Zobaczyć świat w ziarenku piasku,
Niebiosa w jednym kwiecie z lasu.
W ściśniętej dłoni zamknąć bezmiar,
W godzinie — nieskończoność czasu.
William Blake, Wróżby niewinności
Tłum. Tadeusz Kubiak
Cnota jest odważna i dobroć nic zna trwogi.
William Szekspir. Miarka za miarkę
Tłum. Leon Ulrich
1
Londyn, Anglia, 1868
Sępy gromadziły się w westybulu. Salon, jadalnia oraz biblioteka na piętrze były już
szczelnie wypełnione. Nawet na schodach prowadzących na górę widać było te na czarno
ubrane „drapieżniki". Od czasu do czasu dwie lub trzy głowy schylały się jednocześnie,
łapczywie pijąc szampana. Ostrożne, wyczekujące, pełne nadziei.
To byli krewni.
Było tam również wielu przyjaciół lorda Havensmound, którzy przyszli okazać
współczucie z powodu spodziewanego nieszczęścia.
Oficjalna uroczystość miała odbyć się później.
Na początku wszyscy starali się zachowywać z godnością stosowną przy tej
przygnębiającej okazji. Alkohol jednak szybko przywrócił uśmiechy na ich twarzach, a
wkrótce dał się słyszeć głośny śmiech towarzyszący brzękowi kryształowych kieliszków.
Matroną wreszcie umierała. Ostatniego roku były co prawda dwa fałszywe alarmy, ale
teraz uwierzono, że ten trzeci atak okaże się ostatnim. Była tak wiekowa, że nie powinna go
przetrzymać i ponownie wszystkich rozczarować. Przecież miała już przeszło sześćdziesiąt
lat.
Lady Esther Stapleton spędziła całe życie gromadząc swoją fortunę. Nadszedł więc czas,
żeby umarła i dała możliwość krewnym wydania tych pieniędzy. Zaliczano ją do grona najbogatszych
kobiet w Anglii, a jej jedynego pozostałego przy życiu syna uważano za biedaka. To nie było w
porządku, przynajmniej tak twierdzili życzliwi wierzyciele lorda. Malcolm był lordem Havensmound
i miał prawo wydawać ile chciał i kiedy chciał. Wiedziano, że był wyjątkowym hulaką i lubieżnym
rozpustnikiem, zainteresowanym zwłaszcza najmłodszymi, ale te skazy charakteru nie przeszkadzały
lichwiarzom. Wręcz przeciwnie. Od dawna już szacowni bankierzy odmawiali pożyczek rozpasanemu
lordowi, natomiast pokątni lichwiarze z przyjemnością zaspokajali jego potrzeby. Triumfowali.
Cieszyła ich rozwiązłość klienta. Każdy z nich doliczał kolosalny procent za wyciągnięcie lorda z
długów karcianych, nie mówiąc już o sumach, które trzeba było płacić rodzicom uwiedzionych i
porzuconych młodych panienek. Długi narastały, ale cierpliwi wierzyciele mieli być wkrótce sowicie
wynagrodzeni.
W każdym razie byli o tym święcie przekonani.
Thomas, młody pomocnik chorego kamerdynera, wypchnął na zewnątrz kolejnego
wierzyciela i z wielką przyjemnością zatrzasnął za nim drzwi. Przerażali go ci ludzie. Był pewien,
że stać ich na stosowniejsze zachowanie, ale po prostu nic ich nie obchodziło.
Thomas od dwunastego roku życia mieszkał w tym domu i nigdy dotąd nie był świadkiem
tak haniebnego zdarzenia. Jego droga chlebodawczyni leżała na górze, starając się utrzymać przy
życiu tak długo, dopóki nie zakończy wszystkich swoich interesów i nie zobaczy swojej ulubionej
wnuczki Taylor. Tymczasem na dole syn umierającej kobiety urządzał przyjęcie, śmiał się i
zachowywał jak łajdak, którym zresztą był. Jego córka Jane z zadowoloną miną stała blisko ojca.
Thomas był pewien, że jej promienny wygląd wynikał z przeświadczenia, że ojciec podzieli się z
nią odziedziczonym majątkiem.
Dwie zgniłe fasole w tym samym strąku, pomyślał Thomas. Ojciec i córka byli bardzo
do siebie podobni z charakterów i wymagań. Pomocnik kamerdynera nie uważał się za
nielojalnego w stosunku do swojej chlebodawczyni, mając tak złą opinię o jej rodzinie. Jej
opinia o nich była podobna. Thomas kilka razy słyszał, jak lady Esther nazwała Jane żmiją.
Ta młoda kobieta była wyjątkowo podła. Wydawało mu się, że widział uśmiech na jej twarzy
tylko wtedy, kiedy udało się jej porządnie komuś zaszkodzić. Mówiono, że Jane trzyma ludzi
z towarzystwa w swoich rękach. Większość młodych mężczyzn i kobiet zaczynających
dorosłe życie rzeczywiście obawiała się jej, chociaż nie przyznawali się do tego. Thomas nie
był pewien czy plotki, że Jane lubi niszczyć innych, były prawdziwe.
Tym razem jednak posunęła się za daleko. Ośmieliła się zaatakować osobę, którą lady
Esther ceniła najwyżej. Starała się zniszczyć lady Taylor.
Thomas chrząknął z zadowoleniem. Wkrótce Jane i jej niegodziwy ojciec poznają
konsekwencje swoich poczynań.
Droga lady Esther była zbyt zaabsorbowana swoim słabym zdrowiem i rozpadającą się
rodziną, aby mogła zauważyć, co się święci. Jej stan zdrowia pogorszył się od chwili, kiedy
Marian, starsza siostra Taylor, zabrała swoje dzieci i przeniosła się do Bostonu. Od tamtego
czasu było z nią coraz gorzej. Thomas uważał, że trzymała się jeszcze tylko dlatego, że
postanowiła wydać za mąż i usamodzielnić wnuczkę, którą wychowywała jak córkę.
Na skutek intryg Jane ślub Taylor został odwołany. Jednak z tego okropnego
upokorzenia wynikło również coś dobrego: lady Esther wreszcie otworzyły się oczy.
Przedtem łatwo wszystko wybaczała. Teraz pałała żądzą zemsty.
Gdzie, na Boga, była Taylor? Thomas modlił się, żeby zdążyła przybyć na czas,
podpisać papiery i pożegnać się z babką. Pełen niepokoju chodził tam i z powrotem przez
kilka minut. Potem zajął się sprowadzaniem gości, którzy bezczelnie okupowali schody;
wyprowadzał ich na oszkloną werandę na tyłach domu. Wabił ich tam jedzeniem i większą ilością
alkoholu. Kiedy upchnął tam tych wszystkich strasznych osobników, zamknął drzwi i pospieszył do
holu.
Uwagę jego zwróciło jakieś zamieszanie na podjeździe. Podbiegł do okna. Poznał herb na czarnym
powozie, który się tam właśnie zatrzymał, i wydał westchnienie ulgi, po czym szybko odmówił modlitwę
dziękczynną. Taylornareszcieprzybyła.
Thomas zajrzał do salonu, żeby się upewnić, czy lord i jego córka są nadal zajęci swoimi
przyjaciółmi. Stali odwróceni plecami do drzwi, które Thomas szybko zamknął. Jeśli mu szczęście
dopisze, zdąży przeprowadzić Taylor przez hol i schody na górę, zanim zostanie zauważona przez swo-
jego wuja i jego córkę.
Taylor jeszcze torowała sobie drogę przez tłumek zgromadzony na podjeździe, kiedy Thomas
otworzył drzwi. Z przyjemnością zauważył, że dziewczyna nie zwraca zupełnie uwagi na
zaczepiających ją łajdaków. Kilku z nich wciskało jej wizytówki, przechwalając się, że są najlepszymi
doradcami inwestycyjnymi w całej Anglii i mogą potroić pieniądze, które wkrótce odziedziczy.
Przekonywali, że nie musi nic robić, tylko przekazać im spadek. Thomas był oburzony. Gdyby miał
szczotkę pod ręką, rozpędziłby tych pyskaczy.
- Dosyć tego! Zostawcie ją w spokoju - krzyknął i ruszył do przodu. Opiekuńczym gestem
wziął Taylor pod rękę i patrząc ze złością na tych nachalnych mężczyzn przeprowadził ją przez
drzwi.
- Bandyci, nie można ich inaczej nazwać - wymamrotał. Taylor całkowicie zgadzała się z tą
opinią.
- Byłeś gotów rzucić się na nich, prawda, Thomas? Służący uśmiechnął się.
- Cecil natarłby mi uszu, gdybym zniżył się do ich poziomu - odrzekł. - Jeśli mam iść w
jego ślady, nie mogę sobie pozwolić na prostackie zachowanie. Kamerdyner musi zawsze
zachowywać się godnie, milady.
- Naturalnie - zgodziła się Taylor. - Jak się czuje Cecil? Wysłałam do niego kartkę w
zeszłym tygodniu, ale nie dostałam odpowiedzi. Czy należy się o niego martwić?
- Nie, nie trzeba martwić się o Cecila. Jest bardzo stary i również bardzo wytrzymały.
Wstał z łóżka w dobrej formie, żeby pożegnać się z lady Esther. Pani babka już wyznaczyła
mu emeryturę. Czy pani o tym wiedziała? Wyposażyła go wspaniale. Cecilowi nie będzie
niczego brakować do końca życia.
- Był oddanym kamerdynerem madame przez prawie trzydzieści lat - przypomniała
Taylor służącemu. - Powinien otrzymać dobrą emeryturę. A co z tobą, Tom? Co masz zamiar
robić? Nie przypuszczam, żeby wujek Malcolm pozwolił ci tutaj zostać.
- Już otrzymałem posadę od pani babki. Chce, żebym zaopiekował się jej bratem,
Andrew. Będę musiał przenieść się do Szkocji, ale nie mam nic przeciwko temu. Pojechałbym
na koniec świata, żeby zrobić przyjemność lady Esther. Zabezpieczyła dla mnie również
kawałek ziemi i miesięczną pensję, ale jestem pewien, że pani o cym wie. To był pani
pomysł, prawda? Już przedtem zajmowała się pani moimi sprawami, chociaż ja jestem od
pani starszy.
Taylor uśmiechnęła się. Rzeczywiście, był to jej pomysł, ale była również przekonana,
że madame zrobiłaby to sama, gdyby nie zaprzątały jej inne sprawy.
- Jesteś ode mnie starszy, Tom? - powiedziała żartobliwie. - Tylko o niecałe dwa lata.
- A więc jestem starszy - potwierdził. - Niech pani pozwoli, że wezmę okrycie. Miło
mi widzieć panią w bieli, tak jak życzyła sobie babka. Ta suknia jest bardzo piękna i jeśli nie
pozwalam sobie na zbyt wiele, to chciałbym dodać, że wygląda pani dzisiaj o wiele lepiej.
Thomasowi zrobiło się przykro, że dorzucił ten komplement, ponieważ nie chciał jej
przypominać ostatniego spotkania. Nie dlatego, żeby Taylor mogła o tym kiedykolwiek
zapomnieć, ale nie było godnym dżentelmena przypominanie o tym upokorzeniu.
Wyglądała rzeczywiście o wiele lepiej. Od sześciu tygodni, od tego popołudnia, kiedy
babka przekazała jej wiadomość o narzeczonym, nie wychodziła z domu. Thomas był wtedy
obecny w salonie - blokował plecami drzwi, żeby nikt nie mógł wejść. Widział, jak bardzo
Taylor była zdruzgotana tą nowiną, chociaż nie płakała ani nie roztrząsała tej sprawy. Takie
zachowanie nie byłoby odpowiednie dla damy. Doskonale panowała nad sobą, ale widać było,
do jakiego stopnia została zraniona. Ręka jej się trzęsła, kiedy nerwowym ruchem odgarniała
włosy, i była bardzo blada. Jej niebieskie, urokliwe oczy straciły zupełnie blask, a głos jej
zmatowiał. Kiedy babka wreszcie skończyła czytać ten obrzydliwy list, który otrzymała,
Taylor powiedziała:
- Dziękuję za informację, madame. Wiem, że było to dla ciebie trudne.
- Uważam, Taylor, że powinnaś na jakiś czas wyjechać z Londynu, dopóki ten mały
skandal nie pójdzie w niepamięć. Wuj Andrew będzie szczęśliwy, jeśli dotrzymasz mu
towarzystwa.
- Jak sobie życzysz, madame.
Taylor wyszła z salonu. Poszła do swojej sypialni, spakowała rzeczy i w niecałą
godzinę odjechała do majątku babki w Szkocji.
Lady Esther nie próżnowała po odjeździe wnuczki. Cały czas naradzała się ze swoimi
adwokatami.
- Pani babka będzie szczęśliwa, kiedy panią zobaczy, lady Taylor - oświadczył
Thomas. - Od chwili, kiedy otrzymała ten tajemniczy list, jest bardzo podniecona. Wydaje mi
się, że liczy na pani radę w tej sprawie.
W jego głosie wyraźnie było słychać zatroskanie. Zauważył wizytówki, które Taylor
ściskała w ręku; wyrzucił je do kosza, po czym eskortował ją przez hol do schodów prowa-
dzących na górę.
- Jak ona się czuje, Thomas? Czy nie nastąpiło polepszenie? Służący poklepał ją czule po
ręku. Słyszał trwogę w jej głosie. Chciał ją pocieszyć i skłamać, ale nie miał odwagi i
powiedział prawdę.
- Ona niknie, milady. Tym razem nie będzie polepszenia. Musi pani pożegnać się z nią
teraz. Bardzo jej zależy, żeby załatwić wszystkie sprawy. Nie możemy pozwolić na to, żeby
się nadal niepokoiła, prawda?
Taylor potrząsnęła głową.
- Oczywiście.
Łzy napłynęły jej do oczu, ale starała sieje powstrzymać. Płacz zmartwiłby babkę, a i
tak przecież niczego nie można było zmienić.
- Nie ma pani zastrzeżeń co do planów babki, lady Taylor? Gdyby myślała, że
wymusza na pani... - Thomas nie dokończył swojej myśli.
Taylor zmusiła się do uśmiechu, zanim odpowiedziała.
- Nie mam żadnych zastrzeżeń. Powinieneś wiedzieć, że zrobię wszystko, aby sprawić
przyjemność babce. Ona chce zakończyć wszystkie nie dokończone sprawy przed śmiercią, a
ponieważ ja okazałam się ostatnią z nie dokończonych spraw, jest moim obowiązkiem pomóc
jej. Nie będę wymigiwać się od tej odpowiedzialności, Thomas.
Z salonu dobiegały wybuchy śmiechu. Taylor wzdrygnęła się. Obróciła się i zobaczyła
dwóch ubranych na czarno mężczyzn stojących w holu, niedaleko schodów. Obaj trzymali w
rękach kieliszki szampana. Nagle zdała sobie sprawę, że dom jest pełen gości.
- Co ci ludzie tutaj robią?
- Czekają na to, aby poszaleć z pani wujem Malcolmem i kuzynką Jane - powiedział
Thomas. Taylor była tak wzburzona, że szybko dodał: - Pani wuj zaprosił kilku przyjaciół...
Taylor nie pozwoliła mu skończyć.
- Ten podły człowiek nie ma ani jednej przyzwoitej cechy, nie uważasz?
Jej gniew wzmógł jego własne oburzenie.
- Nie wygląda na to, milady. Pani ojciec, niech Bóg ma jego duszę w opiece,
odziedziczył wszystkie dobre cechy, natomiast wuj Malcolm i jego córka... - Thomas
westchnął. Zauważył, że Taylor chce otworzyć drzwi do salonu i szybko potrząsnął głową. -
Zarówno Malcolm jak i Jane są tam, milady. Jeśli panią zobaczą, nie obejdzie się bez
skandalu. Wiem, że pani chce ich wszystkich wypędzić, ale nie ma na to czasu. Babka czeka.
Taylor wiedziała, że Thomas ma rację. Nie mogła pozwolić, aby lady Esther czekała na
nią dłużej. Szybko przeszła przez hol i zaczęła wchodzić po schodach, opierając się na
ramieniu Thomasa.
Kiedy doszli do podestu, Taylor znowu zwróciła się do służącego.
- Co lekarz mówi na temat stanu madame? Czy nie jest możliwe, że znowu nam
wszystkim zrobi niespodziankę? Może jej się polepszyć?
Thomas potrząsnął głową.
- Sir Elliott uważa, że teraz to tylko kwestia czasu - powiedział. - Lady Esther ma
zniszczone serce. To właśnie Elliott zawiadomił pana Malcolma i dlatego wszyscy się tu
dzisiaj zebrali. Kiedy pani babka dowiedziała się o tym, to wpadła w taką furię, że na pewno
Elliottowi jeszcze dzwoni w uszach po tym, co od niej usłyszał. Cud, że on to wytrzymał.
Obraz babki dającej reprymendę takiemu olbrzymowi jak Elliott zmusił Taylor do
uśmiechu.
- Madame jest nadzwyczajną kobietą, nie uważasz?
- O tak - odpowiedział Thomas. - Umie spowodować, że dorosły mężczyzna trzęsie
się ze strachu. Musiałem stale sobie przypominać, że się jej nie boję.
- Nigdy jej się nie bałeś. - Ta możliwość wydawała się Taylor śmieszna.
Thomas uśmiechnął się.
- To pani nie pozwoliła mi się jej bać. Czy pani pamięta swoje opowiadanie o
gwałtownym usposobieniu madame, kiedy zabrała mnie pani ze sobą do domu?
Taylor skinęła głową.
- Pamiętam. Ale madame nie podnosiła głosu, kiedy robiła wyrzuty Elliottowi?
- Oczywiście, że nie - odpowiedział Thomas. - Ona jest zawsze damą - wyrzekł te
słowa z dumą. - Elliott kulił się tak, jak gdyby na niego krzyczała. Powinna była pani zoba-
czyć jego minę, kiedy zagroziła, że nie zostawi pieniędzy na jego nowe laboratorium.
Taylor szła długim korytarzem z Thomasem u boku.
- Czy sir Elliott jest teraz u madame'?
- Nie. Był przez całą noc i teraz poszedł się przebrać. Będzie z powrotem za godzinę.
To daje nam wystarczającą ilość czasu. Goście babki są w saloniku przylegającym do jej
pokoi. Powiedziała, żebym wpuścił ich bocznymi schodami, aby nikt ich nie widział. Pani
wujek Malcolm nie będzie miał pojęcia, co się dzieje, dopóki sprawy nie zostaną załatwione.
- Więc madame nadal nalega, żeby to zrobić?
- Oczywiście - odpowiedział Thomas. - Jeśli mogę coś powiedzieć, babka będzie
zmartwiona widząc łzy w pani oczach.
- Nie zobaczy mnie płaczącej - obiecała Taylor.
Pokoje lady Esther znajdowały się na końcu korytarza.
Taylor nie wahała się przed wejściem do sypialni. Kiedy Thomas otworzył drzwi,
natychmiast znalazła się w środku.
Sypialnia była kompletnie ciemna. Taylor usiłowała coś dojrzeć w ciemnościach.
Był to ogromny pokój. Niegdyś uważała, że jest wielkości połowy Hyde Parku. Po
jednej stronie, na podwyższeniu, stało łóżko z czterema kolumnami. Po drugiej stronie stały
trzy wyściełane, wysoko zabudowane krzesła i dwa małe stoliczki, umieszczone przy oknie
zasłoniętym ciężkimi kotarami. Taylor zawsze uwielbiała ten pokój. Kiedy była małą
dziewczynką, skakała po tym wielkim łóżku, wywracała koziołki na grubych wschodnich
dywanach i robiła tyle hałasu, że mogłaby, jak mówiła babka, obudzić umarłego.
W tym pokoju wszystko wolno było jej robić. Kiedy babka była w odpowiednim
nastroju, Taylor mogła przebierać się w jej wspaniałe jedwabne suknie i atłasowe pantofelki.
Bardzo lubiła wkładać kapelusz z szerokim rondem, ozdobiony kwiatami i piórami, zawieszać
sobie na szyi mnóstwo cennej biżuterii i naciągać białe rękawiczki, które sięgały jej do
ramion. Tak ubrana podawała babce herbatę i wymyślała niesłychane historie na temat
przyjęć, w których rzekomo brała udział. Babka nigdy się z niej nie śmiała, poważnie brała
udział w zabawie. Poruszając swoim kolorowym wachlarzem, w odpowiednich momentach
szeptała: „Co ty mówisz?" Zachłystywała się w żartobliwym oburzeniu, słuchając skandali,
które wymyślała Taylor. Brały w nich udział Cyganki i damy dworu. Czasami babka sama
wymyślała niezwykłe historie.
Taylor wspominała z czułością ten pokój, pełen tak wspaniałych wspomnień.
- Stanowczo zbyt długo jechałaś tutaj, młoda damo. Teraz przeproś mnie za to
spóźnienie. Musiałam na ciebie czekać.
Szorstki głos babki odbijał się echem w pokoju. Taylor odwróciła się i ruszyła w
tamtym kierunku. O mało nie przewróciła się, kiedy wpadła na podnóżek. Odzyskała jednak
równowagę i ostrożnie obeszła tę przeszkodę.
- Przepraszam, madame - zawołała.
- Nie trać czasu, Taylor. Siadaj. Mamy dużo spraw do omówienia.
- Nie mogę znaleźć krzeseł, madame.
- Zapal jedną świecę, Janet. Więcej nie pozwalam - lady Esther zwróciła się do
pokojówki. - Potem wyjdź z pokoju. Chcę zostać z moją wnuczką sama.
Taylor wreszcie odnalazła krzesła. Usiadła na środkowym, wyprostowała fałdy sukni i
złożyła ręce na kolanach. Z powodu panujących w pokoju ciemności nie mogła dojrzeć babki.
Siedziała jednak wyprostowana tak sztywno, jak wymagała etykieta. Babka nie cierpiała
niedbałej postawy, a widziała w ciemnościach jak kot. Taylor święcie w to wierzyła, więc nie
pozwalała sobie nawet na chwilę odprężenia.
Światło świecy przy łóżku babki było latarnią morską w ciemnościach. Taylor bardziej
czuła niż widziała jak pokojówka przechodzi koło niej. Zaczekała do momentu, kiedy drzwi
się za nią zamknęły, i zawołała:
- Dlaczego tutaj jest tak ciemno, madame? Czy nie chcesz dzisiaj oglądać słońca?
- Nie. Nie chcę - odpowiedziała babka. - Ja umieram, Taylor. Wiem o tym, Pan Bóg
wie o tym i diabeł też wie o tym. Nie mam zamiaru robić żadnego zamieszania. To nie
przystoi damie. Ale również nie mam zamiaru się do tego przystosowywać. Śmierć będzie
musiała dopaść mnie w ciemności. Jeśli będę miała szczęście, to ona nie znajdzie mnie,
dopóki nie załatwię wszystkich spraw tak, jakbym chciała. Światło mogłoby dać jej przewagę.
Obawiam się, że nie jesteś dobrze przygotowana do zadania, które cię czeka.
Ta nagła zmiana tematu zaskoczyła Taylor, ale szybko odzyskała równowagę.
- Ośmielam się mieć przeciwne zdanie, madame. Wychowałaś mnie dobrze. Jestem
przygotowana na każdą ewentualność.
Lady Esther odparła:
- Twoje wychowanie nie było kompletne. Nic nie wiesz o małżeństwie i o tym, jak
być dobrą żoną. Teraz żałuję, że nie potrafiłam rozmawiać na te intymne tematy. Żyjemy w
bardzo restrykcyjnym społeczeństwie. Nie wiem, jak to się stało, ale jest w tobie bardzo dużo
miłości i współczucia. Jestem szczęśliwa, że nie udało mi się tego zniszczyć. Nigdy nie
chciałaś być surowa, prawda? Ale mniejsza z tym - mówiła dalej lady Esther. - Teraz już
niczego się nie zmieni. Jesteś beznadziejną marzycielką Taylor. Twoja namiętność do
trzeciorzędnej literatury i twój podziw dla nieokrzesanych mężczyzn są tego wystarczającym
dowodem. Taylor uśmiechnęła się.
- To są ludzie pogranicza, madame - skorygowała. -Myślałam, że podobały ci się
opowiadania, które czytałam.
- Nie mówię, że nie podobały mi się te opowieści -mruknęła lady Esther. - Ale nie o
to chodzi. Opowiadania o Danielu Crocketcie i Davym Boone zauroczą każdego, nawet
surową starszą kobietę.
Pomyliła ich nazwiska. Taylor pomyślała, że babka zrobiła to specjalnie. Nie
poprawiła jej.
- Tak, madame - powiedziała, domyślając się, że babka życzy sobie potwierdzenia.
- Zastanawiam się, czy spotkam tych ludzi gór po śmierci.
- Na pewno tak - odrzekła Taylor.
- Będziesz teraz musiała przestać chodzić z głową w chmurach - ostrzegła ją babka.
- Przestanę, madame.
- Powinnam była nauczyć cię, co zrobić, żeby mężczyzna stał się dobrym i dbającym
mężem.
- Wujek Andrew wszystko mi wytłumaczył.
Lady Esther znowu prychnęła.
- A skąd mój brat może coś wiedzieć na ten temat? Od wielu lat pędzi żywot
pustelnika w szkockich górach. Trzeba mieć doświadczenie, żeby cokolwiek wiedzieć,
Taylor. Nie myśl o tym, co on ci mówił. To na pewno nie ma sensu.
Taylor potrząsnęła głową.
- On dał mi rozsądną radę, madame. Dlaczego wujek Andrew nigdy się nie ożenił?
- Prawdopodobnie nikt go nie chciał - zasugerowała madame. - Tak naprawdę mojego
brata interesowały tylko jego dzikie konie.
- I broń - przypomniała Taylor. - Nadal pracuje nad swoimi wynalazkami.
- Tak, jego strzelby - zgodziła się madame. - Ciekawa jestem, Taylor, co on ci mówił
o małżeństwie?
- Jeśli chcę przerobić nicponia na dobrego męża, to muszę go traktować tak samo jak
konia, którego trenuję. Powinnam mieć silną rękę, nigdy nie okazywać strachu i rzadko prze-
jawiać czułość. Wujek Andrew przewidywał, że po sześciu miesiącach mąż będzie mi jadł z
ręki. Nauczy się mnie cenić i będzie traktował jak księżniczkę.
- A jeśli cię nie będzie cenił?
Taylor uśmiechnęła się.
- Wtedy powinnam pożyczyć od wujka jakąś dobrą strzelbę i zastrzelić go.
Madame uśmiechnęła się z czułością.
- Zdarzyło się raz czy dwa razy, że chciałam zastrzelić twojego dziadka, ale zauważ -
tylko raz lub dwa.
Jej nastrój stał się bardziej melancholijny. Głos jej drżał, kiedy mówiła:
- Dzieci będą ciebie potrzebować. Mój Boże, sama jesteś prawie dzieckiem. Jak sobie
dasz radę?
Taylor pospieszyła ją uspokoić.
- Wszystko będzie dobrze - zapewniła. - Myślisz o mnie jak o dziecku, ale ja jestem
już dorosłą kobietą. Dobrze mnie wychowałaś, madame. Nie powinnaś się martwić.
Lady Esther głośno westchnęła.
- A więc dobrze. Nie będę się martwić - obiecała. - Przez te wszystkie lata
okazywałaś mi miłość i przywiązanie, a ja... czy zdajesz sobie sprawę, że nigdy nie
powiedziałam, że cię kocham?
- Tak, wiem, madame.
Nastąpiła chwila ciszy. Po czym lady Esther znowu zmieniła temat
- Nie pozwoliłam na to, żebyś mi powiedziała, dlaczego twoja siostra koniecznie
chciała opuścić Anglię. Przyznaję, że bałam się znać powód. Domyślam się, że mój syn był
przyczyną wyjazdu Marian, prawda? Co Malcolm jej zrobił? Jestem gotowa tego wysłuchać,
Taylor. Możesz mi to teraz powiedzieć, jeśli chcesz.
Taylor poczuła ucisk w żołądku. Wzięła głęboki oddech.
- Nie mam ochoty, madame. To wszystko zdarzyło się tak dawno temu.
- Jeszcze się boisz, prawda? Twój głos drży na samo wspomnienie.
- Nie. Już się nie boję.
- Zaufałam ci całkowicie, pomogłam Marian i jej nic niewartemu mężowi w
wyjeździe.
- Tak, madame.
- Nie było to dla mnie łatwe. Wiedziałam, że już ich nigdy nie zobaczę. A poza tym
nie zgadzam się z decyzjami Marian. Popatrz, za kogo wyszła za mąż. George niewiele się
różnił od ulicznego żebraka. I na pewno jej nie kochał. Chodziło mu tylko o pieniądze. Ale
ona nie chciała słuchać żadnych perswazji, więc wydziedziczyłam ich oboje. To było
paskudne posunięcie. Teraz to rozumiem.
- George nie był nicponiem, madame. Po prostu nie miał głowy do interesów.
Możliwe, że poślubił moją siostrę wyłącznie dla pieniędzy, ale nie opuścił jej, kiedy ją
wydziedziczyłaś. Myślę, że pokochał ją, chociaż trochę. Był dla niej zawsze dobry i miły. A z
listów, które nam przysyłał, domyślam się, że był wspaniałym ojcem.
Lady Esther skinęła głową.
- Tak. Ja również uważam, że on był dobrym ojcem -przyznała niechętnie. - To ty
przekonałaś mnie, żeby dać im trochę pieniędzy, żeby mogli opuścić Anglię. Dobrze zrobi-
łam, prawda?
- Tak. Dobrze zrobiłaś, madame.
- Czy Marian chciała mi powiedzieć, co się wydarzyło? Dobry Boże, ona nie żyje od
osiemnastu miesięcy, a dopiero teraz mogę zadać ci to pytanie.
- Marian by ci tego nie powiedziała - stwierdziła z przekonaniem Taylor.
- Ale tobie się zwierzyła?
- Tak, lecz tylko dlatego, że chciała mnie chronić. Taylor znowu nabrała powietrza.
Starała się zachować
spokój. Ten temat był tak drażliwy, że trzęsły jej się ręce. Nie chciała, aby babka
domyśliła się, jak bardzo jest zdenerwowana. Starała się mówić pewnym głosem.
- Okazałaś jej miłość, ochraniając ją i nie pytając o nic, pomogłaś jej wyjechać. Ona i
George byli szczęśliwi w Bostonie i jestem pewna, że Marian umarła spokojna.
- A gdybym ci kazała przywieźć jej córki z powrotem do Anglii, czy byłyby tu
bezpieczne?
- Nie. - Odpowiedź Taylor była szybka i stanowcza. Łagodniejszym tonem dodała. -
Dziewczynki powinny się wychowywać w kraju swojego ojca. Tak chcieli oboje, George i
Marian. - A nie pod opieką Malcolma, dodała w duchu.
- Czy myślisz, że dziewczynki też mogły paść ofiarą cholery? Mielibyśmy już chyba
jakieś wiadomości, prawda?
- Tak. Na pewno mielibyśmy wiadomość. One są zdrowe - powiedziała. Starała się
być przekonywająca i modliła się, żeby miała rację. Niańka dzieci, pani Bartlesmith, napisała
list. Nie miała wcale pewności, czy George umarł na cholerę. Lekarz odmówił przyjścia do
domu po śmierci George'a z obawy przed zarażeniem, więc nie można było nic stwierdzić. W
trakcie choroby ojca niańka trzymała dzieci z daleka. Chroniła je, jak mogła. Bóg zabrał
najpierw Marian, potem George'a. Nie mógł być tak okrutny, żeby zabierać dwuletnie dzieci.
Myśl o tym była przerażająca.
- Ufam ci, Taylor. - Babka była już wyraźnie zmęczona.
- Dziękuję, madame.
- Czy chroniłam cię, kiedy dorastałaś?
- O tak - wykrzyknęła Taylor. - Chroniłaś mnie przez te wszystkie lata.
Zapanowało milczenie. W końcu lady Esther spytała:
- Czy jesteś przygotowana na wyjazd z Anglii?
- Jestem.
- Boston jest bardzo daleko. Mów dzieciom dobrze o mnie, nawet jeśli będziesz
musiała zmyślać. Chcę być dobrze wspominana.
- Tak, madame.
Taylor robiła wszystko, żeby się nie rozpłakać. Patrzyła na swoje ręce złożone na
kolanach i głęboko oddychała.
Lady Esther nie zauważyła niepokoju wnuczki. Jeszcze raz podała jej szczegóły transferu
pieniędzy, które zostały przekazane do banku w Bostonie. Głos miała słaby i zmęczony.
- Jak tylko wróci sir Elliott, zaraz ogłosi, że nastąpiło u mnie kolejne cudowne
polepszenie. On może jest niezbyt inteligentny, ale wie, kogo powinien słuchać. Weźmiesz
udział w balu i będziesz się zachowywać tak, jak gdyby wszystko było w najlepszym porządku.
Masz się śmiać i cieszyć z mojego dobrego samopoczucia. Zostaniesz tam do dwunastej. Nikt
nie może wiedzieć, że o świcie wyjeżdżasz. Absolutnie nikt.
- Ależ madame, jesteś tak chora, że chciałabym zostać z tobą.
- To niemożliwe - ucięła babka. - Musisz być poza Anglią, zanim umrę. Mój brat
Andrew będzie mi dotrzymywał towarzystwa. Nie będę samotna. Malcolmowi i innym powie
się o twoim wyjeździe, kiedy statek będzie na morzu. Musisz się z tym zgodzić, Taylor.
Twoim obowiązkiem jest zadbać, abym umarła spokojna.
- Tak, madame - Taylor zatkała.
- Płaczesz?
- Nie, madame.
- Nie znoszę łez.
- Tak, madame.
Babka westchnęła z zadowoleniem.
- Miałam dużo kłopotów, żeby znaleźć coś odpowiedniego. Wiesz o tym, prawda? -
spytała. - Oczywiście, że wiesz. Teraz został tylko jeden dokument do podpisania w obecno-
ści świadków. Ostatnia ceremonia, w której muszę uczestniczyć. Potem będzie spokój.
- Nie chcę, żebyś umarła, madame.
- Nie zawsze dostaje się to, co się chce, młoda damo. Zapamiętaj to sobie.
- Tak, madame.
- Powiedz Thomasowi, żeby przyprowadził gości, których ukrył w saloniku. Potem
wróć i stań przy mnie. Chcę patrzeć, jak będziesz podpisywać ten dokument.
Taylor wstała.
- Nie zmienisz swojego postanowienia?
- Nie zmienię - odpowiedziała babka. - A czy ty zmienisz swoje?
W jej głosie słychać było wyzwanie. Taylor usiłowała się uśmiechnąć.
- Nie, nie zmienię - odpowiedziała stanowczym tonem.
- A więc pospiesz się. Czas płynie, a czas jest moim wrogiem.
Taylor ruszyła w stronę drzwi łączących sypialnię z salonikiem. W połowie drogi
nagle się zatrzymała.
- Madame?
- O co chodzi?
- Kiedy Thomas ich tu przyprowadzi... nie będziemy już same, a ja... czy mogę...
Nic więcej nie powiedziała. Nie musiała nic mówić. Babka zrozumiała, o co prosi.
W pokoju rozległo się głośne westchnienie.
- Jeśli musisz - burknęła babka.
- Dziękuję.
- Wypowiedz to wreszcie, Taylor.
- Dobrze - odrzekła. - Kocham cię, madame, z całego serca.
Nie mógł uwierzyć, że tego dokonał. Do diabła, ledwie mu się to udało. Potrząsnął
głową. Co to za człowiek, który żąda, aby brat kupił wolność dla swojego brata? Po prostu
łajdak, pomyślał... prawdziwy drań.
Lucas Michael Ross odsunął od siebie te myśli pełne złości. Co się stało, to się nie
odstanie, ale chłopak był wreszcie wolny i mógł rozpocząć nowe życie. Tylko to było ważne.
Ten łajdak, dziedzic rodzinnej fortuny, w końcu zapłaci za wszystko. Jeśli chodzi o Lucasa, to
jego starszy przyrodni brat mógł żyć lub zgnić w Anglii, nic go to nie obchodziło.
Nie potrafił się jednak opanować. Oparł się o kolumnę w ogromnej sali balowej i
patrzył na pary wirujące w tańcu na marmurowej posadzce. Z jego obu stron stali przyjaciele
brata, Morris i Hampton. Obaj posiadali tytuły, ale Lucas nie pamiętał jakie. Dyskutowali
zawzięcie o dobrych i złych stronach kapitalizmu w Ameryce. Lucas udawał zainteresowanie,
kiwał głową, jak mu się wydawało w odpowiednich momentach, a poza tym nie zwracał na
nich i na ich rozmowę żadnej uwagi.
To była jego ostatnia noc w Anglii. Nie miał zamiaru napawać się tym wieczorem,
chciał, aby skończył się jak najszybciej. Nie odczuwał sympatii do tego ponurego kraju i nie
rozumiał tych, którzy chcieli się tu osiedlić. Mieszkając w głębi Ameryki, wśród dzikiej
przyrody, Lucas nie wyobrażał sobie, jak można mieszkać w Anglii. Większość jej
mieszkańców uważał za tak samo pretensjonalnych i pompatycznych jak ich przywódcy i ich
pomniki i tak samo przytłaczających jak powietrze, którym oddychali. Nie znosił tutejszego
tłoku, dymu i szarej chmury zanieczyszczeń wiszącej nad miastem. W Londynie Lucas czuł
się jak w więzieniu, w klatce. Nagle przypomniał mu się tańczący niedźwiedź, którego
widział jako chłopiec na wiejskim jarmarku na przedmieściach Cincinnati. Zwierzę miało na
sobie męskie spodnie i chodziło w kółko na tylnych nogach dokoła właściciela, który je
trzymał na długim, grubym łańcuchu.
Mężczyźni i kobiety w sali balowej przypominali Lucasowi tresowanego niedźwiedzia.
Ich ruchy były gwałtowne, lecz kontrolowane, z pewnością wyćwiczone. Suknie kobiet
różniły się kolorem, miały natomiast identyczny fason i krój. Wszyscy mężczyźni ubrani byli
w czarne mundury i wyglądali według niego bardzo głupio. Zauważył, że nawet buty mieli
takie same. Ich łańcuchami były reguły i zasady społeczeństwa, w którym żyli, pomyślał
Lucas. Nawet mu było trochę ich żal. Nigdy nie poznają prawdziwej przygody, wolności ani
otwartych przestrzeni. Będą żyć, umrą i nigdy nie dowiedzą się, co stracili.
- Co się tak marszczysz, Lucas?
Pytanie to zadał Morris, starszy z dwóch Anglików. Patrzył na Lucasa, czekając na
odpowiedź. Lucas wskazał salę balową.
- Myślałem właśnie, że wszyscy są tu jednakowo oznakowani - odpowiedział miękkim
akcentem z Kentucky, który tak ich bawił.
Morris nie zrozumiał, co ta uwaga miała oznaczać. Potrząsnął zdziwiony głową.
Hampton był bystrzejszy.
- On mówi o tańczących parach - wytłumaczył.
- No i...? - nalegał Morris, nadal nie rozumiejąc.
- Czy nie widzisz, że wszystkie kobiety wyglądają jednakowo? Każda z nich ma
włosy ciasno związane z tyłu głowy i większość ma te śmieszne pióra, sterczące pod różnymi
kątami. Suknie też mają identyczne - dodał. - Z tymi konstrukcjami z drutów ukrytymi pod
spódnicami wyglądają z tyłu dziwnie i śmiesznie. Mężczyźni nie są lepsi. Oni też są
jednakowo ubrani.
Hampton zwrócił się do Lucasa.
- Wychowanie i wykształcenie zabiło naszą indywidualność.
- Lucas też ma na sobie formalny strój, tak samo jak my - wypalił Morris. Wyglądało na to,
że dopiero w tej chwili to go uderzyło. Był on niskim, krępym mężczyzną w grubych
okularach, lekko łysiejącym. Miał ustalone poglądy na każdy możliwy temat. Uważał, że jego
obowiązkiem jest odgrywanie roli adwokata diabła i przeciwstawianie się poglądom nawet
najlepszych przyjaciół. - Ubranie, do którego tak nagle nabrałeś uprzedzenia, jest
odpowiednim strojem balowym, Hampton. Co byś chciał, żebyśmy mieli na sobie? Długie
buty i kurtki skórzane?
- Byłaby to odświeżająca odmiana - odciął się Hampton.
Zanim Morris znalazł odpowiedź, Hampton zwrócił się do
Lucasa, zmieniając temat.
- Czy chcesz szybko wrócić do swojej doliny?
- Tak - odpowiedział Lucas, uśmiechając się po raz pierwszy.
- To znaczy, że załatwiłeś już wszystkie swoje sprawy.
- Prawie wszystkie - oznajmił Lucas.
- Czy wyjeżdżasz jutro?
- Tak.
- Jak ci się uda załatwić wszystko do końca, kiedy masz tak mało czasu?
Lucas wzruszył ramionami.
- Została mi jeszcze tylko jedna drobna sprawa - wyjaśnił.
- Czy zabierasz Kelseya ze sobą? - spytał Hampton.
- Właśnie z jego powodu wróciłem do Londynu - odrzekł Lucas. - Chłopak jest już w
drodze do Bostonu razem ze swoimi braćmi. Wyjechali przedwczoraj.
Kelsey był najmłodszym z trzech przyrodnich braci Lucasa. Dwaj pozostali, Jordan i
Douglas, byli już doświadczonymi mieszkańcami pogranicza, uprawiającymi ziemię w doli-
nie. Kiedy Lucas był w Anglii ostatni raz, Kelsey był jeszcze zbyt młody, więc zostawił go na
kolejne dwa lata pod opieką nauczycieli. Teraz miał prawie dwanaście lat. Był dobrze
wykształcony, o co Lucas zadbał, natomiast kompletnie zaniedbany pod względem
emocjonalnym. Postarał się o to ten skurwysyn, spadkobierca rodzinnej fortuny.
Teraz już nie miało znaczenia, że chłopiec był zbyt młody na ciężkie życie na
odludziu. Gdyby dłużej został w Anglii, pewnie by umarł.
- Szkoda, że Jordan i Douglas nie zostali trochę dłużej w Londynie - powiedział
Morris. - Dzisiejszy wieczór sprawiłby im wiele przyjemności. Jest tu sporo ich przyjaciół.
- Chcieli być tam pierwsi razem z Kelseyem - odpowiedział Lucas.
Oni również zdecydowani byli wywieźć brata jak najszybciej. Kiedy tylko ta kanalia
podpisała dokument o zrzeczeniu się opieki, natychmiast zarezerwowali przejazd. Bali się, że
może się rozmyślić albo zażądać więcej pieniędzy w zamian za własnego brata.
Lucasa znowu opanował gniew. Chciał wydostać się z Anglii. Podczas wojny z
Południem zamknięto go w celi o rozmiarach małej komórki. Nabawił się wtedy klaustrofobii.
Omal nie zwariował, zanim stamtąd uciekł. Ale na tym się nie skończyło.
Został zmuszony do znoszenia jeszcze jednej potworności, o której do dziś nie mógł
myśleć bez oblewania się zimnym potem. Wojna bardzo go zmieniła. Od tego czasu nie mógł
znieść małych pomieszczeń. Zaraz dławiło go w gardle i nie mógł złapać oddechu. To uczucie
znowu go ogarniało. Londyn był dla niego więzieniem i myślał wyłącznie o ucieczce.
Lucas wyciągnął zegarek, odkrył wieczko i spojrzał na wskazówki. Za dwadzieścia minut
będzie północ. Wytrzyma. Obiecał zostać do północy, a w ciągu dwudziestu minut nie umrze.
- Tak chciałbym móc pojechać z tobą do twojej doliny - oznajmił nagle Hampton.
Morris wyglądał na zaskoczonego tą wypowiedzią. Zerkał na swojego przyjaciela
przez grube okulary.
- Nie mówisz tego poważnie. Tutaj masz swoje obowiązki. Czy twój tytuł i posiadłości
nic dla ciebie nie znaczą? Nie wierzę, że mówisz to serio. Nikt, kto ma dobrze w głowie, nie
rezygnuje z Anglii i tego wszystkiego, co ten kraj ma do zaoferowania.
Morris czuł się poważnie obrażony tym całkowitym brakiem lojalności dla ojczyzny.
Rozpoczął zaraz wykład, którego celem było zawstydzenie Hamptona. Lucas nie słuchał.
Właśnie zauważył spadkobiercę. William Merritt III był prawowitym, pierworodnym synem.
Lucas, młodszy od niego o trzy lata, był bękartem. Ich ojciec jako młody człowiek przebywał
w Ameryce i tam zauroczył niewinną wiejską dziewczynę. Zapewniał ją o swojej miłości,
dzielił z nią łoże każdej, nocy, którą spędzał w Kentucky. Dopiero potem wspomniał, że ma
żonę i syna, którzy czekają na niego w Anglii. Tenże syn wyrósł na podobieństwo ojca. Był
egoistycznym potworem, dbającym tylko o własne przyjemności. Pojęcie lojalności i rodziny
nie miało dla niego żadnego znaczenia. Ponieważ był uprzywilejowanym synem pierwo-
rodnym, odziedziczył ziemię, tytuł i pieniądze. Jego ojciec nie zadbał o pozostałych
potomków, a pierworodny nie miał zamiaru dzielić się z nimi bogactwem. Jordan, Douglas i
Kelsey zostali wydziedziczeni i odepchnięci.
Jordan pierwszy odszukał Lucasa i poprosił go o pomoc. Chciał przyjechać do
Ameryki i rozpocząć nowe życie. Lucas nie chciał się w to mieszać. Jordan i jego bracia byli
dla niego obcy. Nie czuł powiązania ze światem, w którym oni żyli. Był kimś z boku i
chociaż mieli tego samego ojca, nie czuł więzów pokrewieństwa z przyrodnimi braćmi.
Rodzina była dla niego nic nie znaczącym pojęciem.
Jednak lojalność była inną sprawą.
Nie mógł odwrócić się od Jordana i nie zastanawiał się nawet, dlaczego. Potem
przyjechał Douglas i Lucas nie mógł się już wycofać. Kiedy później pojechał do Anglii i
zobaczył, jak jest traktowany Kelsey, wiedział, że jego obowiązkiem jest uwolnienie
najmłodszego brata z tego piekła.
Cena, jaką Lucas musiał za to zapłacić, była ceną jego własnej wolności.
Walc skończył się w tym samym czasie, kiedy Morris doszedł do finału swojego
zaimprowizowanego wykładu. Członkowie orkiestry wstali, po czym ukłonili się sztywno w
podziękowaniu za gromkie oklaski.
Nagle, z nie wyjaśnionej przyczyny, oklaski umilkły. Pary stojące nadal na parkiecie
zwróciły się w stronę drzwi wejściowych. Zapanowała cisza. Lucasa zaintrygowało ich dziw-
ne zachowanie. Odwrócił się w tym samym momencie, w którym Morris trącił go łokciem.
- Nie wszystko w Anglii jest skażone - oświadczył. - Popatrz, Lucas. Dowód
wyższości Anglii stoi u wejścia.
Sądząc z jego entuzjazmu, Lucas nie byłby zdziwiony, gdyby zobaczył tam królową
angielską.
- Hampton, odsuń się, żeby mógł zobaczyć - nakazał Morris.
- Lucas jest o głowę wyższy od wszystkich mężczyzn tu obecnych - wymamrotał
Hampton. - Wszystko może zobaczyć. Poza tym nie mogę oderwać wzroku od tego obrazu,
nie mówiąc już o posuwaniu się gdziekolwiek. Niech Bóg ją błogosławi. Ukazała się - dodał
pełnym adoracji szeptem. -Ma odwagę, trzeba przyznać. Prawdziwą odwagę.
- Jest tutaj ktoś nie oznakowany, Lucas - ogłosił Morris dumnym tonem.
Młoda dama, o której mówiono, stała na szczycie schodów prowadzących do sali
balowej. Anglik nie przesadzał. Rzeczywiście była niezwykle piękna. Miała na sobie
wspaniałą niebieską suknię wieczorową, wyciętą pod szyją. Dekolt nie odsłaniał ciała
nadmiernie, ale również przesadnie go nie ukrywał. Suknia nie była obcisła, jednak można
było zauważyć miękkie zaokrąglenia jej figury i białą skórę.
Kobieta była sama. Lekki uśmiech na twarzy wskazywał, że zupełnie nie
przeszkadzała jej sensacja, jaką wzbudziła. Nie obchodziło jej również to, że nie była modnie
ubrana. Jej spódnica nie była nastroszona pod dziwnymi kątami, widocznie nie miała tych
drucianych rusztowań pod spodem. Jej włosy nie były ciasno związane w warkocz. Długie,
złote loki spływały swobodnie na szczupłe ramiona.
Nie nosiła jednolitego uniformu jak inne kobiety na tym balu i może to było jednym z
powodów, dla którego wszyscy mężczyźni byli nią zachwyceni. Była doskonałą, odświeżającą
odmianą.
Widok takiej piękności niewątpliwie zrobił na Lucasie wrażenie. Instynktownie
zamrugał oczami. Nie zniknęła. Nie mógł dojrzeć koloru jej oczu, ale wiedział już, że są
niebieskie... koloru płomienia świecy. Takie musiały być.
Nagle poczuł, że nie może złapać tchu. Serce zaczęło mu walić. Do diabła,
zachowywał się jak uczniak. To było upokarzające.
- Ona jest rzeczywiście osobliwością - zgodził się Hampton. - Spójrz na markiza. Stoi
po przeciwnej stronie sali balowej. Nawet z tej odległości widzę pożądanie w jego oczach. Na
pewno jego nowo poślubiona żona widzi je również. Popatrz, jakim go obrzuca wściekłym
wzrokiem. To jest naprawdę rozkoszny widok. Uwierzyłem, że sprawiedliwość wreszcie
dopadła złoczyńcę. Teraz dostanie za swoje. O Boże, przykro mi, Lucas. Nie powinienem był
mówić o twoim przyrodnim bracie z takim brakiem szacunku.
- Nie uważam go za rodzinę - odpowiedział twardym tonem Lucas. - On
wydziedziczył nas wszystkich dawno temu. Masz rację, Hampton - dodał. - Sprawiedliwość
objawi się w sposób, z jakiego sobie nawet nie zdajesz sprawy.
Hampton spojrzał na niego pytająco.
- Zaciekawiasz mnie, Lukas. Czy wiesz coś, czego my nie wiemy?
- On słyszał prawdopodobnie o upokorzeniu - zgadywał Morris. Nie czekał na
potwierdzenie czy też zaprzeczenie Lucasa, ale pospieszył zdać mu ze wszystkiego sprawę,
gdyby przypadkiem nie znał szczegółów. - Ta piękna, słodko uśmiechnięta zjawa w
niebieskiej sukni była zaręczona z twoim przyrodnim bratem, ale na pewno o tym już wiesz -
zaczął swoje opowiadanie. - Kiedy William się o nią starał, zachowywał się bardzo elegancko,
a ona, taka młoda i niewinna, uważała go za atrakcyjnego mężczyznę. Po czym, na dwa
tygodnie przed wyznaczoną datą ślubu, William uciekł z kuzynką swojej narzeczonej, Jane.
Ponad pięćset osób było już zaproszonych na uroczystość. Oczywiście, wszyscy musieli
zostać zawiadomieni, że się nie odbędzie, a przecież ten ślub miał być największym
wydarzeniem sezonu. Czy możesz sobie wyobrazić ten wstyd, kiedy trzeba było wszystko w
ostatniej chwili odwołać?
Hampton kiwnął głową potakująco.
- Czy widzisz, jak Jane trzyma się teraz kurczowo Williama? To jest naprawdę
wspaniały widok. On nawet nie stara się ukryć swoich pożądliwych myśli. Nie zdziwiłbym
się, gdyby zaczął się ślinić. Jane jest bladym cieniem tej, z której zrezygnował, prawda?
Lucasa nie bawił ten wywód.
- Jest po prostu głupcem - mruknął.
Hampton skinął głową.
- Nie cierpię Williama Merritta. Jest oszustem i intrygantem. Okpił mojego ojca i
publicznie chwalił się swoją przebiegłością. Ojciec czuł się upokorzony.
- Pomyśl, co William zrobił z własnymi braćmi - powiedział Morris.
- O mało nie zniszczył Jordana i Douglasa, prawda? -spytał Hampton.
- Tak - potwierdził Morris. - Teraz dostaje, co mu się należy. Będzie nieszczęśliwy do
końca życia. Jane jest tak samo podła jak on. To przerażająca para. Niektórzy mówią, że nosi
w łonie jego dziecko. Jeśli to prawda, to współczuję temu dziecku.
- To możliwe - przyznał Hampton. - Ta dwójka prowadzała się ostentacyjnie w czasie
jego narzeczenstwa. Jane tego pożałuje. Ona myśli, że William jest bogaty.
- A tak nie jest? - spytał Lucas.
Hampton potrząsnął głową.
- To się niebawem okaże. On już jest żebrakiem. Ten głupiec wziął się za spekulację i stracił
wszystko, co do funta. Jego ziemia jest teraz w rękach bankierów. Prawdopodobnie liczy na to, że
Jane dostanie ładny spadek, kiedy stara lady Stapleton umrze. Była poważnie chora, ale.., o ile
wiem, cudem ozdrawiała.
W sali balowej znowu rozległa się muzyka. Taylor uniosła spódnicę i zeszła ze
schodów. Lucas nie mógł oderwać od niej wzroku. Zrobił krok w jej kierunku, lecz zatrzymał
się, gdy spojrzał na zegarek.
Zostało jeszcze dziesięć minut. Tyle mógł wytrzymać. Jeszcze tylko dziesięć minut i
będzie wolny. Westchnął z zadowoleniem i uśmiechnął się.
Lady Taylor również się uśmiechała. Stosowała się dokładnie do poleceń babki.
Przywołała uśmiech w momencie, kiedy przeszła przez drzwi salonu, i postanowiła, że nic ani
nikt nie wywoła zmiany wyrazu jej twarzy.
Był to dla niej koszmar.
Muszę patrzeć w przyszłość, pomyślała, przypominając sobie słowa babki. Jestem
potrzebna dzieciom.
Młodzi mężczyźni wyszli jej naprzeciw. Taylor nie zwracała na nich uwagi.
Rozglądała się po sali balowej, szukając swojego towarzysza. Zobaczyła kuzynkę Jane, potem
Williama, ale nie pozwoliła sobie na przyglądanie się im. Serce jej biło mocno. Dobry Boże,
co zrobi, jeśli do niej podejdą? Co im powie? Nie przypuszczała, że może ich tutaj spotkać.
Była zbyt zaabsorbowana myślami o babce. Nie było miejsca na inne zmartwienia.
Młody człowiek, którego już przedtem spotkała, choć nie pamiętała gdzie, błagał ją o
zaszczyt odprowadzenia do sali balowej. Taylor uprzejmie odmówiła. Kiedy odszedł, usły-
szała charakterystyczny, przenikliwy śmiech Jane. Odwróciła się i zobaczyła złośliwy uśmiech
na jej twarzy, a potem młodą dziewczynę idącą szybko w kierunku wyjścia. Taylor znała tę
dziewczynę. Była to lady Catherine, najmłodsza, zaledwie piętnastoletnia córka sir Connana.
Małżeństwo nie zmieniło Jane. Taylor stwierdziła, że właśnie Catherine była jej
najnowszą ofiarą. Biedna dziewczyna wyglądała na przygnębioną.
Taylor ogarnął smutek. Niektórzy z jej krewnych uważali znęcanie się nad słabszymi
za rozrywkę. Nie wiedziała, jak walczyć z ich okrucieństwem, które doprowadzało ją do
mdłości. Czuła się bezradna. Zawsze zdawała sobie sprawę, że nie pasuje do wyższych klas
towarzyskich. Może właśnie dlatego bujała w obłokach i czytała groszowe powieści. Tak,
była marzycielką, jak to stwierdziła babka, ale nie uważała, że to złe. Rzeczywistość często
wydawała się tak ohydna, że byłaby nie do zniesienia, gdyby nie można było od czasu do
czasu puścić wodzy fantazji.
Najbardziej lubiła romantyczne historie. Niestety, jedynymi bohaterami, jakich znała,
były gwałtowne i zaskakujące postacie. Jej ulubieńcy, Daniel Boone i Davy Crockett, od
dawna już nie żyli, ale romantyczne legendy ich życia pasjonowały zarówno pisarzy, jak i
czytelników.
Madame chciała zrobić z niej realistkę. Nie wierzyła, że istnieją jeszcze jacyś
bohaterowie.
Lady Catherine była tak zrozpaczona, że wpadła na Taylor, idąc w kierunku schodów.
Myślała tylko o ucieczce z tego miejsca.
Taylor zatrzymała ją.
- Nie spiesz się tak.
- Proszę, przepuść mnie - poprosiła Catherine.
Łzy płynęły jej po policzkach. Taylor złapała ją za ramię.
- Przestań płakać - powiedziała. - Nigdzie nie pójdziesz. Jeśli teraz wyjdziesz, to
będzie ci trudno pokazać się znowu publicznie. Nie możesz pozwolić na to, żeby Jane miała
nad tobą taką władzę.
- Nie wiesz, co się stało - lamentowała Catherine. - Ona powiedziała... ona opowiada
wszystkim, że ja...
Taylor ścisnęła jej rękę.
- Nie ma znaczenia to, co ona mówi. Jeśli nie będziesz zwracać uwagi na nią ani na jej
złośliwe kłamstwa, to nikt nie będzie w nie wierzył.
Catherine wyciągnęła chusteczkę z rękawa sukni balowej i otarła twarz.
- Czułam się okropnie upokorzona - szepnęła. – Nie wiem, co zrobiłam, nie wiem,
dlaczego ona mnie zaatakowała.
- Jesteś młoda i bardzo ładna - powiedziała Taylor. - Właśnie dlatego zwróciła się
przeciwko tobie. Twój błąd polegał na tym, że się do niej zbliżyłaś. Przeżyjesz to, Catherine,
tak samo jak ja. Jestem pewna, że Jane szuka już następnej ofiary. Okrucieństwo ją bawi. Jest
obrzydliwa, prawda?
Catherine zdobyła się na uśmiech.
- Tak, lady Taylor. Ona jest naprawdę wstrętna. Gdyby pani słyszała, co przed chwilą
mówiła: że szafiry, które pani ma na sobie, należą się jej.
- Rzeczywiście?
Catherine skinęła potakująco głową.
- Ona mówi, że lady Esther jest już niespełna rozumu i...
Taylor przerwała jej.
- Nie interesuje mnie to, co Jane mówi o mojej drogiej babce.
Catherine wyjrzała zza ramienia Taylor.
- Ona na nas patrzy - szepnęła.
Taylor nie spojrzała w tamtym kierunku. Boże, jeszcze trochę, a będzie mogła opuścić
to okropne miejsce.
- Catherine, chcę cię prosić o wielką przysługę.
- Zrobię wszystko - obiecała gorąco Catherine.
- Włóż moje szafiry.
- Słucham?
Taylor rozpięła naszyjnik i zdjęła kolczyki.
Catherine patrzyła na nią zdumiona. Wyraz jej twarzy był tak zabawny, że Taylor nie
mogła powstrzymać się od uśmiechu.
- Pani żartuje, lady Taylor. One kosztują majątek. Jane podniesie wrzask, kiedy
zobaczy, że mam je na sobie.
- Zepsuje jej to humor, prawda? - Taylor znowu się uśmiechnęła.
Catherine wybuchnęła śmiechem. Był tak głośny i radosny, że niósł się po całej sali.
Taylor od razu poczuła się o wiele lepiej.
Pomogła Catherine włożyć naszyjnik i kolczyki, a potem powiedziała.
- Nie daj się nigdy opętać żądzy posiadania. Bogactwo nie może być dla ciebie
ważniejsze niż szacunek dla samej siebie i poczucie godności. Bo skończysz tak jak Jane. Nie
chciałabyś tego, prawda?
- Na Boga, nie - wykrzyknęła Catherine, przerażona tą myślą. - Obiecuję, że nie
wpadnę we władzę pieniądza. Przynajmniej będę się o to starać. W tym naszyjniku czuję się
jak księżniczka. Czy to wypada?
Taylor roześmiała się.
- Oczywiście, że tak. Cieszę się, że sprawia ci to tyle radości.
- Dopilnuję, żeby papa schował szafiry w bezpiecznym miejscu. Jutro sama je pani
odniosę.
Taylor potrząsnęła głową.
- Nie będę ich potrzebować - powiedziała. - Są twoje. Ja już nie będę nosić takiej
biżuterii.
Catherine o mało się nie przewróciła.
- Ależ... - zaczęła. Była tak zaskoczona, że nie wiedziała, co powiedzieć. - Ależ...
- To jest prezent dla ciebie.
Catherine rozpłakała się. Była przejęta hojnością Taylor.
- Nie chciałam, żebyś płakała - powiedziała Taylor. - Wyglądasz ślicznie, Catherine, w
szafirach czy bez nich. Wytrzyj oczy, a ja znajdę ci odpowiedniego partnera do tańca.
Zwróciła uwagę na młodego Miltona Thompsona. Dała mu znak. Przybiegł
natychmiast. Po chwili prowadził Catherine na parkiet. Znowu wyglądała promiennie.
Flirtowała, śmiała się i zachowywała znowu jak piętnastoletnia dziewczyna.
Taylor była zadowolona. Ale uczucie to nie trwało długo. Gdzie był jej towarzysz?
Zdecydowała się na obejście sali balowej, oczywiście omijając kuzynkę szerokim łukiem. Jeśli
go nie znajdzie, to wyjdzie. Przyszła późno, co było w modzie, więc również wyjdzie
wcześnie. Jak na jeden wieczór wystarczająco długo się uśmiechała, a babka i tak nie dowie
się, że była tam tylko piętnaście czy dwadzieścia minut.
Zamiary Taylor zostały pokrzyżowane przez trzy życzliwe przyjaciółki. Alison,
Jennifer i Constance chodziły razem z Taylor do Szkoły Wdzięku i Erudycji panny Lorrison.
Od tamtej pory były dobrymi przyjaciółkami. Alison była o rok starsza i jedynie z tego
powodu uważała się za osobę bardziej wyrafinowaną.
Prowadziła pozostałe przyjaciółki w kierunku Taylor. Alison była wysoka, trochę
niezręczna. Miała ciemnoblond włosy i piwne oczy.
- Moja droga Taylor, jak pięknie dziś wyglądasz - oświadczyła. - Przy tobie robię
wrażenie osoby zupełnie bezbarwnej.
Taylor uśmiechnęła się. Alison zawsze mówiła „moja droga". Uważała, że w ten
sposób wyda się bardziej dystyngowana.
- Nie będziesz nigdy wyglądać bezbarwnie - powiedziała, wiedząc, że właśnie to
chciała usłyszeć.
- Dobrze wyglądam, prawda? Mam nową suknię - mówiła dalej Alison. - Kosztowała
majątek. Ojciec postanowił wydać mnie w tym sezonie za mąż, nawet gdyby miał przez to
zbankrutować.
Szczerość Alison ujęła Taylor.
- Jestem pewna, że możesz wybierać między wszystkimi mężczyznami tutaj
obecnymi.
- Jedyny, który mnie interesuje, ani razu na mnie nie spojrzał - wyznała Alison.
- Robiła wszystko, co możliwe, żeby zwrócić jego uwagę - wtrąciła Jennifer.
Wsuwając pasmo brązowych włosów, które wymknęło się z upiętych z tyłu głowy warkoczy,
dodała: - Myślę, że mogłaby spróbować zemdleć obok niego.
- Pewnie by jej nie podtrzymał - powiedziała Constance.
- Zostaw te włosy, Jennifcr. Tylko je targasz. Załóż okulary. Mrużenie oczu
powoduje zmarszczki.
Jennifer nie zwróciła uwagi na słowa Constance.
- Ojciec Alison dostałby ataku serca, gdyby ten mężczyzna zainteresował się nią.
Constance skinęła potakująco głową, wstrząsając krótkimi, kręconymi włosami.
- On jest niedobrym chłopakiem - powiedziała do Taylor.
- Chłopakiem? Moja droga, on jest mężczyzną - skarciła ją Alison.
- Mężczyzną ze złą reputacją - zauważyła Constance. -Taylor, czy źle wyglądam w
tej różowej sukni? Jennifer mówi, że żaden odcień różu nie pasuje do moich rudych włosów i
piegów, ale mnie tak się podobał ten materiał...
- Pięknie wyglądasz - potwierdziła Taylor.
- On rzeczywiście ma złą reputację - przyznała Alison. - I właśnie to mnie w nim
pociąga.
- Melinda słyszała, że w ubiegłym tygodniu każdej nocy spał z inną kobietą- wtrąciła
Constance. - Możecie to sobie wyobrazić? Może mieć każdą, którą tylko zechce. On jest
bardzo...
- Uwodzicielski? - zasugerowała Alison.
Constance zarumieniła się.
- Muszę przyznać, że jest w nim jakaś prymitywna siła. On jest taki... ogromny. Ma
po prostu boskie oczy. Ciemnobrązowe.
- O kim mówicie? - spytała zaintrygowana Taylor.
- Nie znamy jeszcze jego nazwiska - wyjaśniła Alison. -Ale jest tutaj i nie wyjdzie,
zanim go nie poznam. Jest w nim coś grzesznie erotycznego. - Przerwała, poruszając wachla-
rzem, żeby ochłodzić twarz. - Czuję, że przy nim serce bije mi mocniej.
Taylor zauważyła nagle, że Jennifer marszczy się i patrzy na nią z litością.
- Czy coś się stało, Jennifer? - spytała.
- Och, Taylor, ile musiałaś mieć odwagi, żeby tu dzisiaj przyjść.
Alison uderzyła Jennifer wachlarzem w ramię.
- Na litość boską, Jennifer, miałyśmy nie przypominać jej tego upokorzenia.
- A teraz ty to zrobiłaś - przerwała jej gniewnie Constan-ce. - Powinnaś się wstydzić
swojej bezmyślności. Taylor, czy serce rwie ci się na kawałki?
- Nie. W gruncie rzeczy...
Nie dały jej dokończyć.
- Plotkują, że Jane jest z nim w ciąży - szepnęła Jennifer. - Chodzili ze sobą przez cały
czas, kiedy on się o ciebie starał.
- Czy naprawdę musisz o tym mówić? - spytała Alison.
- Ona ma prawo wiedzieć - przekonywała Jennifer.
- My nic nie wiedziałyśmy - wtrąciła Constance. -Powiedziałybyśmy ci, Taylor.
Nigdy nie pozwoliłybyśmy na to, żebyś wyszła za mąż za takiego łajdaka.
- Ja naprawdę nie chcę mówić...
Znowu nie pozwolono jej dokończyć zdania.
- On jest tutaj, wiecie - poinformowała Jennifer. - Widziałam, jak Jane złapała go za
rękę w tej samej chwili, kiedy wchodziła Taylor. Nadal go trzyma. Williama Merritta nale-
żałoby powiesić za jego grzechy.
- Naprawdę nie mam ochoty o nim rozmawiać - powiedziała Taylor.
- Oczywiście, że nie - zgodziła się Alison. - Zapamiętaj moje słowa, moja droga.
Przyjdzie czas, że zdasz sobie sprawę, jakie miałaś szczęście, że zostałaś porzucona.
- Będziemy przy tobie do końca balu - obiecała Constance. - Jeśli ktoś spróbuje
powiedzieć coś niewłaściwego, osobiście się z nim rozprawię. Daję ci na to moje słowo,
Taylor.
- Dziękuję - odrzekła - ale nie mam aż tak cienkiej skóry. Nie musicie się martwić, że
ktokolwiek zrani moje uczucia. Potrafię sama dać sobie radę.
- Oczywiście, że potrafisz - powiedziała Alison głosem pełnym litości.
- Czy masz nadal dla niego jakieś uczucia? - dopytywała się Jennifer.
- Nie. W gruncie rzeczy ja...
- Z pewnością coś do niego czuje. Nienawidzi go -stwierdziła Constance.
- Nie, ja nie... - zaczęła znowu Taylor.
- Miłość i nienawiść idą w parze - tłumaczyła Jennifer. - Uważam, że powinna
nienawidzić wszystkich mężczyzn, a szczególnie Williama Merritta.
- Nie uważam, żeby nienawiść mogła rozwiązać...
- Ale na pewno go nienawidzisz - obstawała Constance.
Taylor zdecydowała, że powinna wreszcie przejąć inicjatywę i zmieniła temat.
- Napisałam do was wszystkich długie listy, zawierające ważne wiadomości -
powiedziała szybko, zanim zdążyły jej przerwać.
- Po co? - spytała Alison.
- Wiadomości? Jakie wiadomości? - dopytywała się Constance.
Taylor potrząsnęła głową.
- Musicie poczekać do jutra. Dostaniecie moje listy po południu.
- Zdradź nam te nowiny - nalegała Jennifer.
- Jesteś bardzo tajemnicza - zauważyła Constance.
- Nie miałam zamiaru być tajemnicza - odpowiedziała Taylor. - Czasem łatwiej jest
napisać to, co chciałoby się powiedzieć, niż...
- Wyrzuć to z siebie, Taylor - zażądała Alison.
- Nie możesz nas zostawić w takiej niepewności - wtrąciła Constance.
- Czy wyjeżdżasz? - spytała Jennifer. Zwróciła się do Constance. - Ludzie zawsze
piszą listy przed wyjazdem.
Taylor zaczynała żałować, że wspomniała o listach.
- To będzie niespodzianka - upierała się.
- Musisz nam powiedzieć - nalegała Alison. - Nie wyjdziesz stąd, dopóki nam nie
powiesz. Nie mogłabym spać, gdybym nie poznała tej tajemnicy.
Taylor potrząsnęła głową. Wyraz twarzy Alison wskazywał, że nie ustąpi. Na
szczęście Constance przypadkiem wybawiła Taylor z tej kłopotliwej sytuacji. Zobaczyła lady
Catherine na sali balowej, rozpoznała naszyjnik z szafirów i natychmiast chciała wiedzieć,
dlaczego ona nosi biżuterię należącą do Taylor.
Taylor zaczęła długo tłumaczyć, dlaczego oddała jej te kosztowności.
Lucas obserwował ją z oddalenia. Był otoczony tłumem mężczyzn, którzy zasypywali
go pytaniami o życie w Ameryce. Pewne ich uprzedzenia bawiły go, inne drażniły. Wydawało
mu się, że wszyscy Anglicy są zafascynowani Indianami.
Cierpliwie odpowiadał na pytania, bez przerwy spoglądając na zegarek. Jeśli nawet
zachowywał się niegrzecznie, to specjalnie się tym nie martwił. O północy opuszczał salę
balową. Jeszcze raz sprawdził godzinę, zobaczył, że zostało mu tylko kilka minut, i nadal
odpowiadał na zadawane mu pytania. Właśnie tłumaczył swoim słuchaczom, że jego ranczo
jest otoczone górami i że Indianie Sioux i Crow pozwolili jemu i braciom mieszkać na swojej
ziemi, kiedy zobaczył, jak ten skurwysyn, spadkobierca rodzinnej fortuny, wyrywa się żonie i
idzie w stronę Taylor. Jego świeżo poślubiona małżonka biegła za nim.
Taylor również go zauważyła. Była gotowa do ucieczki. Lucas spostrzegł, że schyliła
się, żeby unieść dół sukni, potem nagle rozmyśliła się i nadal stała wyprostowana. Po-
stanowiła zostać.
Nikt nie mógł wyobrazić sobie paniki, jaka ją ogarnęła. Taylor przysięgła sobie, że jej
nie okaże, i uśmiechała się stale, aż jej wargi zdrętwiały. Upokorzenie. Wiedziała, że tym
słowem wszyscy określali jej odwołany ślub. Wszyscy oczekiwali, że będzie zachowywać się
jak osoba upokorzona, przynajmniej tak jej się wydawało. A więc rozczaruje ich.
Alison rozwodziła się na jakiś temat, ale Taylor jej nie słuchała. Nie chciała jednak
zrobić przyjaciółce przykrości, więc udawała zainteresowanie. Kiwała głową, kiedy Alison
przerywała dla zaczerpnięcia oddechu, i uśmiechała się przez cały czas. Taylor miała nadzieję,
że opowieść przyjaciółki była zabawna, a nie tragiczna.
Zbliżali się. William okrążał pary na sali balowej, a Jane podążała za nim.
Taylor miałaby dość sił, żeby opanować swoje uczucia, gdyby nie zobaczyła wyrazu
twarzy kuzynki. Jane była sina z wściekłości. Kiedy była w dobrym humorze, wykazywała
lekką skłonność do złośliwości, ale kiedy była zła... strach było nawet o tym myśleć.
Taylor czuła, że zaraz zemdleje. Boże, nie wytrzyma tego. Jej szlachetne zamiary, aby
okazać spokój, nie przetrwały nawet jednej minuty. Ucieknie. Nie miała siły ani ochoty
zachowywać się grzecznie w stosunku do swojej kuzynki. Kuzynów, poprawiła się w
myślach. Jej były narzeczony był teraz z nią spowinowacony poprzez małżeństwo.
Tak, na pewno zaraz zemdleje.
Lucas dostrzegł panikę w jej oczach. Przerwał w pół zdania opowieść o Indianach i
zaczął się przepychać przez otaczających go mężczyzn. Morris i Hampton dotrzymywali mu
kroku.
- Taylor, co robisz na miłość boską? - spytała zaskoczona Alison.
- Łapie powietrze - odparła Constance. Zmarszczyła czoło i nachyliła się w stronę
Taylor, żeby zobaczyć, co się z nią dzieje.
- Ale dlaczego ona tak dziwnie oddycha? - dopytywała się Jennifer.
Taylor usiłowała zapanować nad sobą.
- Chyba powinnam wyjść - stwierdziła.
- Dopiero przyszłaś - zdziwiła się Jennifer.
- Tak, ale myślę, że...
- Wielkie nieba, on się zbliża.
Alison wykrzyknęła te słowa w podnieceniu i zaczęła wygładzać rękawy sukni.
Constance rozejrzała się, szybko złapała powietrze i zwróciła się do Taylor.
- Zaczekaj, żeby go poznać - szepnęła. - Chociaż mama stwierdziła, że jest on
grzesznym i złym mężczyzną, muszę przyznać, że ma uroczy akcent.
- Skąd wiesz? - spytała Jennifer.
- Słyszałam, jak rozmawiał z Hamptonem.
- Podsłuchiwałaś - oskarżycielsko stwierdziła Jennifer. Constance skinęła głową.
- Tak - przyznała radośnie.
Taylor odsuwała się z wolna od przyjaciółek. Spoglądała przez ramię, oceniając
odległość, jaką ma do pokonania, zanim dotrze do drzwi.
Od wolności dzieliło ją około trzydziestu stóp. Żeby tylko dotrzeć do schodów,
wtedy...
- Taylor, musisz z nim koniecznie porozmawiać - nalegała Alison.
- Czyście wszystkie zwariowały? Nie mam zamiaru z nim rozmawiać. Nie widzę nic
uroczego w osobie Williama Merritta.
Taylor prawie wykrzyczała te słowa. Przyjaciółki patrzyły na nią zdumione.
- William? Nikt tu nie mówi o Williamie - stwierdziła Constance.
- Wracaj do nas, Taylor - zażądała Alison.
- O, William też tutaj idzie - oświadczyła Jennifer cichym szeptem. - Nic dziwnego, że
Taylor chce się wymknąć.
- Nie mam zamiaru się wymykać - oznajmiła Taylor. Było to oczywistym
kłamstwem, ale wolałaby raczej umrzeć, niż przyznać się do tchórzostwa. - Chcę tylko uniknąć
scysji. Jeśli pozwolicie...
Constance złapała ją za ramię, uniemożliwiając odejście.
- Nie możesz wyjść - szepnęła. - To by znaczyło, że jesteś pognębiona. Nie możesz sobie
na to pozwolić. Nie zwracaj na niego uwagi. Alison, przestań gapić się na tego mężczyznę.
- Ktoś musi mnie przedstawić - dalej upierała się Alison, gwałtownie poruszając wachlarzem
przy twarzy.
- Morris może cię przedstawić - zasugerowała Jennifer. Odsunęła się trochę, żeby uniknąć
uderzenia wachlarzem Alison, i dodała. - Czyż on nie jest piękny?
Pytaniu temu towarzyszyło przeciągłe westchnienie. Alison skinęła głową.
- Moja droga, mężczyźni są przystojni, nie piękni, ale uważam, że on zasługuje na oba
określenia. Jest taki ogromny. Słabo mi się robi od samego patrzenia.
Taylor starała się wyzwolić z uścisku Constance. Kiedy jej się to wreszcie udało i już miała
podnieść dół sukni, przygotowując się do odejścia, zauważyła mężczyznę, o którym Alison
rozmawiała z przyjaciółkami.
Zamarła. Z rozszerzonymi oczami, nie mogąc złapać tchu, poczuła, że nagle zaczęło jej się
kręcić w głowie.
Był to najprzystojniejszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek widziała. Ogromny, szczupły i
muskularny, z szerokimi ramionami i bardzo ciemnymi włosami. Miał brązową skórę - wynik
długiego przebywania na słońcu - i czarujące oczy, czekoladowobrazowe. W ich kącikach widać było
zmarszczki, urocze małe zmarszczki spowodowane prawdopodobnie mrużeniem oczu na słońcu.
Nie wyglądał na łagodnego. Nie sprawiał wrażenia człowieka, którego chciałoby się spotkać
w ciemnym, pustym zaułku, ani kogoś, z kim można by spędzić resztę życia... O Boże, co ja
zrobiłam?
Taylor wyrwała Alison wachlarz z ręki, zanim przyjaciółka zdążyła zaprotestować, i
zaczęła gwałtownie chłodzić sobie twarz. Nagle poczuła, że zrobiło się bardzo gorąco.
Czy nie byłoby koszmarne, gdyby zemdlała u jego stóp? Pewnie by przeszedł nad jej
ciałem w drodze do drzwi. Taylor potrząsnęła głową. Musi zapanować nad sobą. Czuła, że
policzki jej płoną. Jakie to śmieszne, pomyślała. Nie ma przecież czego się wstydzić. To
przez to, że jest tak gorąco, tłumaczyła sobie.
Czy ten wielki mężczyzna ze zszarganą reputacją szedł w jej kierunku? Boże, chyba
nie. Kiedy dojdzie do siebie, spyta Constance, dlaczego ten człowiek nie podobał się jej
matce. Taylor żałowała teraz, że nie słuchała uważnie rozmowy przyjaciółek. Czy Constance
nie mówiła, że w zeszłym tygodniu sypiał co noc z inną kobietą? Musi ją o to spytać. Musi jej
zadać jeszcze sto innych pytań, ponieważ nagle zapragnęła dowiedzieć się wszystkiego o tym
tajemniczym nieznajomym.
Dobry Boże, chyba już jest za późno na zadawanie pytań. Czyżby postradała zmysły?
Nie była w stanie zebrać myśli. To na pewno przez niego. Patrzył wprost na nią. Jego wzrok
był przenikliwy i wyprowadzał ją z równowagi. Nic dziwnego, że czuła się roztrzęsiona. Nie
mogła oderwać od niego oczu. Zastanawiała się, czy nie gapi się z otwartymi ustami. Miała
nadzieję, że nie, a jeśli nawet, to i tak nic nie mogła na to poradzić. Próbowała sobie
wmawiać, że to nie ma znaczenia.
Alison wyrwała jej wachlarz. Taylor poczuła się naga, jakby zerwano z niej suknię.
Przez chwilę czuła się okropnie. Zaraz jednak wyprostowała ramiona, przykleiła uśmiech do
warg i starała się zachowywać jak dama.
O tak, on był naprawdę przystojny. Nie mogła złapać tchu, kiedy na niego patrzyła.
Nie ośmieliła się nawet westchnąć z podziwu.
Taylor zrozumiała raptem swoje dziwaczne zachowanie na widok tego mężczyzny. Był
jej ucieleśnionym marzeniem. Przypominał jej ludzi pogranicza. Jak gdyby wyszedł prosto ze stron
jednej z jej groszowych powieści. Naczytała się tyle opowiadań o Davym Crocketcie i Danielu
Boone, że uważała ich obu za członków swojej rodziny. Przecież nie było nic złego w tym
romantycznym zauroczeniu. Co prawda nikt z jej otoczenia nie snuł tak jak ona fantazji na temat
amerykańskich ludzi pogranicza. Kiedy była młodsza, stale wyobrażała sobie życie, jakie mogłaby
prowadzić, gdyby poślubiła któregoś z tych awanturników. Indianie, a raczej dzikusy, jak ich
nazywano w tych opowieściach, podobno zabijali mężczyzn i zdejmowali z ich głów skalpy. Były one
trofeum świadczącym o męstwie wojownika. Zarówno Boone jak i Crockett walczyli z setkami
Indian. Żaden z nich nie został jednak oskalpowany, natomiast zaprzyjaźnili się z dzikusami.
Taylor drżała. Pomyślała, że mężczyzna, na którego widok dostała gęsiej skórki, mógłby
również z powodzeniem pozbawić Indian ich skalpów. Jego wzrok był tak przenikliwy, że jej samej
włosy podnosiły się na głowie. Był niewątpliwie przystojny, ale otaczała go niebezpieczna aura.
Emanuje siłą, pomyślała. Nie wyglądał na człowieka, który bałby się czegokolwiek. Wyglądał na
mężczyznę, który dobrze wie, jak chronić swoją własność.
Dzieci, pomyślała. On uchroni dzieci.
Przecież tylko o to chodziło. Jego reputacja nie powinna jej obchodzić, nie powinna również
zwracać uwagi na wrażenie, jakie na niej zrobił. Na jej potrzeby był więcej niż odpowiedni. Był
doskonały.
Pozwoliła sobie na westchnienie. Jej przyjaciółki zrobiły to samo. Były nim niewątpliwie
zafascynowane.
Chociaż William i Lucas wyruszyli z innych miejsc na sali, jednocześnie dotarli do Taylor.
Zatrzymali się w odległości nie dalszej niż trzy stopy. William stanął po jej lewej stronie, a Lucas
po prawej.
William odezwał się pierwszy. Jego głos zdradzał gniew.
- Taylor, chcę z tobą porozmawiać na osobności.
- Nigdzie z nią sam nie pójdziesz - odezwała się z tyłu jego żona.
Taylor nie zwróciła uwagi na żadne z nich. Z przechyloną głową patrzyła na
mężczyznę, z powodu którego nie była w stanie zebrać myśli. Starała się ze wszystkich sił
pokonać strach, jakim ją napawał. Rzeczywiście, miał przepiękne oczy.
- Jest pan o wiele wyższy, niż mi się wydawało.
Powiedziała to prawie szeptem. Lucas uśmiechnął się.
Podobał mu się jej głos. Był miękki i gardłowy, cholernie podniecający.
- Jest pani o wiele ładniejsza, niż mi się wydawało.
Constance miała rację. Jego akcent z przeciąganiem słów był czarujący.
Nagle wytworzyło się zamieszanie. Wszyscy zaczęli mówić jednocześnie, z
wyjątkiem Taylor i Lucasa. Constance i Jennifer żądały odpowiedzi na pytanie, kiedy Taylor
poznała tego cudzoziemca. Alison błagała, żeby ją przedstawić. William kłócił się z żoną, a
Hampton i Morris głośno zastanawiali się, w jaki sposób Taylor mogła wcześniej poznać tego
Amerykanina. Wszyscy wiedzieli, że ostatnie tygodnie Taylor spędziła w Szkocji, żeby dojść
do siebie po upokorzeniu, a kiedy wezwano ją do Londynu, przebywała cały czas przy swojej
chorej babce. Kiedy miała okazję poznać Lucasa?
Taylor nie była w stanie nadążyć za tymi wszystkimi rozmowami, które toczyły się
wokół niej. Nagle poczuła się dziwnie radośnie. Zniknął ucisk w klatce piersiowej. Łańcuchy,
które zdawały się przykuwać ją do Anglii, zostały zerwane. Odzyska wolność. Wiedziała, że
kiedy wyjdzie z sali balowej, uwolni się od wszelkich zakazów i powinności obowiązujących
w ceremonialnym towarzystwie angielskim.
Wiedziała, że nigdy już tutaj nie wróci. Nie będzie już nigdy musiała oglądać swojego
wuja Malcolma, patrzeć mu w oczy i udawać, że nie wie, jakich potworności się dopuszczał.
Nigdy już nie będzie musiała uprzejmie się do niego odzywać. Nigdy nie będzie musiała
znosić obecności Jane ani przejawów jej okrucieństw, chociaż były one niewielkie w
porównaniu z grzechami wuja.
Taylor znowu westchnęła. Tylko kilka kroków dzieliło ją. od wolności.
- Czy jest już północ, sir?
Wyrzuciła z siebie to pytanie przepełniona emocjami. Skinął głową.
- Możemy już wyjść.
Wszyscy rzucili się na nią.
- Wyjść? Taylor, dokąd masz zamiar iść? - dopytywała się Constance.
Julie Garwood Montana
Zobaczyć świat w ziarenku piasku, Niebiosa w jednym kwiecie z lasu. W ściśniętej dłoni zamknąć bezmiar, W godzinie — nieskończoność czasu. William Blake, Wróżby niewinności Tłum. Tadeusz Kubiak
Cnota jest odważna i dobroć nic zna trwogi. William Szekspir. Miarka za miarkę Tłum. Leon Ulrich 1 Londyn, Anglia, 1868 Sępy gromadziły się w westybulu. Salon, jadalnia oraz biblioteka na piętrze były już szczelnie wypełnione. Nawet na schodach prowadzących na górę widać było te na czarno ubrane „drapieżniki". Od czasu do czasu dwie lub trzy głowy schylały się jednocześnie, łapczywie pijąc szampana. Ostrożne, wyczekujące, pełne nadziei. To byli krewni. Było tam również wielu przyjaciół lorda Havensmound, którzy przyszli okazać współczucie z powodu spodziewanego nieszczęścia. Oficjalna uroczystość miała odbyć się później. Na początku wszyscy starali się zachowywać z godnością stosowną przy tej przygnębiającej okazji. Alkohol jednak szybko przywrócił uśmiechy na ich twarzach, a wkrótce dał się słyszeć głośny śmiech towarzyszący brzękowi kryształowych kieliszków. Matroną wreszcie umierała. Ostatniego roku były co prawda dwa fałszywe alarmy, ale teraz uwierzono, że ten trzeci atak okaże się ostatnim. Była tak wiekowa, że nie powinna go przetrzymać i ponownie wszystkich rozczarować. Przecież miała już przeszło sześćdziesiąt lat. Lady Esther Stapleton spędziła całe życie gromadząc swoją fortunę. Nadszedł więc czas, żeby umarła i dała możliwość krewnym wydania tych pieniędzy. Zaliczano ją do grona najbogatszych kobiet w Anglii, a jej jedynego pozostałego przy życiu syna uważano za biedaka. To nie było w porządku, przynajmniej tak twierdzili życzliwi wierzyciele lorda. Malcolm był lordem Havensmound i miał prawo wydawać ile chciał i kiedy chciał. Wiedziano, że był wyjątkowym hulaką i lubieżnym rozpustnikiem, zainteresowanym zwłaszcza najmłodszymi, ale te skazy charakteru nie przeszkadzały lichwiarzom. Wręcz przeciwnie. Od dawna już szacowni bankierzy odmawiali pożyczek rozpasanemu lordowi, natomiast pokątni lichwiarze z przyjemnością zaspokajali jego potrzeby. Triumfowali. Cieszyła ich rozwiązłość klienta. Każdy z nich doliczał kolosalny procent za wyciągnięcie lorda z długów karcianych, nie mówiąc już o sumach, które trzeba było płacić rodzicom uwiedzionych i porzuconych młodych panienek. Długi narastały, ale cierpliwi wierzyciele mieli być wkrótce sowicie wynagrodzeni. W każdym razie byli o tym święcie przekonani. Thomas, młody pomocnik chorego kamerdynera, wypchnął na zewnątrz kolejnego wierzyciela i z wielką przyjemnością zatrzasnął za nim drzwi. Przerażali go ci ludzie. Był pewien,
że stać ich na stosowniejsze zachowanie, ale po prostu nic ich nie obchodziło. Thomas od dwunastego roku życia mieszkał w tym domu i nigdy dotąd nie był świadkiem tak haniebnego zdarzenia. Jego droga chlebodawczyni leżała na górze, starając się utrzymać przy życiu tak długo, dopóki nie zakończy wszystkich swoich interesów i nie zobaczy swojej ulubionej wnuczki Taylor. Tymczasem na dole syn umierającej kobiety urządzał przyjęcie, śmiał się i zachowywał jak łajdak, którym zresztą był. Jego córka Jane z zadowoloną miną stała blisko ojca. Thomas był pewien, że jej promienny wygląd wynikał z przeświadczenia, że ojciec podzieli się z nią odziedziczonym majątkiem. Dwie zgniłe fasole w tym samym strąku, pomyślał Thomas. Ojciec i córka byli bardzo do siebie podobni z charakterów i wymagań. Pomocnik kamerdynera nie uważał się za nielojalnego w stosunku do swojej chlebodawczyni, mając tak złą opinię o jej rodzinie. Jej opinia o nich była podobna. Thomas kilka razy słyszał, jak lady Esther nazwała Jane żmiją. Ta młoda kobieta była wyjątkowo podła. Wydawało mu się, że widział uśmiech na jej twarzy tylko wtedy, kiedy udało się jej porządnie komuś zaszkodzić. Mówiono, że Jane trzyma ludzi z towarzystwa w swoich rękach. Większość młodych mężczyzn i kobiet zaczynających dorosłe życie rzeczywiście obawiała się jej, chociaż nie przyznawali się do tego. Thomas nie był pewien czy plotki, że Jane lubi niszczyć innych, były prawdziwe. Tym razem jednak posunęła się za daleko. Ośmieliła się zaatakować osobę, którą lady Esther ceniła najwyżej. Starała się zniszczyć lady Taylor. Thomas chrząknął z zadowoleniem. Wkrótce Jane i jej niegodziwy ojciec poznają konsekwencje swoich poczynań. Droga lady Esther była zbyt zaabsorbowana swoim słabym zdrowiem i rozpadającą się rodziną, aby mogła zauważyć, co się święci. Jej stan zdrowia pogorszył się od chwili, kiedy Marian, starsza siostra Taylor, zabrała swoje dzieci i przeniosła się do Bostonu. Od tamtego czasu było z nią coraz gorzej. Thomas uważał, że trzymała się jeszcze tylko dlatego, że postanowiła wydać za mąż i usamodzielnić wnuczkę, którą wychowywała jak córkę. Na skutek intryg Jane ślub Taylor został odwołany. Jednak z tego okropnego upokorzenia wynikło również coś dobrego: lady Esther wreszcie otworzyły się oczy. Przedtem łatwo wszystko wybaczała. Teraz pałała żądzą zemsty. Gdzie, na Boga, była Taylor? Thomas modlił się, żeby zdążyła przybyć na czas, podpisać papiery i pożegnać się z babką. Pełen niepokoju chodził tam i z powrotem przez kilka minut. Potem zajął się sprowadzaniem gości, którzy bezczelnie okupowali schody; wyprowadzał ich na oszkloną werandę na tyłach domu. Wabił ich tam jedzeniem i większą ilością alkoholu. Kiedy upchnął tam tych wszystkich strasznych osobników, zamknął drzwi i pospieszył do holu. Uwagę jego zwróciło jakieś zamieszanie na podjeździe. Podbiegł do okna. Poznał herb na czarnym powozie, który się tam właśnie zatrzymał, i wydał westchnienie ulgi, po czym szybko odmówił modlitwę dziękczynną. Taylornareszcieprzybyła. Thomas zajrzał do salonu, żeby się upewnić, czy lord i jego córka są nadal zajęci swoimi przyjaciółmi. Stali odwróceni plecami do drzwi, które Thomas szybko zamknął. Jeśli mu szczęście dopisze, zdąży przeprowadzić Taylor przez hol i schody na górę, zanim zostanie zauważona przez swo- jego wuja i jego córkę. Taylor jeszcze torowała sobie drogę przez tłumek zgromadzony na podjeździe, kiedy Thomas otworzył drzwi. Z przyjemnością zauważył, że dziewczyna nie zwraca zupełnie uwagi na
zaczepiających ją łajdaków. Kilku z nich wciskało jej wizytówki, przechwalając się, że są najlepszymi doradcami inwestycyjnymi w całej Anglii i mogą potroić pieniądze, które wkrótce odziedziczy. Przekonywali, że nie musi nic robić, tylko przekazać im spadek. Thomas był oburzony. Gdyby miał szczotkę pod ręką, rozpędziłby tych pyskaczy. - Dosyć tego! Zostawcie ją w spokoju - krzyknął i ruszył do przodu. Opiekuńczym gestem wziął Taylor pod rękę i patrząc ze złością na tych nachalnych mężczyzn przeprowadził ją przez drzwi. - Bandyci, nie można ich inaczej nazwać - wymamrotał. Taylor całkowicie zgadzała się z tą opinią. - Byłeś gotów rzucić się na nich, prawda, Thomas? Służący uśmiechnął się. - Cecil natarłby mi uszu, gdybym zniżył się do ich poziomu - odrzekł. - Jeśli mam iść w jego ślady, nie mogę sobie pozwolić na prostackie zachowanie. Kamerdyner musi zawsze zachowywać się godnie, milady. - Naturalnie - zgodziła się Taylor. - Jak się czuje Cecil? Wysłałam do niego kartkę w zeszłym tygodniu, ale nie dostałam odpowiedzi. Czy należy się o niego martwić? - Nie, nie trzeba martwić się o Cecila. Jest bardzo stary i również bardzo wytrzymały. Wstał z łóżka w dobrej formie, żeby pożegnać się z lady Esther. Pani babka już wyznaczyła mu emeryturę. Czy pani o tym wiedziała? Wyposażyła go wspaniale. Cecilowi nie będzie niczego brakować do końca życia. - Był oddanym kamerdynerem madame przez prawie trzydzieści lat - przypomniała Taylor służącemu. - Powinien otrzymać dobrą emeryturę. A co z tobą, Tom? Co masz zamiar robić? Nie przypuszczam, żeby wujek Malcolm pozwolił ci tutaj zostać. - Już otrzymałem posadę od pani babki. Chce, żebym zaopiekował się jej bratem, Andrew. Będę musiał przenieść się do Szkocji, ale nie mam nic przeciwko temu. Pojechałbym na koniec świata, żeby zrobić przyjemność lady Esther. Zabezpieczyła dla mnie również kawałek ziemi i miesięczną pensję, ale jestem pewien, że pani o cym wie. To był pani pomysł, prawda? Już przedtem zajmowała się pani moimi sprawami, chociaż ja jestem od pani starszy. Taylor uśmiechnęła się. Rzeczywiście, był to jej pomysł, ale była również przekonana, że madame zrobiłaby to sama, gdyby nie zaprzątały jej inne sprawy. - Jesteś ode mnie starszy, Tom? - powiedziała żartobliwie. - Tylko o niecałe dwa lata. - A więc jestem starszy - potwierdził. - Niech pani pozwoli, że wezmę okrycie. Miło mi widzieć panią w bieli, tak jak życzyła sobie babka. Ta suknia jest bardzo piękna i jeśli nie pozwalam sobie na zbyt wiele, to chciałbym dodać, że wygląda pani dzisiaj o wiele lepiej. Thomasowi zrobiło się przykro, że dorzucił ten komplement, ponieważ nie chciał jej przypominać ostatniego spotkania. Nie dlatego, żeby Taylor mogła o tym kiedykolwiek zapomnieć, ale nie było godnym dżentelmena przypominanie o tym upokorzeniu. Wyglądała rzeczywiście o wiele lepiej. Od sześciu tygodni, od tego popołudnia, kiedy babka przekazała jej wiadomość o narzeczonym, nie wychodziła z domu. Thomas był wtedy obecny w salonie - blokował plecami drzwi, żeby nikt nie mógł wejść. Widział, jak bardzo Taylor była zdruzgotana tą nowiną, chociaż nie płakała ani nie roztrząsała tej sprawy. Takie zachowanie nie byłoby odpowiednie dla damy. Doskonale panowała nad sobą, ale widać było, do jakiego stopnia została zraniona. Ręka jej się trzęsła, kiedy nerwowym ruchem odgarniała włosy, i była bardzo blada. Jej niebieskie, urokliwe oczy straciły zupełnie blask, a głos jej
zmatowiał. Kiedy babka wreszcie skończyła czytać ten obrzydliwy list, który otrzymała, Taylor powiedziała: - Dziękuję za informację, madame. Wiem, że było to dla ciebie trudne. - Uważam, Taylor, że powinnaś na jakiś czas wyjechać z Londynu, dopóki ten mały skandal nie pójdzie w niepamięć. Wuj Andrew będzie szczęśliwy, jeśli dotrzymasz mu towarzystwa. - Jak sobie życzysz, madame. Taylor wyszła z salonu. Poszła do swojej sypialni, spakowała rzeczy i w niecałą godzinę odjechała do majątku babki w Szkocji. Lady Esther nie próżnowała po odjeździe wnuczki. Cały czas naradzała się ze swoimi adwokatami. - Pani babka będzie szczęśliwa, kiedy panią zobaczy, lady Taylor - oświadczył Thomas. - Od chwili, kiedy otrzymała ten tajemniczy list, jest bardzo podniecona. Wydaje mi się, że liczy na pani radę w tej sprawie. W jego głosie wyraźnie było słychać zatroskanie. Zauważył wizytówki, które Taylor ściskała w ręku; wyrzucił je do kosza, po czym eskortował ją przez hol do schodów prowa- dzących na górę. - Jak ona się czuje, Thomas? Czy nie nastąpiło polepszenie? Służący poklepał ją czule po ręku. Słyszał trwogę w jej głosie. Chciał ją pocieszyć i skłamać, ale nie miał odwagi i powiedział prawdę. - Ona niknie, milady. Tym razem nie będzie polepszenia. Musi pani pożegnać się z nią teraz. Bardzo jej zależy, żeby załatwić wszystkie sprawy. Nie możemy pozwolić na to, żeby się nadal niepokoiła, prawda? Taylor potrząsnęła głową. - Oczywiście. Łzy napłynęły jej do oczu, ale starała sieje powstrzymać. Płacz zmartwiłby babkę, a i tak przecież niczego nie można było zmienić. - Nie ma pani zastrzeżeń co do planów babki, lady Taylor? Gdyby myślała, że wymusza na pani... - Thomas nie dokończył swojej myśli. Taylor zmusiła się do uśmiechu, zanim odpowiedziała. - Nie mam żadnych zastrzeżeń. Powinieneś wiedzieć, że zrobię wszystko, aby sprawić przyjemność babce. Ona chce zakończyć wszystkie nie dokończone sprawy przed śmiercią, a ponieważ ja okazałam się ostatnią z nie dokończonych spraw, jest moim obowiązkiem pomóc jej. Nie będę wymigiwać się od tej odpowiedzialności, Thomas. Z salonu dobiegały wybuchy śmiechu. Taylor wzdrygnęła się. Obróciła się i zobaczyła dwóch ubranych na czarno mężczyzn stojących w holu, niedaleko schodów. Obaj trzymali w rękach kieliszki szampana. Nagle zdała sobie sprawę, że dom jest pełen gości. - Co ci ludzie tutaj robią? - Czekają na to, aby poszaleć z pani wujem Malcolmem i kuzynką Jane - powiedział Thomas. Taylor była tak wzburzona, że szybko dodał: - Pani wuj zaprosił kilku przyjaciół... Taylor nie pozwoliła mu skończyć. - Ten podły człowiek nie ma ani jednej przyzwoitej cechy, nie uważasz? Jej gniew wzmógł jego własne oburzenie. - Nie wygląda na to, milady. Pani ojciec, niech Bóg ma jego duszę w opiece,
odziedziczył wszystkie dobre cechy, natomiast wuj Malcolm i jego córka... - Thomas westchnął. Zauważył, że Taylor chce otworzyć drzwi do salonu i szybko potrząsnął głową. - Zarówno Malcolm jak i Jane są tam, milady. Jeśli panią zobaczą, nie obejdzie się bez skandalu. Wiem, że pani chce ich wszystkich wypędzić, ale nie ma na to czasu. Babka czeka. Taylor wiedziała, że Thomas ma rację. Nie mogła pozwolić, aby lady Esther czekała na nią dłużej. Szybko przeszła przez hol i zaczęła wchodzić po schodach, opierając się na ramieniu Thomasa. Kiedy doszli do podestu, Taylor znowu zwróciła się do służącego. - Co lekarz mówi na temat stanu madame? Czy nie jest możliwe, że znowu nam wszystkim zrobi niespodziankę? Może jej się polepszyć? Thomas potrząsnął głową. - Sir Elliott uważa, że teraz to tylko kwestia czasu - powiedział. - Lady Esther ma zniszczone serce. To właśnie Elliott zawiadomił pana Malcolma i dlatego wszyscy się tu dzisiaj zebrali. Kiedy pani babka dowiedziała się o tym, to wpadła w taką furię, że na pewno Elliottowi jeszcze dzwoni w uszach po tym, co od niej usłyszał. Cud, że on to wytrzymał. Obraz babki dającej reprymendę takiemu olbrzymowi jak Elliott zmusił Taylor do uśmiechu. - Madame jest nadzwyczajną kobietą, nie uważasz? - O tak - odpowiedział Thomas. - Umie spowodować, że dorosły mężczyzna trzęsie się ze strachu. Musiałem stale sobie przypominać, że się jej nie boję. - Nigdy jej się nie bałeś. - Ta możliwość wydawała się Taylor śmieszna. Thomas uśmiechnął się. - To pani nie pozwoliła mi się jej bać. Czy pani pamięta swoje opowiadanie o gwałtownym usposobieniu madame, kiedy zabrała mnie pani ze sobą do domu? Taylor skinęła głową. - Pamiętam. Ale madame nie podnosiła głosu, kiedy robiła wyrzuty Elliottowi? - Oczywiście, że nie - odpowiedział Thomas. - Ona jest zawsze damą - wyrzekł te słowa z dumą. - Elliott kulił się tak, jak gdyby na niego krzyczała. Powinna była pani zoba- czyć jego minę, kiedy zagroziła, że nie zostawi pieniędzy na jego nowe laboratorium. Taylor szła długim korytarzem z Thomasem u boku. - Czy sir Elliott jest teraz u madame'? - Nie. Był przez całą noc i teraz poszedł się przebrać. Będzie z powrotem za godzinę. To daje nam wystarczającą ilość czasu. Goście babki są w saloniku przylegającym do jej pokoi. Powiedziała, żebym wpuścił ich bocznymi schodami, aby nikt ich nie widział. Pani wujek Malcolm nie będzie miał pojęcia, co się dzieje, dopóki sprawy nie zostaną załatwione. - Więc madame nadal nalega, żeby to zrobić? - Oczywiście - odpowiedział Thomas. - Jeśli mogę coś powiedzieć, babka będzie zmartwiona widząc łzy w pani oczach. - Nie zobaczy mnie płaczącej - obiecała Taylor. Pokoje lady Esther znajdowały się na końcu korytarza. Taylor nie wahała się przed wejściem do sypialni. Kiedy Thomas otworzył drzwi, natychmiast znalazła się w środku. Sypialnia była kompletnie ciemna. Taylor usiłowała coś dojrzeć w ciemnościach. Był to ogromny pokój. Niegdyś uważała, że jest wielkości połowy Hyde Parku. Po
jednej stronie, na podwyższeniu, stało łóżko z czterema kolumnami. Po drugiej stronie stały trzy wyściełane, wysoko zabudowane krzesła i dwa małe stoliczki, umieszczone przy oknie zasłoniętym ciężkimi kotarami. Taylor zawsze uwielbiała ten pokój. Kiedy była małą dziewczynką, skakała po tym wielkim łóżku, wywracała koziołki na grubych wschodnich dywanach i robiła tyle hałasu, że mogłaby, jak mówiła babka, obudzić umarłego. W tym pokoju wszystko wolno było jej robić. Kiedy babka była w odpowiednim nastroju, Taylor mogła przebierać się w jej wspaniałe jedwabne suknie i atłasowe pantofelki. Bardzo lubiła wkładać kapelusz z szerokim rondem, ozdobiony kwiatami i piórami, zawieszać sobie na szyi mnóstwo cennej biżuterii i naciągać białe rękawiczki, które sięgały jej do ramion. Tak ubrana podawała babce herbatę i wymyślała niesłychane historie na temat przyjęć, w których rzekomo brała udział. Babka nigdy się z niej nie śmiała, poważnie brała udział w zabawie. Poruszając swoim kolorowym wachlarzem, w odpowiednich momentach szeptała: „Co ty mówisz?" Zachłystywała się w żartobliwym oburzeniu, słuchając skandali, które wymyślała Taylor. Brały w nich udział Cyganki i damy dworu. Czasami babka sama wymyślała niezwykłe historie. Taylor wspominała z czułością ten pokój, pełen tak wspaniałych wspomnień. - Stanowczo zbyt długo jechałaś tutaj, młoda damo. Teraz przeproś mnie za to spóźnienie. Musiałam na ciebie czekać. Szorstki głos babki odbijał się echem w pokoju. Taylor odwróciła się i ruszyła w tamtym kierunku. O mało nie przewróciła się, kiedy wpadła na podnóżek. Odzyskała jednak równowagę i ostrożnie obeszła tę przeszkodę. - Przepraszam, madame - zawołała. - Nie trać czasu, Taylor. Siadaj. Mamy dużo spraw do omówienia. - Nie mogę znaleźć krzeseł, madame. - Zapal jedną świecę, Janet. Więcej nie pozwalam - lady Esther zwróciła się do pokojówki. - Potem wyjdź z pokoju. Chcę zostać z moją wnuczką sama. Taylor wreszcie odnalazła krzesła. Usiadła na środkowym, wyprostowała fałdy sukni i złożyła ręce na kolanach. Z powodu panujących w pokoju ciemności nie mogła dojrzeć babki. Siedziała jednak wyprostowana tak sztywno, jak wymagała etykieta. Babka nie cierpiała niedbałej postawy, a widziała w ciemnościach jak kot. Taylor święcie w to wierzyła, więc nie pozwalała sobie nawet na chwilę odprężenia. Światło świecy przy łóżku babki było latarnią morską w ciemnościach. Taylor bardziej czuła niż widziała jak pokojówka przechodzi koło niej. Zaczekała do momentu, kiedy drzwi się za nią zamknęły, i zawołała: - Dlaczego tutaj jest tak ciemno, madame? Czy nie chcesz dzisiaj oglądać słońca? - Nie. Nie chcę - odpowiedziała babka. - Ja umieram, Taylor. Wiem o tym, Pan Bóg wie o tym i diabeł też wie o tym. Nie mam zamiaru robić żadnego zamieszania. To nie przystoi damie. Ale również nie mam zamiaru się do tego przystosowywać. Śmierć będzie musiała dopaść mnie w ciemności. Jeśli będę miała szczęście, to ona nie znajdzie mnie, dopóki nie załatwię wszystkich spraw tak, jakbym chciała. Światło mogłoby dać jej przewagę. Obawiam się, że nie jesteś dobrze przygotowana do zadania, które cię czeka. Ta nagła zmiana tematu zaskoczyła Taylor, ale szybko odzyskała równowagę. - Ośmielam się mieć przeciwne zdanie, madame. Wychowałaś mnie dobrze. Jestem przygotowana na każdą ewentualność.
Lady Esther odparła: - Twoje wychowanie nie było kompletne. Nic nie wiesz o małżeństwie i o tym, jak być dobrą żoną. Teraz żałuję, że nie potrafiłam rozmawiać na te intymne tematy. Żyjemy w bardzo restrykcyjnym społeczeństwie. Nie wiem, jak to się stało, ale jest w tobie bardzo dużo miłości i współczucia. Jestem szczęśliwa, że nie udało mi się tego zniszczyć. Nigdy nie chciałaś być surowa, prawda? Ale mniejsza z tym - mówiła dalej lady Esther. - Teraz już niczego się nie zmieni. Jesteś beznadziejną marzycielką Taylor. Twoja namiętność do trzeciorzędnej literatury i twój podziw dla nieokrzesanych mężczyzn są tego wystarczającym dowodem. Taylor uśmiechnęła się. - To są ludzie pogranicza, madame - skorygowała. -Myślałam, że podobały ci się opowiadania, które czytałam. - Nie mówię, że nie podobały mi się te opowieści -mruknęła lady Esther. - Ale nie o to chodzi. Opowiadania o Danielu Crocketcie i Davym Boone zauroczą każdego, nawet surową starszą kobietę. Pomyliła ich nazwiska. Taylor pomyślała, że babka zrobiła to specjalnie. Nie poprawiła jej. - Tak, madame - powiedziała, domyślając się, że babka życzy sobie potwierdzenia. - Zastanawiam się, czy spotkam tych ludzi gór po śmierci. - Na pewno tak - odrzekła Taylor. - Będziesz teraz musiała przestać chodzić z głową w chmurach - ostrzegła ją babka. - Przestanę, madame. - Powinnam była nauczyć cię, co zrobić, żeby mężczyzna stał się dobrym i dbającym mężem. - Wujek Andrew wszystko mi wytłumaczył. Lady Esther znowu prychnęła. - A skąd mój brat może coś wiedzieć na ten temat? Od wielu lat pędzi żywot pustelnika w szkockich górach. Trzeba mieć doświadczenie, żeby cokolwiek wiedzieć, Taylor. Nie myśl o tym, co on ci mówił. To na pewno nie ma sensu. Taylor potrząsnęła głową. - On dał mi rozsądną radę, madame. Dlaczego wujek Andrew nigdy się nie ożenił? - Prawdopodobnie nikt go nie chciał - zasugerowała madame. - Tak naprawdę mojego brata interesowały tylko jego dzikie konie. - I broń - przypomniała Taylor. - Nadal pracuje nad swoimi wynalazkami. - Tak, jego strzelby - zgodziła się madame. - Ciekawa jestem, Taylor, co on ci mówił o małżeństwie? - Jeśli chcę przerobić nicponia na dobrego męża, to muszę go traktować tak samo jak konia, którego trenuję. Powinnam mieć silną rękę, nigdy nie okazywać strachu i rzadko prze- jawiać czułość. Wujek Andrew przewidywał, że po sześciu miesiącach mąż będzie mi jadł z ręki. Nauczy się mnie cenić i będzie traktował jak księżniczkę. - A jeśli cię nie będzie cenił? Taylor uśmiechnęła się. - Wtedy powinnam pożyczyć od wujka jakąś dobrą strzelbę i zastrzelić go. Madame uśmiechnęła się z czułością. - Zdarzyło się raz czy dwa razy, że chciałam zastrzelić twojego dziadka, ale zauważ -
tylko raz lub dwa. Jej nastrój stał się bardziej melancholijny. Głos jej drżał, kiedy mówiła: - Dzieci będą ciebie potrzebować. Mój Boże, sama jesteś prawie dzieckiem. Jak sobie dasz radę? Taylor pospieszyła ją uspokoić. - Wszystko będzie dobrze - zapewniła. - Myślisz o mnie jak o dziecku, ale ja jestem już dorosłą kobietą. Dobrze mnie wychowałaś, madame. Nie powinnaś się martwić. Lady Esther głośno westchnęła. - A więc dobrze. Nie będę się martwić - obiecała. - Przez te wszystkie lata okazywałaś mi miłość i przywiązanie, a ja... czy zdajesz sobie sprawę, że nigdy nie powiedziałam, że cię kocham? - Tak, wiem, madame. Nastąpiła chwila ciszy. Po czym lady Esther znowu zmieniła temat - Nie pozwoliłam na to, żebyś mi powiedziała, dlaczego twoja siostra koniecznie chciała opuścić Anglię. Przyznaję, że bałam się znać powód. Domyślam się, że mój syn był przyczyną wyjazdu Marian, prawda? Co Malcolm jej zrobił? Jestem gotowa tego wysłuchać, Taylor. Możesz mi to teraz powiedzieć, jeśli chcesz. Taylor poczuła ucisk w żołądku. Wzięła głęboki oddech. - Nie mam ochoty, madame. To wszystko zdarzyło się tak dawno temu. - Jeszcze się boisz, prawda? Twój głos drży na samo wspomnienie. - Nie. Już się nie boję. - Zaufałam ci całkowicie, pomogłam Marian i jej nic niewartemu mężowi w wyjeździe. - Tak, madame. - Nie było to dla mnie łatwe. Wiedziałam, że już ich nigdy nie zobaczę. A poza tym nie zgadzam się z decyzjami Marian. Popatrz, za kogo wyszła za mąż. George niewiele się różnił od ulicznego żebraka. I na pewno jej nie kochał. Chodziło mu tylko o pieniądze. Ale ona nie chciała słuchać żadnych perswazji, więc wydziedziczyłam ich oboje. To było paskudne posunięcie. Teraz to rozumiem. - George nie był nicponiem, madame. Po prostu nie miał głowy do interesów. Możliwe, że poślubił moją siostrę wyłącznie dla pieniędzy, ale nie opuścił jej, kiedy ją wydziedziczyłaś. Myślę, że pokochał ją, chociaż trochę. Był dla niej zawsze dobry i miły. A z listów, które nam przysyłał, domyślam się, że był wspaniałym ojcem. Lady Esther skinęła głową. - Tak. Ja również uważam, że on był dobrym ojcem -przyznała niechętnie. - To ty przekonałaś mnie, żeby dać im trochę pieniędzy, żeby mogli opuścić Anglię. Dobrze zrobi- łam, prawda? - Tak. Dobrze zrobiłaś, madame. - Czy Marian chciała mi powiedzieć, co się wydarzyło? Dobry Boże, ona nie żyje od osiemnastu miesięcy, a dopiero teraz mogę zadać ci to pytanie. - Marian by ci tego nie powiedziała - stwierdziła z przekonaniem Taylor. - Ale tobie się zwierzyła? - Tak, lecz tylko dlatego, że chciała mnie chronić. Taylor znowu nabrała powietrza. Starała się zachować
spokój. Ten temat był tak drażliwy, że trzęsły jej się ręce. Nie chciała, aby babka domyśliła się, jak bardzo jest zdenerwowana. Starała się mówić pewnym głosem. - Okazałaś jej miłość, ochraniając ją i nie pytając o nic, pomogłaś jej wyjechać. Ona i George byli szczęśliwi w Bostonie i jestem pewna, że Marian umarła spokojna. - A gdybym ci kazała przywieźć jej córki z powrotem do Anglii, czy byłyby tu bezpieczne? - Nie. - Odpowiedź Taylor była szybka i stanowcza. Łagodniejszym tonem dodała. - Dziewczynki powinny się wychowywać w kraju swojego ojca. Tak chcieli oboje, George i Marian. - A nie pod opieką Malcolma, dodała w duchu. - Czy myślisz, że dziewczynki też mogły paść ofiarą cholery? Mielibyśmy już chyba jakieś wiadomości, prawda? - Tak. Na pewno mielibyśmy wiadomość. One są zdrowe - powiedziała. Starała się być przekonywająca i modliła się, żeby miała rację. Niańka dzieci, pani Bartlesmith, napisała list. Nie miała wcale pewności, czy George umarł na cholerę. Lekarz odmówił przyjścia do domu po śmierci George'a z obawy przed zarażeniem, więc nie można było nic stwierdzić. W trakcie choroby ojca niańka trzymała dzieci z daleka. Chroniła je, jak mogła. Bóg zabrał najpierw Marian, potem George'a. Nie mógł być tak okrutny, żeby zabierać dwuletnie dzieci. Myśl o tym była przerażająca. - Ufam ci, Taylor. - Babka była już wyraźnie zmęczona. - Dziękuję, madame. - Czy chroniłam cię, kiedy dorastałaś? - O tak - wykrzyknęła Taylor. - Chroniłaś mnie przez te wszystkie lata. Zapanowało milczenie. W końcu lady Esther spytała: - Czy jesteś przygotowana na wyjazd z Anglii? - Jestem. - Boston jest bardzo daleko. Mów dzieciom dobrze o mnie, nawet jeśli będziesz musiała zmyślać. Chcę być dobrze wspominana. - Tak, madame. Taylor robiła wszystko, żeby się nie rozpłakać. Patrzyła na swoje ręce złożone na kolanach i głęboko oddychała. Lady Esther nie zauważyła niepokoju wnuczki. Jeszcze raz podała jej szczegóły transferu pieniędzy, które zostały przekazane do banku w Bostonie. Głos miała słaby i zmęczony. - Jak tylko wróci sir Elliott, zaraz ogłosi, że nastąpiło u mnie kolejne cudowne polepszenie. On może jest niezbyt inteligentny, ale wie, kogo powinien słuchać. Weźmiesz udział w balu i będziesz się zachowywać tak, jak gdyby wszystko było w najlepszym porządku. Masz się śmiać i cieszyć z mojego dobrego samopoczucia. Zostaniesz tam do dwunastej. Nikt nie może wiedzieć, że o świcie wyjeżdżasz. Absolutnie nikt. - Ależ madame, jesteś tak chora, że chciałabym zostać z tobą. - To niemożliwe - ucięła babka. - Musisz być poza Anglią, zanim umrę. Mój brat Andrew będzie mi dotrzymywał towarzystwa. Nie będę samotna. Malcolmowi i innym powie się o twoim wyjeździe, kiedy statek będzie na morzu. Musisz się z tym zgodzić, Taylor. Twoim obowiązkiem jest zadbać, abym umarła spokojna. - Tak, madame - Taylor zatkała. - Płaczesz?
- Nie, madame. - Nie znoszę łez. - Tak, madame. Babka westchnęła z zadowoleniem. - Miałam dużo kłopotów, żeby znaleźć coś odpowiedniego. Wiesz o tym, prawda? - spytała. - Oczywiście, że wiesz. Teraz został tylko jeden dokument do podpisania w obecno- ści świadków. Ostatnia ceremonia, w której muszę uczestniczyć. Potem będzie spokój. - Nie chcę, żebyś umarła, madame. - Nie zawsze dostaje się to, co się chce, młoda damo. Zapamiętaj to sobie. - Tak, madame. - Powiedz Thomasowi, żeby przyprowadził gości, których ukrył w saloniku. Potem wróć i stań przy mnie. Chcę patrzeć, jak będziesz podpisywać ten dokument. Taylor wstała. - Nie zmienisz swojego postanowienia? - Nie zmienię - odpowiedziała babka. - A czy ty zmienisz swoje? W jej głosie słychać było wyzwanie. Taylor usiłowała się uśmiechnąć. - Nie, nie zmienię - odpowiedziała stanowczym tonem. - A więc pospiesz się. Czas płynie, a czas jest moim wrogiem. Taylor ruszyła w stronę drzwi łączących sypialnię z salonikiem. W połowie drogi nagle się zatrzymała. - Madame? - O co chodzi? - Kiedy Thomas ich tu przyprowadzi... nie będziemy już same, a ja... czy mogę... Nic więcej nie powiedziała. Nie musiała nic mówić. Babka zrozumiała, o co prosi. W pokoju rozległo się głośne westchnienie. - Jeśli musisz - burknęła babka. - Dziękuję. - Wypowiedz to wreszcie, Taylor. - Dobrze - odrzekła. - Kocham cię, madame, z całego serca. Nie mógł uwierzyć, że tego dokonał. Do diabła, ledwie mu się to udało. Potrząsnął głową. Co to za człowiek, który żąda, aby brat kupił wolność dla swojego brata? Po prostu łajdak, pomyślał... prawdziwy drań. Lucas Michael Ross odsunął od siebie te myśli pełne złości. Co się stało, to się nie odstanie, ale chłopak był wreszcie wolny i mógł rozpocząć nowe życie. Tylko to było ważne. Ten łajdak, dziedzic rodzinnej fortuny, w końcu zapłaci za wszystko. Jeśli chodzi o Lucasa, to jego starszy przyrodni brat mógł żyć lub zgnić w Anglii, nic go to nie obchodziło. Nie potrafił się jednak opanować. Oparł się o kolumnę w ogromnej sali balowej i patrzył na pary wirujące w tańcu na marmurowej posadzce. Z jego obu stron stali przyjaciele brata, Morris i Hampton. Obaj posiadali tytuły, ale Lucas nie pamiętał jakie. Dyskutowali zawzięcie o dobrych i złych stronach kapitalizmu w Ameryce. Lucas udawał zainteresowanie, kiwał głową, jak mu się wydawało w odpowiednich momentach, a poza tym nie zwracał na
nich i na ich rozmowę żadnej uwagi. To była jego ostatnia noc w Anglii. Nie miał zamiaru napawać się tym wieczorem, chciał, aby skończył się jak najszybciej. Nie odczuwał sympatii do tego ponurego kraju i nie rozumiał tych, którzy chcieli się tu osiedlić. Mieszkając w głębi Ameryki, wśród dzikiej przyrody, Lucas nie wyobrażał sobie, jak można mieszkać w Anglii. Większość jej mieszkańców uważał za tak samo pretensjonalnych i pompatycznych jak ich przywódcy i ich pomniki i tak samo przytłaczających jak powietrze, którym oddychali. Nie znosił tutejszego tłoku, dymu i szarej chmury zanieczyszczeń wiszącej nad miastem. W Londynie Lucas czuł się jak w więzieniu, w klatce. Nagle przypomniał mu się tańczący niedźwiedź, którego widział jako chłopiec na wiejskim jarmarku na przedmieściach Cincinnati. Zwierzę miało na sobie męskie spodnie i chodziło w kółko na tylnych nogach dokoła właściciela, który je trzymał na długim, grubym łańcuchu. Mężczyźni i kobiety w sali balowej przypominali Lucasowi tresowanego niedźwiedzia. Ich ruchy były gwałtowne, lecz kontrolowane, z pewnością wyćwiczone. Suknie kobiet różniły się kolorem, miały natomiast identyczny fason i krój. Wszyscy mężczyźni ubrani byli w czarne mundury i wyglądali według niego bardzo głupio. Zauważył, że nawet buty mieli takie same. Ich łańcuchami były reguły i zasady społeczeństwa, w którym żyli, pomyślał Lucas. Nawet mu było trochę ich żal. Nigdy nie poznają prawdziwej przygody, wolności ani otwartych przestrzeni. Będą żyć, umrą i nigdy nie dowiedzą się, co stracili. - Co się tak marszczysz, Lucas? Pytanie to zadał Morris, starszy z dwóch Anglików. Patrzył na Lucasa, czekając na odpowiedź. Lucas wskazał salę balową. - Myślałem właśnie, że wszyscy są tu jednakowo oznakowani - odpowiedział miękkim akcentem z Kentucky, który tak ich bawił. Morris nie zrozumiał, co ta uwaga miała oznaczać. Potrząsnął zdziwiony głową. Hampton był bystrzejszy. - On mówi o tańczących parach - wytłumaczył. - No i...? - nalegał Morris, nadal nie rozumiejąc. - Czy nie widzisz, że wszystkie kobiety wyglądają jednakowo? Każda z nich ma włosy ciasno związane z tyłu głowy i większość ma te śmieszne pióra, sterczące pod różnymi kątami. Suknie też mają identyczne - dodał. - Z tymi konstrukcjami z drutów ukrytymi pod spódnicami wyglądają z tyłu dziwnie i śmiesznie. Mężczyźni nie są lepsi. Oni też są jednakowo ubrani. Hampton zwrócił się do Lucasa. - Wychowanie i wykształcenie zabiło naszą indywidualność. - Lucas też ma na sobie formalny strój, tak samo jak my - wypalił Morris. Wyglądało na to, że dopiero w tej chwili to go uderzyło. Był on niskim, krępym mężczyzną w grubych okularach, lekko łysiejącym. Miał ustalone poglądy na każdy możliwy temat. Uważał, że jego obowiązkiem jest odgrywanie roli adwokata diabła i przeciwstawianie się poglądom nawet najlepszych przyjaciół. - Ubranie, do którego tak nagle nabrałeś uprzedzenia, jest odpowiednim strojem balowym, Hampton. Co byś chciał, żebyśmy mieli na sobie? Długie buty i kurtki skórzane? - Byłaby to odświeżająca odmiana - odciął się Hampton. Zanim Morris znalazł odpowiedź, Hampton zwrócił się do
Lucasa, zmieniając temat. - Czy chcesz szybko wrócić do swojej doliny? - Tak - odpowiedział Lucas, uśmiechając się po raz pierwszy. - To znaczy, że załatwiłeś już wszystkie swoje sprawy. - Prawie wszystkie - oznajmił Lucas. - Czy wyjeżdżasz jutro? - Tak. - Jak ci się uda załatwić wszystko do końca, kiedy masz tak mało czasu? Lucas wzruszył ramionami. - Została mi jeszcze tylko jedna drobna sprawa - wyjaśnił. - Czy zabierasz Kelseya ze sobą? - spytał Hampton. - Właśnie z jego powodu wróciłem do Londynu - odrzekł Lucas. - Chłopak jest już w drodze do Bostonu razem ze swoimi braćmi. Wyjechali przedwczoraj. Kelsey był najmłodszym z trzech przyrodnich braci Lucasa. Dwaj pozostali, Jordan i Douglas, byli już doświadczonymi mieszkańcami pogranicza, uprawiającymi ziemię w doli- nie. Kiedy Lucas był w Anglii ostatni raz, Kelsey był jeszcze zbyt młody, więc zostawił go na kolejne dwa lata pod opieką nauczycieli. Teraz miał prawie dwanaście lat. Był dobrze wykształcony, o co Lucas zadbał, natomiast kompletnie zaniedbany pod względem emocjonalnym. Postarał się o to ten skurwysyn, spadkobierca rodzinnej fortuny. Teraz już nie miało znaczenia, że chłopiec był zbyt młody na ciężkie życie na odludziu. Gdyby dłużej został w Anglii, pewnie by umarł. - Szkoda, że Jordan i Douglas nie zostali trochę dłużej w Londynie - powiedział Morris. - Dzisiejszy wieczór sprawiłby im wiele przyjemności. Jest tu sporo ich przyjaciół. - Chcieli być tam pierwsi razem z Kelseyem - odpowiedział Lucas. Oni również zdecydowani byli wywieźć brata jak najszybciej. Kiedy tylko ta kanalia podpisała dokument o zrzeczeniu się opieki, natychmiast zarezerwowali przejazd. Bali się, że może się rozmyślić albo zażądać więcej pieniędzy w zamian za własnego brata. Lucasa znowu opanował gniew. Chciał wydostać się z Anglii. Podczas wojny z Południem zamknięto go w celi o rozmiarach małej komórki. Nabawił się wtedy klaustrofobii. Omal nie zwariował, zanim stamtąd uciekł. Ale na tym się nie skończyło. Został zmuszony do znoszenia jeszcze jednej potworności, o której do dziś nie mógł myśleć bez oblewania się zimnym potem. Wojna bardzo go zmieniła. Od tego czasu nie mógł znieść małych pomieszczeń. Zaraz dławiło go w gardle i nie mógł złapać oddechu. To uczucie znowu go ogarniało. Londyn był dla niego więzieniem i myślał wyłącznie o ucieczce. Lucas wyciągnął zegarek, odkrył wieczko i spojrzał na wskazówki. Za dwadzieścia minut będzie północ. Wytrzyma. Obiecał zostać do północy, a w ciągu dwudziestu minut nie umrze. - Tak chciałbym móc pojechać z tobą do twojej doliny - oznajmił nagle Hampton. Morris wyglądał na zaskoczonego tą wypowiedzią. Zerkał na swojego przyjaciela przez grube okulary. - Nie mówisz tego poważnie. Tutaj masz swoje obowiązki. Czy twój tytuł i posiadłości nic dla ciebie nie znaczą? Nie wierzę, że mówisz to serio. Nikt, kto ma dobrze w głowie, nie rezygnuje z Anglii i tego wszystkiego, co ten kraj ma do zaoferowania. Morris czuł się poważnie obrażony tym całkowitym brakiem lojalności dla ojczyzny. Rozpoczął zaraz wykład, którego celem było zawstydzenie Hamptona. Lucas nie słuchał.
Właśnie zauważył spadkobiercę. William Merritt III był prawowitym, pierworodnym synem. Lucas, młodszy od niego o trzy lata, był bękartem. Ich ojciec jako młody człowiek przebywał w Ameryce i tam zauroczył niewinną wiejską dziewczynę. Zapewniał ją o swojej miłości, dzielił z nią łoże każdej, nocy, którą spędzał w Kentucky. Dopiero potem wspomniał, że ma żonę i syna, którzy czekają na niego w Anglii. Tenże syn wyrósł na podobieństwo ojca. Był egoistycznym potworem, dbającym tylko o własne przyjemności. Pojęcie lojalności i rodziny nie miało dla niego żadnego znaczenia. Ponieważ był uprzywilejowanym synem pierwo- rodnym, odziedziczył ziemię, tytuł i pieniądze. Jego ojciec nie zadbał o pozostałych potomków, a pierworodny nie miał zamiaru dzielić się z nimi bogactwem. Jordan, Douglas i Kelsey zostali wydziedziczeni i odepchnięci. Jordan pierwszy odszukał Lucasa i poprosił go o pomoc. Chciał przyjechać do Ameryki i rozpocząć nowe życie. Lucas nie chciał się w to mieszać. Jordan i jego bracia byli dla niego obcy. Nie czuł powiązania ze światem, w którym oni żyli. Był kimś z boku i chociaż mieli tego samego ojca, nie czuł więzów pokrewieństwa z przyrodnimi braćmi. Rodzina była dla niego nic nie znaczącym pojęciem. Jednak lojalność była inną sprawą. Nie mógł odwrócić się od Jordana i nie zastanawiał się nawet, dlaczego. Potem przyjechał Douglas i Lucas nie mógł się już wycofać. Kiedy później pojechał do Anglii i zobaczył, jak jest traktowany Kelsey, wiedział, że jego obowiązkiem jest uwolnienie najmłodszego brata z tego piekła. Cena, jaką Lucas musiał za to zapłacić, była ceną jego własnej wolności. Walc skończył się w tym samym czasie, kiedy Morris doszedł do finału swojego zaimprowizowanego wykładu. Członkowie orkiestry wstali, po czym ukłonili się sztywno w podziękowaniu za gromkie oklaski. Nagle, z nie wyjaśnionej przyczyny, oklaski umilkły. Pary stojące nadal na parkiecie zwróciły się w stronę drzwi wejściowych. Zapanowała cisza. Lucasa zaintrygowało ich dziw- ne zachowanie. Odwrócił się w tym samym momencie, w którym Morris trącił go łokciem. - Nie wszystko w Anglii jest skażone - oświadczył. - Popatrz, Lucas. Dowód wyższości Anglii stoi u wejścia. Sądząc z jego entuzjazmu, Lucas nie byłby zdziwiony, gdyby zobaczył tam królową angielską. - Hampton, odsuń się, żeby mógł zobaczyć - nakazał Morris. - Lucas jest o głowę wyższy od wszystkich mężczyzn tu obecnych - wymamrotał Hampton. - Wszystko może zobaczyć. Poza tym nie mogę oderwać wzroku od tego obrazu, nie mówiąc już o posuwaniu się gdziekolwiek. Niech Bóg ją błogosławi. Ukazała się - dodał pełnym adoracji szeptem. -Ma odwagę, trzeba przyznać. Prawdziwą odwagę. - Jest tutaj ktoś nie oznakowany, Lucas - ogłosił Morris dumnym tonem. Młoda dama, o której mówiono, stała na szczycie schodów prowadzących do sali balowej. Anglik nie przesadzał. Rzeczywiście była niezwykle piękna. Miała na sobie wspaniałą niebieską suknię wieczorową, wyciętą pod szyją. Dekolt nie odsłaniał ciała nadmiernie, ale również przesadnie go nie ukrywał. Suknia nie była obcisła, jednak można było zauważyć miękkie zaokrąglenia jej figury i białą skórę. Kobieta była sama. Lekki uśmiech na twarzy wskazywał, że zupełnie nie przeszkadzała jej sensacja, jaką wzbudziła. Nie obchodziło jej również to, że nie była modnie
ubrana. Jej spódnica nie była nastroszona pod dziwnymi kątami, widocznie nie miała tych drucianych rusztowań pod spodem. Jej włosy nie były ciasno związane w warkocz. Długie, złote loki spływały swobodnie na szczupłe ramiona. Nie nosiła jednolitego uniformu jak inne kobiety na tym balu i może to było jednym z powodów, dla którego wszyscy mężczyźni byli nią zachwyceni. Była doskonałą, odświeżającą odmianą. Widok takiej piękności niewątpliwie zrobił na Lucasie wrażenie. Instynktownie zamrugał oczami. Nie zniknęła. Nie mógł dojrzeć koloru jej oczu, ale wiedział już, że są niebieskie... koloru płomienia świecy. Takie musiały być. Nagle poczuł, że nie może złapać tchu. Serce zaczęło mu walić. Do diabła, zachowywał się jak uczniak. To było upokarzające. - Ona jest rzeczywiście osobliwością - zgodził się Hampton. - Spójrz na markiza. Stoi po przeciwnej stronie sali balowej. Nawet z tej odległości widzę pożądanie w jego oczach. Na pewno jego nowo poślubiona żona widzi je również. Popatrz, jakim go obrzuca wściekłym wzrokiem. To jest naprawdę rozkoszny widok. Uwierzyłem, że sprawiedliwość wreszcie dopadła złoczyńcę. Teraz dostanie za swoje. O Boże, przykro mi, Lucas. Nie powinienem był mówić o twoim przyrodnim bracie z takim brakiem szacunku. - Nie uważam go za rodzinę - odpowiedział twardym tonem Lucas. - On wydziedziczył nas wszystkich dawno temu. Masz rację, Hampton - dodał. - Sprawiedliwość objawi się w sposób, z jakiego sobie nawet nie zdajesz sprawy. Hampton spojrzał na niego pytająco. - Zaciekawiasz mnie, Lukas. Czy wiesz coś, czego my nie wiemy? - On słyszał prawdopodobnie o upokorzeniu - zgadywał Morris. Nie czekał na potwierdzenie czy też zaprzeczenie Lucasa, ale pospieszył zdać mu ze wszystkiego sprawę, gdyby przypadkiem nie znał szczegółów. - Ta piękna, słodko uśmiechnięta zjawa w niebieskiej sukni była zaręczona z twoim przyrodnim bratem, ale na pewno o tym już wiesz - zaczął swoje opowiadanie. - Kiedy William się o nią starał, zachowywał się bardzo elegancko, a ona, taka młoda i niewinna, uważała go za atrakcyjnego mężczyznę. Po czym, na dwa tygodnie przed wyznaczoną datą ślubu, William uciekł z kuzynką swojej narzeczonej, Jane. Ponad pięćset osób było już zaproszonych na uroczystość. Oczywiście, wszyscy musieli zostać zawiadomieni, że się nie odbędzie, a przecież ten ślub miał być największym wydarzeniem sezonu. Czy możesz sobie wyobrazić ten wstyd, kiedy trzeba było wszystko w ostatniej chwili odwołać? Hampton kiwnął głową potakująco. - Czy widzisz, jak Jane trzyma się teraz kurczowo Williama? To jest naprawdę wspaniały widok. On nawet nie stara się ukryć swoich pożądliwych myśli. Nie zdziwiłbym się, gdyby zaczął się ślinić. Jane jest bladym cieniem tej, z której zrezygnował, prawda? Lucasa nie bawił ten wywód. - Jest po prostu głupcem - mruknął. Hampton skinął głową. - Nie cierpię Williama Merritta. Jest oszustem i intrygantem. Okpił mojego ojca i publicznie chwalił się swoją przebiegłością. Ojciec czuł się upokorzony. - Pomyśl, co William zrobił z własnymi braćmi - powiedział Morris. - O mało nie zniszczył Jordana i Douglasa, prawda? -spytał Hampton.
- Tak - potwierdził Morris. - Teraz dostaje, co mu się należy. Będzie nieszczęśliwy do końca życia. Jane jest tak samo podła jak on. To przerażająca para. Niektórzy mówią, że nosi w łonie jego dziecko. Jeśli to prawda, to współczuję temu dziecku. - To możliwe - przyznał Hampton. - Ta dwójka prowadzała się ostentacyjnie w czasie jego narzeczenstwa. Jane tego pożałuje. Ona myśli, że William jest bogaty. - A tak nie jest? - spytał Lucas. Hampton potrząsnął głową. - To się niebawem okaże. On już jest żebrakiem. Ten głupiec wziął się za spekulację i stracił wszystko, co do funta. Jego ziemia jest teraz w rękach bankierów. Prawdopodobnie liczy na to, że Jane dostanie ładny spadek, kiedy stara lady Stapleton umrze. Była poważnie chora, ale.., o ile wiem, cudem ozdrawiała. W sali balowej znowu rozległa się muzyka. Taylor uniosła spódnicę i zeszła ze schodów. Lucas nie mógł oderwać od niej wzroku. Zrobił krok w jej kierunku, lecz zatrzymał się, gdy spojrzał na zegarek. Zostało jeszcze dziesięć minut. Tyle mógł wytrzymać. Jeszcze tylko dziesięć minut i będzie wolny. Westchnął z zadowoleniem i uśmiechnął się. Lady Taylor również się uśmiechała. Stosowała się dokładnie do poleceń babki. Przywołała uśmiech w momencie, kiedy przeszła przez drzwi salonu, i postanowiła, że nic ani nikt nie wywoła zmiany wyrazu jej twarzy. Był to dla niej koszmar. Muszę patrzeć w przyszłość, pomyślała, przypominając sobie słowa babki. Jestem potrzebna dzieciom. Młodzi mężczyźni wyszli jej naprzeciw. Taylor nie zwracała na nich uwagi. Rozglądała się po sali balowej, szukając swojego towarzysza. Zobaczyła kuzynkę Jane, potem Williama, ale nie pozwoliła sobie na przyglądanie się im. Serce jej biło mocno. Dobry Boże, co zrobi, jeśli do niej podejdą? Co im powie? Nie przypuszczała, że może ich tutaj spotkać. Była zbyt zaabsorbowana myślami o babce. Nie było miejsca na inne zmartwienia. Młody człowiek, którego już przedtem spotkała, choć nie pamiętała gdzie, błagał ją o zaszczyt odprowadzenia do sali balowej. Taylor uprzejmie odmówiła. Kiedy odszedł, usły- szała charakterystyczny, przenikliwy śmiech Jane. Odwróciła się i zobaczyła złośliwy uśmiech na jej twarzy, a potem młodą dziewczynę idącą szybko w kierunku wyjścia. Taylor znała tę dziewczynę. Była to lady Catherine, najmłodsza, zaledwie piętnastoletnia córka sir Connana. Małżeństwo nie zmieniło Jane. Taylor stwierdziła, że właśnie Catherine była jej najnowszą ofiarą. Biedna dziewczyna wyglądała na przygnębioną. Taylor ogarnął smutek. Niektórzy z jej krewnych uważali znęcanie się nad słabszymi za rozrywkę. Nie wiedziała, jak walczyć z ich okrucieństwem, które doprowadzało ją do mdłości. Czuła się bezradna. Zawsze zdawała sobie sprawę, że nie pasuje do wyższych klas towarzyskich. Może właśnie dlatego bujała w obłokach i czytała groszowe powieści. Tak, była marzycielką, jak to stwierdziła babka, ale nie uważała, że to złe. Rzeczywistość często wydawała się tak ohydna, że byłaby nie do zniesienia, gdyby nie można było od czasu do czasu puścić wodzy fantazji. Najbardziej lubiła romantyczne historie. Niestety, jedynymi bohaterami, jakich znała, były gwałtowne i zaskakujące postacie. Jej ulubieńcy, Daniel Boone i Davy Crockett, od dawna już nie żyli, ale romantyczne legendy ich życia pasjonowały zarówno pisarzy, jak i
czytelników. Madame chciała zrobić z niej realistkę. Nie wierzyła, że istnieją jeszcze jacyś bohaterowie. Lady Catherine była tak zrozpaczona, że wpadła na Taylor, idąc w kierunku schodów. Myślała tylko o ucieczce z tego miejsca. Taylor zatrzymała ją. - Nie spiesz się tak. - Proszę, przepuść mnie - poprosiła Catherine. Łzy płynęły jej po policzkach. Taylor złapała ją za ramię. - Przestań płakać - powiedziała. - Nigdzie nie pójdziesz. Jeśli teraz wyjdziesz, to będzie ci trudno pokazać się znowu publicznie. Nie możesz pozwolić na to, żeby Jane miała nad tobą taką władzę. - Nie wiesz, co się stało - lamentowała Catherine. - Ona powiedziała... ona opowiada wszystkim, że ja... Taylor ścisnęła jej rękę. - Nie ma znaczenia to, co ona mówi. Jeśli nie będziesz zwracać uwagi na nią ani na jej złośliwe kłamstwa, to nikt nie będzie w nie wierzył. Catherine wyciągnęła chusteczkę z rękawa sukni balowej i otarła twarz. - Czułam się okropnie upokorzona - szepnęła. – Nie wiem, co zrobiłam, nie wiem, dlaczego ona mnie zaatakowała. - Jesteś młoda i bardzo ładna - powiedziała Taylor. - Właśnie dlatego zwróciła się przeciwko tobie. Twój błąd polegał na tym, że się do niej zbliżyłaś. Przeżyjesz to, Catherine, tak samo jak ja. Jestem pewna, że Jane szuka już następnej ofiary. Okrucieństwo ją bawi. Jest obrzydliwa, prawda? Catherine zdobyła się na uśmiech. - Tak, lady Taylor. Ona jest naprawdę wstrętna. Gdyby pani słyszała, co przed chwilą mówiła: że szafiry, które pani ma na sobie, należą się jej. - Rzeczywiście? Catherine skinęła potakująco głową. - Ona mówi, że lady Esther jest już niespełna rozumu i... Taylor przerwała jej. - Nie interesuje mnie to, co Jane mówi o mojej drogiej babce. Catherine wyjrzała zza ramienia Taylor. - Ona na nas patrzy - szepnęła. Taylor nie spojrzała w tamtym kierunku. Boże, jeszcze trochę, a będzie mogła opuścić to okropne miejsce. - Catherine, chcę cię prosić o wielką przysługę. - Zrobię wszystko - obiecała gorąco Catherine. - Włóż moje szafiry. - Słucham? Taylor rozpięła naszyjnik i zdjęła kolczyki. Catherine patrzyła na nią zdumiona. Wyraz jej twarzy był tak zabawny, że Taylor nie mogła powstrzymać się od uśmiechu. - Pani żartuje, lady Taylor. One kosztują majątek. Jane podniesie wrzask, kiedy
zobaczy, że mam je na sobie. - Zepsuje jej to humor, prawda? - Taylor znowu się uśmiechnęła. Catherine wybuchnęła śmiechem. Był tak głośny i radosny, że niósł się po całej sali. Taylor od razu poczuła się o wiele lepiej. Pomogła Catherine włożyć naszyjnik i kolczyki, a potem powiedziała. - Nie daj się nigdy opętać żądzy posiadania. Bogactwo nie może być dla ciebie ważniejsze niż szacunek dla samej siebie i poczucie godności. Bo skończysz tak jak Jane. Nie chciałabyś tego, prawda? - Na Boga, nie - wykrzyknęła Catherine, przerażona tą myślą. - Obiecuję, że nie wpadnę we władzę pieniądza. Przynajmniej będę się o to starać. W tym naszyjniku czuję się jak księżniczka. Czy to wypada? Taylor roześmiała się. - Oczywiście, że tak. Cieszę się, że sprawia ci to tyle radości. - Dopilnuję, żeby papa schował szafiry w bezpiecznym miejscu. Jutro sama je pani odniosę. Taylor potrząsnęła głową. - Nie będę ich potrzebować - powiedziała. - Są twoje. Ja już nie będę nosić takiej biżuterii. Catherine o mało się nie przewróciła. - Ależ... - zaczęła. Była tak zaskoczona, że nie wiedziała, co powiedzieć. - Ależ... - To jest prezent dla ciebie. Catherine rozpłakała się. Była przejęta hojnością Taylor. - Nie chciałam, żebyś płakała - powiedziała Taylor. - Wyglądasz ślicznie, Catherine, w szafirach czy bez nich. Wytrzyj oczy, a ja znajdę ci odpowiedniego partnera do tańca. Zwróciła uwagę na młodego Miltona Thompsona. Dała mu znak. Przybiegł natychmiast. Po chwili prowadził Catherine na parkiet. Znowu wyglądała promiennie. Flirtowała, śmiała się i zachowywała znowu jak piętnastoletnia dziewczyna. Taylor była zadowolona. Ale uczucie to nie trwało długo. Gdzie był jej towarzysz? Zdecydowała się na obejście sali balowej, oczywiście omijając kuzynkę szerokim łukiem. Jeśli go nie znajdzie, to wyjdzie. Przyszła późno, co było w modzie, więc również wyjdzie wcześnie. Jak na jeden wieczór wystarczająco długo się uśmiechała, a babka i tak nie dowie się, że była tam tylko piętnaście czy dwadzieścia minut. Zamiary Taylor zostały pokrzyżowane przez trzy życzliwe przyjaciółki. Alison, Jennifer i Constance chodziły razem z Taylor do Szkoły Wdzięku i Erudycji panny Lorrison. Od tamtej pory były dobrymi przyjaciółkami. Alison była o rok starsza i jedynie z tego powodu uważała się za osobę bardziej wyrafinowaną. Prowadziła pozostałe przyjaciółki w kierunku Taylor. Alison była wysoka, trochę niezręczna. Miała ciemnoblond włosy i piwne oczy. - Moja droga Taylor, jak pięknie dziś wyglądasz - oświadczyła. - Przy tobie robię wrażenie osoby zupełnie bezbarwnej. Taylor uśmiechnęła się. Alison zawsze mówiła „moja droga". Uważała, że w ten sposób wyda się bardziej dystyngowana. - Nie będziesz nigdy wyglądać bezbarwnie - powiedziała, wiedząc, że właśnie to chciała usłyszeć.
- Dobrze wyglądam, prawda? Mam nową suknię - mówiła dalej Alison. - Kosztowała majątek. Ojciec postanowił wydać mnie w tym sezonie za mąż, nawet gdyby miał przez to zbankrutować. Szczerość Alison ujęła Taylor. - Jestem pewna, że możesz wybierać między wszystkimi mężczyznami tutaj obecnymi. - Jedyny, który mnie interesuje, ani razu na mnie nie spojrzał - wyznała Alison. - Robiła wszystko, co możliwe, żeby zwrócić jego uwagę - wtrąciła Jennifer. Wsuwając pasmo brązowych włosów, które wymknęło się z upiętych z tyłu głowy warkoczy, dodała: - Myślę, że mogłaby spróbować zemdleć obok niego. - Pewnie by jej nie podtrzymał - powiedziała Constance. - Zostaw te włosy, Jennifcr. Tylko je targasz. Załóż okulary. Mrużenie oczu powoduje zmarszczki. Jennifer nie zwróciła uwagi na słowa Constance. - Ojciec Alison dostałby ataku serca, gdyby ten mężczyzna zainteresował się nią. Constance skinęła potakująco głową, wstrząsając krótkimi, kręconymi włosami. - On jest niedobrym chłopakiem - powiedziała do Taylor. - Chłopakiem? Moja droga, on jest mężczyzną - skarciła ją Alison. - Mężczyzną ze złą reputacją - zauważyła Constance. -Taylor, czy źle wyglądam w tej różowej sukni? Jennifer mówi, że żaden odcień różu nie pasuje do moich rudych włosów i piegów, ale mnie tak się podobał ten materiał... - Pięknie wyglądasz - potwierdziła Taylor. - On rzeczywiście ma złą reputację - przyznała Alison. - I właśnie to mnie w nim pociąga. - Melinda słyszała, że w ubiegłym tygodniu każdej nocy spał z inną kobietą- wtrąciła Constance. - Możecie to sobie wyobrazić? Może mieć każdą, którą tylko zechce. On jest bardzo... - Uwodzicielski? - zasugerowała Alison. Constance zarumieniła się. - Muszę przyznać, że jest w nim jakaś prymitywna siła. On jest taki... ogromny. Ma po prostu boskie oczy. Ciemnobrązowe. - O kim mówicie? - spytała zaintrygowana Taylor. - Nie znamy jeszcze jego nazwiska - wyjaśniła Alison. -Ale jest tutaj i nie wyjdzie, zanim go nie poznam. Jest w nim coś grzesznie erotycznego. - Przerwała, poruszając wachla- rzem, żeby ochłodzić twarz. - Czuję, że przy nim serce bije mi mocniej. Taylor zauważyła nagle, że Jennifer marszczy się i patrzy na nią z litością. - Czy coś się stało, Jennifer? - spytała. - Och, Taylor, ile musiałaś mieć odwagi, żeby tu dzisiaj przyjść. Alison uderzyła Jennifer wachlarzem w ramię. - Na litość boską, Jennifer, miałyśmy nie przypominać jej tego upokorzenia. - A teraz ty to zrobiłaś - przerwała jej gniewnie Constan-ce. - Powinnaś się wstydzić swojej bezmyślności. Taylor, czy serce rwie ci się na kawałki? - Nie. W gruncie rzeczy... Nie dały jej dokończyć.
- Plotkują, że Jane jest z nim w ciąży - szepnęła Jennifer. - Chodzili ze sobą przez cały czas, kiedy on się o ciebie starał. - Czy naprawdę musisz o tym mówić? - spytała Alison. - Ona ma prawo wiedzieć - przekonywała Jennifer. - My nic nie wiedziałyśmy - wtrąciła Constance. -Powiedziałybyśmy ci, Taylor. Nigdy nie pozwoliłybyśmy na to, żebyś wyszła za mąż za takiego łajdaka. - Ja naprawdę nie chcę mówić... Znowu nie pozwolono jej dokończyć zdania. - On jest tutaj, wiecie - poinformowała Jennifer. - Widziałam, jak Jane złapała go za rękę w tej samej chwili, kiedy wchodziła Taylor. Nadal go trzyma. Williama Merritta nale- żałoby powiesić za jego grzechy. - Naprawdę nie mam ochoty o nim rozmawiać - powiedziała Taylor. - Oczywiście, że nie - zgodziła się Alison. - Zapamiętaj moje słowa, moja droga. Przyjdzie czas, że zdasz sobie sprawę, jakie miałaś szczęście, że zostałaś porzucona. - Będziemy przy tobie do końca balu - obiecała Constance. - Jeśli ktoś spróbuje powiedzieć coś niewłaściwego, osobiście się z nim rozprawię. Daję ci na to moje słowo, Taylor. - Dziękuję - odrzekła - ale nie mam aż tak cienkiej skóry. Nie musicie się martwić, że ktokolwiek zrani moje uczucia. Potrafię sama dać sobie radę. - Oczywiście, że potrafisz - powiedziała Alison głosem pełnym litości. - Czy masz nadal dla niego jakieś uczucia? - dopytywała się Jennifer. - Nie. W gruncie rzeczy ja... - Z pewnością coś do niego czuje. Nienawidzi go -stwierdziła Constance. - Nie, ja nie... - zaczęła znowu Taylor. - Miłość i nienawiść idą w parze - tłumaczyła Jennifer. - Uważam, że powinna nienawidzić wszystkich mężczyzn, a szczególnie Williama Merritta. - Nie uważam, żeby nienawiść mogła rozwiązać... - Ale na pewno go nienawidzisz - obstawała Constance. Taylor zdecydowała, że powinna wreszcie przejąć inicjatywę i zmieniła temat. - Napisałam do was wszystkich długie listy, zawierające ważne wiadomości - powiedziała szybko, zanim zdążyły jej przerwać. - Po co? - spytała Alison. - Wiadomości? Jakie wiadomości? - dopytywała się Constance. Taylor potrząsnęła głową. - Musicie poczekać do jutra. Dostaniecie moje listy po południu. - Zdradź nam te nowiny - nalegała Jennifer. - Jesteś bardzo tajemnicza - zauważyła Constance. - Nie miałam zamiaru być tajemnicza - odpowiedziała Taylor. - Czasem łatwiej jest napisać to, co chciałoby się powiedzieć, niż... - Wyrzuć to z siebie, Taylor - zażądała Alison. - Nie możesz nas zostawić w takiej niepewności - wtrąciła Constance. - Czy wyjeżdżasz? - spytała Jennifer. Zwróciła się do Constance. - Ludzie zawsze piszą listy przed wyjazdem. Taylor zaczynała żałować, że wspomniała o listach.
- To będzie niespodzianka - upierała się. - Musisz nam powiedzieć - nalegała Alison. - Nie wyjdziesz stąd, dopóki nam nie powiesz. Nie mogłabym spać, gdybym nie poznała tej tajemnicy. Taylor potrząsnęła głową. Wyraz twarzy Alison wskazywał, że nie ustąpi. Na szczęście Constance przypadkiem wybawiła Taylor z tej kłopotliwej sytuacji. Zobaczyła lady Catherine na sali balowej, rozpoznała naszyjnik z szafirów i natychmiast chciała wiedzieć, dlaczego ona nosi biżuterię należącą do Taylor. Taylor zaczęła długo tłumaczyć, dlaczego oddała jej te kosztowności. Lucas obserwował ją z oddalenia. Był otoczony tłumem mężczyzn, którzy zasypywali go pytaniami o życie w Ameryce. Pewne ich uprzedzenia bawiły go, inne drażniły. Wydawało mu się, że wszyscy Anglicy są zafascynowani Indianami. Cierpliwie odpowiadał na pytania, bez przerwy spoglądając na zegarek. Jeśli nawet zachowywał się niegrzecznie, to specjalnie się tym nie martwił. O północy opuszczał salę balową. Jeszcze raz sprawdził godzinę, zobaczył, że zostało mu tylko kilka minut, i nadal odpowiadał na zadawane mu pytania. Właśnie tłumaczył swoim słuchaczom, że jego ranczo jest otoczone górami i że Indianie Sioux i Crow pozwolili jemu i braciom mieszkać na swojej ziemi, kiedy zobaczył, jak ten skurwysyn, spadkobierca rodzinnej fortuny, wyrywa się żonie i idzie w stronę Taylor. Jego świeżo poślubiona małżonka biegła za nim. Taylor również go zauważyła. Była gotowa do ucieczki. Lucas spostrzegł, że schyliła się, żeby unieść dół sukni, potem nagle rozmyśliła się i nadal stała wyprostowana. Po- stanowiła zostać. Nikt nie mógł wyobrazić sobie paniki, jaka ją ogarnęła. Taylor przysięgła sobie, że jej nie okaże, i uśmiechała się stale, aż jej wargi zdrętwiały. Upokorzenie. Wiedziała, że tym słowem wszyscy określali jej odwołany ślub. Wszyscy oczekiwali, że będzie zachowywać się jak osoba upokorzona, przynajmniej tak jej się wydawało. A więc rozczaruje ich. Alison rozwodziła się na jakiś temat, ale Taylor jej nie słuchała. Nie chciała jednak zrobić przyjaciółce przykrości, więc udawała zainteresowanie. Kiwała głową, kiedy Alison przerywała dla zaczerpnięcia oddechu, i uśmiechała się przez cały czas. Taylor miała nadzieję, że opowieść przyjaciółki była zabawna, a nie tragiczna. Zbliżali się. William okrążał pary na sali balowej, a Jane podążała za nim. Taylor miałaby dość sił, żeby opanować swoje uczucia, gdyby nie zobaczyła wyrazu twarzy kuzynki. Jane była sina z wściekłości. Kiedy była w dobrym humorze, wykazywała lekką skłonność do złośliwości, ale kiedy była zła... strach było nawet o tym myśleć. Taylor czuła, że zaraz zemdleje. Boże, nie wytrzyma tego. Jej szlachetne zamiary, aby okazać spokój, nie przetrwały nawet jednej minuty. Ucieknie. Nie miała siły ani ochoty zachowywać się grzecznie w stosunku do swojej kuzynki. Kuzynów, poprawiła się w myślach. Jej były narzeczony był teraz z nią spowinowacony poprzez małżeństwo. Tak, na pewno zaraz zemdleje. Lucas dostrzegł panikę w jej oczach. Przerwał w pół zdania opowieść o Indianach i zaczął się przepychać przez otaczających go mężczyzn. Morris i Hampton dotrzymywali mu kroku. - Taylor, co robisz na miłość boską? - spytała zaskoczona Alison. - Łapie powietrze - odparła Constance. Zmarszczyła czoło i nachyliła się w stronę Taylor, żeby zobaczyć, co się z nią dzieje.
- Ale dlaczego ona tak dziwnie oddycha? - dopytywała się Jennifer. Taylor usiłowała zapanować nad sobą. - Chyba powinnam wyjść - stwierdziła. - Dopiero przyszłaś - zdziwiła się Jennifer. - Tak, ale myślę, że... - Wielkie nieba, on się zbliża. Alison wykrzyknęła te słowa w podnieceniu i zaczęła wygładzać rękawy sukni. Constance rozejrzała się, szybko złapała powietrze i zwróciła się do Taylor. - Zaczekaj, żeby go poznać - szepnęła. - Chociaż mama stwierdziła, że jest on grzesznym i złym mężczyzną, muszę przyznać, że ma uroczy akcent. - Skąd wiesz? - spytała Jennifer. - Słyszałam, jak rozmawiał z Hamptonem. - Podsłuchiwałaś - oskarżycielsko stwierdziła Jennifer. Constance skinęła głową. - Tak - przyznała radośnie. Taylor odsuwała się z wolna od przyjaciółek. Spoglądała przez ramię, oceniając odległość, jaką ma do pokonania, zanim dotrze do drzwi. Od wolności dzieliło ją około trzydziestu stóp. Żeby tylko dotrzeć do schodów, wtedy... - Taylor, musisz z nim koniecznie porozmawiać - nalegała Alison. - Czyście wszystkie zwariowały? Nie mam zamiaru z nim rozmawiać. Nie widzę nic uroczego w osobie Williama Merritta. Taylor prawie wykrzyczała te słowa. Przyjaciółki patrzyły na nią zdumione. - William? Nikt tu nie mówi o Williamie - stwierdziła Constance. - Wracaj do nas, Taylor - zażądała Alison. - O, William też tutaj idzie - oświadczyła Jennifer cichym szeptem. - Nic dziwnego, że Taylor chce się wymknąć. - Nie mam zamiaru się wymykać - oznajmiła Taylor. Było to oczywistym kłamstwem, ale wolałaby raczej umrzeć, niż przyznać się do tchórzostwa. - Chcę tylko uniknąć scysji. Jeśli pozwolicie... Constance złapała ją za ramię, uniemożliwiając odejście. - Nie możesz wyjść - szepnęła. - To by znaczyło, że jesteś pognębiona. Nie możesz sobie na to pozwolić. Nie zwracaj na niego uwagi. Alison, przestań gapić się na tego mężczyznę. - Ktoś musi mnie przedstawić - dalej upierała się Alison, gwałtownie poruszając wachlarzem przy twarzy. - Morris może cię przedstawić - zasugerowała Jennifer. Odsunęła się trochę, żeby uniknąć uderzenia wachlarzem Alison, i dodała. - Czyż on nie jest piękny? Pytaniu temu towarzyszyło przeciągłe westchnienie. Alison skinęła głową. - Moja droga, mężczyźni są przystojni, nie piękni, ale uważam, że on zasługuje na oba określenia. Jest taki ogromny. Słabo mi się robi od samego patrzenia. Taylor starała się wyzwolić z uścisku Constance. Kiedy jej się to wreszcie udało i już miała podnieść dół sukni, przygotowując się do odejścia, zauważyła mężczyznę, o którym Alison rozmawiała z przyjaciółkami. Zamarła. Z rozszerzonymi oczami, nie mogąc złapać tchu, poczuła, że nagle zaczęło jej się kręcić w głowie.
Był to najprzystojniejszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek widziała. Ogromny, szczupły i muskularny, z szerokimi ramionami i bardzo ciemnymi włosami. Miał brązową skórę - wynik długiego przebywania na słońcu - i czarujące oczy, czekoladowobrazowe. W ich kącikach widać było zmarszczki, urocze małe zmarszczki spowodowane prawdopodobnie mrużeniem oczu na słońcu. Nie wyglądał na łagodnego. Nie sprawiał wrażenia człowieka, którego chciałoby się spotkać w ciemnym, pustym zaułku, ani kogoś, z kim można by spędzić resztę życia... O Boże, co ja zrobiłam? Taylor wyrwała Alison wachlarz z ręki, zanim przyjaciółka zdążyła zaprotestować, i zaczęła gwałtownie chłodzić sobie twarz. Nagle poczuła, że zrobiło się bardzo gorąco. Czy nie byłoby koszmarne, gdyby zemdlała u jego stóp? Pewnie by przeszedł nad jej ciałem w drodze do drzwi. Taylor potrząsnęła głową. Musi zapanować nad sobą. Czuła, że policzki jej płoną. Jakie to śmieszne, pomyślała. Nie ma przecież czego się wstydzić. To przez to, że jest tak gorąco, tłumaczyła sobie. Czy ten wielki mężczyzna ze zszarganą reputacją szedł w jej kierunku? Boże, chyba nie. Kiedy dojdzie do siebie, spyta Constance, dlaczego ten człowiek nie podobał się jej matce. Taylor żałowała teraz, że nie słuchała uważnie rozmowy przyjaciółek. Czy Constance nie mówiła, że w zeszłym tygodniu sypiał co noc z inną kobietą? Musi ją o to spytać. Musi jej zadać jeszcze sto innych pytań, ponieważ nagle zapragnęła dowiedzieć się wszystkiego o tym tajemniczym nieznajomym. Dobry Boże, chyba już jest za późno na zadawanie pytań. Czyżby postradała zmysły? Nie była w stanie zebrać myśli. To na pewno przez niego. Patrzył wprost na nią. Jego wzrok był przenikliwy i wyprowadzał ją z równowagi. Nic dziwnego, że czuła się roztrzęsiona. Nie mogła oderwać od niego oczu. Zastanawiała się, czy nie gapi się z otwartymi ustami. Miała nadzieję, że nie, a jeśli nawet, to i tak nic nie mogła na to poradzić. Próbowała sobie wmawiać, że to nie ma znaczenia. Alison wyrwała jej wachlarz. Taylor poczuła się naga, jakby zerwano z niej suknię. Przez chwilę czuła się okropnie. Zaraz jednak wyprostowała ramiona, przykleiła uśmiech do warg i starała się zachowywać jak dama. O tak, on był naprawdę przystojny. Nie mogła złapać tchu, kiedy na niego patrzyła. Nie ośmieliła się nawet westchnąć z podziwu. Taylor zrozumiała raptem swoje dziwaczne zachowanie na widok tego mężczyzny. Był jej ucieleśnionym marzeniem. Przypominał jej ludzi pogranicza. Jak gdyby wyszedł prosto ze stron jednej z jej groszowych powieści. Naczytała się tyle opowiadań o Davym Crocketcie i Danielu Boone, że uważała ich obu za członków swojej rodziny. Przecież nie było nic złego w tym romantycznym zauroczeniu. Co prawda nikt z jej otoczenia nie snuł tak jak ona fantazji na temat amerykańskich ludzi pogranicza. Kiedy była młodsza, stale wyobrażała sobie życie, jakie mogłaby prowadzić, gdyby poślubiła któregoś z tych awanturników. Indianie, a raczej dzikusy, jak ich nazywano w tych opowieściach, podobno zabijali mężczyzn i zdejmowali z ich głów skalpy. Były one trofeum świadczącym o męstwie wojownika. Zarówno Boone jak i Crockett walczyli z setkami Indian. Żaden z nich nie został jednak oskalpowany, natomiast zaprzyjaźnili się z dzikusami. Taylor drżała. Pomyślała, że mężczyzna, na którego widok dostała gęsiej skórki, mógłby również z powodzeniem pozbawić Indian ich skalpów. Jego wzrok był tak przenikliwy, że jej samej włosy podnosiły się na głowie. Był niewątpliwie przystojny, ale otaczała go niebezpieczna aura. Emanuje siłą, pomyślała. Nie wyglądał na człowieka, który bałby się czegokolwiek. Wyglądał na
mężczyznę, który dobrze wie, jak chronić swoją własność. Dzieci, pomyślała. On uchroni dzieci. Przecież tylko o to chodziło. Jego reputacja nie powinna jej obchodzić, nie powinna również zwracać uwagi na wrażenie, jakie na niej zrobił. Na jej potrzeby był więcej niż odpowiedni. Był doskonały. Pozwoliła sobie na westchnienie. Jej przyjaciółki zrobiły to samo. Były nim niewątpliwie zafascynowane. Chociaż William i Lucas wyruszyli z innych miejsc na sali, jednocześnie dotarli do Taylor. Zatrzymali się w odległości nie dalszej niż trzy stopy. William stanął po jej lewej stronie, a Lucas po prawej. William odezwał się pierwszy. Jego głos zdradzał gniew. - Taylor, chcę z tobą porozmawiać na osobności. - Nigdzie z nią sam nie pójdziesz - odezwała się z tyłu jego żona. Taylor nie zwróciła uwagi na żadne z nich. Z przechyloną głową patrzyła na mężczyznę, z powodu którego nie była w stanie zebrać myśli. Starała się ze wszystkich sił pokonać strach, jakim ją napawał. Rzeczywiście, miał przepiękne oczy. - Jest pan o wiele wyższy, niż mi się wydawało. Powiedziała to prawie szeptem. Lucas uśmiechnął się. Podobał mu się jej głos. Był miękki i gardłowy, cholernie podniecający. - Jest pani o wiele ładniejsza, niż mi się wydawało. Constance miała rację. Jego akcent z przeciąganiem słów był czarujący. Nagle wytworzyło się zamieszanie. Wszyscy zaczęli mówić jednocześnie, z wyjątkiem Taylor i Lucasa. Constance i Jennifer żądały odpowiedzi na pytanie, kiedy Taylor poznała tego cudzoziemca. Alison błagała, żeby ją przedstawić. William kłócił się z żoną, a Hampton i Morris głośno zastanawiali się, w jaki sposób Taylor mogła wcześniej poznać tego Amerykanina. Wszyscy wiedzieli, że ostatnie tygodnie Taylor spędziła w Szkocji, żeby dojść do siebie po upokorzeniu, a kiedy wezwano ją do Londynu, przebywała cały czas przy swojej chorej babce. Kiedy miała okazję poznać Lucasa? Taylor nie była w stanie nadążyć za tymi wszystkimi rozmowami, które toczyły się wokół niej. Nagle poczuła się dziwnie radośnie. Zniknął ucisk w klatce piersiowej. Łańcuchy, które zdawały się przykuwać ją do Anglii, zostały zerwane. Odzyska wolność. Wiedziała, że kiedy wyjdzie z sali balowej, uwolni się od wszelkich zakazów i powinności obowiązujących w ceremonialnym towarzystwie angielskim. Wiedziała, że nigdy już tutaj nie wróci. Nie będzie już nigdy musiała oglądać swojego wuja Malcolma, patrzeć mu w oczy i udawać, że nie wie, jakich potworności się dopuszczał. Nigdy już nie będzie musiała uprzejmie się do niego odzywać. Nigdy nie będzie musiała znosić obecności Jane ani przejawów jej okrucieństw, chociaż były one niewielkie w porównaniu z grzechami wuja. Taylor znowu westchnęła. Tylko kilka kroków dzieliło ją. od wolności. - Czy jest już północ, sir? Wyrzuciła z siebie to pytanie przepełniona emocjami. Skinął głową. - Możemy już wyjść. Wszyscy rzucili się na nią. - Wyjść? Taylor, dokąd masz zamiar iść? - dopytywała się Constance.