„NIEWOLA”
JULIE GARWOOD
Rozdział 1
Anglia, 1099
Zamierzali go zabić.
Na środku opustoszałego zamkowego dziedzińca stał ołnierz z rękami
przywiązanymi do słupa. Patrzył prosto przed siebie. Jego twarz me wyra ała
adnych emocji. Ignorował wrogów.
Jeniec nie okazał najmniejszego oporu. Bez słowa protestu, bez szamotania
pozwolił, eby związano go w pasie. Zdjęto z niego bogaty, obszyty futrem zimowy
płaszcz, cię ką kolczugę, bawełnianą koszulę, pończochy i wysokie buty. Wszystko
to poło ono przed nim na zamarzniętej ziemi. Intencje wrogów były jasne. ołnierz
umrze, ale na jego ciele nie będzie adnych nowych ran poza odniesionymi w bitwie.
Zamarzając na śmierć na oczach gawiedzi, jeniec będzie widział tu obok siebie
ciepłe ubrania.
Otoczyło go dwunastu mę czyzn. Dla dodania sobie odwagi obna yli miecze i
okrą yli go wykrzykując obelgi i drwiny. Mimo e nosili wysokie buty, przytupywali,
eby nie zmarznąć w ostrym, mroźnym powietrzu. Zachowywali jednak bezpieczną
odległość, na wypadek gdyby ich potulny jeniec zmienił zamiary, uwolnił się i
zaatakował. Nie mieli najmniejszych wątpliwości, e jest do tego zdolny. O jego
herkulesowej sile krą yły legendy. Niektórzy z nich na własne oczy widzieli jego
bitewne wyczyny. Trzymali więc miecze w pogotowiu, na wypadek gdyby udało mu
się zerwać więzy. Mo liwe, e i wówczas zdołałby wysłać na tamten świat co
najmniej czterech z nich.
Dowódca tej dwunastki jeszcze nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu.
Pojmali Wilka i wkrótce będą świadkami jego śmierci.
Có za niesłychany błąd popełnił ich jeniec. Wszechwładny Duncan, baron
Wexton, wjechał do fortecy nieprzyjaciela zupełnie sam i nie uzbrojony. Wierzył
niemądrze, e Louddon, baron równy mu tytułem i majątkiem, dotrzyma czasowego
zawieszenia broni.
Zapewne wierzył w moc swej reputacji, pomyślał dowódca. Musiał naprawdę
uwa ać siebie za tak niepokonanego, jak przesadnie głosiły opowieści bitewne. Z
pewnością dlatego tak niefrasobliwie podchodził do opresji, w której się obecnie
znajdował.
Niespokojne myśli towarzyszyły dowódcy, kiedy obserwował więźnia.
Rozebrali jeńca, tym samym pozbawiając go dostojeństwa. Podarli na strzępy
niebiesko-biały herb świadczący o tytule i splendorze, aby nie pozostawić śladu po
szlachectwie tego człowieka. Baron Louddon chciał, eby jeniec zmarł bez
poszanowania godności i honoru. Prawie nagi wojownik przyjął jednak tak dumną
postawę, i w aden sposób nie spełniał oczekiwań Louddona. Jeniec nie
zachowywał się jak człowiek, który ma umrzeć. Co więcej, nie błagał o ycie ani nie
prosił o szybki koniec. Mało tego, wcale nie wyglądał na umierającego. Skóra mu nie
zsiniała ani nie pokryła się gęsią skórką. Była opalona i zahartowana wiatrem. Do
licha! On nawet nie dr ał. Rozebrany szlachcic nawet bez dodających splendoru szat
pozostał dumnym panem, spoglądającym twardo, bez strachu, dokładnie tak, jak
opowiadały o nim legendy. Mieli przed oczami prawdziwego Wilka.
Przestali pokrzykiwać. Teraz na podwórzu słychać było tylko wycie wiatru.
Dowódca spostrzegł, e jego ludzie odsunęli się trochę dalej. Wszyscy wbili wzrok w
ziemię. Nie mógł ich za to winić. Sam tak e bał się patrzeć wojownikowi prosto w
oczy.
Baron Duncan, pan na Wexton, co najmniej o głowę przewy szał najwy szego
z ołnierzy. Był potę nie i proporcjonalnie zbudowanym smukłym mę czyzną o
muskularnych ramionach i udach. Cała jego postawa, mimo rozstawionych długich i
mocnych nóg przywiązanych do słupa, sugerowała, e zdolny jest zabić ich
wszystkich je eli tylko zechce.
Zapadał zmrok, a wraz z nim biała zasłona śniegu. ołnierze zaczęli narzekać
na pogodę.
— Nie mogą od nas wymagać, ebyśmy razem z nim zamarzli na śmierć —
poskar ył się cicho jeden z nich.
— On nie umrze nawet za kilka godzin — dodał inny.
— Baron Louddon odjechał stąd ju dobrą godzinę temu. Nie wie, czy jeszcze tu
stoimy, czy nie.
Pozostali z zapałem skinęli głowami. Utyskiwania ołnierzy dotarły do uszu
dowódcy. Zimno równie jemu dało się we znaki. On tak e był coraz bardziej
zaniepokojony; do tej chwili był przekonany, e baron Wexton nie ró ni się od innych
ludzi. Był pewien, e uda mu się go złamać i e jeniec powinien ju wyć z bólu i
rozpaczy. Pewność siebie tego człowieka doprowadzała go do furii. Na Boga! On
patrzył na nich jak by był znudzony.
Dowódca musiał przyznać sam przed sobą, e nie docenił przeciwnika. Nie
przyszło mu to łatwo i wzbudziło jeszcze większą wściekłość. Jego stopy w grubych,
skórzanych butach dosłownie zamarzły, a przecie baron Duncan stał boso na ziemi i
nawet na chwilę nie zmienił pozycji. Mo liwe, e wszystkie legendy o nim były
prawdziwe.
Dowódca zganił się za to, e jest przesądny, i wydał rozkaz wycofania się do
budynku. Kiedy ostatni z jego ludzi odszedł, wasal Louddona sprawdził, czy sznury
są dobrze związane, i stanął naprzeciw więźnia.
— Mówią, e jesteś przebiegły jak wilk, ale jesteś tylko człowiekiem i wkrótce
umrzesz jak człowiek. Louddon nie chce maczać ostrza w twojej krwi. Rano
zawieziemy twoje ciało daleko stąd. Nikt nie będzie mógł udowodnić, e to sprawka
Louddona. — Dowódca wysyczał ostatnie słowa, doprowadzony do szału brakiem
jakiejkolwiek reakcji ze strony jeńca. Po chwili dodał: — Gdyby dano mi wolną rękę,
wyrwałbym ci serce i zrobił z tym koniec. — Zebrał ślinę i splunął prosto w twarz
wojownika, w nadziei, e ta nowa zniewaga wywoła reakcję.
I wówczas jeniec wolno opuścił na niego wzrok. Ich spojrzenia się spotkały.
Dowódca popatrzył w te oczy i głośno przełknął. Z przera eniem odwrócił głowę.
Zrobił znak krzy a, by odpędzić mroczną obietnicę, jaką wyczytał w szarych oczach
wojownika. Wymamrotał, e jedynie wypełnia wolę swojego pana, po czym pobiegł w
kierunku zamku.
Ukryta w cieniu murów Madelyne obserwowała ich. Odczekała kilka minut, by
upewnić się, i aden z ołnierzy jej brata nie zamierza wrócić. Wykorzystała ten
czas na zebranie całej odwagi potrzebnej do przeprowadzenia swego planu.
Ryzyko było ogromne, w głębi serca wiedziała jednak, e nie ma wyboru. Była
jedynym człowiekiem, który mógł go ocalić. Czuła, e musi to zrobić, choć zdawała
sobie sprawę, e jeśli ktoś odkryje jej czyn, czeku ją śmierć. Dr ała, lecz szła szybko
i zdecydowanie. Wkrótce zrobi wszystko i uspokoi się. Znajdzie mnóstwo czasu na
zamartwianie się swym postępkiem, kiedy więzień będzie wolny.
Od stóp do głów okrywała ją czarna peleryna i baron nie dostrzegł dziewczyny
do chwili, gdy znalazła się tu przed nim. Gwałtowny podmuch zrzucił jej kaptur z
głowy i na szczupłe ramiona opadła fala jasno-kasztanowych włosów. Odrzuciła je do
tyłu i popatrzyła na jeńca.
Przez chwilę baron sądził, e wyobraźnia płata mu figla. Potrząsnął głową
eby odrzucić tę wizję. Wówczas usłyszał jej głos i ju wiedział, e to, co widzi, nie
jest grą wyobraźni.
— Za chwilę cię uwolnię. Módl się, eby nikt nas nie usłyszał, zanim stąd
odejdziemy.
Nie wierzył własnym uszom. Głos wybawczyni był czysty jak dźwięk harfy i
kojący jak ciepły letni dzień. Duncan zamknął oczy starając się pohamować okrzyk
radości. Miał ochotę wydać okrzyk bojowy, ale porzucił ten zamiar. Postanowił
poczekać jeszcze chwilę, a jego wybawczyni odkryje swoje prawdziwe zamiary.
Poczuł zapach ró . Kiedy wdychał słodką woń, doszedł do wniosku, e z pewnością
z powodu mrozu ma omamy. Ró e w środku zimy, anioł wewnątrz fortecy będącej
czyśćcem. Nie miało to adnego sensu, jednak dziewczyna pachniała wiosennymi
kwiatami i wyglądała jak niebiańskie zjawisko.
Ponownie potrząsnął głową. Wiedział dokładnie, kim ona jest. Opis, jaki mu
przekazano zgadzał się w ka dym szczególe, ale był równie bałamutny. Mówiono,
e siostra Louddona jest średniego wzrostu, ma kasztanowe włosy i niebieskie oczy.
Mówiono te , e miło na nią spojrzeć. Patrząc na nią stwierdził, e to fałszywa
informacja. Siostra tego diabła nie była ani miła, ani ładna. Była skończoną
pięknością.
Sznury zostały rozwiązane i Duncan poczuł, e ma wolne ręce. Stał w miejscu,
starannie ukrywając wra enie, jakie wywarła na nim dziewczyna. Uśmiechnęła się i
schyliła, by zebrać jego odzienie.
Strach parali ował jej ruchy. Potknęła się, próbując się wyprostować I wstać.
Potem znów zwróciła się do Duncana.
— Chodź za mną — powiedziała.
Nie poruszył się; nadal stał czekając i obserwując ją. Widząc jego wahanie,
Madelyne zmarszczyła brwi. Pomyślała, e parali ujący mróz odebrał mu zdolność
myślenia. Jedną ręką przycisnęła ubranie jeńca do piersi, mocno ściskając cię kie
buty; drugą objęła go w pasie.
— Oprzyj się o mnie — szepnęła. — Pomogę ci, obiecuję. Ale musimy się spieszyć
— powiedziała ze strachem i wbiła wzrok w zamkową bramę.
Ocknął się. Chciał powiedzieć, e nie muszą się ukrywać, poniewa jego ludzie w tej
właśnie chwili wdzierają się na mury, ale zmienił zamiar. Im mniej wiedziała, tym
większą będzie miał przewagę, kiedy nadejdzie właściwy czas.
Ledwo sięgała mu do ramienia, ale mę nie usiłowała przyjąć na siebie część jego
cię aru, ujmując go za rękę i przerzucając ją sobie przez ramię.
- Pójdziemy do pokoi gościnnych dla księ y, przy kaplicy
— szepnęła. — To jedyne miejsce, gdzie me będą nas szukać. Wojownik nie zwracał
uwagi na to, co mówiła. Skierował spojrzenie na szczyt północnego muru. Księ yc w
nowiu rzucał bladą i tajemniczą poświatę na biały śnieg i oświetlił sylwetki jego
ołnierzy wspinających się na mur. aden dźwięk nie towarzyszył poruszającym się
postaciom, ustawiającym się wzdłu drewnianej balustradki okalającej szczyt muru.
Baron z zadowoleniem skinął głową. ołnierze Louddona byli równie głupi jak ich
pan. Przenikliwe zimno wpędziło stra ników pilnujących bramy do środka, a mury
pozostały bez osłony, łatwe do zdobycia. Nieprzyjaciel ujawnił swoją słabość. I
zginie.
Jeszcze mocniej oparł się na wybawczyni, a jednocześnie rozprostował ręce, by
rozruszać zdrętwiałe palce. Prawie nie czuł stóp. Wiedział, e to zły znak, ale teraz
nic na to nie mógł poradzić.
Usłyszał cichy gwizd. Uniósł rękę wysoko nad głowę, dając sygnał do czekania.
Spojrzał na towarzyszkę, eby sprawdzić, czy widziała jego gest. Gdyby okazała, e
wie, co się dzieje, drugą ręką zasłoniłby jej usta. Ona jednak zajęta była zmaganiem
się z utrzymaniem cię aru jego ciała i najwyraźniej zupełnie me zdawała sobie
sprawy, e wtargnięto do jej domu.
Doszli do wąskich drzwi i Madelyne, przekonana, e jeniec jest zupełnie wyczerpany,
usiłowała oprzeć go o kamienny mur, a równocześnie otworzyć drzwi.
Pojąwszy jej intencję, baron sam oparł się o mur i patrzył, jak dziewczyna walczy z
oblodzonym łańcuchem.
Kiedy zdołała wreszcie otworzyć drzwi, wzięła go za rękę i poprowadziła w
ciemnościach; owiał ich podmuch lodowatego powietrza. Szli długim, wilgotnym
korytarzem zakończonym następnymi drzwiami. Madelyne szybko je otworzyła i
wepchnęła go do środka.
Pokój, w którym się znaleźli, nie miał okien, lecz oświetlało go kilka świec dając
wra enie ciepła. Powietrze było zatęchłe. Drewnianą podłogę pokrywał kurz; z
belkowanego niskiego sufitu zwisały potę ne pajęczyny. Na hakach wisiało kilka
kolorowych, odświętnych szat u ywanych przez odwiedzających kaplicę księ y. Na
samym środku le ał materac, tu obok dwa grube koce.
Madelyne zamknęła drzwi na skobel i odetchnęła z ulgą. Na jakiś czas byli
bezpieczni. Skinęła na Duncana, eby usiadł na materacu.
— Kiedy zobaczyłam, co oni z tobą robią, przygotowałam tę komnatę — wyjaśniła
podając mu ubranie. — Mam na imię Madelyne i jestem... — Chciała wyjaśnić
pokrewieństwo z własnym bratem, Louddonem, ale urwała w pół słowa.
— Zostanę z tobą do pierwszego brzasku, a potem wyprowadzę cię stąd ukrytym
przejściem. Nawet Louddon nie wie o jego istnieniu.
Baron usiadł i podwinął nogi pod siebie. Wkładając koszulę obserwował dziewczynę.
Pomyślał sobie, e ten jej akt odwagi skomplikuje mu ycie. Zastanawiał się, jak by
zareagowała, gdyby dowiedziała się o jego prawdziwym planie, ale uznał, e nie
mo e go zmienić.
Kiedy w końcu nało ył kolczugę, Madelyne okryła mu plecy i ramiona kocem i uklękła
przed nim. Odchyliła się do tyłu na piętach, dając mu znak, eby rozprostował nogi.
Kiedy spełnił jej yczenie, obejrzała mu stopy, z troską marszcząc brwi. Sięgnął po
buty, ale Madelyne przytrzymała go za rękę.
— Najpierw musimy ogrzać ci stopy — powiedziała.
Przez chwilę zastanawiała się, jak najszybciej przywrócić ycie zdrętwiałym
kończynom. Pochyliła głowę, kryjąc twarz przed badawczym wzrokiem wojownika.
Podniosła drugi koc i zaczęła owijać mu stopy, ale po chwili potrząsnęła głową i
zrezygnowała z tego zamiaru. Bez słowa wyjaśnienia rzuciła mu na nogi koc, po
czym zdjęła płaszcz i powoli zaczęła podciągać nad kolana kremową tunikę. Pleciony
skórzany pas i ozdobna pochwa na sztylet zaplątały się w ciemnozieloną suknię,
więc wyjęła je i rzuciła na ziemię.
Zdumiony jej dziwnym zachowaniem oczekiwał wyjaśnień, ale Madelyne nie
powiedziała ani słowa. Ponownie westchnęła, złapała go za nogi, szybko wsunęła
jego stopy pod suknię i przytuliła je do ciepłego brzucha.
Syknęła głośno, kiedy jej rozgrzane ciało zetknęło się z lodowatą stopą. Zagarnęła
suknię i objęła ramionami, ściskając przez nią jego zamarznięte nogi. Ramiona
zaczęły jej dr eć i wojownik odniósł wra enie, e wyciąga z niego zimno i bierze je w
siebie.
Byt to najbardziej pozbawiony egoizmu czyn, jaki widział. Ciepło szybko wracało mu
do stóp. Czuł, jakby w podeszwy wbijano mu tysiąc sztyletów. Stopy płonęły mu tak,
e nie mógł tego znieść. Próbował zmienić pozycję, ale dziewczyna na to me
pozwoliła, przytrzymując mu nogi z zadziwiającą siłą.
— Je eli cię boli, to dobry znak — wyszeptała bardzo cicho. — Wkrótce przestanie.
Ciesz się z tego, e w ogóle coś czujesz — dodała.
Nagana w jej głosie zdumiała Duncana. Pytająco uniósł brwi. Madelyne w tej samej
chwili podniosła wzrok. Dostrzegła to nieme pytanie.
— Nie doprowadziłbyś się do takiego stanu, gdybyś był ostro niejszy — wyjaśniła
szybko. — Pozostaje jedynie nadzieja, e dobrze zapamiętasz dzisiejszą lekcję.
Drugi raz nie zdołam cię uratować. — Spróbowała się uśmiechnąć, eby złagodzić
ton wypowiedzi.
— Wiem, e wierzyłeś w honorowe zachowanie Louddona. Na tym jednak polegał
twój błąd. Louddon nie wie, co to honor. Zapamiętaj to na przyszłość, a do yjesz
następnego roku.
Opuściła wzrok i pogrą yła się w rozmyślaniach o cenie, jaką przyjdzie jej zapłacić za
uwolnienie wroga brata. Niewiele czasu zajmie Louddonowi odkrycie, kto stał za
ucieczką barona. Madelyne odmówiła modlitwę dziękczynną za to, e Louddon
wyjechał z zamku. Dało jej to dodatkowy czas na opracowanie planu ucieczki.
Najpierw nale ało zatroszczyć się o barona. Kiedy ju znajdzie się daleko i będzie
bezpieczny. będzie miała czas martwić się o skutki swego zuchwałego czynu. Teraz
zdecydowanie odsunęła takie myśli.
— Zrobiłam, co mogłam — powiedziała cicho do siebie, i w tych słowach zabrzmiała
nie tylko stanowczość, ale i strach.
Baron nie komentował jej słów, a ona nic więcej me dodała. Zapadła cisza jak przed
burzą. Madelyne pragnęła, by coś powiedział, cokolwiek, co zmniejszyłoby jej
niepokój. Była za enowana tak intymną bliskością jego stóp. Wiedziała, e gdyby
lekko przesunął palce, dotknąłby jej piersi. Myśl o tym wywołała u niej rumieniec.
Zerknęła na niego, eby sprawdzić, jak reaguje na jej dziwaczne metody leczenia.
Czekał na jej spojrzenie i szybko je pochwycił. Pomyślał, e ma oczy błękitne jak
niebo w najpiękniejszy słoneczny dzień. Zauwa ył tak e, e w niczym nie
przypomina swojego brata. Upomniał się w duchu, e przecie wygląd zewnętrzny o
niczym nie świadczy, mimo e poczuł się zahipnotyzowany tym czarującym,
niewinnym spojrzeniem. Powtarzał sobie, e ona jest przecie siostrą wroga, niczym
więcej, niczym mniej. Piękna czy nie, była jego przynętą, jego zasadzką na demona.
Patrząc w jego oczy Madelyne pomyślała. e są szare i zimne jak jej sztylet. Jego
twarz wydawała się wyciosana w kamieniu. Nie malowały się na niej adne uczucia,
adne emocje.
Włosy miał ciemnobrązowe, bardzo długie i lekko kręcone, ale nie dodawały
miękkości jego rysom. Usta ostro zarysowane. a podbródek zbyt kanciasty.
Zauwa yła te , e w kącikach oczu nie ma adnych zmarszczek. Nie wyglądał na
człowieka skłonnego do uśmiechu. Nie, on nie umie się śmiać, pomyślała z lękiem.
Sprawiał wra enie tak twardego i zimnego, jak wymagała jego pozycja.
Przede wszystkim był wojownikiem, dopiero potem baronem.
W jego yciu nie było więc miejsca na śmiech.
W tej samej chwili zrozumiała, e nie ma najmniejszego pojęcia o tym, co dzieje się
w jego umyśle. Zmartwiła się, e nie wie, o czym on myśli. Zakasłała, by ukryć
zmieszanie, i zaczęła się zastanawiać, jak nawiązać rozmowę. To, e on przemówi
pierwszy, wydawało się mało prawdopodobne.
— Postanowiłeś sam stawić czoło Louddonowi? — zapytała. Długo czekała na
odpowiedź. Westchnęła w końcu, poirytowana. Ten wojownik jest tak samo
niegrzeczny, jak okazał się głupie powiedziała sobie. Uratowała mu ycie i nie
doczekała się słowa podziękowania. Jego maniery pasowały do wyglądu i reputacji.
Bała się go. Uświadomienie sobie tego faktu zdenerwowało ją. Skarciła samą siebie
za to, e takie na niej wywarł wra enie. Pomyślała, e sama zachowuje się równie
głupio. Ten mę czyzna nie powiedział ani słowa, a ona dr ała jak dziecko.
Pomyślała, e takie wra enie wywiera jego osobowość. W tej małej komnacie jego
obecność strasznie ją przytłaczała.
— Nie myśl o powrocie tułaj. To byłby błąd. Następnym razem Louddon z pewnością
cię zabije.
Wojownik nie odpowiedział. Poruszył się i powoli zaczął wysuwać stopy z ciepła,
które mu ofiarowała. Umyślnie dotknął wra liwej skóry w okolicy jej pachwin.
Madelyne nadal przed nim klęczała. Opuściła wzrok, gdy zaczął nakładać pończochy
i buty. Kiedy skończył, wolno uniósł pleciony pas, który przedtem zdjęła, i podał go
jej.
Madelyne odruchowo wyciągnęła obie ręce. Uśmiechnęła się na myśl., e sposób, w
jaki to zrobił, przypominał oferowanie zawieszenia broni lub pokój, i czekała, a baron
wypowie słowa podziękowania.
On tymczasem z kocią zręcznością złapał ją za lewą rękę i związał ją pasem. Zanim
zdołała pomyśleć o wyszarpnięciu dłoni, zrobił pętlę wokół nadgarstka i związał
razem jej obie ręce.
Madelyne w osłupieniu najpierw popatrzyła na własne ręce, potem na niego.
Była zupełnie zaskoczona. Wyraz jego twarzy sprawił, e po plecach przebiegł jej
dreszcz. Potrząsnęła głową, jakby chciała zaprzeczyć temu.
I wówczas wojownik przemówił: - Nie po Louddona, Madelyne. Przybyłem po Ciebie!
Rozdział 2
Czy ty oszalałeś? — wyszeptała Madelyne. W jej głosie słychać było zdumienie.
Baron nie odpowiedział, ale groźne spojrzenie, którym ją obrzucił, sugerowało, jak
niewiele obchodzi go jej pytanie. Szarpnięciem poderwał ją z klęczek i przytrzymał za
ramiona, eby nie straciła równowagi. Dziwne, ale jego dotyk był łagodny jak na
mę czyznę tej postury, pomyślała, co jeszcze bardziej ją zmieszało. Nie mogła
jednak zrozumieć, czemu zachował się tak podstępnie. Był jeńcem, a ona jego
wybawicielką. Przecie musiał zdawać sobie z tego sprawę. Ryzykowała dla niego
ycie. Dobry Bo e, dotykała jego stóp, ogrzała go, zrobiła dla niego wszystko, co
mogła.
Teraz górował nad nią. Okazał się barbarzyńcą. Wyglądał bardzo dziko, co pasowało
do jego ogromnego wzrostu. Czuła promieniującą od niego moc, tak wielką i parzącą
jak dotknięcie rozgrzanego pogrzebacza. Ze wszystkich sił starała się nie dr eć pod
spojrzeniem jego lodowatych, szarych oczu. Wiedziała, e on to widzi.
Opacznie pojął jej reakcję i sięgnął po jej płaszcz. Gdy okrywał jej ramiona, przesunął
dłonią po piersiach. Pomyślała, e zrobił to niechcący, odruchowo cofnęła się jednak
i przytrzymała z przodu płaszcz. Spojrzenie barona stało się jeszcze bardziej
mroczne. Złapał ją za rękę i poprowadził przez ciemny korytarz.
Musiała biec, eby dotrzymać mu kroku i eby nie ciągnął jej za sobą.
— Dlaczego chcesz bić się z ludźmi Louddona? Przecie nie ma takiej potrzeby?
Baron nie odpowiedział, ale nie onieśmieliło to Madelyne. Ten wojownik szedł prosto
na pewną śmierć. Czuła, e musi go powstrzymać.
— Baronie, proszę, nie rób tego. Posłuchaj mnie. Mróz odjął ci rozum. Oni cię zabiją.
Usiłowała go zatrzymać, u ywając całej swojej siły, ale on nawet nie zwolnił kroku.
Na litość boska, jak miała go powstrzymać?
Doszli do cię kich drzwi prowadzących na dziedziniec. Baron pchnął je tak mocno,
e wyskoczyły z zawiasów i rozleciały się w kawałki uderzając w kamienny mur.
Madelyne została wyciągnięta prosto w lodowaty wiatr, który uderzył w nią z całej
siły. Myśl, e ten mę czyzna, którego niecałą godzinę temu uwolniła z więzów,
oszalał, w tej chwili wydała się jej kiepskim artem. On wcale nie był szalony.
Dowód miała wszędzie dokoła. Ponad stu ołnierzy otoczyło wewnętrzny dziedziniec,
następni wspinali się właśnie przez mur z szybkością wiatru, cicho jak złodzieje, a
ka dy z nich nosił niebiesko-białe barwy barona Wextona.
Widok ołnierzy tak przygnębił Madelyne, e nawet nie zauwa yła, i jej
prześladowca zatrzymał się, eby popatrzeć na swoich ludzi zbierających się przed
nim w coraz większej liczbie. Wpadła mu na plecy i eby nie utracić równowagi,
odruchowo przytrzymała się jego kolczugi.
Najmniejszym gestem nie okazał, e dostrzega jej obecność za plecami, mimo e
trzymała się jego ubrania, jakby to była ostatnia deska ratunku.
Madelyne wiedziała, e baron mo e uwa ać, i chowa się za nim, albo, co gorsza,
umiera ze strachu. Nagle odwa yła się stanąć obok niego, by wszyscy ją ujrzeli.
Sięgała mu do ramienia. Stała przy nim wyprostowana z uniesioną głową, próbując
dopasować się do wyzywającej postawy barona. Modliła się przy tym, eby jej
przera enie nie było widoczne.
Bo e, jak się bała. Mówiąc prawdę, nie bała się śmierci, bała się tego, co mo e ją
spotkać, zanim umrze. Lęk o to, jak się zachowa, przyprawiał ją o mdłości. Czy
umrze szybko, czy te jej agonia będzie się przeciągała? Czy utraci starannie
wypracowaną kontrolę nad sobą i w ostatnich minutach oka e tchórzostwo? Myśl o
tym tak ją zmartwiła, e miała ochotę rzucić się na ołnierzy, by jak najszybciej
przeszyło ją ostrze. Jednak e błaganie o szybką śmierć tak e było tchórzostwem! W
ten sposób potwierdzi opinię, jaką wydał jej brat.
Baron Wexton nie miał najmniejszego pojęcia, jakie to myśli przebiegają przez głowę
jego branki. Popatrzył właśnie na nią i pochwycił jej niezmącone spojrzenie. Zdumiało
go, e dziewczyna wygląda tak spokojnie, niemal pogodnie, wiedział jednak, e
wkrótce jej postawa się zmieni. Madelyne miała być świadkiem jego zemsty - miał
zamiar rozpocząć od zrównania z ziemią jej domu. Nie miał wątpliwości, e będzie
płakała i błagała o litość.
Jeden z ołnierzy podbiegł i zatrzymał się przed baronem. Madelyne była pewna, e
jest spokrewniony z jej prześladowcą. Miał identyczne ciemnobrązowe włosy, taką
samą muskulaturę i niemal ten sam wysoki wzrost. Zignorował Madelyne i zwrócił się
wprost do dowódcy.
— Duncan? Dasz sygnał, czy mamy stać tutaj całą noc? Na imię miał Duncan.
Dziwne, ale poznanie jego imienia nie pomogło jej w zwalczeniu strachu. Duncan —
imię, które sprawiło e wydał się jej jeszcze mniej ludzki.
- No więc, bracie? - powtórnie zapytał ołnierz, odkrywając przed Madelyne stopień
ich pokrewieństwa.
Sądząc z wyglądu i braku blizn wojennych, ołnierz musiał być młodszym bratem
barona. W tym momencie dostrzegł Madelyne. W jego oczach pojawiła się pogarda.
Sprawiał wra enie, jakby chciał ją uderzyć. Rozzłoszczony, zrobił nawet krok do tyłu,
chcąc pokazać, e zachowuje odpowiednią odległość, jakby była trędowatą.
— Louddona nie ma tutaj, Gilardzie — powiedział Duncan do brata.
Baron wypowiedział te słowa tak łagodnie, e Madelyne nagle nabrała nowej nadziei.
— Zatem odjedziesz do domu, milordzie? — zapytała patrząc mu prosto w oczy.
Duncan nie odpowiedział. Ju chciała powtórzyć pytanie, lecz przeszkodziła jej litania
wyzwisk wasala. Wbił wzrok w Madelyne i z całą mocą wyładował na niej swoją
frustrację. Chocia nie rozumiała większości z tych grubiańskich krzyków, z
pogardliwego wzroku Gilarda zorientowała się, e były grzeszne.
Duncan ju miał przerwać tę dziecinną tyradę, kiedy poczuł, e Madelyne bierze go
za rękę. Był tak zaskoczony, e nie wiedział, jak zareagować.
Ścisnęła go tak mocno, e poczuł jej dr enie. Spojrzał na nią z góry. Patrzyła na
Gilarda. Duncan potrząsnął głową. Wiedział, e jego brat nie zdaje sobie sprawy, jak
bardzo przera a Madelyne, ale wątpił, czy gdyby to wiedział, zachowałby się inaczej.
Napastliwość Gilarda nagle rozgniewała Duncana. Madelyne była jego jeńcem, a nie
przeciwnikiem, a im szybciej Gilard zrozumie, jak ma ją traktować, tym lepiej.
— Dość! — rozkazał. — Louddon wyjechał. Twoje przekleństwa nie sprowadzą go z
powrotem.
Wyszarpnął rękę z jej dłoni. Gwałtownie otoczył ją ramieniem, co niemal zbiło ją z
nóg, po czym przyciągnął ją do siebie. Gilard był tak zaskoczony tym
demonstracyjnym wzięciem w opiekę, e jedynie patrzył na brata z otwartymi ustami.
— Louddon zapewne wybrał drogę na południe, Gilardzie, w przeciwnym razie
zauwa yłbyś go — powiedział Duncan.
— Więc teraz wrócisz do domu? — Madelyne nie mogła powstrzymać się od
powtórnego zadania tego pytania. Usiłowała ukryć brzmiącą w głosie nadzieję. —
Następnym razem będziesz mógł wyzwać Louddona — dodała.
Obydwaj bracia zwrócili na nią spojrzenie. aden nic nie powiedział, ale wyraz ich
oczu mówił, e uwa ają ją za nienormalną.
W Madelyne znowu zaczął wzbierać strach. Bezlitosne zimne spojrzenie oczu barona
sprawiło, e ugięły się pod nią kolana. Szybko spuściła wzrok, zawstydzona do głębi,
e okazała a taką słabość charakteru.
— Nie oszalałam — powiedziała — ale przecie mo esz stąd odjechać i nikt cię nie
pojmie.
Duncan nic nie odpowiedział. Złapał ją za związane ręce i pociągnął w kierunku
słupa, spod którego go uwolniła. Madelyne potknęła się dwa razy, gdy nogi trzęsły
jej się ze strachu. Kiedy Duncan ją puścił, oparła się o ciosany drewniany pal,
czekając na to, co ma się wydarzyć.
Baron obrzucił ją przeciągłym spojrzeniem. Zrozumiała, e rozkazuje jej pozostać na
miejscu. Następnie odwrócił się, szerokimi plecami zasłaniając widok ołnierzy.
Stanął w rozkroku, wsuwając potę ne dłonie za pas na biodrach. W jego postawie
było jawne wyzwanie w stosunku do otaczających go ludzi.
— Nikt jej nie tknie. Ona jest moja. — Potę ny głos Duncana powinien był zbudzić
śpiących w zamku ołnierzy. Jednak e ludzie Louddona nie wypadli zaraz na
dziedziniec.
Madelyne pomyślała, e wściekły podmuch wiatru porwał i uniósł daleko głos barona.
Duncan zaczął się oddalać. Madelyne szybko wyciągnęła rękę i złapała go za
kolczugę. Stalowe kółka pokaleczyły jej palce. Skrzywiła się z bólu. Sama nie
wiedziała, czy jest to reakcja na ostre krawędzie kółek, czy na złość barona. Odwrócił
się. Stał teraz tak blisko, e dotykał jej piersi. Madelyne musiała unieść głowę, by
spojrzeć mu w oczy.
— Nie rozumiesz, baronie! — wybuchnęła. — Gdybyś tylko posłuchał, co mam do
powiedzenia, zrozumiałbyś, jak głupi jest twój plan.
— Jak głupi jest mój plan? — powtórzył zdumiony furią brzmiącą w jej głosie. Sam
był zdziwiony, e chce wiedzieć, o czym ona mówi. Do licha, przecie to właściwie
zniewaga. Za mniejsze rzeczy wysyłał ludzi do piekła. Jednak niewinny wyraz jej
oczu i uczciwość brzmiąca w głosie powiedziały mu, e nie wie, co zrobiła.
Madelyne pomyślała, e Duncan wygląda, jakby za chwilę tniak ją udusić, lecz
zwalczyła w sobie chęć zamknięcia oczu ze strachu.
— Je eli przybyłeś po mnie, to tracisz czas.
— Uwa asz, e nie przedstawiasz adnej wartości? — zapytał Duncan.
— Oczywiście. W oczach brata nic nie znaczę. Doskonale o tym wiem — dodała z
takim przekonaniem, e Duncan uwierzył w jej słowa. — A ty z pewnością zginiesz
dziś w nocy. Według mojego rachunku istnieje przewaga na waszą niekorzyść,
przynajmniej czterech na jednego. Ni ej, w zewnętrznych murach, jest jeszcze jeden
garnizon ołnierzy. Śpi ich tam około setki. Usłyszą odgłosy walki. Co o tym sądzisz?
— zapytała uświadamiając sobie, e wyłamuje palce, ale nie mogła się powstrzymać.
Duncan stal wpatrując się w nią z zagadkowym wyrazem twarzy. Madelyne bardzo
pragnęła. eby informacja, którą mu właśnie przekazała, skłoniła go do porzucenia
szaleńczego planu. Wszystkie wysiłki okazały się pró ne. W końcu doczekała się
reakcji barona, ale nie takiej, jakiej sobie yczyła. Wzruszył tylko nieznacznie
ramionami.
Ten gest doprowadził ją do furii. Głupiec szedł prosto w objęcia śmierci.
— Niepotrzebnie się łudziłam, e odejdziesz stąd, kiedy się dowiesz, jak nierówne są
twoje szanse. Mam rację? — zapytała.
— Masz — odparł Duncan, a ciepły błysk w jego oczach zdziwił Madelyne. Znikł
jednak tak szybko, e nie zdą yła nic powiedzieć. Czy by baron śmiał się z niej?
Nie ośmieliła się zapytać. Duncan wpatrywał się w nią przez dłu szą chwilę. Po czym
potrząsnął głową i ruszył w kierunku domu Louddona. Wydawał się znu ony faktem,
e poświęcił jej tyle czasu.
Nie miała ju teraz wątpliwości co do jego intencji. Patrząc na jego spokojną twarz i
niespieszny chód, mo na by sądzić, e składa wizytę towarzyską.
Madelyne zdała sobie jednak sprawę z jego zamiarów. Nagle ogarnęło ją takie
przera enie, e o mało nie zemdlała. Czuła, jak w przełyku rośnie dusząca kula,
która podnosi się coraz wy ej i pali jej gardło. Rozpaczliwie łapała oddech,
równocześnie usiłując uwolnić ręce. Była w takiej panice, e jej się to nie udało.
Nagle przypomniała sobie, e w zamku śpi równie słu ba. Nie sądziła, by
ołnierzom Duncana sprawiało ró nicę, czy zabijają uzbrojonych przeciwników czy
bezbronnych. Louddon z pewnością zrobiłby to samo.
Wiedziała, e i ona wkrótce umrze. Nie mogli darować jej ycia. Była przecie siostrą
Louddona. Gdyby jednak zdołała przed śmiercią uratować tych niewinnych, to czy
ten akt miłosierdzia nie przydałby wartości jej yciu? Dobry Bo e, czy uratowanie
choćby jednej osoby sprawi, e jej ycie będzie miało jakiś sens?
Madelyne nadal mocowała się ze sznurem i obserwowała barona. Kiedy doszedł do
schodów i zwrócił się twarzą do swoich ludzi, jego prawdziwe zamiary stały się jasne.
Na jego obliczu malowała się wściekłość.
Powoli uniósł w górę miecz. Wówczas jego głos zabrzmiał tak potę nie, e z
pewnością przeniknął otaczające mury. Słowa, które ją dobiegły, rozwiewały wszelkie
złudzenia.
— adnej litości!
Okrzyki bitewne raniły uszy Madelyne. Wyobra ała sobie sceny, których nie mogła
widzieć; wywoływały natłok potwornych myśli. Nigdy przedtem nie miała okazji
oglądać bitwy. Słuchała jedynie przesadzonych, chełpliwych opowieści ołnierzy o
ich dzielności i przebiegłości. adna z tych opowieści, wliczając nawet opisy
zabijania, nie oddały tego, co zobaczyła na własne oczy, kiedy walka przeniosła się
na dziedziniec zamkowy. Czyściec, który przeszła Madelyne do tej pory, zamienił się
w istne piekło, skąpane w strumieniach krwi rozlanej przez jej prześladowcę,
ądnego szaleńczej zemsty.
Pomimo znaczącej przewagi ludzie Louddona, jak szybko zauwa yła Madelyne, byli
źle przygotowani do walki. Duncan zaś miał dobrze wyćwiczonych ołnierzy.
Widziała, jak jeden z ludzi brata uniósł miecz, by ugodzić barona i w rezultacie stracił
ycie. Była świadkiem, jak inny jeszcze zamierzył się lancą i zaraz potem z
przera eniem ujrzała, e ręka dzier ąca lancę została odcięta. Nim ranny upadł na
ziemię i nasączył ją krwią, wydał z siebie przeszywający uszy krzyk.
Madelyne poczuła, jak serce podchodzi jej do gardła.
Zamknęła powieki, eby nie patrzeć na te okropności, ale i tak miała ten obraz przed
oczami.
Jakiś chłopiec, który mógł być synem Duncana, podbiegi do Madelyne. Miał jasne
włosy i był średniego wzrostu, lecz miał tak rozwiniętą muskulaturę, e wydawał się
otyły. Wyciągnął sztylet i trzymał go przed sobą.
Nie zwracając na nią uwagi wpatrywał się w Duncana i Madelyne pomyślała, e to
właśnie on przysłał go tutaj dla jej ochrony. Chwilę przedtem widziała, jak dawał mu
znak.
Zdesperowana próbowała skupić uwagę na twarzy chłopca. Nerwowo przygryzał
dolną wargę. Nie wiedziała, czy robi to ze zdenerwowania, Czy podniecenia. I wtedy
nagle zerwał się I rzucił do walki, pozostawiając ją samą.
Odwróciła się ku Duncanowi i zauwa yła, e upuścił tarczę. Młody chłopak pobiegł
na pomoc swojemu panu, w pośpiechu gubiąc sztylet.
Madelyne rzuciła się w tym kierunku, złapała sztylet i pobiegła z powrotem do słupa.
Uklękła na ziemi i osłaniając się płaszczem zaczęła przecinać sznur wią ący jej ręce.
Do jej nozdrzy dotarł duszący zapach dymu. Podniosła wzrok dokładnie w chwili, gdy
rozpadły się główne wrota zamku. Słu ba zmieszała się teraz z walczącymi
ołnierzami, próbując wydostać się na wolność, dotrzeć do bram zamku; za ludźmi
biegł ogień, przesycając powietrze arem.
Simon, pierworodny syn saksońskiego pana, starszy ju mę czyzna, szedł w
kierunku Madelyne. Po ogorzałej od wiatru I słońca twarzy spływały łzy, a potę ne
ramiona przygarbiły się w geście rozpaczy.
- Myślałem, e cię pojmali. milady - wyszeptał pomagając jej wstać.
Wziął od niej sztylet i szybko poprzecinał więzy. Kiedy ją uwolnił, objęła go
serdecznie.
— Simon, ratuj siebie. To nie jest twoja bitwa. Uciekaj stąd szybko. Rodzina cię
potrzebuje.
— Ale ty, pani...
— Idź, zanim będzie za późno — błagała go.
Głos jej zachrypł ze strachu. Simon był dobrym, bogobojnym człowiekiem, który w
przeszłości okazał jej yczliwość. Był zniewolony, jak reszta słu by, przez własną
pozycję i urodzenie, przez prawo przywiązany do ziemi Louddona, coś, co ka dy
człowiek z trudem znosi. Bóg nie mo e być tak okrutny, by ądać jeszcze jego ycia.
— Chodź ze mną, lady Madelyne — błagał Simon. — Ukryję ….
Potrząsnęła głową.
— Beze mnie masz większą szansę, Simonie. Baron mo e mnie ścigać. Proszę, nie
sprzeczaj się ze mną! — krzyknęła i dodała szybko, widząc, e zamierza
zaprotestować: — Idź!
To rozkaz. — I dla dodania mocy swoim słowom, pchnęła go w plecy.
— Niech cię Bóg chroni — wyszeptał Simon. — Oddał jej sztylet i ruszył w stronę
bram. Stary człowiek odbiegł zaledwie kilka kroków od swej pani, gdy upadł na
ziemię, potrącony przez brata Duncana, Gilarda, który w ferworze walki przypadkowo
wpadł na słu ącego. Simon upadł na wznak, a Gilard nagle zawrócił, jakby dotarło do
niego, e ma w zasięgu ręki następnego wroga.
Dla Madelyne intencje Gilarda były a nadto oczywiste. Wydała ostrzegawczy okrzyk
i podbiegła do Simona, eby własnym ciałem osłonić go przed mieczem Gilarda.
— Usuń się — krzyknął Gilard unosząc miecz.
— Nie! — krzyknęła Madelyne. - Będziesz musiał mnie zabić, eby go dostać!
W odpowiedzi Gilard jeszcze wy ej uniósł miecz, strasząc, e to właśnie zrobi. Twarz
wykrzywiła mu wściekłość.
Madelyne pomyślała, e Gilard gotów jest ją zabić bez chwili wahania czy alu.
Duncan zobaczył, co się dzieje. Rzucił się biegiem w stronę Madelyne. Gilard był
znany z napadów niepohamowanej furii. Duncan nie martwił się jednak, e wyrządzi
Madelyne krzywdę. Gilard umrze, zanim złamie rozkaz. Duncan był baronem na
Wexton, a Gilard jego wasalem, choć zarazem bratem. Gilard musiał przestrzegać tej
hierarchii. A Duncan miał jeszcze jedno zastrze enie — Madelyne nale ała do niego.
Nikt nie śmiał jej tknąć. Nikt.
Pozostali słu ący, w liczbie blisko trzydziestu, równie byli świadkami tego, co się
działo. Ci, którzy znajdowali się zbyt daleko od bram wiodących do wolności, stanęli
za Simonem, chcąc go bronić.
Madelyne ze spokojem wytrzymała wściekle spojrzenie Gilarda, które pokazywało,
jakie emocje w nim szalały.
Duncan znalazł się u boku brata dokładnie w chwili, gdy Madelyne zdobyła się na ten
zdumiewający czyn. Wolno uniosła dłoń i odrzuciła z szyi gęstą masę kręconych
włosów. Głosem, który brzmiał całkiem spokojnie, powiedziała, by Gilard pchnął
mieczem i jeśli to mo liwe, eby zrobił to szybko.
Gilard stał oszołomiony reakcją Madelyne. Wolno opuścił miecz, a zakrwawiony
czubek dotknął ziemi.
Wyraz twarzy Madelyne nie uległ zmianie. Patrzyła teraz na Duncana.
— Czy twoja nienawiść do Louddona rozciąga się na jego słu ących? Czy zabijasz
kobiety i mę czyzn tylko dlatego, e prawo zmusza ich do słu enia mojemu bratu?
Zanim Duncan zdołał przemyśleć odpowiedź, Madelyne odwróciła się do niego
plecami. Wzięła Simona za rękę i pomogła mu wstać.
— Słyszałam, Simonie. e baron Wexton jest człowiekiem honoru. Stań obok mnie.
Razem stawimy mu czoło, drogi przyjacielu. — I zwracając się do Duncana, dodała:
— Przekonamy się, czy ten pan jest człowiekiem honoru, czy te niczym nie ró ni się
od Louddona.
Nagle zdała sobie sprawę, e w drugiej ręce trzyma sztylet. Ukryła go za plecami i
gdy przez chwilę czuła się bezpieczna, wsunęła sztylet za podszewkę, modląc się,
eby szew wytrzymał ten cię ar. eby odwrócić uwagę od tego, co robi, krzyknęła:
— Ka dy z tych dobrych ludzi starał się bronić mnie przed bratem i prędzej umrę, nim
pozwolę ci ich tknąć. Wybór nale y do ciebie.
— W przeciwieństwie do twojego brata — głos Duncana brzmiał spokojnie — nie
biorę odwetu na słabszych. Odejdź stąd, starcze. Mo esz wziąć innych ze sobą.
Słu ący nie czekali na powtórzenie tych słów. Madelyne patrzyła, jak biegną w stronę
bramy. Zdumiał ją ten gest barona.
— A teraz, baronie, jeszcze jedna prośba. Proszę, zabij mnie od razu. Wiem, e
jestem tchórzem, ale czekanie jest nie do wytrzymania. Czyń, co musisz.
Była przekonana, e zamierza ją zabić. Słuchając jej słów, Duncan jeszcze raz
prze ył szok. Nabrał pewności, e lady Madelyne jest najbardziej zdumiewającą
kobietą, jaką kiedykolwiek spotkał.
— Nie zamierzam cię zabić, Madelyne — oświadczył, po czym oddalił się.
Fala ulgi ogarnęła Madelyne. Uwierzyła mu.
Po raz pierwszy w yciu Madelyne poczuła smak zwycięstwa. Uratowała Duncanowi
ycie. I będzie yła.
Bitwa była zakończona. Ze stajen wypuszczono konie. Słu ący pędzili je przez
otwarte bramy, eby zdą yć, nim arłoczne płomienie pochłoną wysuszone drewno.
Madelyne nie zdołała wzbudzić w sobie ani odrobiny gniewu, widząc, jak płonie dom
jej brata. Ten dom nigdy nie był jej domem. Nie wywoływał adnych dobrych
wspomnień.
Nie, nie ywiła gniewu. Zemsta Duncana była słuszną karą za grzechy jej brata. Tej
ciemnej nocy odziany jak rycerz barbarzyńca dokonał nad nim sądu. Według
Madelyne musiał być radykałem, skoro ośmielił się zignorować przyjaźń Louddona z
królem Anglii.
Co takiego zrobił Louddon, e baron Wexton nie zwa ał na tego rodzaju więzi? I jaką
cenę zapłaci Duncan za ten pochopny czyn? Czy kiedy Wilhelm II dowie się o tym
ataku, za ąda ycia Duncana? Król ma taką słabość do Louddona, e mo e ukarać
Duncana. Wpływ Louddona na króla był niezwykły i mówiono, e łączy ich
szczególna przyjaźń. Zaledwie w ubiegłym tygodniu Madelyne dowiedziała się, co
oznaczają opowiadane szeptem nieprzyzwoite plotki. Pewnego wieczoru Marta, ona
stajennego, która wcześniej wypiła zbyt du o kufli piwa, zachłystywała się tym, e
odkryła ich niegodziwy związek.
Madelyne nie uwierzyła jej. Poczerwieniała i zaprzeczyła wszystkiemu, mówiąc
Marcie, e Louddon się nie o enił, poniewa wybranka jego serca umarła. Marta
wyśmiała naiwność Madelyne. W końcu jednak zmusiła swą panią, by przyznała, e
jednakowo taka mo liwość istnieje.
A do owego wieczoru Madelyne nie wiedziała, e niektórzy mę czyźni mogą
zawierać intymne przyjaźnie z innymi mę czyznami. Świadomość, e jednym z takich
mę czyzn jest jej brat, a drugim król Anglii, wywołała jeszcze większe obrzydzenie.
Madelyne przypomniała sobie, jak zwymiotowała. doprowadzając tym Martę do ataku
śmiechu.
— Spalcie kaplicę! — rozległ się rozkaz Duncana, wyrywając Madelyne z
zamyślenia. Natychmiast uniosła spódnice i pobiegła w stronę kościoła. Miała
nadzieję, e zdą y pozbierać swój skąpy dobytek, zanim ten rozkaz zostanie
wykonany. Wydawało się, e nikt nie zwracał na nią najmniejszej uwagi.
Duncan przeciął jej drogę w momencie, gdy dotarła do wejścia. Oparł ręce o mur,
blokując jej przejście. Madelyne wydała okrzyk przera enia, uniosła głowę I spojrzała
mu w oczy.
— Nie ma miejsca, gdzie mogłabyś się ukryć, Madelyne.
— Jego głos brzmiał miękko. Bo e, sprawiał wra enie niema] znudzonego.
— Nie chcę się przed nikim ukrywać — odparła, starając się opanować gniew.
— Chcesz spłonąć wraz z kaplicą? — zapytał. — A mo e sądzisz, e skorzystasz z
sekretnego przejścia, o którym mi opowiadałaś?
— Ani jedno, ani drugie — odpowiedziała. — W kościele znajduje się wszystko, co
posiadam. Chciałam zabrać stamtąd swoje rzeczy. Powiedziałeś, e nie zamierzasz
mnie zabić I pomyślałam, e wezmę je, eby mieć coś na podró .
Kiedy Duncan nie odpowiedział, spróbowała jeszcze raz. Trudno było ująć w słowa
chaotyczne myśli, zwłaszcza e Duncan wpatrywał się w nią tak intensywnie.
— Nie proszę cię o nic wielkiego, tylko o moje ubrania ukryte za ołtarzem.
— Nie prosisz? — powtórzył szeptem. Madelyne nie wie działa, jak na to
zareagować, ani na uśmiech, którym ją obdarzył. — Naprawdę myślisz, ze uwierzę,
i mieszkałaś w kościele?
Madelyne ałowała, e nie ma dość odwagi, by mu powiedzieć, jak mało ją obchodzi,
w co on wierzy. Bo e, była tchórzem. Jednak lata bolesnych lekcji wyrobiły w niej
zdolność kontrolowania prawdziwych uczuć. Teraz jej się to przydało. Rzuciła mu
zagadkowe spojrzenie, zmuszając się do zapomnienia o gniewie. Udało się jej nawet
wzruszyć ramionami.
Duncan dostrzegł iskierki gniewu w jej niebieskich oczach. Na jej twarzy pojawiło się
takie szyderstwo i tak szybko zniknęło, e nie zauwa yłby tego, gdyby nie wpatrywał
się w nią tak intensywnie. Jak na kobietę kontrolowała się zdumiewająco umiejętnie.
— Odpowiedz mi, Madelyne. Czy sądzisz, e uwierzę, i mieszkałaś w tym kościele?
- Nie mieszkałam tam - odpowiedziała, kiedy ju dłu ej nie mogła znieść jego
badawczego spojrzenia. — ukryłam tam tylko swoje rzeczy, poniewa rano
zamierzałam stąd uciec.
Duncan zmarszczył brwi. Czy ona uwa a, e jest głupcem, który uwierzy w tę
zmyśloną historię? adna kobieta nie opuściłaby wygodnego domu, by udać się w
podró podczas tych cię kich zimowych miesięcy. I dokąd to miałaby pójść?
Nie mógł uwierzyć w jej słowa. Mimo to powiedział:
— Mo esz zabrać swoje rzeczy.
Madelyne nie zastanawiała się nad tym obrotem sprawy. Sądziła, e Duncan jest
skłonny zaakceptować jej plan opuszczenia twierdzy.
— Mogę więc opuścić fortecę? — krzyknęła z nadzieją. zanim zdołała się
powstrzymać. Głos jej dr ał.
— Tak, Madelyne, wyjedziesz z tej fortecy — potwierdził Duncan.
Uśmiechnął się do niej. Madelyne zmartwiła się tą zmianą jego nastawienia.
Popatrzyła na niego, próbując czytać mu w myślach. Daremny trud. Szybko
zrozumiała, e Duncan bardzo dobrze maskuje uczucia, zbyt dobrze, by mogła
wywnioskować, czy mówi prawdę, czy nie.
Madelyne pochyliła się i przeszła mu pod ramieniem, po czym pobiegła korytarzem
na tyłach kościoła. Duncan szedł tu za nią.
Jutowy worek znajdował się dokładnie tam, gdzie ukryła go dzień wcześniej.
Madelyne podniosła tobołek, a potem odwróciła się, eby popatrzeć na Duncana. Ju
miała mu podziękować, kiedy na jego twarzy znowu dostrzegła zdziwienie.
— Nie wierzysz mi? - zapytała.
Duncan skrzywił się. Odwrócił się i wyszedł z kościoła. Madelyne pobiegła za nim.
Teraz ręce mocno jej dr ały. Doszła do wniosku, e właśnie wychodzi z niej strach i
przera enie wywołane bitwą, której była świadkiem. Widziała tyle krwi, tyle śmierci.
ołądek i umysł burzyły się gwałtownie. Modliła się w duchu, eby zdołała się
opanować, dopóki Duncan i ołnierze nie odejdą.
W tej samej chwili, kiedy wyszła z budynku, do środka wdarły się skwierczące
płomienie. Przywodziły na myśl głodne niedźwiedzie po erające wszystko z dziką
gwałtownością.
Madelyne przez dobrą chwilę obserwowała ogień, dopóki nie spostrzegła, e mocno
ściska Duncana za rękę. Natychmiast odsunęła się od niego.
Odwróciła się i zobaczyła, e konie ołnierzy zaprowadzono do garnizonu na
wewnętrznym dziedzińcu. Większość ludzi Duncana dosiadła ju wierzchowców i
czekała na jego rozkazy. Pośrodku dziedzińca stało najwspanialsze zwierzę
— ogromny biały rumak, o wiele wy szy od pozostałych koni. Jasnowłosy giermek
stał tu przed zwierzęciem, bez większego powodzenia starając się utrzymać wodze
w rękach. Nie ulegało wątpliwości, e ognisty rumak nale y do Duncana. Pasował do
postury i pozycji barona.
Duncan skinął na nią, eby podeszła do ogiera. Madelyne skrzywiła się na ten
rozkaz, jednak odruchowo ruszyła w kierunku du ego konia. lm bli ej podchodziła,
tym bardziej się bała. W zakamarkach jej przestraszonego umysłu skrystalizowała się
czarna myśl.
Dobry Bo e, nie miał zamiaru jej zostawić.
Madelyne zrobiła głęboki wdech, próbując się uspokoić. Powiedziała sobie, e jest po
prostu zbyt zdenerwowana, by myśleć jasno. Oczywiście baron nie zamierzał
zabierać jej ze sobą. Nie była na tyle wa na, eby się nią przejmował.
— Nie zamierzasz chyba zabierać mnie z sobą? — wyrzuciła pełnym napięcia
głosem. Wiedziała, e nie udało się jej ukryć strachu.
Duncan podszedł do niej. Wziął od niej zawiniątko i rzucił giermkowi. Otrzymała więc
odpowiedź. Spojrzała na niego i zobaczyła, jak lekko dosiada konia i wyciąga do niej
rękę.
Madelyne zaczęła się cofać. Bo e, pomó mi, pomyślała. Zamierzała mu się
przeciwstawić. Wiedziała, e jeśli znajdzie się na grzbiecie tego diabelskiego konia,
ściągnie na siebie niełaskę mdlejąc albo, co gorsza, krzycząc. Wolała śmierć od
poni enia.
Bardziej bała się rumaka ni barona. Madelyne miała smutne braki w edukacji. Nie
posiadała najmniejszych umiejętności jeździeckich. Czasami wspominała wczesne
dzieciństwo, kiedy Louddon wykorzystał te kilka lekcji jazdy konnej, jakich jej udzielił,
do wymuszenia posłuszeństwa. Teraz, będąc dorosłą kobietą, zrozumiała, e jej
strach jest nierozsądny, wcią tkwiło w niej bowiem to dziecko przepełnione uporem i
lękiem.
Zrobiła jeszcze jeden krok do tyłu. Potem wolno potrząsnęła głową, odrzucając
zaproszenie Duncana. Podjęła decyzję:
trudno, mo e ją zabić. Nie zamierzała jednak wsiąść na konia. Nie zastanawiając się,
co robi, Madelyne odwróciła się i ruszyła przed siebie. Dr ała tak bardzo, e potknęła
się kilka razy. Ogarnęła ją taka panika e niczego me widziała. Wbiła oczy w ziemię i
z determinacją stawiała krok za krokiem.
Przystanęła nad zmasakrowanym ciałem ołnierza Louddona. Twarz mę czyzny była
okrutnie pocięta. Ten widok był kroplą która przelała czarę. Madelyne stała pośrodku
tej rzezi wpatrując się w martwego ołnierza, dopóki nie usłyszała szarpiącego uszy
wycia torturowanego człowieka. Ten głos a rozdzierał serce. Madelyne zakryła uszy
rękami, ale na nic się to nie zdało. Nadal słyszała ten okropny wrzask.
Duncan spiął konia ostrogami w chwili, gdy Madelyne zaczęła krzyczeć. Pochylił się
nad nią i bez trudu uniósł ją na siodło.
Kiedy jej dotknął, zamilkła. Osłonił ją swoim cię kim płaszczem. Jej twarz znalazła
się przy metalowych kółkach kolczugi. Duncan podło ył jej więc własny płaszcz pod
policzek, by miękkie podbicie z baraniej skóry ochraniało ją przed twardym metalem.
Nie krył się z tym, e okazuje jej czułość. Przez umysł przeleciał mu błyskawicznie
obraz Madelyne klęczącej u jego stóp, wkładającej pod suknię jego przemarznięte
stopy, eby ogrzać je na własnym brzuchu. Wówczas był to gest sympatii. Musiał
teraz okazać jej coś podobnego. Przecie on, tylko on, był odpowiedzialny za ból,
jakiego doświadczyła.
Westchnął głęboko. Nie mo na tego tak zostawić. I pomyśleć, e zaczęło się od tak
prostego planu. Wystarczyło jednak, eby pojawiła się kobieta, a wszystko się
skomplikowało.
Wiele nale ało przemyśleć od nowa. Wiedział, e Madelyne nie była świadoma, e
wszystko skomplikowała. On musi to teraz uporządkować, powiedział sobie. Plan
uległ zmianie, czy mu się to podobało, czy nie. Jednego był pewien — nigdy nie
pozwoli Madelyne odejść. Zdumiewało go to i jednocześnie irytowało.
Duncan mocniej przycisnął jeńca i dał sygnał do odjazdu. Czekał, a wyminą go inni
jeźdźcy. Sam jechał z tyłu. Kiedy minął ich ostami ołnierz, podjechał Gilard i młody
giermek. Duncan zatrzymał się na chwilę, eby ostatni raz popatrzeć na obraz
zniszczenia.
Madelyne odrzuciła głowę do tyłu i przyjrzała mu się bacznie. Musiał poczuć jej
spojrzenie, poniewa wolno opuścił wzrok, a popatrzyli sobie prosto w oczy.
— Oko za oko, Madelyne.
Czekała, a powie coś więcej. Chciała dowiedzieć się, czym jej brat zasłu ył sobie na
taki odwet, lecz Duncan wpatrywał się w nią bez słowa. Czuła, e daje jej coś do
zrozumienia. Nie zamierzał ani słowem przeprosić za swoje grubiaństwa. Madelyne
zrozumiała. Zwycięzca nie musi się usprawiedliwiać.
Odwróciła się, eby popatrzeć na zgliszcza. Przypomniała sobie jedną z opowieści
wuja, ojca Bertona, o wojnach punickich w czasach antycznych. Wiele takich
opowieści rozlegało się w kościele, a ojciec Berton często powtarzał je Madelyne.
Zajmował się jej edukacją w najmniej odpowiedni sposób. Takie postępowanie
zasługiwało na karę, lecz na szczęście dostojnicy kościelni nie zwracali adnej uwagi
na to, co robi ksiądz Berton.
Rzeź, jaką oglądała własnymi oczami, nasunęła jej myśli o historii Kartaginy.
Podczas trzeciej i ostatniej wojny pomiędzy dwoma potę nymi władcami zwycięzca
zrównał Kartaginę z Ziemią zaraz po wygranej bitwie. Czego ogień nie spalił,
przykryła urodzajna ziemia. Nie pozostał kamień na kamieniu. Na końcu posypano
pola solą, eby nic na nich w przyszłości nie urosło.
Historia powtórzyła się tej nocy. Louddon i wszystko, co do niego nale ało, uległo
zbezczeszczeniu.
— Delenda est Carthago — wyszeptała Madelyne do siebie.
Duncan zastanawiał się, w jaki sposób zdobyła taką wiedzę.
— Tak, Madelyne. Podobnie jak Kartagina, twój brat musi zostać zniszczony.
- Czy ja tak e nale ę do Lou... do Kartaginy? - powiedziała, nie mogąc się zmusić do
wypowiedzenia imienia brata.
— Nie, Madelyne. Ty nie nale ysz do Kartaginy.
Madelyne przytaknęła i zamknęła oczy. Oparła głowę o jego pierś. Ujął ją pod brodę i
zmusił, eby popatrzyła na niego.
— Nie nale ysz do Louddona, Madelyne. Od tej chwili nale ysz do mnie.
Zrozumiałaś?
Skinęła głową.
Duncan rozluźnił uścisk, kiedy spostrzegł, jak bardzo Madelyne się go boi. Patrzył na
nią jeszcze przez chwilę, po czym wolno i delikatnie podło ył jej płaszcz pod
policzek.
Z ciepłego schronienia pod płaszczem Madelyne wyszeptała:
— Myślę, e wolałabym nie nale eć do adnego mę czyzny.
Usłyszał ją. Powoli na jego twarzy pojawił się uśmiech. To, czego chciała lady
Madelyne, nie miało najmniejszego znaczenia. Nale y teraz do niego, czy tego chce,
czy nie chce.
Lady Madelyne przypieczętowała własny los.
Ogrzała mu stopy.
Rozdział 3
Jechali na północ. Pędzili szybko, nie zatrzymując się po drodze przez resztę nocy i
większość następnego dnia. Zrobili w tym czasie tylko dwa postoje, eby dać koniom
odetchnąć po szaleńczym galopie, który narzucił baron. Madelyne zostawiono na
chwilę samą, ale z trudem stała na nogach. Prze yła potworne katusze, zanim
zdołała rozprostować zbolałe mięśnie. Zresztą i tak zaraz znalazła się z powrotem na
wierzchowcu Duncana.
Poniewa w tak du ej grupie byli bezpieczni, Duncan zdecydował, e pojadą główną
drogą. Trakt był w opłakanym stanie, a gęste krzewy i bezlistne, wystające gałęzie,
stanowiły ciągłe wyzwanie dla prawie wszystkich rycerzy. Przez większość drogi
ołnierze trzymali tarcze przed sobą. Madelyne była jednak dobrze zabezpieczona
zbroją i otulona płaszczem Duncana.
ołnierze w cię kich zbrojach i z bronią byli lepiej osłonięci ni ludzie jadący z
odkrytą twarzą i gołymi rękami, którzy w związku z tym przez dzikie ostępy jechali
bardzo wolno.
Ta ucią liwa jazda trwała ponad dwa dni. Wtedy to Duncan oznajmił, e następną
noc spędzą w zacisznej dolinie, którą wypatrzył. Madelyne nabrała pewności, e nie
jest on człowiekiem. Słyszała, jak ludzie zwracają się do swego dowódcy — Wilk — i
to porównanie wydało jej się trafne. Podobizna tej krwio erczej bestii widniała na
herbie Duncana. Madelyne wyobraziła sobie, e matka Duncana musiała być
demonem z piekła rodem, a ojciec wielkim, brzydkim wilkiem. Zapewne dlatego jej
porywacz był tak nieugięty w tym morderczym marszu.
Zanim zatrzymali się na noce Madelyne niemal mdlała z głodu. Usiadła na jakimś
głazie i obserwowała, jak ołnierze zajmują się końmi. To pierwsza rzecz, o jaką
troszczy się rycerz, pomyślała. Wiedziała, e rycerz bez konia byłby bezsilny. Tak,
konie były najwa niejsze.
Następnie rozpalono małe ogniska. Przy ka dym zebrały się grupki zło one z
ośmiu—dziesięciu mę czyzn. Po chwili płonęło ju około trzydziestu ognisk. Wokół
ka dego z nich rozło yli się ołnierze, eby wypocząć. Wreszcie zajęto się
jedzeniem. Podawano sobie czerstwy chleb i ółty ser. Wokół ognisk krą yły te rogi
napełnione słonawym piwem. Madelyne zauwa yła. e ołnierze pili niewiele.
Pomyślała, e robią to z ostro ności, bo tej nocy musieli być bardzo ostro ni
obozując w tak łatwym do zdobycia miejscu.
Nara eni byli na ró ne niebezpieczeństwa: ze strony wałęsających się band,
wysiedlonych chłopów, którzy zamienili się w szakale czyhające na ka dego
słabszego od nich, oraz prawdziwe dzikie zwierzęta, które krą yły po bezludziu z
takimi samymi zamiarami.
Duncan kazał giermkowi sprawdzić, czego Madelyne potrzebuje. Na imię miał Ansel.
Madelyne widziała, jak bardzo nie podoba mu się to zadanie.
Była coraz bardziej pewna, e z ka dą milą zbli a się ku swemu zagadkowemu
przeznaczeniu. Zanim wmieszał się w to baron Wexton, Madelyne miała swój własny
plan ucieczki. Zamierzała pojechać do Szkocji, do swojego kuzyna Edwythe”a. Teraz
zrozumiała, jaką naiwnością było przekonanie, e sama sprosta takiemu
przedsięwzięciu. Pojęła własną głupotę. Wiedziała, e nie przetrzymałaby dłu ej ni
dzień, dosiadając jedynej klaczy ze stajni Louddona, która by jej nie zrzuciła. Ta
klacz o chwiejnym kroku, dość wiekowa, nie wytrzymałaby takiej podró y. Bez
silnego konia i odpowiedniego ubrania ucieczka równałaby się samobójstwu. A
mapa, naszkicowana pospiesznie przez Simona, prowadziłaby ją okrę ną drogą.
Choć ju wiedziała, e było to głupie marzenie, postanowiła i tak się go trzymać.
Uczepiła się tego skrawka nadziei, bo było to wszystko, co miała. Duncan z
pewnością mieszka niedaleko granicy Szkocji. Ciekawe, jak daleko od nowego domu
kuzyna Edwythe”a. Mo e zdoła tam dotrzeć piechotą?
Postanowiła, e me pozwoli by przytłoczyły ją przeszkody. Odsunęła od siebie
wątpliwości i skupiła się na liście potrzebnych jej rzeczy. Przede wszystkim
odpowiedni koń, potem dopiero ywność a na końcu błogosławieństwo bo e. Po
chwili zdecydowała się na odwrócenie priorytetów. Na pierwszym miejscu ustawiła
Boga, a konia na końcu. Nagle kątem oka dostrzegła, e Duncan idzie środkiem
obozu. Bo e, czy on nie będzie największą zawadą? Tak, ten pół człowiek, pół wilk,
będzie najtrudniejszą do ominięcia przeszkodą.
Duncan nie odezwał się do niej słowem od chwili wyjazdu z twierdzy Louddona.
Madelyne zamartwiała się jego butnym oświadczeniem, e teraz nale y do niego. Co
to właściwie miało znaczyć? Chciałaby mieć odwagę za ądać wyjaśnień, baron był
jednak tak daleki, tak chłodny, e bała się do niego podejść.
Bo e, ale była zmęczona. Nie miała siły, by się nim martwić. Kiedy odpocznie,
znajdzie sposób ucieczki. Ucieczka to obowiązek jeńca, czy nie?
Wiedziała, e nie bardzo się do tego nadaje. Jaki po ytek przyjdzie jej z umiejętności
czytania i pisania? Nikomu nigdy nie mówiła o swoich niezwykłych umiejętnościach.
W odniesieniu do kobiety tego rodzaju wykształcenie nie było dobrze przyjmowane,
tym bardziej e większość szlachty nie potrafiła się podpisać. Wyręczali ich w tym
kościelni skrybowie.
Madelyne nie winiła wuja za braki w swoim kobiecym wykształceniu. Drogi ojciec
Berton czerpał wielką przyjemność z opowiadania jej wszelkich staro ytnych historii.
Do jego ulubionych nale ała opowieść o Odyseuszu. Mityczny wojownik stał się
towarzyszem Madelyne, kiedy była młodą dziewczyną, ustawicznie przera oną
wszystkim dookoła. Wyobra ała sobie, e Odyseusz siedzi obok niej podczas
długich, ciemnych nocy. Pomógł jej przezwycię yć strach, e przyjedzie Louddon i
zabierze ją do domu.
Louddon! Sama myśl o tym mrocznym imieniu spowodowała gwałtowny skurcz
ołądka. Madelyne brakowało wszystkich umiejętności potrzebnych do przetrwania.
Na miłość boską, nie umiała nawet jeździć konno. Obwiniała za to Louddona. Brat
zabrał ją kilka razy na przeja d kę, kiedy miała sześć lat, a ona wcią pamięta te
wycieczki tak wyraźnie, jakby to było wczoraj. Zrobiła z siebie wówczas takiego
głuptasa, a Louddon tak bardzo na nią krzyczał. gdy podskakiwała jak worek z
sianem.
Kiedy brat spostrzegł, jaka jest przera ona, przywiązał ją do siodła i uderzył konia,
zmuszając do galopu przez łąki.
Jej przera enie go podniecało. Dopóki nie nauczyła się ukrywać strachu, Louddon
kontynuował swoją sadystyczną zabawę.
Od najwcześniejszego dzieciństwa czuła, e ojciec i brat jej nie lubią, a ona na
wszelkie sposoby próbowała sprawić, by chocia troszeczkę ją kochali. Kiedy
skończyła osiem lat, wysłano ją do ojca Bertona, młodszego brata matki w krótkie
odwiedziny, które zamieniły się w długie, spokojne lata. Ojciec Berton był jedynym
yjącym krewnym ze strony matki. Starał się wychować ją najlepiej, jak potrafił.
Ustawicznie powtarzał, a mu prawie uwierzyła, e to ojcu i bratu czegoś brakuje, a
nie jej.
Tak. Wuj był dobrym, kochającym człowiekiem, którego łagodność ukształtowała
charakter Madelyne. Nauczył ją wielu rzeczy, ale niczego konkretnego. Kochał ją
jednak tak, jak prawdziwy ojciec powinien kochać córkę. Wyjaśnił jej, e Louddon
gardzi wszystkimi kobietami, ale Madelyne w głębi serca mu me wierzyła. Brat
troszczył się o swe starsze siostry. Obydwie, Clarissa i Sara, zostały wysłane na
znaczące dwory dla zdobycia odpowiedniej edukacji. Ka da dostała te imponujący
posag, chocia tylko Clarissa wyszła za mą .
Wuj powiedział jej równie , e ojciec nie chciał mieć jej przy sobie, poniewa za
bardzo przypominała swoją matkę, łagodną kobietę, którą poślubił i przeciwko której
zwrócił się zaraz po zło eniu przysięgi mał eńskiej. Wuj nie znał przyczyn takiej
zmiany, ale winą za to obcią ał jej ojca.
Madelyne niezbyt wyraźnie pamiętała wczesne lata dzieciństwa, chocia myśli o
matce przepełniały ją ciepłym uczuciem. Louddon nie przyje d ał zbyt często, eby z
niej szydzić. Była pod dobrą ochroną miłości matki.
Tylko Louddon znał odpowiedzi na jej pytania. Mo liwe, e pewnego dnia wszystko
jej wyjaśni. a ona zrozumie. Mo e wtedy zabliźnią się jej rany.
Bo e, muszę odsunąć na bok te gorzkie myśli, postanowiła. Wstała z kamienia i
obeszła cały obóz, starając się trzymać z dala od mę czyzn.
Weszła do gęstego lasu. Nikt za nią nie poszedł. Mogła nareszcie załatwić swoje
potrzeby. W drodze powrotnej natknęła się na mały strumyk przykryty z wierzchu
lodem. Kijem rozbiła lód. Uklękła i zanurzyła dłonie, po czym obmyła twarz. Woda
była tak zimna, e zdrętwiały jej koniuszki palców, ale smakowała cudownie.
Madelyne wyczuła czyjąś obecność. Odwróciła się tak szybko. e o mało nie straciła
równowagi. Był to Duncan. Stał tu nad nią.
— Chodź, Madelyne. Pora na odpoczynek.
Nie dal jej czasu na odpowiedź. Schylił się i postawił ją na nogi. Wielka twarda dłoń
objęła jej dłonie. Miał mocny uścisk, ale dotyk łagodny. Nie wypuścił jej, a doszli pod
jego namiot — dziwną konstrukcję zbudowaną z wygiętych łukowato grubych gałęzi,
na których rozciągnięto skóry dzikich zwierząt. Chroniły one przed coraz silniejszym
wiatrem. Podłogę namiotu zaścielała szara skóra, która miała zastępować siennik.
Odblask najbli szego ogniska rzucał roztańczone cienie na rozwieszone skóry,
sprawiając, e namiot wyglądał ciepło i zapraszająco.
Duncan gestem wskazał, by Madelyne weszła do środka. Szybko tego po ałowała.
Nigdzie nie mo na było usiąść. Zwierzęce skóry szybko wchłonęły wilgoć z gruntu i
Madelyne czuła się tak, jakby otaczał ją lodowy pancerz.
Duncan stał z zało onymi rękami, obserwując, jak Madelyne próbuje się jakoś
usadowić. Nie zmieniała wyrazu twarzy. Przysięgła sobie, e prędzej umrze, nim
wypowie choć jedno słowo skargi.
Całkiem znienacka porwał ją na nogi, o mało nie przewracając namiotu. Zdjął jej
płaszcz z ramion, przyklęknął na jedno kolano, a płaszcz rozło ył na skórach.
Madelyne me zrozumiała jego intencji. Sądziła, e ten namiot jest dla niej, ale
Duncan poło ył się i zajął większość miejsca, wyciągnąwszy się na całą długość.
Madelyne zaczęła się wycofywać, rozzłoszczona, e wziął sobie jej płaszcz dla
własnej wygody. Je eli chciał, by zamarzła na śmierć, mógł ją zostawić w twierdzy
Louddon, zamiast ciągnąć ją za sobą przez pół świata.
Nie miała nawet czasu, eby westchnąć. Duncan w ułamku sekundy złapał ją i
pociągnął. Upadła na niego, wydając okrzyk protestu. Nie zdołała zaczerpnąć
powietrza gdy przygniótł ją wielki cię ar. To Duncan przetoczył się na bok,
pociągając ją za sobą. Okrył ich swoim płaszczem i przycisnął mocno do siebie. Jej
głowa znalazła się tu pod jego brodą.
Madelyne próbowała odsunąć twarz od jego szyi, przestraszona taką bliskością.
U yła całej siły, eby się wyrwać. ale nie zdołała rozluźnić mocnego uścisku.
— Nie mogę oddychać — wyszeptała tu przy jego szyi.
— Mo esz, mo esz — odparł.
Wydawało się jej, e w jego glosie słyszy rozbawienie. Rozgniewało ją to prawie w
takim samym stopniu, jak jego lekcewa ące zachowanie. Jak śmie decydować o tym,
co jest dla niej wygodne, a co nie?
Madelyne tak się zdenerwowała, e przestała się bać. Nagle zdała sobie sprawę, e
ręce wcią ma wolne. Rozprostowała ramiona, a poczuła mrowienie w dłoniach.
Duncan zdjął kolczugę, nim wszedł do namiotu. Jego potę ną pierś okrywała teraz
jedynie bawełniana koszula. Cienki materiał ciasno opinał szerokie ramiona,
uwypuklając twarde mięśnie. Madelyne czuła siłę promieniującą przez cienkie płótno.
W tym ciele nie było grama zbędnego tłuszczu ani adnej niedoskonałości. Skórę
miał równie twardą jak charakter.
Była jednak pewna znacząca ró nica. Czuła ciepło jego ciała, niemal gorąco, a
zapragnęła przytulić się do niego całym ciałem. Pachniał przyjemnie, skórą i
męskością, i Madelyne nie potrafiła się temu oprzeć. Czuła zmęczenie.
Zapewne dlatego jego bliskość tak na nią działała i jej serce biło tak mocno.
Jego oddech ogrzewał jej szyję i czuła się z tym bardzo dobrze. Co się dzieje? Była
zupełnie zdezorientowana. Potrząsnęła głową. Próbując strząsnąć ogarniającą ją
senność, złapała go za koszulę i zaczęła się wyrywać.
Duncana znudziła ju ta nieustająca walka. Westchnął, złapał Madelyne za ręce i
wsunął je sobie pod koszulę. Poczuła łaskotanie gęstych włosów porastających jego
pierś.
Dlaczego odczuwała takie ciepło, skoro na zewnątrz było tak zimno? Bliskość
Duncana dra niła jej zmysły. Czuła po ądanie, jakiego nigdy nie zaznała. Erotyczne
odczucia sprawiły, e poczuła się grzeszna, winna, lecz wcią przylegała do niego
całym ciałem. Czuła jego twardość dotykającą jej bioder. Suknia nie stanowiła
wystarczającej ochrony przed jego męskością. Jej niedoświadczenie te jej nie
chroniło przed tym dziwnym, oszałamiającym uczuciem, jakie nią zawładnęło.
Dlaczego pod jego dotykiem czuje się słaba? Prawdę mówiąc, nie tyle słaba, co
bezwolna.
Wówczas przyszła jej do głowy straszna myśl. Głośno westchnęła. Czy on nie trzyma
jej w taki sposób jak mę czyzna, który chce posiąść kobietę? Zamartwiała się tą
myślą przez dłu szą chwilę, po czym odrzuciła ją. Przypomniała sobie, e kobieta
musi le eć na plecach, i chocia nie była pewna, co jeszcze się wtedy dzieje, nie
sądziła, by zagra ało jej prawdziwe niebezpieczeństwo. Słyszała, e Marta przyjmuje
u siebie słu ących i przypomniała sobie, e ta grubiańska kobieta zawsze zaczynała
opowiadanie o swoich miłosnych przygodach od uwagi, e znalazła się na plecach.
Wywołała z pamięci obraz Marty mówiącej:
„Le ałam wtedy na plecach”. Tak zaczynało się ka de jej opowiadanie. Madelyne
poczuła odprę ającą ulgę. Marta była dobrze zorientowana. Madelyne ałowała, e
nigdy nie zostawała dłu ej, by posłuchać sprośnych opowieści tej kobiety.
Tak, i w tej dziedzinie miała braki w edukacji. Była zła na samą siebie. Przyzwoita
dama nie powinna przecie zaprzątać sobie głowy takimi sprawami.
Wszystkiemu oczywiście był winien Duncan. Czy dlatego trzymał ją tak mocno, eby
sobie z niej zadrwić? Le ała tak blisko, e czuła, jak jego silne uda usiłują ją
zmia d yć. Gdyby chciał, mógłby ją zgnieść. Madelyne zadr ała na myśl o tym i
przestała walczyć. Nie chciała sprowokować tego barbarzyńcy. Osłoniła rękami
piersi. Była wdzięczna, e pozwolił jej chocia na tyle. Jednak szybko zapomniała o
tym uczuciu wdzięczności, poniewa Duncan wyprostował się i jej piersi
rozpłaszczyły się o jego tors. Sutki jej stwardniały i poczuła jeszcze większy wstyd.
Duncan znowu poruszył się gwałtownie.
— Co, do licha! — wykrzyknął wprost do uszu Madelyne. Nie wiedziała, co
spowodowało ten wybuch. Wiedziała jedynie, e przez resztę ycia będzie głucha.
Kiedy Duncan podskoczył, mamrocząc coś pod nosem, Madelyne me pozostało nic
innego, jak ruszyć się razem z nim. Obserwowała go kątem oka. Duncan uniósł się
na łokciu i szukał czegoś kolo siebie.
Madelyne przypomniała sobie o sztylecie, który schowała pod podszewką płaszcza.
kiedy Duncan podniósł miecz.
Była zdumiona, widząc jego uśmiech. Niewiele brakowało, by odruchowo
uśmiechnęła się tak e. Potem zauwa yła, e jego oczy są powa ne. Doszła do
wniosku, e najlepiej zrobi nie odwzajemniając uśmiechu.
— Jak na takie nieśmiałe stworzenie okazałaś się bardzo pomysłowa. Madelyne.
Jego głos brzmiał bardzo łagodnie. Czy okazywał jej łaskawość, czy kpił sobie z niej?
Nie wiedziała.
— Jestem twoim jeńcem — przypomniała mu. — Je eli wykazałam pomysłowość, to
dlatego, e obowiązkiem jeńca jest próbować ucieczki.
Duncan zmarszczył czoło.
— Czy moja uczciwość jest dla ciebie obraźliwa, milordzie? — zapytała. — Mo e
lepiej. ebym się wcale do ciebie nie odzywała. Teraz chciałabym się przespać —
powiedziała. — Spróbuję zapomnieć, e tu jesteś.
Na potwierdzenie swoich słów zamknęła oczy.
— Chodź tutaj, Madelyne.
Ten miękko wypowiedziany rozkaz sprawił, e ciarki przeszły jej po plecach. Poczuła
ucisk w ołądku. Nie wierzyła, e tyle jest jeszcze w niej strachu. Znowu to wraca,
pomyślała, nie mogąc złapać tchu. Zrobiło jej się niedobrze. Otworzyła oczy, eby na
niego popatrzeć. Gdy zobaczyła wymierzony w siebie sztylet, zrozumiała, e jest w
niej morze strachu.
Jakim jestem tchórzem, pomyślała, kiedy wolno zbli ała się do Duncana. Zatrzymała
się o kilka cali przed nim, patrząc mu prosto w twarz.
— Czy to cię zadowala? — zapytała.
Wiedziała, e wcale go nie zadowala, lecz nagle znalazła się na plecach, a Duncan
le ał na niej. Był tak blisko, e widziała srebrne błyski w jego szarych oczach.
Oczy uwa a się za echo duszy, tak słyszała. Nie potrafiła jednak powiedzieć, o czym
myśli Duncan. Zmartwiło ją to.
Duncan obserwował Madelyne. Burza emocji, które niechcący pokazała, bawiła go, a
jednocześnie irytowała. Wiedział, e się go boi. Jednak ani nie płakała, ani me
błagała. I na dodatek była piękna. Na jej nosku pojawiły się zmarszczki gniewu.
Duncan pomyślał, e jej zmarszczone czoło jest zmysłowe. Usta równie miała
bardzo pociągające. Zastanawiał się, jak smakują, i na samą myśl o tym poczuł
podniecenie.
— Czy masz zamiar wpatrywać się we mnie całą noc? — zapytała.
— Mo liwe, e tak — odparł. — Je eli będę chciał — dodał z uśmiechem.
— Więc będę musiała obserwować cię przez całą noc — stwierdziła.
— A to dlaczego, Madelyne? — Jego głos zabrzmiał miękko i ochryple.
— Jeśli sądzisz, e wykorzystasz mnie, kiedy będę spała, to się mylisz baronie.
Wyglądała na bardzo wzburzoną.
— A jak cię zamierzam wykorzystać, Madelyne? śmiał się z niej. Teraz śmiały się
równie jego oczy. Był to prawdziwy śmiech.
Madelyne z całej siły pragnęła umieć zmilczeć. O Bo e, do głowy przychodziły jej
brzydkie myśli.
— Wolałabym o tym nie dyskutować — wydusiła z siebie.
— Zapomnij jeśli mo esz, e się odezwałam.
— Nie mogę — odparł. — Uwa asz, e zechcę zaspokoić swoje ądze tej nocy i
wezmę cię, kiedy będziesz spała?
Przysunął się bli ej, tak e poczuła jego oddech na twarzy. Był zadowolony, patrząc,
jak się czerwieni. Nawet mruknął z aprobatą.
Złapana w pułapkę własnych zmartwień, Madelyne wcią czuła się jak zając we
wnykach.
— Nie tkniesz mnie — wybuchnęła nagle. — Z całą pewnością jesteś za bardzo
zmęczony, eby myśleć o... i obozujemy na otwartej przestrzeni — nie, nie zrobisz
tego - dodała.
— Być mo e.
Co to miało znaczyć? W jego oczach dostrzegła tajemnicze światło. Czy by czerpał
przyjemność z obserwowania jej przera enia?
Postanowiła, e nie da mu się wykorzystać bez stoczenia prawdziwej bitwy. Z tą
myślą rzuciła się na niego, wymierzając cios pięścią tu pod jego prawe oko. U yła
całej siły, ale to ona poczuta ból. To ona krzyknęła z bólu. Bo e, pewnie złamała
sobie rękę i wszystko na nic.
— Czy ty jesteś z kamienia? wymamrotała.
— Dlaczego to zrobiłaś? — zapytał wyraźnie zaciekawiony.
— ebyś wiedział, e będę walczyła na śmierć, jeśli spróbujesz na mnie swoich
sztuczek — wyjąkała. Pomyślała, e to odwa na przemowa, szkoda tylko, e tak dr y
jej głos. Westchnęła i cała jej odwaga gdzieś uleciała.
— Na śmierć, Madelyne? — Uśmiechnął się znowu. Sądząc po okrutnym wyrazie
twarzy, ta myśl sprawiła mu przyjemność. — Do takiego wniosku doszłaś? To błąd —
stwierdził.
— Groziłeś mi — broniła się Madelyne. — Czy nazwiesz to błędem?
— Nie — zaprzeczył. — Ty to powiedziałaś.
— Jestem siostrą twojego wroga— przypomniała Madelyne. Ucieszyła się widząc, e
jej uwaga wywołała zmarszczenie brwi. — Nie mo esz zmienić tego faktu — dodała.
Poczuła, jak ze strachu sztywnieją jej plecy.
— Kiedy mam zamknięte oczy, nie wiem, czy jesteś siostrą Louddona, czy nie —
powiedział Duncan. — Chodzą plotki, e yjesz z księdzem, który zrzucił sutannę, i
jesteś jego dziwką. Ale w ciemności nie będzie mi to przeszkadzało. Wszystkie
kobiety są takie same, kiedy weźmie się je do łó ka.
Chciałaby móc jeszcze raz go uderzyć. Była tak oburzona tymi potwornymi plotkami,
e w jej oczach ukazały się łzy. Chciała na niego krzyczeć, chciała mu powiedzieć,
e ojciec Berton jest w całkowitej zgodzie z Bogiem i swoim Kościołem, a w dodatku
jest jej wujem. Ten ksiądz był jedynym człowiekiem, który się o nią troszczył.
Jedynym, który ją kochał. Jak Duncan śmiał obra ać jej wuja?
— Kto ci naopowiadał tych bredni? — zapytała ochrypłym szeptem.
Duncan widział, jak bardzo zraniły ją jego słowa. Nabrał pewności e wszystkie te
opowieści są nieprawdziwe. Madelyne nie potrafiła ukryć przed nim swego bólu.
Wiedział, e jest niewinna.
— Czy myślisz, e będę próbowała cię przekonać e te plotki, które o mnie słyszałeś,
są nieprawdziwe? — zapytała, roztrzęsiona z powodu jego okrutnych słów. —
Przemyśl to sobie sam, baronie. Wierz, w co chcesz. Jeśli uwa asz, e jestem
dziwką, to niech tak będzie.
Ten wybuch gniewu był pełen furii. Był to pierwszy prawdziwy pokaz gniewu od
chwili, gdy Duncan pojmał swego jeńca. Był oszołomiony spojrzeniem tych
niewiarygodnie niebieskich oczu płonących z taką wściekłością. Tak, mimo wszystko
była niewinna.
Postanowił zakończyć tę rozmowę, by zachowała trochę gniewu na później.
— Idź spać — zarządził.
— Jak mogę zasnąć w strachu, e zechcesz mnie wykorzystać? - zapytała.
— Czy uwa asz, e się wtedy nie obudzisz? — zapytał.
W jego głosie brzmiało niedowierzanie. Bo e, obra ała go.
Zrozumiał, e jest zbyt naiwna by o tym wiedzieć. Duncan potrząsnął głową. — Je eli
będę chciał cię wykorzystać, obiecuję, e najpierw cię obudzę. Teraz zamknij oczy
i śpij.
Wziął ją w ramiona i przyciągnął do siebie. Przytulił się do jej pleców i objął ją
ramionami, dotykając jej piersi. Potem zarzucił jej płaszcz na nich oboje i postanowił
e postarz się o niej nie myśleć.
— A jak to nazwiesz? — Spod nakrycia dobiegło jej pytanie. Głos miała przytłumiony
ale zrozumiał ka de słowo. Nie od razu dotarło do niego, o co ona pyta.
— Wykorzystanie? — zapytał. Poczuł, e przytaknęła.
— Gwałt. — Duncan wyszeptał to słowo tu nad jej głową.
Madelyne szarpnęła się i uderzyła go w brodę. Cierpliwość Duncana zaczęła się
wyczerpywać.
— Nigdy nie brałem siłą adnej kobiety, Madelyne. Twoja odwaga zapewnia ci
wystarczające bezpieczeństwo. A teraz śpij.
— Nigdy? — zapytała szeptem.
- Nigdy! - wykrzyknął w odpowiedzi.
Madelyne uwierzyła mu. Dziwne, ale czuła się teraz bezpieczna. Wiedziała, e nie
zrobi jej krzywdy, kiedy będzie spała. Jego bliskość znowu zaczęła sprawiać jej
przyjemność.
Ogrzana jego ciepłem, wkrótce poczuła wielką senność. Przysunęła się bli ej.
Usłyszała jego mruknięcie, kiedy wierciła się, obrócona do niego plecami, eby
znaleźć wygodniejszą pozycję. Zastanawiała się, o co mu teraz chodzi. Kiedy złapał
ją za biodra i mocno przytrzymał, zrozumiała, e jej poruszenia przeszkadzają mu
zasnąć.
Zdjęła buty i powoli wsunęła stopy pomiędzy jego łydki, eby trochę bardziej je
rozgrzać. Starała się ograniczać ruchy ze strachu, e Duncan znowu się rozgniewa.
Ciepły oddech rozgrzewał jej szyję. Madelyne zamknęła oczy i westchnęła.
Wiedziała, e powinna oprzeć się pokusie, ale wabiło ją i przyciągało jego ciepło.
Przypomniała sobie ulubioną opowieść o Odyseuszu i jego przygodach z syrenami.
Tak. Ciepło Duncana przyciągało ją jak pieśni tych mitologicznych nimf, które
śpiewały, eby zwabić Odyseusza i jego towarzyszy na pewną śmierć. Odyseusz
przechytrzył syreny, zatykając woskiem uszy ołnierzy, eby odgrodzić ich od tych
przyciągających dźwięków.
Madelyne ałowała, e nie jest tak sprytna i dzielna jak ten wojownik.
Wokół gwizdał i jęczał ałośnie wiatr, ale Madelyne czuła się bezpieczna w
ramionach swego prześladowcy. Zamknęła oczy i zaakceptowała: została zwabiona
przez pieśń syreny.
Tej nocy obudziła się tylko raz. Plecy miała ogrzane, ale piersi i ramiona zdrętwiały
jej z zimna. Wolno, eby nie zbudzić Duncana, obróciła się w jego ramionach.
Przytuliła policzek do jego pleców i wśliznęła mu się pod koszulę.
Była jeszcze rozespana, kiedy Duncan zaczął pocierać brodą o jej czoło. Madelyne
westchnęła z przyjemnością i przytuliła się do mego. Jego zarost łaskotał ją w nos.
Odrzuciła głowę do tyłu i powoli otwarła oczy.
Duncan patrzył na nią. Nie pilnował się. Na jego twarzy malowała się taka czułość i
ciepło. Tylko usta pozostały twarde. Wyobraziła sobie, co by poczuła, gdyby ją
pocałował.
Nie mówiąc ani słowa, spotkał jej usta w połowie drogi, kiedy się poruszyła.
Smakowała tak, jak się spodziewał. Była taka miękka, zapraszająca. Nie była jeszcze
całkiem rozbudzona, ale me opierała się, chocia usta miała przymknięte i nie mógł
ich spenetrować. Duncan szybko rozwiązał ten problem kciukiem odciągając jej
brodę, po czym wcisnął język, zanim Madelyne zdołała odgadnąć jego intencję.
Złapał jej oddech i zamknął jej krzyk.
Wówczas Madelyne nieśmiało u yła języka, eby go pogłaskać. Duncan przewrócił ją
na plecy i wcisnął się między jej nogi. Rękoma uwięził jej głowę w czułym, ale
mocnym uścisku.
Ręce Madelyne tkwiły uwięzione pod jego koszulą. Palce łaskotały go w pierś,
dra niąc skórę, a płonął jak w gorączce.
Duncan chciał poznać jej wszystkie tajemnice wszystkie, bo Madelyne odpowiadała
na jego pieszczoty w tak cudowny sposób.
Pocałunek stał się tak gorący, tak zachłanny, e Duncan zaczął się bać, e straci nad
sobą kontrolę. Jego usta zamykały się na jej ustach raz za razem, język penetrował,
gładził, przygarniał. Nie mógł się nią nacieszyć.
Był to najbardziej niezwykły pocałunek, jakiego doświadczył. Przerwał go dopiero
wtedy, gdy zaczęła dr eć. Z głębi jej gardła wydobył się cichy jęk. Słysząc ten
zmysłowy dźwięk, Duncan do reszty stracił rozsądek.
Madelyne była zbyt oszołomiona, eby zareagować, kiedy Duncan gwałtownie się
odsunął. Poło ył się na plecach, zaniknął oczy, a jedyną oznaką ich pocałunków był
jego urywany, niespokojny oddech.
Madelyne nie wiedziała, co robić. Bo e, tak bardzo wstydziła się sama siebie. Co się
z nią działo? Zachowała się tak bezmyślnie, tak — pospolicie. A z wyrazu twarzy
Duncana wywnioskowała, e nie sprawiło mu to przyjemności.
Chciało jej się płakać.
— Duncanie? — Własny głos zabrzmiał w jej uszach okropnie płaczliwie.
Nie odpowiedział, ale wiedziała, e ją usłyszał.
— Przepraszam.
Był tak zdumiony tymi przeprosinami, e odwrócił się na bok, eby na nią popatrzeć.
Ból w genitaliach wywołał grymas na jego twarzy.
— Za co? — zapytał, denerwując się, e jego głos brzmi tak szorstko.
Wiedział, e znowu ją przestraszył, poniewa Madelyne natychmiast odwróciła się do
niego plecami. Dr ała tak, e Duncan me mógł tego nie zauwa yć. Ju miał
wyciągnąć ręce i wziąć ją w ramiona, kiedy w końcu odpowiedziała na jego pytanie.
— Za wykorzystywanie ciebie.
Nie mógł uwierzyć w to, co właśnie usłyszał. Były to najzabawniejsze przeprosiny,
jakie kiedykolwiek słyszał.
Grymas na jego twarzy powoli zmieniał się w uśmiech. Gdyby me śmiertelna
powaga, z jaką wypowiedziała te słowa, roześmiałby się na cały głos. Powstrzymał
go jednak e wzgląd na jej uczucia. Nie wiedział, dlaczego chce je chronić, ale czuł
taki wewnętrzny przymus.
Wydal przeciągły jęk. Madelyne usłyszała go i natychmiast doszła do wniosku, e
Duncan czuje do niej wyjątkową odrazę.
— Obiecuję ci, Duncanie, e to się więcej nie powtórzy.
Objął ją w talii i przyciągnął do siebie.
— A ja ci obiecuję, e to się powtórzy, Madelyne.
Zabrzmiało to jak przysięga.
Baron Louddon był zaledwie w połowie drogi od miejsca, gdzie obozował Duncan.
Jechał galopem. Szczęście mu sprzyjało, poniewa mógł jechać nocą. Była pełnia i
księ yc świecił jasno. Jego ołnierze dorównywali ludziom Duncana liczebnością i
byli wierni swemu panu. aden nie poskar ył się na tę nagłą zmianę planów.
Prawie oszalały ze strachu słu ący pojechał za nimi, eby donieść o okrutnych
wyczynach Duncana. Wrócili więc wszyscy razem do twierdzy Louddona. Zobaczyli
na własne oczy dzieło barona Wextona. Oglądali zmasakrowane ciała tych, którzy
zostali, eby strzec posiadłości Louddona. Mę czyźni połączyli się w gniewie i chęci
zemsty i ka dy z nich poprzysiągł zabić Duncana.
Nie myśleli o tym, e przedtem wszyscy działali zdradziecko przeciwko baronowi
Wextonowi. Zamiast tego skoncentrowali się na pomszczeniu swego przywódcy.
Louddon szybko zdecydował się na ściganie Duncana. Powód był dwojaki. Pierwszy i
najwa niejszy: uświadomił sobie, e jego plan zniszczenia barona Wextona w
sposób niehonorowy został ujawniony, co czyniło z niego tchórza, który zostanie
ośmieszony na dworze. Duncan będzie mógł ostrzec Wilhelma II i król, chocia
faworyzował Louddona, będzie zmuszony zarządzić pojedynek na śmierć i ycie
między dwoma adwersarzami, eby zakończyć tę sprawę. Zrobi tak z uwagi na
własną opinię. Król — zwany Rufusem Czerwonym z powodu zaczerwienionej twarzy
i gwałtownego usposobienia — z pewnością rozgniewa się o tę utarczkę. Louddon
wiedział równie , e jeśli spotka się z Duncanem twarzą w twarz, samotnie na polu
bitwy, przegra. Baron Wexton był niezwycię onym wojownikiem i udowodnił to
niezliczoną ilość razy. I teraz zabije go, je eli tylko będzie miał okazję.
Louddon miał wiele talentów. Było nawet kilka obszarów, na których miał przewagę
nad Duncanem. Po pierwsze, miał władzę dzięki związkom z dworem. Pełnił rolę
sekretarza do ró nych spraw, chocia nie umiał czytać ani pisać. Jednak te
przyziemne sprawy pozostawił w rękach dwóch księ y. Na królewskim dworze
podstawowym obowiązkiem Louddona było odgadywanie, kto ma prawdziwy interes
do króla a kto nie. Była to wpływowa pozycja. Louddon był mistrzem manipulacji.
Potrafił wzbudzić strach w mę czyznach o ni szej pozycji, którzy chętnie płacili za
mo liwość rozmawiania ze swoim władcą. Torował drogę ludziom pałającym chęcią
spotkania z królem, jednocześnie napełniając złotem własne kieszenie.
Teraz, gdyby jego usiłowania zabicia Duncana wyszły na jaw, mógłby stracić
wszystko.
Brat Madelyne uchodził za przystojnego mę czyznę. Kręcone blond włosy tworzyły
gęstą grzywę. Miał orzechowe oczy ze złotymi plamkami był wysoki, chocia nieco za
szczupły, a jego wargi miały doskonalą linię. Kiedy się uśmiechał, wszystkie kobiety
na dworze niemal omdlewały. Siostry Louddona, Clarissa i Sara, miały takie same
jasne, pszeniczne włosy i orzechowe oczy. Były prawie tak ładne jak Louddon.
Diabeł jest człowiekiem. który wiedział, co to honor, ale zrezygnował z niego.
Rozdział 4
Louddon był najbardziej po ądanym kawalerem i mógłby zdobyć ka dą kobietę W
Anglii. On jednak nie potrzebował adnej kobiety. Chciał Madelyne. Przyrodnia
siostra była drugim powodem, dla którego ścigał Duncana. Madelyne wróciła do jego
domu zaledwie dwa miesiące temu. Louddon zapomniał ju , jak wyglądała, i prze ył
szok, kiedy zobaczył, jakie zmiany zaszły w jej wyglądzie. Jako dziecko była taka
brzydka. Ogromne niebieskie oczy zajmowały połowę twarzy. Dolną wargę miała tak
pełną, e sprawiało to wra enie, i cały czas wydyma usta. Teraz była tak zgrabna,
e patrząc na nią doznawało się zawrotu głowy. A kiedyś była takim niezdarnym
dzieckiem o długich kościstych nogach. Potykała się o nie zawsze, kiedy próbowała
zło yć ukłon.
Louddon z pewnością źle ocenił jej przyszłe mo liwości. W dzieciństwie nic nie
zapowiadało, e pewnego dnia będzie wyglądała jak jej matka. Madelyne zmieniła
się z niezdary w piękność tak słodką, e zaćmiła urodą swoje przyrodnie siostry.
Kto mógł przypuścić, e zdarzy się taki cud? Nieśmiała poczwarka zmieniła się w
pięknego motyla. Przyjaciele Louddona tracili mowę, kiedy widzieli ją po raz
pierwszy. Najbli szy zausznik Louddona, Morcar, błagał go nawet o jej rękę. Swoją
prośbę poparł sporą garścią złota.
Louddon nie miał pewności, czy oddałby Madelyne innemu mę czyźnie. Tak bardzo
przypominała swoją matkę. Kiedy zobaczył ją po raz pierwszy, zareagował fizycznie.
Od lat adna kobieta tak na niego nie działała. Ach, była Rachael, miłość jego ycia.
Odsunęła go od innych kobiet. Nie mógł mieć Rachael. Stracił ją przez swoje własne
usposobienie. Louddon sądził, e ta obsesja skończy się wraz z jej śmiercią. Jak się
teraz przekonał, była to głupia nadzieja. Nie, obsesja przetrwała i przeniosła się na
Madelyne. Przyrodnia siostra mogła być jego drugą szansą na udowodnienie własnej
męskości.
Louddon był rozdarty pomiędzy uczuciem chciwości a ądzą. Pragnął Madelyne dla
siebie, ale pragnął równie złota, które mogła mu dostarczyć. Sądził, e jeśli będzie
wystarczająco przebiegły, dostanie i jedno, i drugie.
Madelyne obudziła się w bardzo niewygodnej pozycji. Le ała na Duncanie. Jej twarz
spoczywała na jego twardym, płaskim brzuchu, nogi miała splątane z jego nogami, a
ręce wciśnięte między jego uda.
Pomimo e jeszcze nie rozbudziła się całkowicie, natychmiast dotarło do niej, gdzie
trzyma ręce. Duncan był taki ciepły — I twardy. Och... Ręce zaplątały się w
najintymniejszy zakątek jego ciała.
Gwałtownie otworzyła oczy. Zamarła, nie ośmielając się głośnej oddychać. Marząc,
eby się nie zbudził, powoli zaczęła wysuwać ręce z ciepłego miejsca.
— Więc w końcu się zbudziłaś?
Duncan wiedział, e ją przestraszył. kiedy gwałtownie osunęła się na niego. Kiedy
wsunęła dłonie między jego nogi, zareagował warknięciem. Do licha, zrobi z niego
eunucha.
Madelyne przetoczyła się na swoją stronę, obrzucając go szybkim spojrzeniem.
Pomyślała. e powinna go przeprosić za przypadkowe dotknięcie go w tym miejscu,
ale wówczas będzie wiedział, e jest świadoma faktu, gdzie spoczywały jej dłonie.
Wielkie nieba. Czuła, jak się czerwieni. A Duncan znowu zmarszczył brwi. Nie
wyglądał na skłonnego przyjąć jakiekolwiek przeprosiny z jej strony, więc postanowiła
nic nie mówić.
Miał wściekły wyraz twarzy, świe y, ciemnobrązowy zarost na brodzie sprawiał, e
bardziej przypominał wilka ni człowieka. Obserwował ją z ciekawością, która
odbierała jej odwagę. Nadal obejmował jej plecy. Przypomniała sobie, jak ogrzewał ją
w nocy. Mógł z łatwością wyrządzić jej krzywdę. Madelyne zdawała sobie sprawę, e
usiłuje się pozbyć strachu przed nim, była jednak na tyle uczciwa, eby przyznać, e
jej się to nie udaje. Duncan wzbudzał w niej przera enie, choć w inny sposób ni
Louddon.
Dzisiaj po raz pierwszy od tygodni, kiedy wróciła do domu brata, nie czuła tej
przyprawiającej o mdłości kuli strachu w ołądku. Znała przyczynę — nie było tutaj
Louddona.
„NIEWOLA” JULIE GARWOOD Rozdział 1 Anglia, 1099 Zamierzali go zabić. Na środku opustoszałego zamkowego dziedzińca stał ołnierz z rękami przywiązanymi do słupa. Patrzył prosto przed siebie. Jego twarz me wyra ała adnych emocji. Ignorował wrogów. Jeniec nie okazał najmniejszego oporu. Bez słowa protestu, bez szamotania pozwolił, eby związano go w pasie. Zdjęto z niego bogaty, obszyty futrem zimowy płaszcz, cię ką kolczugę, bawełnianą koszulę, pończochy i wysokie buty. Wszystko to poło ono przed nim na zamarzniętej ziemi. Intencje wrogów były jasne. ołnierz umrze, ale na jego ciele nie będzie adnych nowych ran poza odniesionymi w bitwie. Zamarzając na śmierć na oczach gawiedzi, jeniec będzie widział tu obok siebie ciepłe ubrania. Otoczyło go dwunastu mę czyzn. Dla dodania sobie odwagi obna yli miecze i okrą yli go wykrzykując obelgi i drwiny. Mimo e nosili wysokie buty, przytupywali, eby nie zmarznąć w ostrym, mroźnym powietrzu. Zachowywali jednak bezpieczną odległość, na wypadek gdyby ich potulny jeniec zmienił zamiary, uwolnił się i zaatakował. Nie mieli najmniejszych wątpliwości, e jest do tego zdolny. O jego herkulesowej sile krą yły legendy. Niektórzy z nich na własne oczy widzieli jego bitewne wyczyny. Trzymali więc miecze w pogotowiu, na wypadek gdyby udało mu się zerwać więzy. Mo liwe, e i wówczas zdołałby wysłać na tamten świat co najmniej czterech z nich. Dowódca tej dwunastki jeszcze nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu. Pojmali Wilka i wkrótce będą świadkami jego śmierci. Có za niesłychany błąd popełnił ich jeniec. Wszechwładny Duncan, baron Wexton, wjechał do fortecy nieprzyjaciela zupełnie sam i nie uzbrojony. Wierzył niemądrze, e Louddon, baron równy mu tytułem i majątkiem, dotrzyma czasowego zawieszenia broni. Zapewne wierzył w moc swej reputacji, pomyślał dowódca. Musiał naprawdę uwa ać siebie za tak niepokonanego, jak przesadnie głosiły opowieści bitewne. Z pewnością dlatego tak niefrasobliwie podchodził do opresji, w której się obecnie znajdował. Niespokojne myśli towarzyszyły dowódcy, kiedy obserwował więźnia. Rozebrali jeńca, tym samym pozbawiając go dostojeństwa. Podarli na strzępy niebiesko-biały herb świadczący o tytule i splendorze, aby nie pozostawić śladu po szlachectwie tego człowieka. Baron Louddon chciał, eby jeniec zmarł bez poszanowania godności i honoru. Prawie nagi wojownik przyjął jednak tak dumną postawę, i w aden sposób nie spełniał oczekiwań Louddona. Jeniec nie zachowywał się jak człowiek, który ma umrzeć. Co więcej, nie błagał o ycie ani nie prosił o szybki koniec. Mało tego, wcale nie wyglądał na umierającego. Skóra mu nie zsiniała ani nie pokryła się gęsią skórką. Była opalona i zahartowana wiatrem. Do
licha! On nawet nie dr ał. Rozebrany szlachcic nawet bez dodających splendoru szat pozostał dumnym panem, spoglądającym twardo, bez strachu, dokładnie tak, jak opowiadały o nim legendy. Mieli przed oczami prawdziwego Wilka. Przestali pokrzykiwać. Teraz na podwórzu słychać było tylko wycie wiatru. Dowódca spostrzegł, e jego ludzie odsunęli się trochę dalej. Wszyscy wbili wzrok w ziemię. Nie mógł ich za to winić. Sam tak e bał się patrzeć wojownikowi prosto w oczy. Baron Duncan, pan na Wexton, co najmniej o głowę przewy szał najwy szego z ołnierzy. Był potę nie i proporcjonalnie zbudowanym smukłym mę czyzną o muskularnych ramionach i udach. Cała jego postawa, mimo rozstawionych długich i mocnych nóg przywiązanych do słupa, sugerowała, e zdolny jest zabić ich wszystkich je eli tylko zechce. Zapadał zmrok, a wraz z nim biała zasłona śniegu. ołnierze zaczęli narzekać na pogodę. — Nie mogą od nas wymagać, ebyśmy razem z nim zamarzli na śmierć — poskar ył się cicho jeden z nich. — On nie umrze nawet za kilka godzin — dodał inny. — Baron Louddon odjechał stąd ju dobrą godzinę temu. Nie wie, czy jeszcze tu stoimy, czy nie. Pozostali z zapałem skinęli głowami. Utyskiwania ołnierzy dotarły do uszu dowódcy. Zimno równie jemu dało się we znaki. On tak e był coraz bardziej zaniepokojony; do tej chwili był przekonany, e baron Wexton nie ró ni się od innych ludzi. Był pewien, e uda mu się go złamać i e jeniec powinien ju wyć z bólu i rozpaczy. Pewność siebie tego człowieka doprowadzała go do furii. Na Boga! On patrzył na nich jak by był znudzony. Dowódca musiał przyznać sam przed sobą, e nie docenił przeciwnika. Nie przyszło mu to łatwo i wzbudziło jeszcze większą wściekłość. Jego stopy w grubych, skórzanych butach dosłownie zamarzły, a przecie baron Duncan stał boso na ziemi i nawet na chwilę nie zmienił pozycji. Mo liwe, e wszystkie legendy o nim były prawdziwe. Dowódca zganił się za to, e jest przesądny, i wydał rozkaz wycofania się do budynku. Kiedy ostatni z jego ludzi odszedł, wasal Louddona sprawdził, czy sznury są dobrze związane, i stanął naprzeciw więźnia. — Mówią, e jesteś przebiegły jak wilk, ale jesteś tylko człowiekiem i wkrótce umrzesz jak człowiek. Louddon nie chce maczać ostrza w twojej krwi. Rano zawieziemy twoje ciało daleko stąd. Nikt nie będzie mógł udowodnić, e to sprawka Louddona. — Dowódca wysyczał ostatnie słowa, doprowadzony do szału brakiem jakiejkolwiek reakcji ze strony jeńca. Po chwili dodał: — Gdyby dano mi wolną rękę, wyrwałbym ci serce i zrobił z tym koniec. — Zebrał ślinę i splunął prosto w twarz wojownika, w nadziei, e ta nowa zniewaga wywoła reakcję. I wówczas jeniec wolno opuścił na niego wzrok. Ich spojrzenia się spotkały. Dowódca popatrzył w te oczy i głośno przełknął. Z przera eniem odwrócił głowę. Zrobił znak krzy a, by odpędzić mroczną obietnicę, jaką wyczytał w szarych oczach wojownika. Wymamrotał, e jedynie wypełnia wolę swojego pana, po czym pobiegł w kierunku zamku. Ukryta w cieniu murów Madelyne obserwowała ich. Odczekała kilka minut, by upewnić się, i aden z ołnierzy jej brata nie zamierza wrócić. Wykorzystała ten czas na zebranie całej odwagi potrzebnej do przeprowadzenia swego planu. Ryzyko było ogromne, w głębi serca wiedziała jednak, e nie ma wyboru. Była jedynym człowiekiem, który mógł go ocalić. Czuła, e musi to zrobić, choć zdawała
sobie sprawę, e jeśli ktoś odkryje jej czyn, czeku ją śmierć. Dr ała, lecz szła szybko i zdecydowanie. Wkrótce zrobi wszystko i uspokoi się. Znajdzie mnóstwo czasu na zamartwianie się swym postępkiem, kiedy więzień będzie wolny. Od stóp do głów okrywała ją czarna peleryna i baron nie dostrzegł dziewczyny do chwili, gdy znalazła się tu przed nim. Gwałtowny podmuch zrzucił jej kaptur z głowy i na szczupłe ramiona opadła fala jasno-kasztanowych włosów. Odrzuciła je do tyłu i popatrzyła na jeńca. Przez chwilę baron sądził, e wyobraźnia płata mu figla. Potrząsnął głową eby odrzucić tę wizję. Wówczas usłyszał jej głos i ju wiedział, e to, co widzi, nie jest grą wyobraźni. — Za chwilę cię uwolnię. Módl się, eby nikt nas nie usłyszał, zanim stąd odejdziemy. Nie wierzył własnym uszom. Głos wybawczyni był czysty jak dźwięk harfy i kojący jak ciepły letni dzień. Duncan zamknął oczy starając się pohamować okrzyk radości. Miał ochotę wydać okrzyk bojowy, ale porzucił ten zamiar. Postanowił poczekać jeszcze chwilę, a jego wybawczyni odkryje swoje prawdziwe zamiary. Poczuł zapach ró . Kiedy wdychał słodką woń, doszedł do wniosku, e z pewnością z powodu mrozu ma omamy. Ró e w środku zimy, anioł wewnątrz fortecy będącej czyśćcem. Nie miało to adnego sensu, jednak dziewczyna pachniała wiosennymi kwiatami i wyglądała jak niebiańskie zjawisko. Ponownie potrząsnął głową. Wiedział dokładnie, kim ona jest. Opis, jaki mu przekazano zgadzał się w ka dym szczególe, ale był równie bałamutny. Mówiono, e siostra Louddona jest średniego wzrostu, ma kasztanowe włosy i niebieskie oczy. Mówiono te , e miło na nią spojrzeć. Patrząc na nią stwierdził, e to fałszywa informacja. Siostra tego diabła nie była ani miła, ani ładna. Była skończoną pięknością. Sznury zostały rozwiązane i Duncan poczuł, e ma wolne ręce. Stał w miejscu, starannie ukrywając wra enie, jakie wywarła na nim dziewczyna. Uśmiechnęła się i schyliła, by zebrać jego odzienie. Strach parali ował jej ruchy. Potknęła się, próbując się wyprostować I wstać. Potem znów zwróciła się do Duncana. — Chodź za mną — powiedziała. Nie poruszył się; nadal stał czekając i obserwując ją. Widząc jego wahanie, Madelyne zmarszczyła brwi. Pomyślała, e parali ujący mróz odebrał mu zdolność myślenia. Jedną ręką przycisnęła ubranie jeńca do piersi, mocno ściskając cię kie buty; drugą objęła go w pasie. — Oprzyj się o mnie — szepnęła. — Pomogę ci, obiecuję. Ale musimy się spieszyć — powiedziała ze strachem i wbiła wzrok w zamkową bramę. Ocknął się. Chciał powiedzieć, e nie muszą się ukrywać, poniewa jego ludzie w tej właśnie chwili wdzierają się na mury, ale zmienił zamiar. Im mniej wiedziała, tym większą będzie miał przewagę, kiedy nadejdzie właściwy czas. Ledwo sięgała mu do ramienia, ale mę nie usiłowała przyjąć na siebie część jego cię aru, ujmując go za rękę i przerzucając ją sobie przez ramię. - Pójdziemy do pokoi gościnnych dla księ y, przy kaplicy — szepnęła. — To jedyne miejsce, gdzie me będą nas szukać. Wojownik nie zwracał uwagi na to, co mówiła. Skierował spojrzenie na szczyt północnego muru. Księ yc w nowiu rzucał bladą i tajemniczą poświatę na biały śnieg i oświetlił sylwetki jego ołnierzy wspinających się na mur. aden dźwięk nie towarzyszył poruszającym się postaciom, ustawiającym się wzdłu drewnianej balustradki okalającej szczyt muru. Baron z zadowoleniem skinął głową. ołnierze Louddona byli równie głupi jak ich
pan. Przenikliwe zimno wpędziło stra ników pilnujących bramy do środka, a mury pozostały bez osłony, łatwe do zdobycia. Nieprzyjaciel ujawnił swoją słabość. I zginie. Jeszcze mocniej oparł się na wybawczyni, a jednocześnie rozprostował ręce, by rozruszać zdrętwiałe palce. Prawie nie czuł stóp. Wiedział, e to zły znak, ale teraz nic na to nie mógł poradzić. Usłyszał cichy gwizd. Uniósł rękę wysoko nad głowę, dając sygnał do czekania. Spojrzał na towarzyszkę, eby sprawdzić, czy widziała jego gest. Gdyby okazała, e wie, co się dzieje, drugą ręką zasłoniłby jej usta. Ona jednak zajęta była zmaganiem się z utrzymaniem cię aru jego ciała i najwyraźniej zupełnie me zdawała sobie sprawy, e wtargnięto do jej domu. Doszli do wąskich drzwi i Madelyne, przekonana, e jeniec jest zupełnie wyczerpany, usiłowała oprzeć go o kamienny mur, a równocześnie otworzyć drzwi. Pojąwszy jej intencję, baron sam oparł się o mur i patrzył, jak dziewczyna walczy z oblodzonym łańcuchem. Kiedy zdołała wreszcie otworzyć drzwi, wzięła go za rękę i poprowadziła w ciemnościach; owiał ich podmuch lodowatego powietrza. Szli długim, wilgotnym korytarzem zakończonym następnymi drzwiami. Madelyne szybko je otworzyła i wepchnęła go do środka. Pokój, w którym się znaleźli, nie miał okien, lecz oświetlało go kilka świec dając wra enie ciepła. Powietrze było zatęchłe. Drewnianą podłogę pokrywał kurz; z belkowanego niskiego sufitu zwisały potę ne pajęczyny. Na hakach wisiało kilka kolorowych, odświętnych szat u ywanych przez odwiedzających kaplicę księ y. Na samym środku le ał materac, tu obok dwa grube koce. Madelyne zamknęła drzwi na skobel i odetchnęła z ulgą. Na jakiś czas byli bezpieczni. Skinęła na Duncana, eby usiadł na materacu. — Kiedy zobaczyłam, co oni z tobą robią, przygotowałam tę komnatę — wyjaśniła podając mu ubranie. — Mam na imię Madelyne i jestem... — Chciała wyjaśnić pokrewieństwo z własnym bratem, Louddonem, ale urwała w pół słowa. — Zostanę z tobą do pierwszego brzasku, a potem wyprowadzę cię stąd ukrytym przejściem. Nawet Louddon nie wie o jego istnieniu. Baron usiadł i podwinął nogi pod siebie. Wkładając koszulę obserwował dziewczynę. Pomyślał sobie, e ten jej akt odwagi skomplikuje mu ycie. Zastanawiał się, jak by zareagowała, gdyby dowiedziała się o jego prawdziwym planie, ale uznał, e nie mo e go zmienić. Kiedy w końcu nało ył kolczugę, Madelyne okryła mu plecy i ramiona kocem i uklękła przed nim. Odchyliła się do tyłu na piętach, dając mu znak, eby rozprostował nogi. Kiedy spełnił jej yczenie, obejrzała mu stopy, z troską marszcząc brwi. Sięgnął po buty, ale Madelyne przytrzymała go za rękę. — Najpierw musimy ogrzać ci stopy — powiedziała. Przez chwilę zastanawiała się, jak najszybciej przywrócić ycie zdrętwiałym kończynom. Pochyliła głowę, kryjąc twarz przed badawczym wzrokiem wojownika. Podniosła drugi koc i zaczęła owijać mu stopy, ale po chwili potrząsnęła głową i zrezygnowała z tego zamiaru. Bez słowa wyjaśnienia rzuciła mu na nogi koc, po czym zdjęła płaszcz i powoli zaczęła podciągać nad kolana kremową tunikę. Pleciony skórzany pas i ozdobna pochwa na sztylet zaplątały się w ciemnozieloną suknię, więc wyjęła je i rzuciła na ziemię. Zdumiony jej dziwnym zachowaniem oczekiwał wyjaśnień, ale Madelyne nie powiedziała ani słowa. Ponownie westchnęła, złapała go za nogi, szybko wsunęła jego stopy pod suknię i przytuliła je do ciepłego brzucha.
Syknęła głośno, kiedy jej rozgrzane ciało zetknęło się z lodowatą stopą. Zagarnęła suknię i objęła ramionami, ściskając przez nią jego zamarznięte nogi. Ramiona zaczęły jej dr eć i wojownik odniósł wra enie, e wyciąga z niego zimno i bierze je w siebie. Byt to najbardziej pozbawiony egoizmu czyn, jaki widział. Ciepło szybko wracało mu do stóp. Czuł, jakby w podeszwy wbijano mu tysiąc sztyletów. Stopy płonęły mu tak, e nie mógł tego znieść. Próbował zmienić pozycję, ale dziewczyna na to me pozwoliła, przytrzymując mu nogi z zadziwiającą siłą. — Je eli cię boli, to dobry znak — wyszeptała bardzo cicho. — Wkrótce przestanie. Ciesz się z tego, e w ogóle coś czujesz — dodała. Nagana w jej głosie zdumiała Duncana. Pytająco uniósł brwi. Madelyne w tej samej chwili podniosła wzrok. Dostrzegła to nieme pytanie. — Nie doprowadziłbyś się do takiego stanu, gdybyś był ostro niejszy — wyjaśniła szybko. — Pozostaje jedynie nadzieja, e dobrze zapamiętasz dzisiejszą lekcję. Drugi raz nie zdołam cię uratować. — Spróbowała się uśmiechnąć, eby złagodzić ton wypowiedzi. — Wiem, e wierzyłeś w honorowe zachowanie Louddona. Na tym jednak polegał twój błąd. Louddon nie wie, co to honor. Zapamiętaj to na przyszłość, a do yjesz następnego roku. Opuściła wzrok i pogrą yła się w rozmyślaniach o cenie, jaką przyjdzie jej zapłacić za uwolnienie wroga brata. Niewiele czasu zajmie Louddonowi odkrycie, kto stał za ucieczką barona. Madelyne odmówiła modlitwę dziękczynną za to, e Louddon wyjechał z zamku. Dało jej to dodatkowy czas na opracowanie planu ucieczki. Najpierw nale ało zatroszczyć się o barona. Kiedy ju znajdzie się daleko i będzie bezpieczny. będzie miała czas martwić się o skutki swego zuchwałego czynu. Teraz zdecydowanie odsunęła takie myśli. — Zrobiłam, co mogłam — powiedziała cicho do siebie, i w tych słowach zabrzmiała nie tylko stanowczość, ale i strach. Baron nie komentował jej słów, a ona nic więcej me dodała. Zapadła cisza jak przed burzą. Madelyne pragnęła, by coś powiedział, cokolwiek, co zmniejszyłoby jej niepokój. Była za enowana tak intymną bliskością jego stóp. Wiedziała, e gdyby lekko przesunął palce, dotknąłby jej piersi. Myśl o tym wywołała u niej rumieniec. Zerknęła na niego, eby sprawdzić, jak reaguje na jej dziwaczne metody leczenia. Czekał na jej spojrzenie i szybko je pochwycił. Pomyślał, e ma oczy błękitne jak niebo w najpiękniejszy słoneczny dzień. Zauwa ył tak e, e w niczym nie przypomina swojego brata. Upomniał się w duchu, e przecie wygląd zewnętrzny o niczym nie świadczy, mimo e poczuł się zahipnotyzowany tym czarującym, niewinnym spojrzeniem. Powtarzał sobie, e ona jest przecie siostrą wroga, niczym więcej, niczym mniej. Piękna czy nie, była jego przynętą, jego zasadzką na demona. Patrząc w jego oczy Madelyne pomyślała. e są szare i zimne jak jej sztylet. Jego twarz wydawała się wyciosana w kamieniu. Nie malowały się na niej adne uczucia, adne emocje. Włosy miał ciemnobrązowe, bardzo długie i lekko kręcone, ale nie dodawały miękkości jego rysom. Usta ostro zarysowane. a podbródek zbyt kanciasty. Zauwa yła te , e w kącikach oczu nie ma adnych zmarszczek. Nie wyglądał na człowieka skłonnego do uśmiechu. Nie, on nie umie się śmiać, pomyślała z lękiem. Sprawiał wra enie tak twardego i zimnego, jak wymagała jego pozycja. Przede wszystkim był wojownikiem, dopiero potem baronem. W jego yciu nie było więc miejsca na śmiech.
W tej samej chwili zrozumiała, e nie ma najmniejszego pojęcia o tym, co dzieje się w jego umyśle. Zmartwiła się, e nie wie, o czym on myśli. Zakasłała, by ukryć zmieszanie, i zaczęła się zastanawiać, jak nawiązać rozmowę. To, e on przemówi pierwszy, wydawało się mało prawdopodobne. — Postanowiłeś sam stawić czoło Louddonowi? — zapytała. Długo czekała na odpowiedź. Westchnęła w końcu, poirytowana. Ten wojownik jest tak samo niegrzeczny, jak okazał się głupie powiedziała sobie. Uratowała mu ycie i nie doczekała się słowa podziękowania. Jego maniery pasowały do wyglądu i reputacji. Bała się go. Uświadomienie sobie tego faktu zdenerwowało ją. Skarciła samą siebie za to, e takie na niej wywarł wra enie. Pomyślała, e sama zachowuje się równie głupio. Ten mę czyzna nie powiedział ani słowa, a ona dr ała jak dziecko. Pomyślała, e takie wra enie wywiera jego osobowość. W tej małej komnacie jego obecność strasznie ją przytłaczała. — Nie myśl o powrocie tułaj. To byłby błąd. Następnym razem Louddon z pewnością cię zabije. Wojownik nie odpowiedział. Poruszył się i powoli zaczął wysuwać stopy z ciepła, które mu ofiarowała. Umyślnie dotknął wra liwej skóry w okolicy jej pachwin. Madelyne nadal przed nim klęczała. Opuściła wzrok, gdy zaczął nakładać pończochy i buty. Kiedy skończył, wolno uniósł pleciony pas, który przedtem zdjęła, i podał go jej. Madelyne odruchowo wyciągnęła obie ręce. Uśmiechnęła się na myśl., e sposób, w jaki to zrobił, przypominał oferowanie zawieszenia broni lub pokój, i czekała, a baron wypowie słowa podziękowania. On tymczasem z kocią zręcznością złapał ją za lewą rękę i związał ją pasem. Zanim zdołała pomyśleć o wyszarpnięciu dłoni, zrobił pętlę wokół nadgarstka i związał razem jej obie ręce. Madelyne w osłupieniu najpierw popatrzyła na własne ręce, potem na niego. Była zupełnie zaskoczona. Wyraz jego twarzy sprawił, e po plecach przebiegł jej dreszcz. Potrząsnęła głową, jakby chciała zaprzeczyć temu. I wówczas wojownik przemówił: - Nie po Louddona, Madelyne. Przybyłem po Ciebie! Rozdział 2 Czy ty oszalałeś? — wyszeptała Madelyne. W jej głosie słychać było zdumienie. Baron nie odpowiedział, ale groźne spojrzenie, którym ją obrzucił, sugerowało, jak niewiele obchodzi go jej pytanie. Szarpnięciem poderwał ją z klęczek i przytrzymał za ramiona, eby nie straciła równowagi. Dziwne, ale jego dotyk był łagodny jak na mę czyznę tej postury, pomyślała, co jeszcze bardziej ją zmieszało. Nie mogła jednak zrozumieć, czemu zachował się tak podstępnie. Był jeńcem, a ona jego wybawicielką. Przecie musiał zdawać sobie z tego sprawę. Ryzykowała dla niego ycie. Dobry Bo e, dotykała jego stóp, ogrzała go, zrobiła dla niego wszystko, co mogła. Teraz górował nad nią. Okazał się barbarzyńcą. Wyglądał bardzo dziko, co pasowało do jego ogromnego wzrostu. Czuła promieniującą od niego moc, tak wielką i parzącą jak dotknięcie rozgrzanego pogrzebacza. Ze wszystkich sił starała się nie dr eć pod spojrzeniem jego lodowatych, szarych oczu. Wiedziała, e on to widzi. Opacznie pojął jej reakcję i sięgnął po jej płaszcz. Gdy okrywał jej ramiona, przesunął dłonią po piersiach. Pomyślała, e zrobił to niechcący, odruchowo cofnęła się jednak i przytrzymała z przodu płaszcz. Spojrzenie barona stało się jeszcze bardziej mroczne. Złapał ją za rękę i poprowadził przez ciemny korytarz.
Musiała biec, eby dotrzymać mu kroku i eby nie ciągnął jej za sobą. — Dlaczego chcesz bić się z ludźmi Louddona? Przecie nie ma takiej potrzeby? Baron nie odpowiedział, ale nie onieśmieliło to Madelyne. Ten wojownik szedł prosto na pewną śmierć. Czuła, e musi go powstrzymać. — Baronie, proszę, nie rób tego. Posłuchaj mnie. Mróz odjął ci rozum. Oni cię zabiją. Usiłowała go zatrzymać, u ywając całej swojej siły, ale on nawet nie zwolnił kroku. Na litość boska, jak miała go powstrzymać? Doszli do cię kich drzwi prowadzących na dziedziniec. Baron pchnął je tak mocno, e wyskoczyły z zawiasów i rozleciały się w kawałki uderzając w kamienny mur. Madelyne została wyciągnięta prosto w lodowaty wiatr, który uderzył w nią z całej siły. Myśl, e ten mę czyzna, którego niecałą godzinę temu uwolniła z więzów, oszalał, w tej chwili wydała się jej kiepskim artem. On wcale nie był szalony. Dowód miała wszędzie dokoła. Ponad stu ołnierzy otoczyło wewnętrzny dziedziniec, następni wspinali się właśnie przez mur z szybkością wiatru, cicho jak złodzieje, a ka dy z nich nosił niebiesko-białe barwy barona Wextona. Widok ołnierzy tak przygnębił Madelyne, e nawet nie zauwa yła, i jej prześladowca zatrzymał się, eby popatrzeć na swoich ludzi zbierających się przed nim w coraz większej liczbie. Wpadła mu na plecy i eby nie utracić równowagi, odruchowo przytrzymała się jego kolczugi. Najmniejszym gestem nie okazał, e dostrzega jej obecność za plecami, mimo e trzymała się jego ubrania, jakby to była ostatnia deska ratunku. Madelyne wiedziała, e baron mo e uwa ać, i chowa się za nim, albo, co gorsza, umiera ze strachu. Nagle odwa yła się stanąć obok niego, by wszyscy ją ujrzeli. Sięgała mu do ramienia. Stała przy nim wyprostowana z uniesioną głową, próbując dopasować się do wyzywającej postawy barona. Modliła się przy tym, eby jej przera enie nie było widoczne. Bo e, jak się bała. Mówiąc prawdę, nie bała się śmierci, bała się tego, co mo e ją spotkać, zanim umrze. Lęk o to, jak się zachowa, przyprawiał ją o mdłości. Czy umrze szybko, czy te jej agonia będzie się przeciągała? Czy utraci starannie wypracowaną kontrolę nad sobą i w ostatnich minutach oka e tchórzostwo? Myśl o tym tak ją zmartwiła, e miała ochotę rzucić się na ołnierzy, by jak najszybciej przeszyło ją ostrze. Jednak e błaganie o szybką śmierć tak e było tchórzostwem! W ten sposób potwierdzi opinię, jaką wydał jej brat. Baron Wexton nie miał najmniejszego pojęcia, jakie to myśli przebiegają przez głowę jego branki. Popatrzył właśnie na nią i pochwycił jej niezmącone spojrzenie. Zdumiało go, e dziewczyna wygląda tak spokojnie, niemal pogodnie, wiedział jednak, e wkrótce jej postawa się zmieni. Madelyne miała być świadkiem jego zemsty - miał zamiar rozpocząć od zrównania z ziemią jej domu. Nie miał wątpliwości, e będzie płakała i błagała o litość. Jeden z ołnierzy podbiegł i zatrzymał się przed baronem. Madelyne była pewna, e jest spokrewniony z jej prześladowcą. Miał identyczne ciemnobrązowe włosy, taką samą muskulaturę i niemal ten sam wysoki wzrost. Zignorował Madelyne i zwrócił się wprost do dowódcy. — Duncan? Dasz sygnał, czy mamy stać tutaj całą noc? Na imię miał Duncan. Dziwne, ale poznanie jego imienia nie pomogło jej w zwalczeniu strachu. Duncan — imię, które sprawiło e wydał się jej jeszcze mniej ludzki. - No więc, bracie? - powtórnie zapytał ołnierz, odkrywając przed Madelyne stopień ich pokrewieństwa. Sądząc z wyglądu i braku blizn wojennych, ołnierz musiał być młodszym bratem barona. W tym momencie dostrzegł Madelyne. W jego oczach pojawiła się pogarda.
Sprawiał wra enie, jakby chciał ją uderzyć. Rozzłoszczony, zrobił nawet krok do tyłu, chcąc pokazać, e zachowuje odpowiednią odległość, jakby była trędowatą. — Louddona nie ma tutaj, Gilardzie — powiedział Duncan do brata. Baron wypowiedział te słowa tak łagodnie, e Madelyne nagle nabrała nowej nadziei. — Zatem odjedziesz do domu, milordzie? — zapytała patrząc mu prosto w oczy. Duncan nie odpowiedział. Ju chciała powtórzyć pytanie, lecz przeszkodziła jej litania wyzwisk wasala. Wbił wzrok w Madelyne i z całą mocą wyładował na niej swoją frustrację. Chocia nie rozumiała większości z tych grubiańskich krzyków, z pogardliwego wzroku Gilarda zorientowała się, e były grzeszne. Duncan ju miał przerwać tę dziecinną tyradę, kiedy poczuł, e Madelyne bierze go za rękę. Był tak zaskoczony, e nie wiedział, jak zareagować. Ścisnęła go tak mocno, e poczuł jej dr enie. Spojrzał na nią z góry. Patrzyła na Gilarda. Duncan potrząsnął głową. Wiedział, e jego brat nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo przera a Madelyne, ale wątpił, czy gdyby to wiedział, zachowałby się inaczej. Napastliwość Gilarda nagle rozgniewała Duncana. Madelyne była jego jeńcem, a nie przeciwnikiem, a im szybciej Gilard zrozumie, jak ma ją traktować, tym lepiej. — Dość! — rozkazał. — Louddon wyjechał. Twoje przekleństwa nie sprowadzą go z powrotem. Wyszarpnął rękę z jej dłoni. Gwałtownie otoczył ją ramieniem, co niemal zbiło ją z nóg, po czym przyciągnął ją do siebie. Gilard był tak zaskoczony tym demonstracyjnym wzięciem w opiekę, e jedynie patrzył na brata z otwartymi ustami. — Louddon zapewne wybrał drogę na południe, Gilardzie, w przeciwnym razie zauwa yłbyś go — powiedział Duncan. — Więc teraz wrócisz do domu? — Madelyne nie mogła powstrzymać się od powtórnego zadania tego pytania. Usiłowała ukryć brzmiącą w głosie nadzieję. — Następnym razem będziesz mógł wyzwać Louddona — dodała. Obydwaj bracia zwrócili na nią spojrzenie. aden nic nie powiedział, ale wyraz ich oczu mówił, e uwa ają ją za nienormalną. W Madelyne znowu zaczął wzbierać strach. Bezlitosne zimne spojrzenie oczu barona sprawiło, e ugięły się pod nią kolana. Szybko spuściła wzrok, zawstydzona do głębi, e okazała a taką słabość charakteru. — Nie oszalałam — powiedziała — ale przecie mo esz stąd odjechać i nikt cię nie pojmie. Duncan nic nie odpowiedział. Złapał ją za związane ręce i pociągnął w kierunku słupa, spod którego go uwolniła. Madelyne potknęła się dwa razy, gdy nogi trzęsły jej się ze strachu. Kiedy Duncan ją puścił, oparła się o ciosany drewniany pal, czekając na to, co ma się wydarzyć. Baron obrzucił ją przeciągłym spojrzeniem. Zrozumiała, e rozkazuje jej pozostać na miejscu. Następnie odwrócił się, szerokimi plecami zasłaniając widok ołnierzy. Stanął w rozkroku, wsuwając potę ne dłonie za pas na biodrach. W jego postawie było jawne wyzwanie w stosunku do otaczających go ludzi. — Nikt jej nie tknie. Ona jest moja. — Potę ny głos Duncana powinien był zbudzić śpiących w zamku ołnierzy. Jednak e ludzie Louddona nie wypadli zaraz na dziedziniec. Madelyne pomyślała, e wściekły podmuch wiatru porwał i uniósł daleko głos barona. Duncan zaczął się oddalać. Madelyne szybko wyciągnęła rękę i złapała go za kolczugę. Stalowe kółka pokaleczyły jej palce. Skrzywiła się z bólu. Sama nie wiedziała, czy jest to reakcja na ostre krawędzie kółek, czy na złość barona. Odwrócił się. Stał teraz tak blisko, e dotykał jej piersi. Madelyne musiała unieść głowę, by spojrzeć mu w oczy.
— Nie rozumiesz, baronie! — wybuchnęła. — Gdybyś tylko posłuchał, co mam do powiedzenia, zrozumiałbyś, jak głupi jest twój plan. — Jak głupi jest mój plan? — powtórzył zdumiony furią brzmiącą w jej głosie. Sam był zdziwiony, e chce wiedzieć, o czym ona mówi. Do licha, przecie to właściwie zniewaga. Za mniejsze rzeczy wysyłał ludzi do piekła. Jednak niewinny wyraz jej oczu i uczciwość brzmiąca w głosie powiedziały mu, e nie wie, co zrobiła. Madelyne pomyślała, e Duncan wygląda, jakby za chwilę tniak ją udusić, lecz zwalczyła w sobie chęć zamknięcia oczu ze strachu. — Je eli przybyłeś po mnie, to tracisz czas. — Uwa asz, e nie przedstawiasz adnej wartości? — zapytał Duncan. — Oczywiście. W oczach brata nic nie znaczę. Doskonale o tym wiem — dodała z takim przekonaniem, e Duncan uwierzył w jej słowa. — A ty z pewnością zginiesz dziś w nocy. Według mojego rachunku istnieje przewaga na waszą niekorzyść, przynajmniej czterech na jednego. Ni ej, w zewnętrznych murach, jest jeszcze jeden garnizon ołnierzy. Śpi ich tam około setki. Usłyszą odgłosy walki. Co o tym sądzisz? — zapytała uświadamiając sobie, e wyłamuje palce, ale nie mogła się powstrzymać. Duncan stal wpatrując się w nią z zagadkowym wyrazem twarzy. Madelyne bardzo pragnęła. eby informacja, którą mu właśnie przekazała, skłoniła go do porzucenia szaleńczego planu. Wszystkie wysiłki okazały się pró ne. W końcu doczekała się reakcji barona, ale nie takiej, jakiej sobie yczyła. Wzruszył tylko nieznacznie ramionami. Ten gest doprowadził ją do furii. Głupiec szedł prosto w objęcia śmierci. — Niepotrzebnie się łudziłam, e odejdziesz stąd, kiedy się dowiesz, jak nierówne są twoje szanse. Mam rację? — zapytała. — Masz — odparł Duncan, a ciepły błysk w jego oczach zdziwił Madelyne. Znikł jednak tak szybko, e nie zdą yła nic powiedzieć. Czy by baron śmiał się z niej? Nie ośmieliła się zapytać. Duncan wpatrywał się w nią przez dłu szą chwilę. Po czym potrząsnął głową i ruszył w kierunku domu Louddona. Wydawał się znu ony faktem, e poświęcił jej tyle czasu. Nie miała ju teraz wątpliwości co do jego intencji. Patrząc na jego spokojną twarz i niespieszny chód, mo na by sądzić, e składa wizytę towarzyską. Madelyne zdała sobie jednak sprawę z jego zamiarów. Nagle ogarnęło ją takie przera enie, e o mało nie zemdlała. Czuła, jak w przełyku rośnie dusząca kula, która podnosi się coraz wy ej i pali jej gardło. Rozpaczliwie łapała oddech, równocześnie usiłując uwolnić ręce. Była w takiej panice, e jej się to nie udało. Nagle przypomniała sobie, e w zamku śpi równie słu ba. Nie sądziła, by ołnierzom Duncana sprawiało ró nicę, czy zabijają uzbrojonych przeciwników czy bezbronnych. Louddon z pewnością zrobiłby to samo. Wiedziała, e i ona wkrótce umrze. Nie mogli darować jej ycia. Była przecie siostrą Louddona. Gdyby jednak zdołała przed śmiercią uratować tych niewinnych, to czy ten akt miłosierdzia nie przydałby wartości jej yciu? Dobry Bo e, czy uratowanie choćby jednej osoby sprawi, e jej ycie będzie miało jakiś sens? Madelyne nadal mocowała się ze sznurem i obserwowała barona. Kiedy doszedł do schodów i zwrócił się twarzą do swoich ludzi, jego prawdziwe zamiary stały się jasne. Na jego obliczu malowała się wściekłość. Powoli uniósł w górę miecz. Wówczas jego głos zabrzmiał tak potę nie, e z pewnością przeniknął otaczające mury. Słowa, które ją dobiegły, rozwiewały wszelkie złudzenia. — adnej litości! Okrzyki bitewne raniły uszy Madelyne. Wyobra ała sobie sceny, których nie mogła
widzieć; wywoływały natłok potwornych myśli. Nigdy przedtem nie miała okazji oglądać bitwy. Słuchała jedynie przesadzonych, chełpliwych opowieści ołnierzy o ich dzielności i przebiegłości. adna z tych opowieści, wliczając nawet opisy zabijania, nie oddały tego, co zobaczyła na własne oczy, kiedy walka przeniosła się na dziedziniec zamkowy. Czyściec, który przeszła Madelyne do tej pory, zamienił się w istne piekło, skąpane w strumieniach krwi rozlanej przez jej prześladowcę, ądnego szaleńczej zemsty. Pomimo znaczącej przewagi ludzie Louddona, jak szybko zauwa yła Madelyne, byli źle przygotowani do walki. Duncan zaś miał dobrze wyćwiczonych ołnierzy. Widziała, jak jeden z ludzi brata uniósł miecz, by ugodzić barona i w rezultacie stracił ycie. Była świadkiem, jak inny jeszcze zamierzył się lancą i zaraz potem z przera eniem ujrzała, e ręka dzier ąca lancę została odcięta. Nim ranny upadł na ziemię i nasączył ją krwią, wydał z siebie przeszywający uszy krzyk. Madelyne poczuła, jak serce podchodzi jej do gardła. Zamknęła powieki, eby nie patrzeć na te okropności, ale i tak miała ten obraz przed oczami. Jakiś chłopiec, który mógł być synem Duncana, podbiegi do Madelyne. Miał jasne włosy i był średniego wzrostu, lecz miał tak rozwiniętą muskulaturę, e wydawał się otyły. Wyciągnął sztylet i trzymał go przed sobą. Nie zwracając na nią uwagi wpatrywał się w Duncana i Madelyne pomyślała, e to właśnie on przysłał go tutaj dla jej ochrony. Chwilę przedtem widziała, jak dawał mu znak. Zdesperowana próbowała skupić uwagę na twarzy chłopca. Nerwowo przygryzał dolną wargę. Nie wiedziała, czy robi to ze zdenerwowania, Czy podniecenia. I wtedy nagle zerwał się I rzucił do walki, pozostawiając ją samą. Odwróciła się ku Duncanowi i zauwa yła, e upuścił tarczę. Młody chłopak pobiegł na pomoc swojemu panu, w pośpiechu gubiąc sztylet. Madelyne rzuciła się w tym kierunku, złapała sztylet i pobiegła z powrotem do słupa. Uklękła na ziemi i osłaniając się płaszczem zaczęła przecinać sznur wią ący jej ręce. Do jej nozdrzy dotarł duszący zapach dymu. Podniosła wzrok dokładnie w chwili, gdy rozpadły się główne wrota zamku. Słu ba zmieszała się teraz z walczącymi ołnierzami, próbując wydostać się na wolność, dotrzeć do bram zamku; za ludźmi biegł ogień, przesycając powietrze arem. Simon, pierworodny syn saksońskiego pana, starszy ju mę czyzna, szedł w kierunku Madelyne. Po ogorzałej od wiatru I słońca twarzy spływały łzy, a potę ne ramiona przygarbiły się w geście rozpaczy. - Myślałem, e cię pojmali. milady - wyszeptał pomagając jej wstać. Wziął od niej sztylet i szybko poprzecinał więzy. Kiedy ją uwolnił, objęła go serdecznie. — Simon, ratuj siebie. To nie jest twoja bitwa. Uciekaj stąd szybko. Rodzina cię potrzebuje. — Ale ty, pani... — Idź, zanim będzie za późno — błagała go. Głos jej zachrypł ze strachu. Simon był dobrym, bogobojnym człowiekiem, który w przeszłości okazał jej yczliwość. Był zniewolony, jak reszta słu by, przez własną pozycję i urodzenie, przez prawo przywiązany do ziemi Louddona, coś, co ka dy człowiek z trudem znosi. Bóg nie mo e być tak okrutny, by ądać jeszcze jego ycia. — Chodź ze mną, lady Madelyne — błagał Simon. — Ukryję …. Potrząsnęła głową. — Beze mnie masz większą szansę, Simonie. Baron mo e mnie ścigać. Proszę, nie
sprzeczaj się ze mną! — krzyknęła i dodała szybko, widząc, e zamierza zaprotestować: — Idź! To rozkaz. — I dla dodania mocy swoim słowom, pchnęła go w plecy. — Niech cię Bóg chroni — wyszeptał Simon. — Oddał jej sztylet i ruszył w stronę bram. Stary człowiek odbiegł zaledwie kilka kroków od swej pani, gdy upadł na ziemię, potrącony przez brata Duncana, Gilarda, który w ferworze walki przypadkowo wpadł na słu ącego. Simon upadł na wznak, a Gilard nagle zawrócił, jakby dotarło do niego, e ma w zasięgu ręki następnego wroga. Dla Madelyne intencje Gilarda były a nadto oczywiste. Wydała ostrzegawczy okrzyk i podbiegła do Simona, eby własnym ciałem osłonić go przed mieczem Gilarda. — Usuń się — krzyknął Gilard unosząc miecz. — Nie! — krzyknęła Madelyne. - Będziesz musiał mnie zabić, eby go dostać! W odpowiedzi Gilard jeszcze wy ej uniósł miecz, strasząc, e to właśnie zrobi. Twarz wykrzywiła mu wściekłość. Madelyne pomyślała, e Gilard gotów jest ją zabić bez chwili wahania czy alu. Duncan zobaczył, co się dzieje. Rzucił się biegiem w stronę Madelyne. Gilard był znany z napadów niepohamowanej furii. Duncan nie martwił się jednak, e wyrządzi Madelyne krzywdę. Gilard umrze, zanim złamie rozkaz. Duncan był baronem na Wexton, a Gilard jego wasalem, choć zarazem bratem. Gilard musiał przestrzegać tej hierarchii. A Duncan miał jeszcze jedno zastrze enie — Madelyne nale ała do niego. Nikt nie śmiał jej tknąć. Nikt. Pozostali słu ący, w liczbie blisko trzydziestu, równie byli świadkami tego, co się działo. Ci, którzy znajdowali się zbyt daleko od bram wiodących do wolności, stanęli za Simonem, chcąc go bronić. Madelyne ze spokojem wytrzymała wściekle spojrzenie Gilarda, które pokazywało, jakie emocje w nim szalały. Duncan znalazł się u boku brata dokładnie w chwili, gdy Madelyne zdobyła się na ten zdumiewający czyn. Wolno uniosła dłoń i odrzuciła z szyi gęstą masę kręconych włosów. Głosem, który brzmiał całkiem spokojnie, powiedziała, by Gilard pchnął mieczem i jeśli to mo liwe, eby zrobił to szybko. Gilard stał oszołomiony reakcją Madelyne. Wolno opuścił miecz, a zakrwawiony czubek dotknął ziemi. Wyraz twarzy Madelyne nie uległ zmianie. Patrzyła teraz na Duncana. — Czy twoja nienawiść do Louddona rozciąga się na jego słu ących? Czy zabijasz kobiety i mę czyzn tylko dlatego, e prawo zmusza ich do słu enia mojemu bratu? Zanim Duncan zdołał przemyśleć odpowiedź, Madelyne odwróciła się do niego plecami. Wzięła Simona za rękę i pomogła mu wstać. — Słyszałam, Simonie. e baron Wexton jest człowiekiem honoru. Stań obok mnie. Razem stawimy mu czoło, drogi przyjacielu. — I zwracając się do Duncana, dodała: — Przekonamy się, czy ten pan jest człowiekiem honoru, czy te niczym nie ró ni się od Louddona. Nagle zdała sobie sprawę, e w drugiej ręce trzyma sztylet. Ukryła go za plecami i gdy przez chwilę czuła się bezpieczna, wsunęła sztylet za podszewkę, modląc się, eby szew wytrzymał ten cię ar. eby odwrócić uwagę od tego, co robi, krzyknęła: — Ka dy z tych dobrych ludzi starał się bronić mnie przed bratem i prędzej umrę, nim pozwolę ci ich tknąć. Wybór nale y do ciebie. — W przeciwieństwie do twojego brata — głos Duncana brzmiał spokojnie — nie biorę odwetu na słabszych. Odejdź stąd, starcze. Mo esz wziąć innych ze sobą. Słu ący nie czekali na powtórzenie tych słów. Madelyne patrzyła, jak biegną w stronę bramy. Zdumiał ją ten gest barona.
— A teraz, baronie, jeszcze jedna prośba. Proszę, zabij mnie od razu. Wiem, e jestem tchórzem, ale czekanie jest nie do wytrzymania. Czyń, co musisz. Była przekonana, e zamierza ją zabić. Słuchając jej słów, Duncan jeszcze raz prze ył szok. Nabrał pewności, e lady Madelyne jest najbardziej zdumiewającą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkał. — Nie zamierzam cię zabić, Madelyne — oświadczył, po czym oddalił się. Fala ulgi ogarnęła Madelyne. Uwierzyła mu. Po raz pierwszy w yciu Madelyne poczuła smak zwycięstwa. Uratowała Duncanowi ycie. I będzie yła. Bitwa była zakończona. Ze stajen wypuszczono konie. Słu ący pędzili je przez otwarte bramy, eby zdą yć, nim arłoczne płomienie pochłoną wysuszone drewno. Madelyne nie zdołała wzbudzić w sobie ani odrobiny gniewu, widząc, jak płonie dom jej brata. Ten dom nigdy nie był jej domem. Nie wywoływał adnych dobrych wspomnień. Nie, nie ywiła gniewu. Zemsta Duncana była słuszną karą za grzechy jej brata. Tej ciemnej nocy odziany jak rycerz barbarzyńca dokonał nad nim sądu. Według Madelyne musiał być radykałem, skoro ośmielił się zignorować przyjaźń Louddona z królem Anglii. Co takiego zrobił Louddon, e baron Wexton nie zwa ał na tego rodzaju więzi? I jaką cenę zapłaci Duncan za ten pochopny czyn? Czy kiedy Wilhelm II dowie się o tym ataku, za ąda ycia Duncana? Król ma taką słabość do Louddona, e mo e ukarać Duncana. Wpływ Louddona na króla był niezwykły i mówiono, e łączy ich szczególna przyjaźń. Zaledwie w ubiegłym tygodniu Madelyne dowiedziała się, co oznaczają opowiadane szeptem nieprzyzwoite plotki. Pewnego wieczoru Marta, ona stajennego, która wcześniej wypiła zbyt du o kufli piwa, zachłystywała się tym, e odkryła ich niegodziwy związek. Madelyne nie uwierzyła jej. Poczerwieniała i zaprzeczyła wszystkiemu, mówiąc Marcie, e Louddon się nie o enił, poniewa wybranka jego serca umarła. Marta wyśmiała naiwność Madelyne. W końcu jednak zmusiła swą panią, by przyznała, e jednakowo taka mo liwość istnieje. A do owego wieczoru Madelyne nie wiedziała, e niektórzy mę czyźni mogą zawierać intymne przyjaźnie z innymi mę czyznami. Świadomość, e jednym z takich mę czyzn jest jej brat, a drugim król Anglii, wywołała jeszcze większe obrzydzenie. Madelyne przypomniała sobie, jak zwymiotowała. doprowadzając tym Martę do ataku śmiechu. — Spalcie kaplicę! — rozległ się rozkaz Duncana, wyrywając Madelyne z zamyślenia. Natychmiast uniosła spódnice i pobiegła w stronę kościoła. Miała nadzieję, e zdą y pozbierać swój skąpy dobytek, zanim ten rozkaz zostanie wykonany. Wydawało się, e nikt nie zwracał na nią najmniejszej uwagi. Duncan przeciął jej drogę w momencie, gdy dotarła do wejścia. Oparł ręce o mur, blokując jej przejście. Madelyne wydała okrzyk przera enia, uniosła głowę I spojrzała mu w oczy. — Nie ma miejsca, gdzie mogłabyś się ukryć, Madelyne. — Jego głos brzmiał miękko. Bo e, sprawiał wra enie niema] znudzonego. — Nie chcę się przed nikim ukrywać — odparła, starając się opanować gniew. — Chcesz spłonąć wraz z kaplicą? — zapytał. — A mo e sądzisz, e skorzystasz z sekretnego przejścia, o którym mi opowiadałaś? — Ani jedno, ani drugie — odpowiedziała. — W kościele znajduje się wszystko, co posiadam. Chciałam zabrać stamtąd swoje rzeczy. Powiedziałeś, e nie zamierzasz mnie zabić I pomyślałam, e wezmę je, eby mieć coś na podró .
Kiedy Duncan nie odpowiedział, spróbowała jeszcze raz. Trudno było ująć w słowa chaotyczne myśli, zwłaszcza e Duncan wpatrywał się w nią tak intensywnie. — Nie proszę cię o nic wielkiego, tylko o moje ubrania ukryte za ołtarzem. — Nie prosisz? — powtórzył szeptem. Madelyne nie wie działa, jak na to zareagować, ani na uśmiech, którym ją obdarzył. — Naprawdę myślisz, ze uwierzę, i mieszkałaś w kościele? Madelyne ałowała, e nie ma dość odwagi, by mu powiedzieć, jak mało ją obchodzi, w co on wierzy. Bo e, była tchórzem. Jednak lata bolesnych lekcji wyrobiły w niej zdolność kontrolowania prawdziwych uczuć. Teraz jej się to przydało. Rzuciła mu zagadkowe spojrzenie, zmuszając się do zapomnienia o gniewie. Udało się jej nawet wzruszyć ramionami. Duncan dostrzegł iskierki gniewu w jej niebieskich oczach. Na jej twarzy pojawiło się takie szyderstwo i tak szybko zniknęło, e nie zauwa yłby tego, gdyby nie wpatrywał się w nią tak intensywnie. Jak na kobietę kontrolowała się zdumiewająco umiejętnie. — Odpowiedz mi, Madelyne. Czy sądzisz, e uwierzę, i mieszkałaś w tym kościele? - Nie mieszkałam tam - odpowiedziała, kiedy ju dłu ej nie mogła znieść jego badawczego spojrzenia. — ukryłam tam tylko swoje rzeczy, poniewa rano zamierzałam stąd uciec. Duncan zmarszczył brwi. Czy ona uwa a, e jest głupcem, który uwierzy w tę zmyśloną historię? adna kobieta nie opuściłaby wygodnego domu, by udać się w podró podczas tych cię kich zimowych miesięcy. I dokąd to miałaby pójść? Nie mógł uwierzyć w jej słowa. Mimo to powiedział: — Mo esz zabrać swoje rzeczy. Madelyne nie zastanawiała się nad tym obrotem sprawy. Sądziła, e Duncan jest skłonny zaakceptować jej plan opuszczenia twierdzy. — Mogę więc opuścić fortecę? — krzyknęła z nadzieją. zanim zdołała się powstrzymać. Głos jej dr ał. — Tak, Madelyne, wyjedziesz z tej fortecy — potwierdził Duncan. Uśmiechnął się do niej. Madelyne zmartwiła się tą zmianą jego nastawienia. Popatrzyła na niego, próbując czytać mu w myślach. Daremny trud. Szybko zrozumiała, e Duncan bardzo dobrze maskuje uczucia, zbyt dobrze, by mogła wywnioskować, czy mówi prawdę, czy nie. Madelyne pochyliła się i przeszła mu pod ramieniem, po czym pobiegła korytarzem na tyłach kościoła. Duncan szedł tu za nią. Jutowy worek znajdował się dokładnie tam, gdzie ukryła go dzień wcześniej. Madelyne podniosła tobołek, a potem odwróciła się, eby popatrzeć na Duncana. Ju miała mu podziękować, kiedy na jego twarzy znowu dostrzegła zdziwienie. — Nie wierzysz mi? - zapytała. Duncan skrzywił się. Odwrócił się i wyszedł z kościoła. Madelyne pobiegła za nim. Teraz ręce mocno jej dr ały. Doszła do wniosku, e właśnie wychodzi z niej strach i przera enie wywołane bitwą, której była świadkiem. Widziała tyle krwi, tyle śmierci. ołądek i umysł burzyły się gwałtownie. Modliła się w duchu, eby zdołała się opanować, dopóki Duncan i ołnierze nie odejdą. W tej samej chwili, kiedy wyszła z budynku, do środka wdarły się skwierczące płomienie. Przywodziły na myśl głodne niedźwiedzie po erające wszystko z dziką gwałtownością. Madelyne przez dobrą chwilę obserwowała ogień, dopóki nie spostrzegła, e mocno ściska Duncana za rękę. Natychmiast odsunęła się od niego. Odwróciła się i zobaczyła, e konie ołnierzy zaprowadzono do garnizonu na wewnętrznym dziedzińcu. Większość ludzi Duncana dosiadła ju wierzchowców i
czekała na jego rozkazy. Pośrodku dziedzińca stało najwspanialsze zwierzę — ogromny biały rumak, o wiele wy szy od pozostałych koni. Jasnowłosy giermek stał tu przed zwierzęciem, bez większego powodzenia starając się utrzymać wodze w rękach. Nie ulegało wątpliwości, e ognisty rumak nale y do Duncana. Pasował do postury i pozycji barona. Duncan skinął na nią, eby podeszła do ogiera. Madelyne skrzywiła się na ten rozkaz, jednak odruchowo ruszyła w kierunku du ego konia. lm bli ej podchodziła, tym bardziej się bała. W zakamarkach jej przestraszonego umysłu skrystalizowała się czarna myśl. Dobry Bo e, nie miał zamiaru jej zostawić. Madelyne zrobiła głęboki wdech, próbując się uspokoić. Powiedziała sobie, e jest po prostu zbyt zdenerwowana, by myśleć jasno. Oczywiście baron nie zamierzał zabierać jej ze sobą. Nie była na tyle wa na, eby się nią przejmował. — Nie zamierzasz chyba zabierać mnie z sobą? — wyrzuciła pełnym napięcia głosem. Wiedziała, e nie udało się jej ukryć strachu. Duncan podszedł do niej. Wziął od niej zawiniątko i rzucił giermkowi. Otrzymała więc odpowiedź. Spojrzała na niego i zobaczyła, jak lekko dosiada konia i wyciąga do niej rękę. Madelyne zaczęła się cofać. Bo e, pomó mi, pomyślała. Zamierzała mu się przeciwstawić. Wiedziała, e jeśli znajdzie się na grzbiecie tego diabelskiego konia, ściągnie na siebie niełaskę mdlejąc albo, co gorsza, krzycząc. Wolała śmierć od poni enia. Bardziej bała się rumaka ni barona. Madelyne miała smutne braki w edukacji. Nie posiadała najmniejszych umiejętności jeździeckich. Czasami wspominała wczesne dzieciństwo, kiedy Louddon wykorzystał te kilka lekcji jazdy konnej, jakich jej udzielił, do wymuszenia posłuszeństwa. Teraz, będąc dorosłą kobietą, zrozumiała, e jej strach jest nierozsądny, wcią tkwiło w niej bowiem to dziecko przepełnione uporem i lękiem. Zrobiła jeszcze jeden krok do tyłu. Potem wolno potrząsnęła głową, odrzucając zaproszenie Duncana. Podjęła decyzję: trudno, mo e ją zabić. Nie zamierzała jednak wsiąść na konia. Nie zastanawiając się, co robi, Madelyne odwróciła się i ruszyła przed siebie. Dr ała tak bardzo, e potknęła się kilka razy. Ogarnęła ją taka panika e niczego me widziała. Wbiła oczy w ziemię i z determinacją stawiała krok za krokiem. Przystanęła nad zmasakrowanym ciałem ołnierza Louddona. Twarz mę czyzny była okrutnie pocięta. Ten widok był kroplą która przelała czarę. Madelyne stała pośrodku tej rzezi wpatrując się w martwego ołnierza, dopóki nie usłyszała szarpiącego uszy wycia torturowanego człowieka. Ten głos a rozdzierał serce. Madelyne zakryła uszy rękami, ale na nic się to nie zdało. Nadal słyszała ten okropny wrzask. Duncan spiął konia ostrogami w chwili, gdy Madelyne zaczęła krzyczeć. Pochylił się nad nią i bez trudu uniósł ją na siodło. Kiedy jej dotknął, zamilkła. Osłonił ją swoim cię kim płaszczem. Jej twarz znalazła się przy metalowych kółkach kolczugi. Duncan podło ył jej więc własny płaszcz pod policzek, by miękkie podbicie z baraniej skóry ochraniało ją przed twardym metalem. Nie krył się z tym, e okazuje jej czułość. Przez umysł przeleciał mu błyskawicznie obraz Madelyne klęczącej u jego stóp, wkładającej pod suknię jego przemarznięte stopy, eby ogrzać je na własnym brzuchu. Wówczas był to gest sympatii. Musiał teraz okazać jej coś podobnego. Przecie on, tylko on, był odpowiedzialny za ból, jakiego doświadczyła. Westchnął głęboko. Nie mo na tego tak zostawić. I pomyśleć, e zaczęło się od tak
prostego planu. Wystarczyło jednak, eby pojawiła się kobieta, a wszystko się skomplikowało. Wiele nale ało przemyśleć od nowa. Wiedział, e Madelyne nie była świadoma, e wszystko skomplikowała. On musi to teraz uporządkować, powiedział sobie. Plan uległ zmianie, czy mu się to podobało, czy nie. Jednego był pewien — nigdy nie pozwoli Madelyne odejść. Zdumiewało go to i jednocześnie irytowało. Duncan mocniej przycisnął jeńca i dał sygnał do odjazdu. Czekał, a wyminą go inni jeźdźcy. Sam jechał z tyłu. Kiedy minął ich ostami ołnierz, podjechał Gilard i młody giermek. Duncan zatrzymał się na chwilę, eby ostatni raz popatrzeć na obraz zniszczenia. Madelyne odrzuciła głowę do tyłu i przyjrzała mu się bacznie. Musiał poczuć jej spojrzenie, poniewa wolno opuścił wzrok, a popatrzyli sobie prosto w oczy. — Oko za oko, Madelyne. Czekała, a powie coś więcej. Chciała dowiedzieć się, czym jej brat zasłu ył sobie na taki odwet, lecz Duncan wpatrywał się w nią bez słowa. Czuła, e daje jej coś do zrozumienia. Nie zamierzał ani słowem przeprosić za swoje grubiaństwa. Madelyne zrozumiała. Zwycięzca nie musi się usprawiedliwiać. Odwróciła się, eby popatrzeć na zgliszcza. Przypomniała sobie jedną z opowieści wuja, ojca Bertona, o wojnach punickich w czasach antycznych. Wiele takich opowieści rozlegało się w kościele, a ojciec Berton często powtarzał je Madelyne. Zajmował się jej edukacją w najmniej odpowiedni sposób. Takie postępowanie zasługiwało na karę, lecz na szczęście dostojnicy kościelni nie zwracali adnej uwagi na to, co robi ksiądz Berton. Rzeź, jaką oglądała własnymi oczami, nasunęła jej myśli o historii Kartaginy. Podczas trzeciej i ostatniej wojny pomiędzy dwoma potę nymi władcami zwycięzca zrównał Kartaginę z Ziemią zaraz po wygranej bitwie. Czego ogień nie spalił, przykryła urodzajna ziemia. Nie pozostał kamień na kamieniu. Na końcu posypano pola solą, eby nic na nich w przyszłości nie urosło. Historia powtórzyła się tej nocy. Louddon i wszystko, co do niego nale ało, uległo zbezczeszczeniu. — Delenda est Carthago — wyszeptała Madelyne do siebie. Duncan zastanawiał się, w jaki sposób zdobyła taką wiedzę. — Tak, Madelyne. Podobnie jak Kartagina, twój brat musi zostać zniszczony. - Czy ja tak e nale ę do Lou... do Kartaginy? - powiedziała, nie mogąc się zmusić do wypowiedzenia imienia brata. — Nie, Madelyne. Ty nie nale ysz do Kartaginy. Madelyne przytaknęła i zamknęła oczy. Oparła głowę o jego pierś. Ujął ją pod brodę i zmusił, eby popatrzyła na niego. — Nie nale ysz do Louddona, Madelyne. Od tej chwili nale ysz do mnie. Zrozumiałaś? Skinęła głową. Duncan rozluźnił uścisk, kiedy spostrzegł, jak bardzo Madelyne się go boi. Patrzył na nią jeszcze przez chwilę, po czym wolno i delikatnie podło ył jej płaszcz pod policzek. Z ciepłego schronienia pod płaszczem Madelyne wyszeptała: — Myślę, e wolałabym nie nale eć do adnego mę czyzny. Usłyszał ją. Powoli na jego twarzy pojawił się uśmiech. To, czego chciała lady Madelyne, nie miało najmniejszego znaczenia. Nale y teraz do niego, czy tego chce, czy nie chce.
Lady Madelyne przypieczętowała własny los. Ogrzała mu stopy. Rozdział 3 Jechali na północ. Pędzili szybko, nie zatrzymując się po drodze przez resztę nocy i większość następnego dnia. Zrobili w tym czasie tylko dwa postoje, eby dać koniom odetchnąć po szaleńczym galopie, który narzucił baron. Madelyne zostawiono na chwilę samą, ale z trudem stała na nogach. Prze yła potworne katusze, zanim zdołała rozprostować zbolałe mięśnie. Zresztą i tak zaraz znalazła się z powrotem na wierzchowcu Duncana. Poniewa w tak du ej grupie byli bezpieczni, Duncan zdecydował, e pojadą główną drogą. Trakt był w opłakanym stanie, a gęste krzewy i bezlistne, wystające gałęzie, stanowiły ciągłe wyzwanie dla prawie wszystkich rycerzy. Przez większość drogi ołnierze trzymali tarcze przed sobą. Madelyne była jednak dobrze zabezpieczona zbroją i otulona płaszczem Duncana. ołnierze w cię kich zbrojach i z bronią byli lepiej osłonięci ni ludzie jadący z odkrytą twarzą i gołymi rękami, którzy w związku z tym przez dzikie ostępy jechali bardzo wolno. Ta ucią liwa jazda trwała ponad dwa dni. Wtedy to Duncan oznajmił, e następną noc spędzą w zacisznej dolinie, którą wypatrzył. Madelyne nabrała pewności, e nie jest on człowiekiem. Słyszała, jak ludzie zwracają się do swego dowódcy — Wilk — i to porównanie wydało jej się trafne. Podobizna tej krwio erczej bestii widniała na herbie Duncana. Madelyne wyobraziła sobie, e matka Duncana musiała być demonem z piekła rodem, a ojciec wielkim, brzydkim wilkiem. Zapewne dlatego jej porywacz był tak nieugięty w tym morderczym marszu. Zanim zatrzymali się na noce Madelyne niemal mdlała z głodu. Usiadła na jakimś głazie i obserwowała, jak ołnierze zajmują się końmi. To pierwsza rzecz, o jaką troszczy się rycerz, pomyślała. Wiedziała, e rycerz bez konia byłby bezsilny. Tak, konie były najwa niejsze. Następnie rozpalono małe ogniska. Przy ka dym zebrały się grupki zło one z ośmiu—dziesięciu mę czyzn. Po chwili płonęło ju około trzydziestu ognisk. Wokół ka dego z nich rozło yli się ołnierze, eby wypocząć. Wreszcie zajęto się jedzeniem. Podawano sobie czerstwy chleb i ółty ser. Wokół ognisk krą yły te rogi napełnione słonawym piwem. Madelyne zauwa yła. e ołnierze pili niewiele. Pomyślała, e robią to z ostro ności, bo tej nocy musieli być bardzo ostro ni obozując w tak łatwym do zdobycia miejscu. Nara eni byli na ró ne niebezpieczeństwa: ze strony wałęsających się band, wysiedlonych chłopów, którzy zamienili się w szakale czyhające na ka dego słabszego od nich, oraz prawdziwe dzikie zwierzęta, które krą yły po bezludziu z takimi samymi zamiarami. Duncan kazał giermkowi sprawdzić, czego Madelyne potrzebuje. Na imię miał Ansel. Madelyne widziała, jak bardzo nie podoba mu się to zadanie. Była coraz bardziej pewna, e z ka dą milą zbli a się ku swemu zagadkowemu przeznaczeniu. Zanim wmieszał się w to baron Wexton, Madelyne miała swój własny plan ucieczki. Zamierzała pojechać do Szkocji, do swojego kuzyna Edwythe”a. Teraz zrozumiała, jaką naiwnością było przekonanie, e sama sprosta takiemu przedsięwzięciu. Pojęła własną głupotę. Wiedziała, e nie przetrzymałaby dłu ej ni dzień, dosiadając jedynej klaczy ze stajni Louddona, która by jej nie zrzuciła. Ta klacz o chwiejnym kroku, dość wiekowa, nie wytrzymałaby takiej podró y. Bez
silnego konia i odpowiedniego ubrania ucieczka równałaby się samobójstwu. A mapa, naszkicowana pospiesznie przez Simona, prowadziłaby ją okrę ną drogą. Choć ju wiedziała, e było to głupie marzenie, postanowiła i tak się go trzymać. Uczepiła się tego skrawka nadziei, bo było to wszystko, co miała. Duncan z pewnością mieszka niedaleko granicy Szkocji. Ciekawe, jak daleko od nowego domu kuzyna Edwythe”a. Mo e zdoła tam dotrzeć piechotą? Postanowiła, e me pozwoli by przytłoczyły ją przeszkody. Odsunęła od siebie wątpliwości i skupiła się na liście potrzebnych jej rzeczy. Przede wszystkim odpowiedni koń, potem dopiero ywność a na końcu błogosławieństwo bo e. Po chwili zdecydowała się na odwrócenie priorytetów. Na pierwszym miejscu ustawiła Boga, a konia na końcu. Nagle kątem oka dostrzegła, e Duncan idzie środkiem obozu. Bo e, czy on nie będzie największą zawadą? Tak, ten pół człowiek, pół wilk, będzie najtrudniejszą do ominięcia przeszkodą. Duncan nie odezwał się do niej słowem od chwili wyjazdu z twierdzy Louddona. Madelyne zamartwiała się jego butnym oświadczeniem, e teraz nale y do niego. Co to właściwie miało znaczyć? Chciałaby mieć odwagę za ądać wyjaśnień, baron był jednak tak daleki, tak chłodny, e bała się do niego podejść. Bo e, ale była zmęczona. Nie miała siły, by się nim martwić. Kiedy odpocznie, znajdzie sposób ucieczki. Ucieczka to obowiązek jeńca, czy nie? Wiedziała, e nie bardzo się do tego nadaje. Jaki po ytek przyjdzie jej z umiejętności czytania i pisania? Nikomu nigdy nie mówiła o swoich niezwykłych umiejętnościach. W odniesieniu do kobiety tego rodzaju wykształcenie nie było dobrze przyjmowane, tym bardziej e większość szlachty nie potrafiła się podpisać. Wyręczali ich w tym kościelni skrybowie. Madelyne nie winiła wuja za braki w swoim kobiecym wykształceniu. Drogi ojciec Berton czerpał wielką przyjemność z opowiadania jej wszelkich staro ytnych historii. Do jego ulubionych nale ała opowieść o Odyseuszu. Mityczny wojownik stał się towarzyszem Madelyne, kiedy była młodą dziewczyną, ustawicznie przera oną wszystkim dookoła. Wyobra ała sobie, e Odyseusz siedzi obok niej podczas długich, ciemnych nocy. Pomógł jej przezwycię yć strach, e przyjedzie Louddon i zabierze ją do domu. Louddon! Sama myśl o tym mrocznym imieniu spowodowała gwałtowny skurcz ołądka. Madelyne brakowało wszystkich umiejętności potrzebnych do przetrwania. Na miłość boską, nie umiała nawet jeździć konno. Obwiniała za to Louddona. Brat zabrał ją kilka razy na przeja d kę, kiedy miała sześć lat, a ona wcią pamięta te wycieczki tak wyraźnie, jakby to było wczoraj. Zrobiła z siebie wówczas takiego głuptasa, a Louddon tak bardzo na nią krzyczał. gdy podskakiwała jak worek z sianem. Kiedy brat spostrzegł, jaka jest przera ona, przywiązał ją do siodła i uderzył konia, zmuszając do galopu przez łąki. Jej przera enie go podniecało. Dopóki nie nauczyła się ukrywać strachu, Louddon kontynuował swoją sadystyczną zabawę. Od najwcześniejszego dzieciństwa czuła, e ojciec i brat jej nie lubią, a ona na wszelkie sposoby próbowała sprawić, by chocia troszeczkę ją kochali. Kiedy skończyła osiem lat, wysłano ją do ojca Bertona, młodszego brata matki w krótkie odwiedziny, które zamieniły się w długie, spokojne lata. Ojciec Berton był jedynym yjącym krewnym ze strony matki. Starał się wychować ją najlepiej, jak potrafił. Ustawicznie powtarzał, a mu prawie uwierzyła, e to ojcu i bratu czegoś brakuje, a nie jej. Tak. Wuj był dobrym, kochającym człowiekiem, którego łagodność ukształtowała
charakter Madelyne. Nauczył ją wielu rzeczy, ale niczego konkretnego. Kochał ją jednak tak, jak prawdziwy ojciec powinien kochać córkę. Wyjaśnił jej, e Louddon gardzi wszystkimi kobietami, ale Madelyne w głębi serca mu me wierzyła. Brat troszczył się o swe starsze siostry. Obydwie, Clarissa i Sara, zostały wysłane na znaczące dwory dla zdobycia odpowiedniej edukacji. Ka da dostała te imponujący posag, chocia tylko Clarissa wyszła za mą . Wuj powiedział jej równie , e ojciec nie chciał mieć jej przy sobie, poniewa za bardzo przypominała swoją matkę, łagodną kobietę, którą poślubił i przeciwko której zwrócił się zaraz po zło eniu przysięgi mał eńskiej. Wuj nie znał przyczyn takiej zmiany, ale winą za to obcią ał jej ojca. Madelyne niezbyt wyraźnie pamiętała wczesne lata dzieciństwa, chocia myśli o matce przepełniały ją ciepłym uczuciem. Louddon nie przyje d ał zbyt często, eby z niej szydzić. Była pod dobrą ochroną miłości matki. Tylko Louddon znał odpowiedzi na jej pytania. Mo liwe, e pewnego dnia wszystko jej wyjaśni. a ona zrozumie. Mo e wtedy zabliźnią się jej rany. Bo e, muszę odsunąć na bok te gorzkie myśli, postanowiła. Wstała z kamienia i obeszła cały obóz, starając się trzymać z dala od mę czyzn. Weszła do gęstego lasu. Nikt za nią nie poszedł. Mogła nareszcie załatwić swoje potrzeby. W drodze powrotnej natknęła się na mały strumyk przykryty z wierzchu lodem. Kijem rozbiła lód. Uklękła i zanurzyła dłonie, po czym obmyła twarz. Woda była tak zimna, e zdrętwiały jej koniuszki palców, ale smakowała cudownie. Madelyne wyczuła czyjąś obecność. Odwróciła się tak szybko. e o mało nie straciła równowagi. Był to Duncan. Stał tu nad nią. — Chodź, Madelyne. Pora na odpoczynek. Nie dal jej czasu na odpowiedź. Schylił się i postawił ją na nogi. Wielka twarda dłoń objęła jej dłonie. Miał mocny uścisk, ale dotyk łagodny. Nie wypuścił jej, a doszli pod jego namiot — dziwną konstrukcję zbudowaną z wygiętych łukowato grubych gałęzi, na których rozciągnięto skóry dzikich zwierząt. Chroniły one przed coraz silniejszym wiatrem. Podłogę namiotu zaścielała szara skóra, która miała zastępować siennik. Odblask najbli szego ogniska rzucał roztańczone cienie na rozwieszone skóry, sprawiając, e namiot wyglądał ciepło i zapraszająco. Duncan gestem wskazał, by Madelyne weszła do środka. Szybko tego po ałowała. Nigdzie nie mo na było usiąść. Zwierzęce skóry szybko wchłonęły wilgoć z gruntu i Madelyne czuła się tak, jakby otaczał ją lodowy pancerz. Duncan stał z zało onymi rękami, obserwując, jak Madelyne próbuje się jakoś usadowić. Nie zmieniała wyrazu twarzy. Przysięgła sobie, e prędzej umrze, nim wypowie choć jedno słowo skargi. Całkiem znienacka porwał ją na nogi, o mało nie przewracając namiotu. Zdjął jej płaszcz z ramion, przyklęknął na jedno kolano, a płaszcz rozło ył na skórach. Madelyne me zrozumiała jego intencji. Sądziła, e ten namiot jest dla niej, ale Duncan poło ył się i zajął większość miejsca, wyciągnąwszy się na całą długość. Madelyne zaczęła się wycofywać, rozzłoszczona, e wziął sobie jej płaszcz dla własnej wygody. Je eli chciał, by zamarzła na śmierć, mógł ją zostawić w twierdzy Louddon, zamiast ciągnąć ją za sobą przez pół świata. Nie miała nawet czasu, eby westchnąć. Duncan w ułamku sekundy złapał ją i pociągnął. Upadła na niego, wydając okrzyk protestu. Nie zdołała zaczerpnąć powietrza gdy przygniótł ją wielki cię ar. To Duncan przetoczył się na bok, pociągając ją za sobą. Okrył ich swoim płaszczem i przycisnął mocno do siebie. Jej głowa znalazła się tu pod jego brodą. Madelyne próbowała odsunąć twarz od jego szyi, przestraszona taką bliskością.
U yła całej siły, eby się wyrwać. ale nie zdołała rozluźnić mocnego uścisku. — Nie mogę oddychać — wyszeptała tu przy jego szyi. — Mo esz, mo esz — odparł. Wydawało się jej, e w jego glosie słyszy rozbawienie. Rozgniewało ją to prawie w takim samym stopniu, jak jego lekcewa ące zachowanie. Jak śmie decydować o tym, co jest dla niej wygodne, a co nie? Madelyne tak się zdenerwowała, e przestała się bać. Nagle zdała sobie sprawę, e ręce wcią ma wolne. Rozprostowała ramiona, a poczuła mrowienie w dłoniach. Duncan zdjął kolczugę, nim wszedł do namiotu. Jego potę ną pierś okrywała teraz jedynie bawełniana koszula. Cienki materiał ciasno opinał szerokie ramiona, uwypuklając twarde mięśnie. Madelyne czuła siłę promieniującą przez cienkie płótno. W tym ciele nie było grama zbędnego tłuszczu ani adnej niedoskonałości. Skórę miał równie twardą jak charakter. Była jednak pewna znacząca ró nica. Czuła ciepło jego ciała, niemal gorąco, a zapragnęła przytulić się do niego całym ciałem. Pachniał przyjemnie, skórą i męskością, i Madelyne nie potrafiła się temu oprzeć. Czuła zmęczenie. Zapewne dlatego jego bliskość tak na nią działała i jej serce biło tak mocno. Jego oddech ogrzewał jej szyję i czuła się z tym bardzo dobrze. Co się dzieje? Była zupełnie zdezorientowana. Potrząsnęła głową. Próbując strząsnąć ogarniającą ją senność, złapała go za koszulę i zaczęła się wyrywać. Duncana znudziła ju ta nieustająca walka. Westchnął, złapał Madelyne za ręce i wsunął je sobie pod koszulę. Poczuła łaskotanie gęstych włosów porastających jego pierś. Dlaczego odczuwała takie ciepło, skoro na zewnątrz było tak zimno? Bliskość Duncana dra niła jej zmysły. Czuła po ądanie, jakiego nigdy nie zaznała. Erotyczne odczucia sprawiły, e poczuła się grzeszna, winna, lecz wcią przylegała do niego całym ciałem. Czuła jego twardość dotykającą jej bioder. Suknia nie stanowiła wystarczającej ochrony przed jego męskością. Jej niedoświadczenie te jej nie chroniło przed tym dziwnym, oszałamiającym uczuciem, jakie nią zawładnęło. Dlaczego pod jego dotykiem czuje się słaba? Prawdę mówiąc, nie tyle słaba, co bezwolna. Wówczas przyszła jej do głowy straszna myśl. Głośno westchnęła. Czy on nie trzyma jej w taki sposób jak mę czyzna, który chce posiąść kobietę? Zamartwiała się tą myślą przez dłu szą chwilę, po czym odrzuciła ją. Przypomniała sobie, e kobieta musi le eć na plecach, i chocia nie była pewna, co jeszcze się wtedy dzieje, nie sądziła, by zagra ało jej prawdziwe niebezpieczeństwo. Słyszała, e Marta przyjmuje u siebie słu ących i przypomniała sobie, e ta grubiańska kobieta zawsze zaczynała opowiadanie o swoich miłosnych przygodach od uwagi, e znalazła się na plecach. Wywołała z pamięci obraz Marty mówiącej: „Le ałam wtedy na plecach”. Tak zaczynało się ka de jej opowiadanie. Madelyne poczuła odprę ającą ulgę. Marta była dobrze zorientowana. Madelyne ałowała, e nigdy nie zostawała dłu ej, by posłuchać sprośnych opowieści tej kobiety. Tak, i w tej dziedzinie miała braki w edukacji. Była zła na samą siebie. Przyzwoita dama nie powinna przecie zaprzątać sobie głowy takimi sprawami. Wszystkiemu oczywiście był winien Duncan. Czy dlatego trzymał ją tak mocno, eby sobie z niej zadrwić? Le ała tak blisko, e czuła, jak jego silne uda usiłują ją zmia d yć. Gdyby chciał, mógłby ją zgnieść. Madelyne zadr ała na myśl o tym i przestała walczyć. Nie chciała sprowokować tego barbarzyńcy. Osłoniła rękami piersi. Była wdzięczna, e pozwolił jej chocia na tyle. Jednak szybko zapomniała o tym uczuciu wdzięczności, poniewa Duncan wyprostował się i jej piersi
rozpłaszczyły się o jego tors. Sutki jej stwardniały i poczuła jeszcze większy wstyd. Duncan znowu poruszył się gwałtownie. — Co, do licha! — wykrzyknął wprost do uszu Madelyne. Nie wiedziała, co spowodowało ten wybuch. Wiedziała jedynie, e przez resztę ycia będzie głucha. Kiedy Duncan podskoczył, mamrocząc coś pod nosem, Madelyne me pozostało nic innego, jak ruszyć się razem z nim. Obserwowała go kątem oka. Duncan uniósł się na łokciu i szukał czegoś kolo siebie. Madelyne przypomniała sobie o sztylecie, który schowała pod podszewką płaszcza. kiedy Duncan podniósł miecz. Była zdumiona, widząc jego uśmiech. Niewiele brakowało, by odruchowo uśmiechnęła się tak e. Potem zauwa yła, e jego oczy są powa ne. Doszła do wniosku, e najlepiej zrobi nie odwzajemniając uśmiechu. — Jak na takie nieśmiałe stworzenie okazałaś się bardzo pomysłowa. Madelyne. Jego głos brzmiał bardzo łagodnie. Czy okazywał jej łaskawość, czy kpił sobie z niej? Nie wiedziała. — Jestem twoim jeńcem — przypomniała mu. — Je eli wykazałam pomysłowość, to dlatego, e obowiązkiem jeńca jest próbować ucieczki. Duncan zmarszczył czoło. — Czy moja uczciwość jest dla ciebie obraźliwa, milordzie? — zapytała. — Mo e lepiej. ebym się wcale do ciebie nie odzywała. Teraz chciałabym się przespać — powiedziała. — Spróbuję zapomnieć, e tu jesteś. Na potwierdzenie swoich słów zamknęła oczy. — Chodź tutaj, Madelyne. Ten miękko wypowiedziany rozkaz sprawił, e ciarki przeszły jej po plecach. Poczuła ucisk w ołądku. Nie wierzyła, e tyle jest jeszcze w niej strachu. Znowu to wraca, pomyślała, nie mogąc złapać tchu. Zrobiło jej się niedobrze. Otworzyła oczy, eby na niego popatrzeć. Gdy zobaczyła wymierzony w siebie sztylet, zrozumiała, e jest w niej morze strachu. Jakim jestem tchórzem, pomyślała, kiedy wolno zbli ała się do Duncana. Zatrzymała się o kilka cali przed nim, patrząc mu prosto w twarz. — Czy to cię zadowala? — zapytała. Wiedziała, e wcale go nie zadowala, lecz nagle znalazła się na plecach, a Duncan le ał na niej. Był tak blisko, e widziała srebrne błyski w jego szarych oczach. Oczy uwa a się za echo duszy, tak słyszała. Nie potrafiła jednak powiedzieć, o czym myśli Duncan. Zmartwiło ją to. Duncan obserwował Madelyne. Burza emocji, które niechcący pokazała, bawiła go, a jednocześnie irytowała. Wiedział, e się go boi. Jednak ani nie płakała, ani me błagała. I na dodatek była piękna. Na jej nosku pojawiły się zmarszczki gniewu. Duncan pomyślał, e jej zmarszczone czoło jest zmysłowe. Usta równie miała bardzo pociągające. Zastanawiał się, jak smakują, i na samą myśl o tym poczuł podniecenie. — Czy masz zamiar wpatrywać się we mnie całą noc? — zapytała. — Mo liwe, e tak — odparł. — Je eli będę chciał — dodał z uśmiechem. — Więc będę musiała obserwować cię przez całą noc — stwierdziła. — A to dlaczego, Madelyne? — Jego głos zabrzmiał miękko i ochryple. — Jeśli sądzisz, e wykorzystasz mnie, kiedy będę spała, to się mylisz baronie. Wyglądała na bardzo wzburzoną. — A jak cię zamierzam wykorzystać, Madelyne? śmiał się z niej. Teraz śmiały się równie jego oczy. Był to prawdziwy śmiech. Madelyne z całej siły pragnęła umieć zmilczeć. O Bo e, do głowy przychodziły jej
brzydkie myśli. — Wolałabym o tym nie dyskutować — wydusiła z siebie. — Zapomnij jeśli mo esz, e się odezwałam. — Nie mogę — odparł. — Uwa asz, e zechcę zaspokoić swoje ądze tej nocy i wezmę cię, kiedy będziesz spała? Przysunął się bli ej, tak e poczuła jego oddech na twarzy. Był zadowolony, patrząc, jak się czerwieni. Nawet mruknął z aprobatą. Złapana w pułapkę własnych zmartwień, Madelyne wcią czuła się jak zając we wnykach. — Nie tkniesz mnie — wybuchnęła nagle. — Z całą pewnością jesteś za bardzo zmęczony, eby myśleć o... i obozujemy na otwartej przestrzeni — nie, nie zrobisz tego - dodała. — Być mo e. Co to miało znaczyć? W jego oczach dostrzegła tajemnicze światło. Czy by czerpał przyjemność z obserwowania jej przera enia? Postanowiła, e nie da mu się wykorzystać bez stoczenia prawdziwej bitwy. Z tą myślą rzuciła się na niego, wymierzając cios pięścią tu pod jego prawe oko. U yła całej siły, ale to ona poczuta ból. To ona krzyknęła z bólu. Bo e, pewnie złamała sobie rękę i wszystko na nic. — Czy ty jesteś z kamienia? wymamrotała. — Dlaczego to zrobiłaś? — zapytał wyraźnie zaciekawiony. — ebyś wiedział, e będę walczyła na śmierć, jeśli spróbujesz na mnie swoich sztuczek — wyjąkała. Pomyślała, e to odwa na przemowa, szkoda tylko, e tak dr y jej głos. Westchnęła i cała jej odwaga gdzieś uleciała. — Na śmierć, Madelyne? — Uśmiechnął się znowu. Sądząc po okrutnym wyrazie twarzy, ta myśl sprawiła mu przyjemność. — Do takiego wniosku doszłaś? To błąd — stwierdził. — Groziłeś mi — broniła się Madelyne. — Czy nazwiesz to błędem? — Nie — zaprzeczył. — Ty to powiedziałaś. — Jestem siostrą twojego wroga— przypomniała Madelyne. Ucieszyła się widząc, e jej uwaga wywołała zmarszczenie brwi. — Nie mo esz zmienić tego faktu — dodała. Poczuła, jak ze strachu sztywnieją jej plecy. — Kiedy mam zamknięte oczy, nie wiem, czy jesteś siostrą Louddona, czy nie — powiedział Duncan. — Chodzą plotki, e yjesz z księdzem, który zrzucił sutannę, i jesteś jego dziwką. Ale w ciemności nie będzie mi to przeszkadzało. Wszystkie kobiety są takie same, kiedy weźmie się je do łó ka. Chciałaby móc jeszcze raz go uderzyć. Była tak oburzona tymi potwornymi plotkami, e w jej oczach ukazały się łzy. Chciała na niego krzyczeć, chciała mu powiedzieć, e ojciec Berton jest w całkowitej zgodzie z Bogiem i swoim Kościołem, a w dodatku jest jej wujem. Ten ksiądz był jedynym człowiekiem, który się o nią troszczył. Jedynym, który ją kochał. Jak Duncan śmiał obra ać jej wuja? — Kto ci naopowiadał tych bredni? — zapytała ochrypłym szeptem. Duncan widział, jak bardzo zraniły ją jego słowa. Nabrał pewności e wszystkie te opowieści są nieprawdziwe. Madelyne nie potrafiła ukryć przed nim swego bólu. Wiedział, e jest niewinna. — Czy myślisz, e będę próbowała cię przekonać e te plotki, które o mnie słyszałeś, są nieprawdziwe? — zapytała, roztrzęsiona z powodu jego okrutnych słów. — Przemyśl to sobie sam, baronie. Wierz, w co chcesz. Jeśli uwa asz, e jestem dziwką, to niech tak będzie. Ten wybuch gniewu był pełen furii. Był to pierwszy prawdziwy pokaz gniewu od
chwili, gdy Duncan pojmał swego jeńca. Był oszołomiony spojrzeniem tych niewiarygodnie niebieskich oczu płonących z taką wściekłością. Tak, mimo wszystko była niewinna. Postanowił zakończyć tę rozmowę, by zachowała trochę gniewu na później. — Idź spać — zarządził. — Jak mogę zasnąć w strachu, e zechcesz mnie wykorzystać? - zapytała. — Czy uwa asz, e się wtedy nie obudzisz? — zapytał. W jego głosie brzmiało niedowierzanie. Bo e, obra ała go. Zrozumiał, e jest zbyt naiwna by o tym wiedzieć. Duncan potrząsnął głową. — Je eli będę chciał cię wykorzystać, obiecuję, e najpierw cię obudzę. Teraz zamknij oczy i śpij. Wziął ją w ramiona i przyciągnął do siebie. Przytulił się do jej pleców i objął ją ramionami, dotykając jej piersi. Potem zarzucił jej płaszcz na nich oboje i postanowił e postarz się o niej nie myśleć. — A jak to nazwiesz? — Spod nakrycia dobiegło jej pytanie. Głos miała przytłumiony ale zrozumiał ka de słowo. Nie od razu dotarło do niego, o co ona pyta. — Wykorzystanie? — zapytał. Poczuł, e przytaknęła. — Gwałt. — Duncan wyszeptał to słowo tu nad jej głową. Madelyne szarpnęła się i uderzyła go w brodę. Cierpliwość Duncana zaczęła się wyczerpywać. — Nigdy nie brałem siłą adnej kobiety, Madelyne. Twoja odwaga zapewnia ci wystarczające bezpieczeństwo. A teraz śpij. — Nigdy? — zapytała szeptem. - Nigdy! - wykrzyknął w odpowiedzi. Madelyne uwierzyła mu. Dziwne, ale czuła się teraz bezpieczna. Wiedziała, e nie zrobi jej krzywdy, kiedy będzie spała. Jego bliskość znowu zaczęła sprawiać jej przyjemność. Ogrzana jego ciepłem, wkrótce poczuła wielką senność. Przysunęła się bli ej. Usłyszała jego mruknięcie, kiedy wierciła się, obrócona do niego plecami, eby znaleźć wygodniejszą pozycję. Zastanawiała się, o co mu teraz chodzi. Kiedy złapał ją za biodra i mocno przytrzymał, zrozumiała, e jej poruszenia przeszkadzają mu zasnąć. Zdjęła buty i powoli wsunęła stopy pomiędzy jego łydki, eby trochę bardziej je rozgrzać. Starała się ograniczać ruchy ze strachu, e Duncan znowu się rozgniewa. Ciepły oddech rozgrzewał jej szyję. Madelyne zamknęła oczy i westchnęła. Wiedziała, e powinna oprzeć się pokusie, ale wabiło ją i przyciągało jego ciepło. Przypomniała sobie ulubioną opowieść o Odyseuszu i jego przygodach z syrenami. Tak. Ciepło Duncana przyciągało ją jak pieśni tych mitologicznych nimf, które śpiewały, eby zwabić Odyseusza i jego towarzyszy na pewną śmierć. Odyseusz przechytrzył syreny, zatykając woskiem uszy ołnierzy, eby odgrodzić ich od tych przyciągających dźwięków. Madelyne ałowała, e nie jest tak sprytna i dzielna jak ten wojownik. Wokół gwizdał i jęczał ałośnie wiatr, ale Madelyne czuła się bezpieczna w ramionach swego prześladowcy. Zamknęła oczy i zaakceptowała: została zwabiona przez pieśń syreny. Tej nocy obudziła się tylko raz. Plecy miała ogrzane, ale piersi i ramiona zdrętwiały jej z zimna. Wolno, eby nie zbudzić Duncana, obróciła się w jego ramionach. Przytuliła policzek do jego pleców i wśliznęła mu się pod koszulę. Była jeszcze rozespana, kiedy Duncan zaczął pocierać brodą o jej czoło. Madelyne westchnęła z przyjemnością i przytuliła się do mego. Jego zarost łaskotał ją w nos.
Odrzuciła głowę do tyłu i powoli otwarła oczy. Duncan patrzył na nią. Nie pilnował się. Na jego twarzy malowała się taka czułość i ciepło. Tylko usta pozostały twarde. Wyobraziła sobie, co by poczuła, gdyby ją pocałował. Nie mówiąc ani słowa, spotkał jej usta w połowie drogi, kiedy się poruszyła. Smakowała tak, jak się spodziewał. Była taka miękka, zapraszająca. Nie była jeszcze całkiem rozbudzona, ale me opierała się, chocia usta miała przymknięte i nie mógł ich spenetrować. Duncan szybko rozwiązał ten problem kciukiem odciągając jej brodę, po czym wcisnął język, zanim Madelyne zdołała odgadnąć jego intencję. Złapał jej oddech i zamknął jej krzyk. Wówczas Madelyne nieśmiało u yła języka, eby go pogłaskać. Duncan przewrócił ją na plecy i wcisnął się między jej nogi. Rękoma uwięził jej głowę w czułym, ale mocnym uścisku. Ręce Madelyne tkwiły uwięzione pod jego koszulą. Palce łaskotały go w pierś, dra niąc skórę, a płonął jak w gorączce. Duncan chciał poznać jej wszystkie tajemnice wszystkie, bo Madelyne odpowiadała na jego pieszczoty w tak cudowny sposób. Pocałunek stał się tak gorący, tak zachłanny, e Duncan zaczął się bać, e straci nad sobą kontrolę. Jego usta zamykały się na jej ustach raz za razem, język penetrował, gładził, przygarniał. Nie mógł się nią nacieszyć. Był to najbardziej niezwykły pocałunek, jakiego doświadczył. Przerwał go dopiero wtedy, gdy zaczęła dr eć. Z głębi jej gardła wydobył się cichy jęk. Słysząc ten zmysłowy dźwięk, Duncan do reszty stracił rozsądek. Madelyne była zbyt oszołomiona, eby zareagować, kiedy Duncan gwałtownie się odsunął. Poło ył się na plecach, zaniknął oczy, a jedyną oznaką ich pocałunków był jego urywany, niespokojny oddech. Madelyne nie wiedziała, co robić. Bo e, tak bardzo wstydziła się sama siebie. Co się z nią działo? Zachowała się tak bezmyślnie, tak — pospolicie. A z wyrazu twarzy Duncana wywnioskowała, e nie sprawiło mu to przyjemności. Chciało jej się płakać. — Duncanie? — Własny głos zabrzmiał w jej uszach okropnie płaczliwie. Nie odpowiedział, ale wiedziała, e ją usłyszał. — Przepraszam. Był tak zdumiony tymi przeprosinami, e odwrócił się na bok, eby na nią popatrzeć. Ból w genitaliach wywołał grymas na jego twarzy. — Za co? — zapytał, denerwując się, e jego głos brzmi tak szorstko. Wiedział, e znowu ją przestraszył, poniewa Madelyne natychmiast odwróciła się do niego plecami. Dr ała tak, e Duncan me mógł tego nie zauwa yć. Ju miał wyciągnąć ręce i wziąć ją w ramiona, kiedy w końcu odpowiedziała na jego pytanie. — Za wykorzystywanie ciebie. Nie mógł uwierzyć w to, co właśnie usłyszał. Były to najzabawniejsze przeprosiny, jakie kiedykolwiek słyszał. Grymas na jego twarzy powoli zmieniał się w uśmiech. Gdyby me śmiertelna powaga, z jaką wypowiedziała te słowa, roześmiałby się na cały głos. Powstrzymał go jednak e wzgląd na jej uczucia. Nie wiedział, dlaczego chce je chronić, ale czuł taki wewnętrzny przymus. Wydal przeciągły jęk. Madelyne usłyszała go i natychmiast doszła do wniosku, e Duncan czuje do niej wyjątkową odrazę. — Obiecuję ci, Duncanie, e to się więcej nie powtórzy. Objął ją w talii i przyciągnął do siebie.
— A ja ci obiecuję, e to się powtórzy, Madelyne. Zabrzmiało to jak przysięga. Baron Louddon był zaledwie w połowie drogi od miejsca, gdzie obozował Duncan. Jechał galopem. Szczęście mu sprzyjało, poniewa mógł jechać nocą. Była pełnia i księ yc świecił jasno. Jego ołnierze dorównywali ludziom Duncana liczebnością i byli wierni swemu panu. aden nie poskar ył się na tę nagłą zmianę planów. Prawie oszalały ze strachu słu ący pojechał za nimi, eby donieść o okrutnych wyczynach Duncana. Wrócili więc wszyscy razem do twierdzy Louddona. Zobaczyli na własne oczy dzieło barona Wextona. Oglądali zmasakrowane ciała tych, którzy zostali, eby strzec posiadłości Louddona. Mę czyźni połączyli się w gniewie i chęci zemsty i ka dy z nich poprzysiągł zabić Duncana. Nie myśleli o tym, e przedtem wszyscy działali zdradziecko przeciwko baronowi Wextonowi. Zamiast tego skoncentrowali się na pomszczeniu swego przywódcy. Louddon szybko zdecydował się na ściganie Duncana. Powód był dwojaki. Pierwszy i najwa niejszy: uświadomił sobie, e jego plan zniszczenia barona Wextona w sposób niehonorowy został ujawniony, co czyniło z niego tchórza, który zostanie ośmieszony na dworze. Duncan będzie mógł ostrzec Wilhelma II i król, chocia faworyzował Louddona, będzie zmuszony zarządzić pojedynek na śmierć i ycie między dwoma adwersarzami, eby zakończyć tę sprawę. Zrobi tak z uwagi na własną opinię. Król — zwany Rufusem Czerwonym z powodu zaczerwienionej twarzy i gwałtownego usposobienia — z pewnością rozgniewa się o tę utarczkę. Louddon wiedział równie , e jeśli spotka się z Duncanem twarzą w twarz, samotnie na polu bitwy, przegra. Baron Wexton był niezwycię onym wojownikiem i udowodnił to niezliczoną ilość razy. I teraz zabije go, je eli tylko będzie miał okazję. Louddon miał wiele talentów. Było nawet kilka obszarów, na których miał przewagę nad Duncanem. Po pierwsze, miał władzę dzięki związkom z dworem. Pełnił rolę sekretarza do ró nych spraw, chocia nie umiał czytać ani pisać. Jednak te przyziemne sprawy pozostawił w rękach dwóch księ y. Na królewskim dworze podstawowym obowiązkiem Louddona było odgadywanie, kto ma prawdziwy interes do króla a kto nie. Była to wpływowa pozycja. Louddon był mistrzem manipulacji. Potrafił wzbudzić strach w mę czyznach o ni szej pozycji, którzy chętnie płacili za mo liwość rozmawiania ze swoim władcą. Torował drogę ludziom pałającym chęcią spotkania z królem, jednocześnie napełniając złotem własne kieszenie. Teraz, gdyby jego usiłowania zabicia Duncana wyszły na jaw, mógłby stracić wszystko. Brat Madelyne uchodził za przystojnego mę czyznę. Kręcone blond włosy tworzyły gęstą grzywę. Miał orzechowe oczy ze złotymi plamkami był wysoki, chocia nieco za szczupły, a jego wargi miały doskonalą linię. Kiedy się uśmiechał, wszystkie kobiety na dworze niemal omdlewały. Siostry Louddona, Clarissa i Sara, miały takie same jasne, pszeniczne włosy i orzechowe oczy. Były prawie tak ładne jak Louddon. Diabeł jest człowiekiem. który wiedział, co to honor, ale zrezygnował z niego. Rozdział 4 Louddon był najbardziej po ądanym kawalerem i mógłby zdobyć ka dą kobietę W Anglii. On jednak nie potrzebował adnej kobiety. Chciał Madelyne. Przyrodnia siostra była drugim powodem, dla którego ścigał Duncana. Madelyne wróciła do jego domu zaledwie dwa miesiące temu. Louddon zapomniał ju , jak wyglądała, i prze ył szok, kiedy zobaczył, jakie zmiany zaszły w jej wyglądzie. Jako dziecko była taka brzydka. Ogromne niebieskie oczy zajmowały połowę twarzy. Dolną wargę miała tak
pełną, e sprawiało to wra enie, i cały czas wydyma usta. Teraz była tak zgrabna, e patrząc na nią doznawało się zawrotu głowy. A kiedyś była takim niezdarnym dzieckiem o długich kościstych nogach. Potykała się o nie zawsze, kiedy próbowała zło yć ukłon. Louddon z pewnością źle ocenił jej przyszłe mo liwości. W dzieciństwie nic nie zapowiadało, e pewnego dnia będzie wyglądała jak jej matka. Madelyne zmieniła się z niezdary w piękność tak słodką, e zaćmiła urodą swoje przyrodnie siostry. Kto mógł przypuścić, e zdarzy się taki cud? Nieśmiała poczwarka zmieniła się w pięknego motyla. Przyjaciele Louddona tracili mowę, kiedy widzieli ją po raz pierwszy. Najbli szy zausznik Louddona, Morcar, błagał go nawet o jej rękę. Swoją prośbę poparł sporą garścią złota. Louddon nie miał pewności, czy oddałby Madelyne innemu mę czyźnie. Tak bardzo przypominała swoją matkę. Kiedy zobaczył ją po raz pierwszy, zareagował fizycznie. Od lat adna kobieta tak na niego nie działała. Ach, była Rachael, miłość jego ycia. Odsunęła go od innych kobiet. Nie mógł mieć Rachael. Stracił ją przez swoje własne usposobienie. Louddon sądził, e ta obsesja skończy się wraz z jej śmiercią. Jak się teraz przekonał, była to głupia nadzieja. Nie, obsesja przetrwała i przeniosła się na Madelyne. Przyrodnia siostra mogła być jego drugą szansą na udowodnienie własnej męskości. Louddon był rozdarty pomiędzy uczuciem chciwości a ądzą. Pragnął Madelyne dla siebie, ale pragnął równie złota, które mogła mu dostarczyć. Sądził, e jeśli będzie wystarczająco przebiegły, dostanie i jedno, i drugie. Madelyne obudziła się w bardzo niewygodnej pozycji. Le ała na Duncanie. Jej twarz spoczywała na jego twardym, płaskim brzuchu, nogi miała splątane z jego nogami, a ręce wciśnięte między jego uda. Pomimo e jeszcze nie rozbudziła się całkowicie, natychmiast dotarło do niej, gdzie trzyma ręce. Duncan był taki ciepły — I twardy. Och... Ręce zaplątały się w najintymniejszy zakątek jego ciała. Gwałtownie otworzyła oczy. Zamarła, nie ośmielając się głośnej oddychać. Marząc, eby się nie zbudził, powoli zaczęła wysuwać ręce z ciepłego miejsca. — Więc w końcu się zbudziłaś? Duncan wiedział, e ją przestraszył. kiedy gwałtownie osunęła się na niego. Kiedy wsunęła dłonie między jego nogi, zareagował warknięciem. Do licha, zrobi z niego eunucha. Madelyne przetoczyła się na swoją stronę, obrzucając go szybkim spojrzeniem. Pomyślała. e powinna go przeprosić za przypadkowe dotknięcie go w tym miejscu, ale wówczas będzie wiedział, e jest świadoma faktu, gdzie spoczywały jej dłonie. Wielkie nieba. Czuła, jak się czerwieni. A Duncan znowu zmarszczył brwi. Nie wyglądał na skłonnego przyjąć jakiekolwiek przeprosiny z jej strony, więc postanowiła nic nie mówić. Miał wściekły wyraz twarzy, świe y, ciemnobrązowy zarost na brodzie sprawiał, e bardziej przypominał wilka ni człowieka. Obserwował ją z ciekawością, która odbierała jej odwagę. Nadal obejmował jej plecy. Przypomniała sobie, jak ogrzewał ją w nocy. Mógł z łatwością wyrządzić jej krzywdę. Madelyne zdawała sobie sprawę, e usiłuje się pozbyć strachu przed nim, była jednak na tyle uczciwa, eby przyznać, e jej się to nie udaje. Duncan wzbudzał w niej przera enie, choć w inny sposób ni Louddon. Dzisiaj po raz pierwszy od tygodni, kiedy wróciła do domu brata, nie czuła tej przyprawiającej o mdłości kuli strachu w ołądku. Znała przyczynę — nie było tutaj Louddona.