saksoński? Większość Normanów mówiła jedynie po francusku, uważając język podbitego kraju za zbyt barbarzyński. Kiedy udało jej się uspokoić, spojrzała mu w oczy. -To nie zemsta, lecz lojalność. Lojalność raczej wobec Wulfridge niż wobec mojego kraju. Z powodów, których normański barbarzyńca nigdy by nie zrozumiał. -Nie zrozumiałbym? - Wyprostował się i skinął na swoich ludzi, którzy nadchodzili od strony podwórca. -Szukajcie wszędzie saksońskiego wodza - zwrócił się do nich po francusku. - Lord Balfour nie żyje, a oni ukrywają gdzieś nowego przywódcę. Ceara opuściła głowę, aby ukryć gniew. Czyżby myślał, że nie zadała sobie trudu nauczenia się języka nieprzyjaciół? Przyglądała mu się spod oka. Stał pewnie na szeroko rozstawionych nogach, opierając się o rękojeść długiego miecza. Wyglądał na zadowolonego z siebie, tak jakby nie pokonała go na oczach jego własnych ludzi. - Nie - powiedziała głośno po angielsku. - Nie zrozumiałbyś, na czym polega lojalność wobec własnego dziedzictwa. Ty rozumiesz jedynie wierność temu, co zdobywasz mieczem. Którym skądinąd nie posługujesz się najlepiej. Nie znam żadnego Saksona, któremu potrafiłabym tak szybko przyłożyć ostrze do gardła. Przez chwilę myślała już, że posunęła się za daleko. Norman odwrócił się do niej i na widok jego ponurej twarzy cofnęła się o krok w kierunku kamiennego kopca Balfoura. Wystające kamienie wbiły się w jej plecy i nagie uda. Podszedł tak blisko, że jego oddech poruszał jej włosami. -Powinnaś ugryźć się w język, demoiselle - powiedział cicho. - Niektórzy z moich ludzi znają twój język i te przechwałki mogłyby się im nie spodobać. -Zaprzeczasz? - Oparła się plecami o kopiec i skrzyżowała ramiona, aby ukryć drżące dłonie. Czuła na sobie ponure spojrzenie Normana. Przez chwilę na jego wargach igrał uśmiech. -Nie - pokręcił głową - nie zaprzeczam, że mnie pokonałaś. Teraz jednak ja jestem
górą. I nie życzę sobie, abyś mi wciąż przypominała o tym, jak udało ci się mnie zaskoczyć. -Myślałam raczej, że to była kwestia umiejętności, a nie szczęścia... - Przerwała, widząc, że jego dobry humor zniknął. Nie chciała go naciskać. Jeżeli szczęście było po jej stronie, to będzie następna okazja. Podszedł do nich jeden z Normanów, krzepki mężczyzna o młodej twarzy i zmęczonych oczach. Jego zachowanie wyrażało szacunek, ale nie pokorę. Poczekał chwilę, zanim się odezwał. - Przeszukaliśmy wszystko, sir Luc. - Powiedz mi raczej, co znaleźliście, Remy. Kapitan zerknął na Cearę i zawahał się na moment. - Znaleźliśmy małego chłopca ukrytego pod stertą skór w spichlerzu. Powiedział nam, że przywódcą powstania była córka starego lorda. Nazywa się lady Ceara. Niewiele brakowało, a wybuchnęłaby śmiechem, słysząc, jak kapitan wymawia jej imię. Sir Luc nie był takim ignorantem i spojrzawszy na nią, wymówił je bardziej prawidłowo. - Keera, prawda? Nie sądzę jednak, żeby to ona poprowadziła mężczyzn na wojnę. To podstęp mający na celu umożliwienie ucieczki prawdziwemu przywódcy, Remy. Spróbuj wyciągnąć coś więcej z tych upartych Saksonów. Remy wykrzywił usta w uśmiechu. -Wyciągnę z nich prawdę. Niewiele trzeba, aby przestraszyć Saksonów, panie... milordzie. -Nie przejmuj się tak tytułami, Remy. Mnie też trudno będzie się przyzwyczaić do nowej rangi. A dopóki William tego nie potwierdzi, nie jestem jeszcze lordem Wulfridge. -Król dotrzymuje słowa. Ty również dotrzymałeś słowa, zdobywając tę twierdzę i tłumiąc powstanie. Dokumenty to czysta formalność. Ceara stała sztywno. Nie śmiała zdradzić, że rozumie ich język, ale coraz trudniej było jej zachować spokój. Biedny Rudd. Miała nadzieję, że go nie znajdą, Normanowie jednak byli dokładni. Miał dopiero dwanaście lat i łatwo było go nastraszyć, jak pogardliwie zauważył ten kapitan. Z pewnością nie zrobią mu krzywdy, mówili jednak tak obojętnie o „tłumieniu powstania". A przecież powstańcy mieli imiona, rodziny i własne życie. Czy to miało jakieś znaczenie dla najeźdźców? Nie, nie miało, odpowiedziała sobie sama. Żadnego znaczenia dla zdobywców, którzy
myśleli tylko o zwycięstwie, a nie o tym, czym te ziemie są dla tych, którzy je kochają. Prawie cała Anglia leżała zgwałcona i spalona pod normańskim butem. Tam, gdzie kiedyś były żyzne torfowiska i lasy, dziś straszyły pustkowia. Niewiele ocalało. Pierwszej zimy po inwazji Normanów całe wsie umierały z głodu. Nawet klasztory były równane z ziemią, a księża mordowani. Teraz ten sam los czekał Wulfridge. Wiedziała o tym od samego początku, lecz mimo to zaryzykowała walkę z Normanami. Wszystko na nic. - Pójdziesz ze mną dobrowolnie czy wolisz, aby twoi ludzie widzieli, jak cię wleczemy? - Zapytał Luc, wyrywając Cearę z zadumy. - Jestem celtycką księżniczką, Normanie. Nie musicie mnie wlec na śmierć niczym wołu podczas święta Samhain. -Nikt nie mówi o śmierci. - Usta Luca wykrzywił lekki uśmiech. - Przynajmniej na razie. Pomimo rosnącego lęku głos Ceary był zimny i spokojny. -Poznałam już normańską sprawiedliwość. Czy małych chłopców karzecie równie surowo jak kobiety? -Tak, jeżeli na to zasługują. - Spojrzał na nią uważnie. -Ale jeżeli masz na myśli chłopca, który ukrywał się w spichlerzu, to dopóki będzie posłuszny, nic mu nie grozi. Zapamiętaj to sobie, demoiselle, to sama również unikniesz kłopotów. -Nie próbuj mnie oszukać słodkimi słówkami. Znam twoje zamiary. -Nie sądzę - odpowiedział spokojnie Luc i końcem miecza wskazał jej drogę. - Saksońska księżniczka powinna iść przed normańskim rycerzem. Zaczerwieniła się. Oczywiście, kpił sobie z niej. A ona nawet w tej sprawie chciała mu się w jakiś sposób przeciwstawić i przechodząc obok niego, podniosła dumnie głowę. Przez chwilę myślała nawet, że zaraz pchnie ją mieczem w plecy. Szła powoli. Bolało ją całe wyczerpane po bitwie ciało, posiniaczone i zakrwawione. Nie mogę okazać słabości, pomyślała, nie mogę okazać słabości Normanom. I z pewnością nie na oczach moich własnych ludzi. Powinieneś być tutaj teraz, Wulfricu... wiedziałbyś, co zrobić, aby ich powstrzymać... Potknęła się o wystający kamień, ale natychmiast odzyskała równowagę. Ukradkiem otarła łzę. Wulfric już nigdy nie udzieli jej żadnej rady, nigdy nie zbliży się do niej roześmiany. Nie będzie jej dokuczał ani rozśmieszał. Odszedł na zawsze. Wszyscy odeszli. Gdyby tylko ojciec jej posłuchał, zanim zrobiło się za późno. Nie posłuchał. Dotrzymał przysięgi i w końcu zniszczył ich wszystkich.