Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony228 590
  • Obserwuję250
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań145 815

Garwood Julie - Szkatulka

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
EBooki prywatne

Garwood Julie - Szkatulka.pdf

Ankiszon EBooki EBooki prywatne Garwood Julie
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 44 osób, 27 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 409 stron)

1 JULIE GARWOOD SZKATUŁKA

2 Prolog Anglia, czasy panowania króla Ryszarda Złe rzeczy zawsze dzieją się w nocy. Matka Gillian umarła ciemną nocą, wydając na świat nowe życie, a młoda, bezmyślna służąca, chcąc być pierwszą osobą, przekazującą tę smutną nowinę, obudziła dwie małe dziewczynki i powiedziała im, że ich mama nie żyje. Dwie noce później znów wyrwano je ze snu, by im donieść, że ich maleńki braciszek Ranulf, nazwany tak na cześć ojca, także umarł. Jego słabowite ciałko, urodzone za wcześnie o całe dwa miesiące, nie poradziło sobie z trudami samodzielnego życia. Gillian bała się ciemności. Poczekawszy, aż służąca opuści sypialnię, ześliznęła się z wielkiego łóżka na zimną kamienną posadzkę. Boso pobiegła zakazanym przejściem do tajemnego korytarza, który prowadził do sypialni siostry oraz na strome schody, kończące się w piwnicy pod kuchnią. Ledwie się przecisnęła za skrzynią, którą ojciec zastawił drzwi w ścianie, żeby zniechęcić córki do biegania tamtędy tam i z powrotem. Wciąż im powtarzał, że istnienie tego przejścia jest tajemnicą i, na miłość boską, może ono być użyte jedynie w wypadku poważnego zagrożenia, a nie dla zabawy. Nawet najbardziej zaufani słudzy nie wiedzieli o ukrytym połączeniu sypialnych komnat i ojciec bardzo dbał, by się o tym nie dowiedzieli. Obawiał się też, że córki mogą spaść ze stromych schodów, skręcając sobie śliczne małe karczki i często groził, że przetrzepie im skórę, jeśli je tam przyłapie. Miejsce było niebezpieczne, a zakaz bezwzględny. Jednak tamtej strasznej nocy, przepełnionej lękiem i rozpaczą, Gillian nie przejmowała się ewentualnymi kłopotami. Bała się, a ilekroć coś ją przerażało, biegła po pociechę do swej starszej siostry, Christen. Zdoławszy jedynie uchylić drzwi, Gillian zawołała Christen i czekała, aż siostra przyjdzie jej z pomocą. Christen natychmiast wsunęła rękę w szparę, przeciągnęła Gillian przez wąski przesmyk i pomogła jej się wdrapać na swoje łóżko. Dziewczynki przylgnęły do siebie mocno pod grubym nakryciem i płakały, nasłuchując krzyków ojca, odbijających się echem po komnatach i korytarzach. Słyszały, jak głosem pełnym udręki raz po raz powtarza imię ich matki. Śmierć zawitała do ich spokojnego domu, zasnuwając go żałobą. Rodzinie niedane było spokojnie zaleczyć ran, bo potwory nocy jeszcze nie skończyły ich nękać. Najciemniejszą nocą złoczyńcy napadli na ich dom i zniszczyli rodzinę Gillian.

3 Ojciec obudził ją, wpadając do jej sypialni z Christen w ramionach. Towarzyszyli mu zaufani żołnierze; William, ulubieniec Gillian, ponieważ zawsze, kiedy ojciec nie patrzył, częstował ją miodowymi smakołykami, a także Lawrence, Tom i Spencer. Wszyscy mieli poważne miny. Gillian usiadła na łóżku, przecierając wierzchem dłoni zaspane oczy. Ojciec podał Lawrence'owi Christen, podszedł do młodszej córki i ustawiwszy zapaloną świecę na skrzyni przy łóżku, usiadł na posłaniu. Drżącą dłonią odgarnął jej włosy z oczu. Sprawiał wrażenie przeraźliwie smutnego. Gillian sądziła, że zna powód jego przygnębienia. - Czy mama znowu umarła, papo? - spytała z niepokojem. - Na miłość... nie, Gillian - odpowiedział zmęczonym głosem. - Więc wróciła do domu? - Och, mój mały osiołku, ty ciągle o tym samym. Twoja mama już nigdy nie wróci do domu. Umarli nie wracają. Jest teraz w niebie. Spróbuj to zrozumieć. - Dobrze, papo - szepnęła. Usłyszała słabe echo krzyków dochodzących z dołu. Widząc, że ojciec ma na sobie kolczugę, zapytała: - Papo, powiedz, będzie bitwa? - Tak - potwierdził. - Ale najpierw muszę zapewnić bezpieczeństwo tobie i twojej siostrze. Sięgnął po ubrania, które Liese, służąca Gillian, przygotowała na następny dzień i szybko zaczął nakładać je na córkę. William podszedł bliżej i uklęknął na jednym kolanie, żeby założyć Gillian buty. Ojciec nigdy wcześniej sam jej nie ubierał i Gillian była zdziwiona jego zachowaniem. - Papo, zanim założę ubranie, muszę najpierw ściągnąć nocną koszulę i Liese musi mi wyszczotkować włosy. - Nie będziemy się teraz zajmować twoimi włosami. - Papo, czy na zewnątrz jest ciemno? - spytała, kiedy ściągał jej przez głowę płócienną koszulkę. - Tak, Gillian, jest ciemno. - Będę musiała wyjść z domu? Słysząc lęk w głosie córki, spróbował ją uspokoić. - Pochodnie będą oświetlać drogę, a poza tym nie będziesz sama. - Pójdziesz z Christen i ze mną? Odpowiedziała jej siostra.

4 - Nie, Gillian - zawołała z drugiego końca sypialni. - Bo papa musi tu zostać i walczyć, na miłość boską - wyjaśniła, powtarzając często używane przez ojca wyrażenie. - Prawda, papo? Lawrence nakazał Christen, żeby się uciszyła, - Nie chcemy, żeby ktoś wiedział, że stąd wychodzicie -wytłumaczył szeptem. - Potrafisz być naprawdę cicho? Christen poważnie skinęła głową. - Potrafię - zapewniła szeptem. - Umiem być strasznie cicho, kiedy muszę, a kiedy... Lawrence zakrył jej usta ręką. - No to bądź cicho, złotko. William wziął Gillian na ręce i przeniósł ją ciemnym korytarzem do komnaty ojca. Spencer i Tom szli na czele, oświetlając drogę wysoko uniesionymi świecami. Wielkie cienie tańczące po ścianach przesuwały się wraz z nimi, a jedynym odgłosem był stukot butów o kamienną posadzkę. Przestraszona Gillian mocno objęła żołnierza za szyję i ukryła twarz pod jego brodą. - Okropne są te cienie - pisnęła. - Nie zrobią ci nic złego - mruknął uspokajająco. - Chcę do mamy, Williamie. - Wiem, niedźwiadku. To zabawne przezwisko zawsze ją rozśmieszało i nagle przestała się bać. Ojciec wyprzedził ich, prowadząc do swojej komnaty. Gillian miała ochotę go zawołać, ale William przyłożył palec do ust, przypominając jej, że powinna zachować ciszę. Gdy tylko znaleźli się wszyscy w sypialnej komnacie ojca, Tom ze Spencerem przesunęli wzdłuż ściany długą skrzynię, odsłaniając drzwi do tajemnego przejścia. Zardzewiałe zawiasy wydały złowrogi zgrzyt, niczym wieprz, któremu siłą otwiera się pysk. Lawrence i William musieli postawić dziewczynki na ziemi, żeby nasączyć i zapalić pochodnie. Gdy tylko się odwrócili, Christen i Gillian natychmiast pobiegły do ojca, który klęcząc pochylał się nad inną skrzynią, stojącą w nogach łóżka, szukając czegoś w jej wnętrzu. Dziewczynki stanęły po obu stronach ojca i wspiąwszy się na palce, uczepione krawędzi skrzyni, próbowały także zajrzeć do środka. - Czego szukasz, papo? - spytała Christen. - Tego - odparł, unosząc wysadzaną klejnotami szkatułkę. - Jaka piękna, papo - zachwyciła się Christen. - Chciałabym ją dostać. - Ja też - zawtórowała jej Gillian.

5 - Nie - odrzekł stanowczo. - Ta szkatułka należy do księcia Jana i dopilnuję, by ją odzyskał. Nie podnosząc się z kolan, ojciec odwrócił się do Christen, chwycił ją za ramię i mocno przyciągnął do siebie, kiedy próbowała się wyrywać. - To boli, papo. - Wybacz, kochanie. - Natychmiast rozluźnił uścisk. - Nie chciałem, żeby cię bolało, ale musisz posłuchać uważnie tego, co mam ci do powiedzenia. Christen, potrafisz się skupić? - Tak, papo, umiem słuchać uważnie. - Doskonale - pochwalił. - Chcę, żebyś zabrała ze sobą tę szkatułkę, kiedy stąd odjedziesz. Lawrence będzie cię chronił i zaprowadzi cię w bezpieczne miejsce daleko stąd. Pomoże ci ukryć ten nieszczęsny skarb do czasu, aż nadejdzie właściwa pora, gdy będę mógł po ciebie przyjść i oddać szkatułkę księciu Janowi. Christen, nie wolno ci nikomu mówić o tym skarbie. Gillian okrążyła biegiem ojca i stanęła obok siostry. - A mnie może powiedzieć, papo? Ojciec zignorował jej pytanie, wyczekując na odpowiedź Christen. - Nie powiem - obiecała starsza córka. - Ja też nikomu nie powiem - zawtórowała jej Gillian, zamaszyście kiwając głową na znak, że poważnie traktuje obietnicę. Ojciec nadal nie zwracał uwagi na młodszą córkę; w owej chwili najbardziej zależało mu na tym, by Christen pojęła wagę jego słów. - Dziecinko, nikt nigdy nie może się dowiedzieć, że masz tę szkatułkę. A teraz popatrz, co zrobię - polecił. - Zawinę szkatułkę w tę tunikę. - Żeby nikt jej nie zobaczył? - spytała Christen. - Właśnie - potwierdził szeptem. - Żeby nikt jej nie zobaczył. - Ale ja ją już widziałam, papo - wyrwało się Gillian. - Wiem, że ją widziałaś - przyznał. Podniósł wzrok na Lawrence. - Jest za mała... Za wiele od niej wymagam. Dobry Boże, jak mam pozwolić odejść moim maleństwom? Lawrence podszedł bliżej. - Będę chronił Christen nie szczędząc własnego życia i zadbam o to, by nikt nie zobaczył tej szkatułki. William także pośpieszył z zapewnieniem: - Nic złego nie spotka lady Gillian. Masz na to moje słowo, baronie Ranulf. Oddam życie za jej bezpieczeństwo.

6 Niezłomna pewność w ich głosie dodała baronowi nieco otuchy; skinieniem potwierdził, że ufa im obu bez reszty. Gillian pociągnęła ojca za rękaw, żeby zwrócić na siebie jego uwagę. Nie miała zamiaru pozostawać na uboczu. Kiedy ojciec zawinął śliczne pudełko w jedną ze swoich tunik i dał je Christen, Gillian aż klasnęła w ręce z podniecenia, oczekując, że skoro siostra otrzymała prezent, ją także czeka miła niespodzianka. Wprawdzie pierworodna Christen była o trzy lata starsza niż Gillian, ale ojciec nigdy nie faworyzował żadnej z córek. Gillian starała się być cierpliwa, choć wcale nie przychodziło jej to łatwo. Patrzyła, jak ojciec obejmuje Christen, całuje ją w czoło i mocno przytula. - Nie zapomnij swojego papy. Nie zapomnij mnie - szepnął i wyciągnął ramiona do Gillian. Przypadła do niego i ucałowała go z całych sił w pokryty szorstkim zarostem policzek. - Papo, a dla mnie nie masz takiego ślicznego pudełka? - Nie, skarbie. Pójdziesz teraz z Williamem. Weź go za rękę... - Papo, ale ja też chcę mieć szkatułkę. Nie masz dla mnie szkatułki, którą mogłabym wziąć ze sobą? - Gillian, to nie jest prezent. - Ale papo... - Kocham cię - rzekł z trudem, przełykając łzy. Przycisnął córeczkę do piersi osłoniętej zimną kolczugą. - Niech cię Bóg ma w swej opiece. - Zgnieciesz mnie, papo. Nie mogłabym choć przez chwilę potrzymać tej szkatułki? Proszę, papo? Do komnaty wpadł Ector, szef zamkowej służby. Christen tak się przestraszyła, że skarb wyleciał jej z rąk; szkatułka wysunęła się z tuniki i upadła na ziemię, podskakując na kamieniach posadzki. W świetle pochodni rubiny, szafiry i szmaragdy ożyły, migocząc niczym gwiazdy nagle spadłe z nieba. Ector stanął jak wryty, oślepiony pięknem rozpościerającego się przed nim bogactwa. - O co chodzi, Ectorze? - zapytał ojciec dziewczynek. Pragnąc jak najszybciej przekazać swemu baronowi wiadomość od Bryanta, dowódcy zamkowych oddziałów, Ector odruchowo, niemal nie zwracając uwagi na to, co robi, podniósł z ziemi szkatułkę i podał ją Lawrence'owi, po czym znów całą uwagę skupił na swoim panu. - Milordzie, Bryant przysłał mnie tu, bym ci powiedział, że młody Alford Czerwony i jego żołnierze sforsowali zewnętrzne mury. - Widziano samego barona Alforda? - wyrwało się Williamowi. - Czy nadal chowa się przed nami?

7 Ector obejrzał się w stronę, z której padło pytanie. - Nie wiem - wyznał, nim znów zwrócił się do barona. - Bryant kazał mi też powiedzieć, że twoi ludzie cię wzywają, milordzie. - Zaraz do nich dołączę - powiedział baron, podnosząc się z klęczek. Gestem nakazał Ectorowi wyjść z komnaty, po czym ruszył za nim, przystając w drzwiach, by po raz ostatni spojrzeć na swoje śliczne córeczki. Christen o pyzatych policzkach okolonych złotymi kędziorami i mała Gillian, o jasnej cerze i pięknych zielonych oczach odziedziczonych po matce, wyglądały, jakby zaraz miały wybuchnąć płaczem. - Idźcie już i niech Bóg ma was w swej opiece - nakazał im ojciec dziwnie szorstkim głosem. I już go nie było. Żołnierze pośpiesznie ruszyli jego śladem. Tom poszedł przodem, żeby odryglować drzwi na końcu tunelu, upewniając się przy tym, że nie zostaną zaskoczeni przez wroga. Lawrence wziął Christen za rękę i poprowadził ją ciemnym korytarzem, oświetlając drogę wysoko trzymaną pochodnią. Gillian szła tuż za siostrą, kurczowo uczepiona ręki Williama. Spencer zamykał krótki pochód. Nim zamknął drzwi, wsunął rękę przez szparę i wciągnął skrzynię na dawne miejsce. - Papa nic mi nie mówił, że ma tajemne drzwi - powiedziała szeptem Gillian do siostry. - Mnie też o tym nie mówił - odpowiedziała jej Christen, również szeptem. - Może zapomniał. Gillian pociągnęła Williama za rękaw, żeby zwrócić na siebie jego uwagę. - My z Christen też mamy tajemne drzwi, tylko że w naszych sypialniach. Nie możemy nikomu o nich mówić, bo to sekret. Papa mówił, że przetrzepie nam skórę, jeśli komuś powiemy. Wiedziałeś, że to tajemnica, Williamie? - Żołnierz nie odpowiedział jej ani słowem, lecz Gillian, niezrażona jego milczeniem, mówiła dalej: - Wiesz, dokąd prowadzi nasze przejście? Papa mówi, że wychodząc z tunelu, możemy ujrzeć ryby w jego stawie. Czy tam właśnie teraz idziemy? -Nie - odezwał się wreszcie William. - Ten tunel prowadzi pod piwnicę z winem. Zbliżamy się do schodów, więc chcę, żebyście były cicho. Gillian raz po raz zerkała z przestrachem na towarzyszące im uparcie cienie. Przysunęła się bliżej do Williama. Christen przyciskała szkatułkę do piersi, ale rąbek tuniki zwisał jej poniżej łokcia i Gillian sięgnęła po niego, nie mogąc się powstrzymać. - Papa powiedział, że mamy na zmianę nieść szkatułkę. Christen wpadła w złość.

8 - Wcale tak nie powiedział - zawołała. Odwróciła się do Lawrence'a, żeby Gillian nie mogła dosięgnąć zawiniątka, i poskarżyła: - Lawrence, Gillian kłamie. Papa mówił, że to ja mam mieć szkatułkę, nie ona. Gillian nie zamierzała poddać się bez walki. - Ja też muszę mieć swoją kolej - twierdziła z uporem, próbując dosięgnąć tuniki. Nagle wydało się jej, że słyszy za sobą jakiś podejrzany dźwięk; odwróciła się gwałtownie. Na schodach panowała ciemność, więc nie była w stanie nic dostrzec, ale mogłaby przysiąc, że w mroku czają się potwory, gotowe ją dopaść. Mogły to być nawet ziejące ogniem smoki. Przestraszona ścisnęła mocniej dłoń żołnierza równocześnie przywierając kurczowo do jego boku. - Nie podoba mi się tutaj - rzekła płaczliwie. - Weź mnie na ręce, Williamie. W chwili gdy żołnierz pochylił się, by objąć ją wolnym ramieniem, jeden z groźnych cieni rzucił się na nią. Gillian krzyknęła przerażona, potknęła się i wpadła na Christen. - Nie, to moje - odpowiedziała jej siostra nie mniej donośnym wrzaskiem; straciwszy równowagę, zatoczyła się, podcinając Williamowi kolana i popychając go na Lawrence'a. Schody były śliskie od wilgoci ściekającej ze ścian, a obaj mężczyźni znajdowali się zbyt blisko krawędzi, żeby mogli się czegoś uchwycić, toteż wszyscy razem runęli w czarną otchłań. Pochodnie, sypiąc iskrami, potoczyły się przed nimi, odbijając się od stopni niczym ogniste kule. William rozpaczliwie próbował osłonić dziecko, lecz nie w pełni mu się to udawało. Gillian uderzyła podbródkiem w ostry występ muru. Oszołomiona uderzeniem, podniosła się wolno i spojrzała na zakrwawioną sukienkę. Ujrzawszy krew także na swoich rękach, zaczęła histerycznie krzyczeć. Siostra leżała obok niej twarzą do ziemi; nieruchomo i bezgłośnie. - Christen, pomóż mi - chlipnęła Gillian. - Obudź się. Nie podoba mi się tu. Obudź się. William podniósł się na nogi i przyciskając do piersi rozszlochane dziecko, wbiegł do tunelu. - Cicho, dziecino, cicho - powtarzał szeptem raz po raz. Lawrence pośpieszył za nim, niosąc w ramionach Christen. Z rozcięcia na czole dziewczynki sączyła się krew. - Lawrence, razem z Tomem zabierzcie Christen nad strumień. Dołączę tam do was wraz ze Spencerem - zawołał William. - Chodź z nami teraz - nalegał Lawrence, przekrzykując wrzaski Gillian.

9 - Dzieciak jest w kiepskim stanie. Trzeba jej zszyć ranę - odparł William. - Idźcie już. Dogonimy was. Z Bogiem - dorzucił na zakończenie i oddalił się niemal biegiem. - Christen - zawodziła Gillian rozpaczliwie. - Christen, nie zostawiaj mnie. Kiedy zbliżyli się do drzwi, William zakrył jej usta dłonią, prosząc nade wszystko, by była cicho. Wraz ze Spencerem zabrali dziewczynkę do chaty garbarza, stojącej przy zewnętrznych murach, żeby jego żona Maude mogła ją opatrzyć. Skóra na brodzie Gillian od spodu była głęboko rozcięta. Obaj żołnierze trzymali dziecko, podczas gdy Maude zakładała szwy. Bitwa niebezpiecznie się zbliżyła; hałas był tak głośny, że musieli krzyczeć, by się nawzajem słyszeć. - Kończ już z tym szyciem - ponaglił kobietę William. -Musimy ją zaprowadzić w bezpieczne miejsce, zanim będzie za późno. Pośpiesz się - zawołał William, wybiegając na zewnątrz, żeby trzymać straż. Maude zawiązała nici i odcięła końce. Najszybciej jak mogła, owinęła Gillian bandażem szyję i podbródek. Spencer wziął dziewczynkę na ręce i podążył za Williamem. Najeźdźcy przy pomocy płonących strzał podpalili strzechy na kilku chatach. W jasnym świetle pożaru wszyscy troje pobiegli w stronę wzgórza, gdzie czekały na nich konie. Byli już w połowie zbocza, kiedy zza skały na szczycie wyłonił się oddział wrogich żołnierzy. Inni odcięli im drogę od tyłu. Ucieczka była niemożliwa, ale obaj dzielni rycerze byli gotowi do końca spełnić swój obowiązek. Ustawiwszy Gillian na ziemi pomiędzy sobą, tak że ich nogi stanowiły jedyną barierę chroniącą bezbronne dziecko przed atakiem, stanęli do siebie plecami i unosząc wysoko miecze, wydali swój ostatni bojowy okrzyk. Dwaj szlachetni mężowie umarli tak, jak żyli, z honorem i odwagą broniąc niewinnej istoty. Jeden z dowódców Alforda rozpoznawszy dziecko zabrał je do wielkiej sali zamku. Służąca Gillian, Liese, zauważyła dziewczynkę od razu i wykazując wiele śmiałości odłączyła się od zbitej w gromadę służby, która tłoczyła się w kącie pod czujnym okiem wrogiego strażnika. Zwróciła się do niego z prośbą, by mogła zaopiekować się dziewczynką. Na szczęście dowódca uznał Gillian za niepożądany kłopot i chętnie się jej pozbył. Kazał Liese zabrać Gillian na górę, a sam biegiem powrócił na pole bitwy. Gillian wydawała się półprzytomna. Liese chwyciła ją za rękę i pociągnęła za sobą na schody, a potem przez balkon do dziecięcego pokoju, byle dalej od rozgrywającej się masakry. Zdjęta trwogą, szlochając bezgłośnie, sięgnęła do zasuwy. Kiedy się mocowała z oporną sztabą, dobiegł ją przeraźliwy huk, od którego aż podskoczyła. Odwróciwszy głowę ujrzała, że ciężkie

10 dębowe drzwi prowadzące do wielkiej sali ustępują pod naporem i do środka wdzierają się żołdacy z ociekającymi krwią wojennymi toporami i wzniesionymi mieczami. Odurzeni zwycięstwem i swą siłą, skierowali broń przeciwko słabym i bezbronnym. Nieuzbrojeni mężczyźni i kobiety unosili ręce jak tarcze w żałosnej próbie obrony. To była niepotrzebna, bezlitosna rzeź. Liese opadła na kolana, zamknęła oczy i zatkała sobie uszy, żeby nie widzieć i nie słyszeć, jak jej przyjaciele daremnie błagają o miłosierdzie. Gillian stała obok służącej bez ruchu, lecz kiedy zobaczyła, jak do sali wciągają jej ojca, podbiegła do poręczy schodów i uklękła. - Papo - szepnęła. A zaraz potem, widząc, jak człowiek odziany w złotą opończę unosi miecz nad głową ojca, powtórzyła rozdzierającym krzykiem: - Papo! Były to ostatnie słowa, jakie wypowiedziała. Od tej chwili bowiem Gillian pogrążyła się w świecie głuchej ciszy. Dwa tygodnie później młody człowiek, który przejął władzę nad zamkiem jej ojca, baron Alford Czerwony z Lockmiere, wezwał ją przed swoje oblicze, żeby zdecydować o jej losie, a ona, nie mówiąc ani słowa, okazała mu, co myśli i czuje. Liese, trzymając Gillian za rękę, weszła do wielkiej sali, żeby stanąć twarzą w twarz z potworem, który zabił ojca dziewczynki. Alford, bardziej młodzik jeszcze niż mężczyzna, był złym, żądnym władzy diabłem. Ale Liese nie była głupia. Wiedziała, że ten człowiek może jednym pstryknięciem palców lub machnięciem ręki wysłać je obie na śmierć. Gillian wyrwała się Liese już w progu i sama ruszyła naprzód. Zatrzymała się przed długim stołem, przy którym Alford i jego młodzi kompani spożywali posiłek. Z twarzą całkowicie pozbawioną wyrazu i rękami luźno opuszczonymi wzdłuż ciała, stała nieruchomo jak posąg, wpatrując się w barona nieruchomym wzrokiem. W jednej ręce trzymał udko bażanta, a w drugiej pajdę czarnego chleba. Drobiny tłuszczu i mięsa przywarły mu do niechlujnej rudej szczeciny na brodzie. Przez pewien czas nie zwracał uwagi na dziecko, jedząc łapczywie; dopiero gdy odrzucił przez ramię obgryzione kości, zwrócił się do niej: - Ile masz lat, Gillian? - Odczekał pełną minutę, nim znów się odezwał. - Zadałem ci pytanie - mruknął, starając się panować nad wzbierającą złością. - Nie może mieć więcej niż cztery lata -wtrącił się jeden z jego ludzi. - Ja bym powiedział, że ma ponad pięć - powiedział inny. - Jest mała, ale może mieć nawet sześć lat. Alford uciszył ich podniesieniem ręki; ani na moment nie spuszczał oczu z dziewczynki.

11 - To proste pytanie. Odpowiedz mi, a potem się zastanowimy, co z tobą zrobić. Spowiednik mojego ojca uważa, że nie możesz mówić, ponieważ diabeł zawładnął twoją duszą. Domaga się pozwolenia, by mógł wypędzić diabła przy użyciu bardzo nieprzyjemnych sposobów. Mam ci dokładniej opisać, co chciałby zrobić? - spytał. - Nie, chyba byś tego nie chciała - dodał z kpiącym uśmieszkiem. - Konieczne byłyby tortury, ma się rozumieć, bo to jedyny sposób na wypędzenie diabła, tak mi przynajmniej mówiono. Chciałabyś leżeć przywiązana do stołu przez długie godziny, kiedy mój spowiednik czyniłby swą powinność? Mogę wydać mu taki rozkaz. Więc odpowiedz na moje pytanie i to szybko. Ile masz lat? - warknął. Odpowiedziało mu milczenie. Mrożąca krew w żyłach cisza. Alford widział, że jego groźby nie zrobiły na Gillian wrażenia. Pomyślał, że może dziecko jest zbyt małe, by zrozumieć, co do niego mówił. Ostatecznie była córką swego ojca, który okazał się naiwnym głupcem, wierząc, że Alford jest jego przyjacielem. - Może nie odpowiada, bo nie wie, ile ma lat - podsunął jeden z jego ludzi. - Przejdź do tego, co najważniejsze - ponaglił. - Spytaj ją o szkatułkę. Alford pokiwał głową. - Posłuchaj, Gillian - zaczął tonem kwaśnym jak sam ocet. - Twój ojciec ukradł księciu Janowi pewną bardzo cenną szkatułkę, a ja zamierzam ją odzyskać. Na wieczku i po bokach miała piękne klejnoty. Gdybyś ją widziała, z pewnością byś o tym pamiętała - dodał. - Widziałaś ten skarb? Albo może twoja siostra go widziała? Odpowiedz - rozkazał ostro. - Widziałaś, jak ojciec ukrywał tę szkatułkę? Widziałaś? Nie dała żadnego znaku, który by świadczył, że słyszała choć jedno jego słowo. Po prostu na niego patrzyła. Młody baron westchnął ze znużeniem. Postanowił onieśmielić ją spojrzeniem. Wyraz oczu dziecka natychmiast zmienił się z obojętnego na nienawistny. Alford poczuł się nieswojo; zjeżyły mu się włosy na karku, a ramiona pokryła gęsia skórka. Taka intensywność spojrzenia u małego dziecka wydawała się wręcz nienormalna. Przeraziła go. Rozgniewany własną reakcją, Alford znów uciekł się do okrucieństwa. - Wyglądasz na chorowite dziecko, z tą bladą cerą i potarganymi włosami. Twoja siostra była dużo ładniejsza, co? Powiedz mi, Gillian, zazdrościłaś jej? Dlatego zepchnęłaś ją ze schodów? Kobieta, która zszywała ci brodę, powiedziała mi, że obie z Christen schodziłyście po schodach, a jeden z żołnierzy, którzy byli z wami, powiedział jej, że zepchnęłaś swoją siostrę. Christen nie żyje i to jest twoja wina. - Pochylił się nad stołem, wyciągając w jej stronę

12 długi, kościsty palec. - Będziesz nosić w sobie ten ciężki grzech przez resztę swojego życia, niezależnie od tego, jak krótko potrwa. Postanowiłem zesłać cię na koniec świata - dodał niedbale. - Na dziką, zimną północ Anglii, gdzie zamieszkasz wśród pogan aż do dnia, kiedy znów będę cię potrzebował. A teraz zejdź mi z oczu. Robi mi się niedobrze na twój widok. Liese podeszła do stołu dygocząc ze strachu. - Milordzie, czy mogę towarzyszyć temu dziecku na północ, żeby się nim opiekować? Alford przeniósł wzrok na służącą i wyraźnie wzdrygnął się na widok jej pooranej bliznami twarzy. - Jedna czarownica ma się opiekować drugą? - zadrwił. - Nie dbam o to, czy pojedziesz, czy zostaniesz. Rób, jak chcesz, ale zabierz ją stąd natychmiast, żeby moi przyjaciele nie musieli znosić jej parszywego spojrzenia ani chwili dłużej. Słysząc drżenie własnego głosu, Alford wpadł we wściekłość. Porwał ze stołu ciężką drewnianą misę i cisnął nią w dziecko. Przeleciała tuż koło głowy Gillian, która nie uchyliła się ani nawet nie mrugnęła. Stała nieruchomo w miejscu, a jej zielone oczy błyszczały nienawiścią. Zaglądała mu w duszę? Alforda przeszył zimny dreszcz. - Won! - wrzasnął. - Zabierz ją stąd! Liese chwyciła Gillian i pośpiesznie wyciągnęła ją z sali. Gdy tylko znalazły się za drzwiami, mocno przytuliła dziewczynkę do siebie. - Już po wszystkim - szepnęła. - Wkrótce opuścimy to przeklęte miejsce i postaramy się zapomnieć o przeszłości. Już nigdy nie będziesz patrzeć, jak mordują twojego ojca, a ja nie będę musiała zajmować się Ectorem, moim mężem. Razem rozpoczniemy nowe życie i z boską pomocą znajdziemy trochę spokoju i radości. Liese postanowiła wyjechać, nim baron Alford zmieni zdanie. Zgoda na opuszczenie Dunhanshire dawała jej wolność, ponieważ oznaczała, że może zostawić również Ectora. Jej mąż przekroczył próg szaleństwa podczas ataku na zamek i nie był zdolny nigdzie jechać. Po tym, jak był świadkiem wymordowania większości żołnierzy i służby, a sam ledwie uszedł z życiem, w jego umyśle coś się przekręciło i odtąd zachowywał się jak wściekły lis. W ciągu dnia przemierzał wzgórza Dunhanshire z tornistrem pełnym kamieni i grud błota, które nazywał swoimi skarbami. Co noc mościł sobie legowisko w kącie stajni, pozostawiony sam na sam ze swymi koszmarami. Jego oczy nabrały dziwnie nieobecnego wyrazu. Na przemian mruczał pod nosem, że będzie bogaty jak sam król Ryszard, albo bluzgał przekleństwami na opieszałość losu, który miał mu odmienić życie. Nawet dowodzeni przez Alforda najeźdźcy, którzy w imieniu nieobecnego króla zawładnęli Dunhanshire, byli na tyle ostrożni, że woleli schodzić

13 mu z drogi. Dopóki szalony człowiek ich nie zaczepiał, zostawiali go w spokoju. Niektórzy z młodszych żołnierzy na widok mijającego ich Ectora padali na kolana i żegnali się znakiem krzyża. Ten rytuał miał ich ustrzec przed zarażeniem się szaleństwem od tego nieszczęśnika. Nie mieli odwagi go zabić, ponieważ święcie wierzyli, że szatan, który zawładnął duszą Ectora, mógłby przeskoczyć na nich i opanować ich umysły. Liese czuła, że Bóg zwolnił ją z małżeńskiej przysięgi. W ciągu siedmiu lat, które spędzili jako mąż i żona, Ector nigdy nie okazał jej choćby krzty uczucia ani nie obdarzył dobrym słowem. Sądził, że jego mężowskim obowiązkiem jest biciem wymuszać na niej posłuszeństwo i pokorę, za które miała ją czekać nagroda w niebie, i wywiązywał się z tego obowiązku z wielką sumiennością. W dzieciństwie Ector był nieprzyzwoicie rozpuszczony przez troskliwych rodziców i wyrósł na nieczułego, złośliwego mężczyznę, który uważał, że należy mu się wszystko, czego zapragnie. Wiódł próżniaczy żywot, a udawało mu się to, bo był niezwykle chytry. Na trzy miesiące przed śmiercią ojciec Gillian powierzył Ectorowi wielce pożądane stanowisko głównego poborcy, ponieważ wykazywał zdolności do prowadzenia rachunków. Uzyskał w ten sposób dostęp do dużych sum pieniędzy z opłat dzierżawnych i doskonale wiedział, ile jest wart majątek barona. Owładnęło nim skąpstwo, a wraz z nim gorycz paląca niczym zgaga, bowiem nie otrzymywał zapłaty, jaka we własnym mniemaniu mu się należała. W dodatku był tchórzem. Liese widziała, jak podczas ataku mąż chwycił jej serdeczną przyjaciółkę Gertę, zamkową kucharkę, żeby skryć się za nią przed strzałami padającymi na dziedziniec. Kiedy Gerta zginęła, Ector wczołgał się pod nią i leżał nieruchomo, udając martwego. Po czymś tak nieopisanie podłym Liese nie potrafiła już patrzeć na męża bez nienawiści. Czuła, że pogrąża swą duszę, bo pogardzanie inną istotą bożą w taki sposób, jak ona pogardzała Ectorem, było grzechem. Dziękowała Bogu, że dał jej szansę na odkupienie. Mimo obaw, że Ector zechce im towarzyszyć, w dniu, kiedy miały z Gillian opuścić zamek, Liese zabrała dziecko do stajni, żeby pożegnać się z mężem. Trzymając dziewczynkę za rękę, weszła do boksu, gdzie się zadomowił. Widząc jego brudną, zakrwawioną torbę wisząca na haku w kącie, zmarszczyła nos z obrzydzeniem. Torba cuchnęła równie okropnie, jak człowiek drepczący w kółko po boksie. Kiedy się do niego odezwała, wzdrygnął się, a potem porwał torbę i ukrył za plecami. Przykucnął rozglądając się niespokojnie.

14 - Stary głupcze - mruknęła Liese. - Nikt nie zamierza kraść twojego dobytku. Przyszłam tu, żeby ci powiedzieć, że wyjeżdżam z Dunhanshire z lady Gillian i już nigdy cię nie zobaczę, dzięki Bogu. Słyszysz, co do ciebie mówię? Przestań mruczeć do siebie i spójrz na mnie. Nie chcę, żebyś za mną jechał. Rozumiesz? Ector wydał z siebie stłumione parsknięcie. Gillian przywarła do Liese, wtulając się w jej spódnicę. Służąca natychmiast pochyliła się, żeby ją uspokoić. - Nie bój się go - szepnęła. - Nie pozwolę, żeby ci zrobił krzywdę - dodała, po czym ponownie skierowała całą uwagę i niechęć na męża. - Zapamiętaj, co mówię, Ectorze. Nie waż się jechać za mną. Nie chcę cię więcej widzieć. Dla mnie już umarłeś i zostałeś pogrzebany. Sprawiał wrażenie, jakby w ogóle jej nie słuchał. - Wkrótce dostanę swoją nagrodę... wszystko będzie moje... królewski okup - mamrotał chrapliwie. - Tak jak na to zasługuję... królestwo za okup. Będzie moje... wszystko moje... Liese odchyliła główkę dziecka, tak by na nią spojrzało. - Gillian, zapamiętaj tę chwilę. Oto co tchórzostwo robi z człowieka. Liese wyszła, nie oglądając się więcej za siebie. Baron Alford odmówił przydzielenia im eskorty; naigrawał się w duchu, że będą musiały wędrować pieszo. Jednakże młodzi bracia Hathaway przyszli im z pomocą. Waldo i Henry, dzierżawcy ziem na północnym wschodzie, użyczyli swych pociągowych koni i wozu, żeby je podwieźć. Obydwaj byli uzbrojeni, jako że po okolicy mogli się włóczyć maruderzy tylko czekający na okazję, by napaść na niczego niepodejrzewających podróżnych. Na szczęście po drodze nic złego się nie wydarzyło i podróżne zostały życzliwie powitane w odludnym domu barona Morgana Chapmana. Chociaż spokrewnionemu z Gillian baronowi dobrze się powodziło, był uważany za wyrzutka i z tego powodu rzadko zapraszano go na dwór. W jego żyłach płynęła góralska krew, co czyniło go człowiekiem niegodnym zaufania i naznaczonym swoistym piętnem. Sam w sobie przy tym stanowił dość przerażającą postać, bowiem mierzył dobrze ponad sześć stóp i dwa cale, miał kręcone czarne włosy i wiecznie srogi wyraz twarzy. Alford wysłał Gillian do tego dalekiego krewnego, żeby ją ukarać, lecz to wygnanie na koniec Anglii okazało się dla niej zbawienne. Choć wuj sprawiał wrażenie nieprzystępnego gbura, w jego piersi biło czułe serce. W istocie był łagodnym, współczującym człowiekiem; wystarczyło mu jedno spojrzenie na nieszczęśliwą dziewczynkę, by zobaczył w niej pokrewną duszę. Wprawdzie powiedział Liese, iż nie pozwoli, żeby jakieś dziecko zakłóciło jego spokojny żywot, ale wbrew

15 temu zastrzeżeniu poświęcał cały swój czas pomagając Gillian otrząsnąć się z przebytego nieszczęścia. Kochał ją jak ojciec i postawił sobie za punkt honoru, by na powrót skłonić ją do mówienia. Morgan z całego serca pragnął usłyszeć dziecięcy śmiech, choć nie był pewien, czy nie oczekuje zbyt wiele. Liese także dawała z siebie wszystko, by Gillian zapomniała o tragedii, jaka przydarzyła się jej rodzinie. Po długich miesiącach cierpliwego, lecz bezowocnego pocieszania dziecka, wierna służąca była bliska rozpaczy. Spała z Gillian w jednej komnacie, by natychmiast móc ją utulić na wypadek nocnych koszmarów. Strzępy wspomnień z tamtej strasznej nocy, kiedy zginął jej ojciec, mocno zaległy w umyśle Gillian. Była zbyt mała, żeby umieć oddzielić to, co naprawdę się stało, od wytworów własnej wyobraźni, pamiętała jednak, jak walczyła o wysadzaną klejnotami szkatułkę, próbując wydrzeć ją siostrze z ręki, a potem spadała po kamiennych schodach do tunelu pod zamkiem. Szrama na podbródku stanowiła dowód, że sobie tego nie wymyśliła. Pamiętała krzyk Christen. I krew. W jej fragmentarycznych, zamazanych wspomnieniach obie z Christen były zalane krwią. Koszmary nawiedzające ją nocą zawsze wyglądały tak samo. Potwory bez twarzy, o błyszczących czerwonych oczach i ogonach jak bicze, ścigały ją i Christen w ciemnym tunelu. Ale w tych strasznych snach to nie ona zabijała siostrę. Zabijały ją potwory. Właśnie jednej z takich nocy, podczas gwałtownej burzy, Gillian wreszcie przemówiła. Liese wybudziła ją z koszmarnego snu, a potem, jak zawsze, owinąwszy ją miękkim szkockim pledem wuja, usadziła przy ogniu. Tuląc dziewczynkę w ramionach, uspokajała ją cichym, śpiewnym głosem. - Gillian, nie możesz dłużej tak żyć. Przez cały dzień nie odzywasz się ani słowem, a potem przez całą noc zawodzisz jak samotny wilk. Czy dlatego, że tłumisz w sobie cały ból, a potrzebujesz go z siebie wyrzucić? Czy jest właśnie tak, aniołku? Odezwij się do mnie, dziecino. Powiedz, co ci leży na sercu. Liese wcale nie oczekiwała odpowiedzi, więc omal nie upuściła dziewczynki usłyszawszy jej szept. - Co powiedziałaś? - spytała z niedowierzaniem i przez to zbyt ostrym tonem. - Nie chciałam zabić Christen. Nie chciałam. Liese zalała się łzami. - Och, Gillian, nie zabiłaś Christen. Powtarzałam ci to wiele razy. Słyszałam, co ci powiedział baron Alford. Nie pamiętasz, że gdy tylko stamtąd wyszłyśmy, powiedziałam ci, że on kłamie? Dlaczego mi nie uwierzyłaś? Baron Alford zrobił to z okrucieństwa. - Ona umarła.

16 - Nie, nie umarła. Gillian wpatrzyła się w opiekunkę, żeby z jej miny wywnioskować, czy mówi prawdę. Rozpaczliwie pragnęła jej wierzyć. - Christen żyje - zapewniła ją Liese, potakująco kiwając głową. - Uwierz mi. Choćby prawda była nie wiem jak straszna, nigdy, przenigdy cię nie okłamię. - Pamiętam krew. - Widzisz ją w snach? Gillian przytaknęła. - Zepchnęłam Christen ze schodów. Papa trzymał mnie za rękę, ale potem puścił. Ector też tam był. - Wszystko ci się pomieszało w głowie. Nie było tam ani twojego ojca, ani Ectora. Gillian położyła głowę na ramieniu opiekunki. - Ector jest szalony. - Tak, to prawda - potwierdziła Liese. - A ty byłaś ze mną w tunelu? - spytała dziewczynka. - Nie, ale wiem, co się tam stało. Kiedy Maude cię zszywała, jeden z rycerzy, którzy byli z tobą w tunelu, wszystko jej opowiedział. Ciebie i twoją siostrę obudzono i zaniesiono do komnaty waszego ojca. - William mnie niósł. - Zgadza się. - Na zewnątrz było ciemno. Liese poczuła, jak dziewczynka drży, więc przygarnęła ją do siebie mocniej. - Tak, był środek nocy. Alford ze swoimi ludźmi sforsowali już wewnętrzne mury. - Pamiętam, że w komnacie papy ściana się otwarła. - Tajemne przejście prowadziło na schody do tunelu. U twojego ojca byli czterej rycerze, czterej mężczyźni, którym powierzył wasze bezpieczeństwo. Znasz ich, Gillian. Był tam Tom, Spencer, Lawrence i William. To Spencer opowiedział Maude o tym, co się stało. Szli tajemnym korytarzem oświetlając drogę pochodniami. - Nie wolno mi opowiadać nikomu o tajemnym przejściu. Liese uśmiechnęła się pod nosem. - Wiem, że w swojej komnacie też miałaś takie przejście. - Skąd wiesz? Christen ci powiedziała?

17 - Nie, nie powiedziała mi. Co noc układałam cię do snu w twojej komnacie sypialnej, a prawie każdego ranka spałaś u Christen. Domyśliłam się, że musi być takie przejście, bo wiedziałam, że nie lubisz ciemności, a w korytarzu przed twoją sypialnią było bardzo ciemno. Musiałaś więc znaleźć jakąś inną drogę. - Przetrzepiesz mi skórę za to, że wygadałam? - Och, na miłość boską, nie, Gillian. Nigdy cię nie uderzę. - Papa też nigdy by mnie nie uderzył, ale zawsze tak mówił. On mnie tylko nabierał, prawda? - Oczywiście - zapewniła Liese. - Papa trzymał mnie za rękę? - Nie, on nie mógł iść z wami. Ucieczka z pola bitwy byłaby niehonorowa, a twój ojciec był człowiekiem honoru. Został ze swoimi żołnierzami. - Zepchnęłam Christen ze schodów i była cała we krwi. Wcale nie płakała. Zabiłam ją. Liese westchnęła ciężko. - Wiem, że jesteś za mała, żeby to zrozumieć, ale chcę, żebyś spróbowała. Christen rzeczywiście spadła ze schodów, podobnie jak ty. Spencer mówił Maude, że William chyba stracił równowagę i wpadł na Lawrence'a. Kamienna posadzka była śliska, ale William upierał się, że ktoś go popchnął od tyłu. - Może to ja go popchnęłam - zmartwiła się Gillian. - Jesteś za mała, żeby wytrącić z równowagi rosłego mężczyznę. Nie masz tyle siły. - Ale może... - Nie ponosisz za to winy - upierała się Liese. - To cud, że żadne z was nie zginęło. Jednak trzeba ci było założyć szwy, więc Spencer z Williamem przynieśli cię do Maude. William pozostał na zewnątrz na straży, dopóki bitwa za bardzo się nie zbliżyła. Maude mówiła, że za wszelką cenę chciał cię uratować, ale niestety, nim skończyła cię zszywać, ludzie barona Alforda okrążyli dziedziniec i ucieczka stała się niemożliwa. Złapali was i zabrali z powrotem do zamku. - Christen też została złapana? - Nie, zdołali ją wyprowadzić, nim tunel został odkryty. - Więc gdzie ona jest? - Nie wiem - przyznała Liese. - Ale może twój wuj Morgan ci powie. On może wiedzieć. Jutro możesz go zapytać. Kocha cię jak własną córkę i z pewnością pomoże ci odnaleźć siostrę. Jestem pewna, że ona także za tobą tęskni.

18 - Może się zgubiła. - Nie, nie zgubiła się. - Ale jeśli się zgubiła, to na pewno się boi. - Dziecino, ona się nie zgubiła. Żyje gdzieś bezpiecznie, poza zasięgiem barona Alforda. Wierzysz mi? W głębi serca wierzysz, że twoja siostra żyje? Gillian pokiwała głową. Zaczęła sobie owijać wokół palca kosmyk włosów Liese. - Wierzę ci - powiedziała i ziewnęła. - Kiedy przyjdzie papa, żeby mnie zabrać do domu? Oczy Liese znów napełniły się łzami. - Och, skarbie, twój papa nie może po ciebie przyjść. Nie żyje. Alford go zabił. - Wsadził papie nóż do brzucha. - Dobry Boże, widziałaś, jak to się stało? - Papa nie krzyczał. - Och, mój biedny aniołku... - Może Maude by papę zszyła i wtedy mógłby przyjść i zabrać mnie do domu. - Nie, nie może po ciebie przyjść. Umarł, a umarli nie mogą wracać do życia. Gillian wypuściła z dłoni włosy Liese; zamknęła oczy. - Czy papa jest teraz w niebie z mamą? - Z pewnością. - Ja też chcę iść do nieba. - Jeszcze nie nadszedł twój czas. Najpierw musisz przeżyć długie życie, Gillian, a potem pójdziesz do nieba. Dziewczynka zacisnęła mocno powieki, żeby powstrzymać łzy. - Papa umarł w nocy. - Tak, to prawda. Minęła długa chwila ciszy, nim Gillian znów się odezwała. - Złe rzeczy dzieją się w nocy - szepnęła bardzo cicho.

19 ROZDZIAŁ 1 Szkocja, czternaście lat później Los całego klanu MacPhersonów spoczywał w rękach lorda Ramseya Sinclaira. Jeśli wziąć pod uwagę niedawne narodziny Alana Dolyle'a i spokojną śmierć Waltera Flandersa, żyło dokładnie dziewięćset dwudziestu dwóch MacPhersonów, a znakomita większość z tych dumnych mężczyzn i kobiet pragnęła i potrzebowała wsparcia ze strony Ramseya, U MacPhersonów nie działo się dobrze. Ich wódz, posępnooki złośliwy starzec o imieniu Lochlan, zginął poprzedniego roku i to z własnej ręki, niech mu Bóg wybaczy. Jego współplemieńcy, zaskoczeni i wzburzeni tym aktem tchórzostwa, wciąż nie potrafili otwarcie mówić o jego śmierci. Żadnemu z młodszych rycerzy nie udało się objąć przywództwa, bo też większość wcale nie miała ochoty zajmować miejsca Lochlana; wierzyli, że zabijając się, okrył haniebnym piętnem swoje stanowisko. Tłumaczyli sobie, że musiał być szalony, bo przecież nikt o zdrowych zmysłach nie popełniłby takiego grzechu, wiedząc, że za obrazę Pana czekają go piekielne męki. Dwaj członkowie starszyzny, którzy czasowo zgodzili się przewodzić klanowi, Brisbane Andrews i Otis MacPherson, byli starzy i zmęczeni ponad dwudziestoletnimi zmaganiami z żądnymi ziemi sąsiednimi klanami ze wschodu, południa i zachodu. Potyczki stały się częstsze i bardziej zaciekłe po śmierci prawowitego wodza, ponieważ wrogowie zdawali sobie sprawę z ich bezbronności wynikającej z braku odpowiedniego przywództwa. Ciężkie czasy wymagały przebiegłości i sprytu, więc Brisbane i Otis, za przyzwoleniem klanu, postanowili zwrócić się do lorda Ramseya Sinclaira podczas dorocznego wiosennego festynu. To powszechnie uznawane święto wydało im się idealną okazją do przedstawienia swojej petycji, jako że zgodnie z niepisanym prawem na te dwa tygodnie zabawy i rozrywki wszystkie klany zapominały o wrogości i wszyscy stawali się jedną zgodną rodziną. W owym czasie odżywały stare przyjaźnie, dawne żale szły w niepamięć i co najważniejsze, zawierano małżeńskie kontrakty. Ojcowie dorastających córek cały czas musieli się mieć na baczności przed niepożądanymi konkurentami, równocześnie starając się zdobyć jak najlepszego przyszłego zięcia. Dlatego też większość mężczyzn wykazywała w tym okresie wzmożoną aktywność. Ponieważ ziemie Sinclairów graniczyły od południa z terenami MacPhersona, Ramsey domyślał się, że przywódcy MacPhersonów chcą z nim rozmawiać o przymierzu. Okazało się

20 jednak, że staruszkowie oczekują znacznie więcej. Chodziło im o związek ni mniej ni więcej tylko małżeński - pomiędzy obydwoma klanami. Gotowi byli porzucić swoje rodowe nazwisko i stać się Sinclairami, jeśli nowy wódz da im słowo, że każdy MacPherson będzie traktowany tak, jakby urodził się Sinclairem. Domagali się równości dla każdego z dziewięciuset dwudziestu dwóch członków swojego klanu. Namiot Ramseya Sinclaira miał wielkość sporej chaty, toteż wewnątrz było dość miejsca, by pomieścić całe zgromadzenie. Na środku stał okrągły stół z czterema krzesłami, a wokół na ziemi leżało kilka mat do spania. W namiocie obecny był dowódca Ramseyowych wojsk, Gideon, oraz dwaj inni zaprawieni w boju i cieszący się zaufaniem wodza rycerze, Anthony i Faudron. Michael Sinclair, młodszy brat Ramseya, krył się w cieniu, czekając na pozwolenie dołączenia do festynowych uciech. Dzieciak już wcześniej został skarcony za zakłócanie ważnego spotkania i teraz stał z opuszczoną wstydliwie głową. Brisbane Andrews, zgryźliwy starzec o przenikliwym spojrzeniu i chrapliwym głosie, wystąpił naprzód, żeby wyjaśnić, dlaczego MacPhersonowie pragną zjednoczenia. - Mamy młodych żołnierzy, ale są słabo wyszkoleni i nie mogą obronić naszych kobiet i dzieci przed najeźdźcami. Potrzebujemy twojej siły, żeby trzymać wrogów na odległość i żyć spokojnie. Otis MacPherson, którego wielkie i z biegiem lat mocno upiększane dokonania z młodości były znaną na całym Pogórzu Szkockim legendą, usiadł na krześle wskazanym przez Ramseya, splótł ręce na kościstych kolanach i kiwnął głową w stronę Michaela. - Chyba lepiej będzie, jak usłuchasz prośby swego brata i pozwolisz mu się oddalić, milordzie, nim zaczniemy dalej omawiać naszą sprawę. Dzieci często nieumyślnie powtarzają tajemnice, a nie chciałbym, żeby ktoś wiedział o tym... zjednoczeniu, dopóki się na nie nie zgodzisz albo go nie odrzucisz. Przyznawszy mu rację, Ramsey zwrócił się do brata: - Czego chciałeś, Michaelu? Chłopiec nadal był strasznie onieśmielony obecnością brata, którego ledwo znał, ponieważ w swym krótkim życiu widział go zaledwie kilka razy. Po zakończeniu szkolenia wojskowego, które uczyniło go sprawnym żołnierzem, Ramsey przez dłuższy czas mieszkał w posiadłości Maitlanda jako emisariusz i powrócił do domu, kiedy wezwał go ojciec leżący na łożu śmierci. Bracia byli sobie prawie całkiem obcy, ale Ramsey, choć nie bardzo umiał obchodzić się z dziećmi, pragnął jak najszybciej poprawić wzajemne stosunki.

21 - Chciałbym pójść na ryby z moim nowym przyjacielem - wydukał Michael nie podnosząc głowy - jeśli się zgodzisz. - Patrz na mnie, kiedy się do mnie zwracasz - polecił mu Ramsey. Michael natychmiast spełnił polecenie; powtórzył prośbę, dodając tym razem słowo „proszę”. Widząc lęk w oczach brata, Ramsey zastanawiał się, ile czasu zajmie chłopcu przyzwyczajenie się do jego obecności. Michael nie doszedł jeszcze do siebie po śmieci ojca i wyraźnie czuł się opuszczony. Nie pamiętał matki, gdyż zmarła, kiedy miał zaledwie rok, ale z ojcem łączyła go wyjątkowo silna więź, nic więc dziwnego, że wciąż nie mógł się otrząsnąć po jego odejściu. Ramsey miał jednak nadzieję, że z czasem Michael obdarzy zaufaniem swego starszego brata i może nawet znów zacznie się uśmiechać. - Nie zbliżaj się do wodospadów i wróć tutaj przed zachodem słońca - rozkazał. - Wrócę przed zachodem słońca - obiecał Michael. - Mogę już wyjść? - Tak - odparł Ramsey, przyglądając się z rezygnacją, jak chłopiec potyka się o własną nogę i przewraca krzesło, śpiesząc na spotkanie z przyjacielem. - Michael - zawołał, kiedy chłopiec znajdował się już przy wyjściu - nie zapomniałeś o czymś? Widząc zdumioną minę dziecka, Ramsey skinął lekko w stronę gości. Michael zaraz podbiegł do dwóch starszych mężczyzn i kłaniają się nisko, spytał: - Pozwolicie, panowie? Otis i Brisbane udzielili zgody i patrzyli z uśmiechem, jak dzieciak wypada na zewnątrz. - Chłopiec jest do ciebie podobny, milordzie - zauważył Brisbane. - Wygląda dokładnie tak jak ty, gdy byłeś w jego wieku, a dobrze cię pamiętam z tamtego okresu. Da Bóg, że i Michael wyrośnie na świetnego żołnierza. Na przywódcę. - Właśnie - poparł go Otis. - Odpowiednio prowadzony, może zostać wielkim przywódcą, chociaż trudno nie zauważyć, że boi się własnego brata. Dlaczego? Ramsey nie poczuł się obrażony pytaniem; cóż, starzec mówił prawdę i jedynie dawał wyraz temu, co widział. - Jestem dla niego obcy, ale z czasem nauczy się darzyć mnie zaufaniem. - I uwierzy, że go nie opuścisz? - spytał Otis. - Owszem - przyznał, podziwiając domyślność rozmówcy. - Pamiętam, jak twój ojciec postanowił ponownie się ożenić - włączył się Brisbane. - Uważałem, że Alistair jest za stary i zbyt nieustępliwy, żeby brać sobie drugą żonę. Twoja

22 matka nie żyła od ponad dziesięciu lat, ale wystrychnął mnie na dudka i był z tego bardzo zadowolony. Poznałeś Glynnes, jego drugą żonę? - Byłem na ich ślubie. Była dużo młodsza od mojego ojca, więc był pewien, że umrze pierwszy i chciał, żeby miała zabezpieczenie na przyszłość - wyjaśnił. - I wymagał tego od ciebie? - spytał Otis z uśmiechem. - Jestem jego synem - odrzekł Ramsey. - Zrobiłbym wszystko, czego by ode mnie wymagał. - Lord Sinclair nigdy by nie odmówił nikomu pomocy w potrzebie - zwrócił się Otis do swojego towarzysza. Uznawszy, że dość czasu minęło na pogawędce o osobistych sprawach, Ramsey skierował rozmowę z powrotem na właściwy temat. - Powiedzieliście, że chcecie mojej opieki, ale czy nie możecie osiągnąć tego samego przez zwykłą unię? - Twoi żołnierze musieliby patrolować nasze granice dniem i nocą - powiedział Otis. - Po jakimś czasie znudziłby się im ten obowiązek, ale gdybyś ty był właścicielem całej ziemi... - Właśnie - poparł go Brisbane. - Gdyby Sinclairowie byli właścicielami tych ziem, broniłbyś ich za wszelką cenę. Mamy... - Urwał, tracąc wątek, zaskoczony gwałtownym ruchem Ramseya, który pochylił się, żeby napełnić ich puste kielichy. - Jesteś lordem... a usługujesz nam, jakbyś był naszym sługą. Czyżbyś nie wiedział o mocy, jaka spoczywa w twoich rękach? Ramsey uśmiechnął się, szczerze ubawiony ich zaskoczeniem. - Jesteście gośćmi w moim namiocie - odparł - i przewyższacie mnie wiekiem. Zatem jest moim obowiązkiem dbać o waszą wygodę. Obaj mężczyźnie byli wyraźnie zaszczyceni jego słowami. - Masz serce swojego ojca - pochwalił Otis. - To krzepiące widzieć, że Alistair żyje w osobie swego syna. Ramsey przyjął komplement z lekkim pochyleniem głowy, a potem zręcznie nawiązał do przerwanego tematu: - Powiedzieliście, że broniłbym waszej ziemi za wszelką cenę, gdybym był jej właścicielem? - Owszem - przyznał Otis. - Możemy wiele wnieść do tego związku. Nasza ziemia obfituje w bogactwa. W naszych jeziorach roi się od tłustych ryb, pola dają obfite plony, a na wzgórzach jest pełno owiec.

23 - Dlatego właśnie nasze granice są wiecznie najeżdżane przez Campbellów, Hamiltonów i Boswellów. Wszyscy oni chcą naszych ziem, naszej wody i naszych kobiet, a resztę z nas chętnie wysłaliby do diabła. Ramsey wysłuchał ich namiętnej mowy nie dając po sobie nic poznać. Zaczął się przechadzać po namiocie z opuszczoną głową i rękami założonymi na plecach. - Za pozwoleniem, milordzie, chciałbym zadać parę pytań - włączył się Gideon. - Jak sobie życzysz - powiedział Ramsey do dowódcy swych żołnierzy. - Ilu żołnierzy jest w klanie MacPhersonów? - zwrócił się Gideon do Otisa. - Prawie dwustu - padła odpowiedź. - Ale jak już mówił Brisbane, nie są odpowiednio wyszkoleni. - Znalazłaby się jeszcze setka w wieku odpowiednim do rozpoczęcia ćwiczeń - przerwał mu Otis. - Dzięki tobie mogliby się stać niepokonani. Tak niepokonani, jak Spartanie lorda Brodicka Buchanana. O tak, to całkiem możliwe, bo już mają dusze i serca wojowników. - Nazywacie żołnierzy Brodicka Spartanami? - spytał Gideon z uśmiechem. - Tak, bo tacy właśnie są - przyznał Otis. - Nie słuchaliście opowieści swoich ojców i dziadów o Spartanach, którzy żyli przed wiekami? Gideon pokiwał głową. - Większość z tych opowieści była mocno przesadzona. - O nie, większość jest prawdziwa - obruszył się Otis. - Te historie zostały zebrane przez świętych mnichów i później powtarzane nieskończoną ilość razy. Byli barbarzyńskim plemieniem - dodał marszcząc brwi. - Cechowała ich grzeszna duma, lecz odznaczali się niespotykanym męstwem. Podobno woleli zginąć, niż się poddać. Według mnie byli nieznośnie uparci. - Nie chcemy, żeby nasi żołnierze byli aż tak bezwzględni jak wojownicy Buchanana - wtrącił porywczo Brisbane. Ramsey wybuchnął śmiechem. - O tak, żołnierze Brodicka są bezwzględni. - Wyraz rozbawienia zniknął z jego twarzy. - Wiedzcie jedno, panowie. Choć często mamy różne zdanie, uważam Brodicka za jednego z moich najbliższych przyjaciół. Jest dla mnie jak brat. Jednak nie dziwi mnie to, co o nim powiedziałeś, bo wiem, że byłby zadowolony, że uważacie go za bezwzględnego. - Ten człowiek rządzi z pasją - stwierdził Otis. - To prawda - przyznał Ramsey. - Ale bywa też pobłażliwy. - Obaj zostaliście wyszkoleni przez Iaina Maitlanda, czyż nie? - spytał Brisbane.

24 - Istotnie. - Lord Maitland rządzi swoim klanem z wielką mądrością. - Iaina także uważam za swego przyjaciela i brata - powiedział Ramsey. Otis uśmiechnął się. - Brodick rządzi z pasją, Iain z mądrością, a ty, milordzie, rządzisz żelazną ręką sprawiedliwości. Wszyscy znamy cię jako człowieka wielkodusznego. Okaż nam więc teraz swoje miłosierdzie - poprosił. - Skąd możecie wiedzieć, jakim jestem przywódcą? - zdziwił się. - Nazywacie mnie wielkodusznym, ale przecież jestem wodzem dopiero od pół roku i jeszcze nie zdążyłem się pokazać. - Popatrz na swoich dowódców - rzekł Brisbane. - Gideon, Anthony i Faudron sprawowali władzę nad klanem w czasie choroby twojego ojca, a kiedy on umarł i ty zostałeś wodzem, nie zrobiłeś tego, co inni zrobiliby na twoim miejscu. - A co inni by zrobili? - Wymieniliby dowódców na ludzi bezgranicznie im oddanych. - Jesteśmy oddani naszemu wodzowi - wybuchnął Gideon. - Ośmielasz się sugerować, że tak nie jest? - Nie - uspokoił go Brisbane. - Chcę tylko powiedzieć, że inni wodzowie byliby mniej... ufni... i pozbyliby się ewentualnych konkurentów. To wszystko. Okazałeś się wielkodusznym, pozwalając im pozostać na dotychczasowych stanowiskach. Ramsey ani nie potwierdził, ani nie zanegował sądu swego dostojnego gościa. - Jak już wspomniałem, jestem wodzem od bardzo niedawna i najpierw muszę się uporać z wewnętrznymi problemami klanu Sinclairów. Nie jestem pewien, czy to odpowiednia chwila... - Nie możemy dłużej czekać. Boswellowie wypowiedzieli wojnę, a chodzą słuchy, że mają zamiar sprzymierzyć się z Hamiltonami. Jeśli do tego dojdzie, MacPhersonowie zostaną rozbici ze szczętem. - Czy wasi żołnierze chętnie podporządkują się Ramseyowi? - spytał Gideon. - Z pewnością. - Wszyscy? - drążył dociekliwie pierwszy dowódca Sinclairów. - Nie ma wśród nich odszczepieńców? Otis z Brisbane'em wymienili spojrzenia, po czym Otis udzielił odpowiedzi.

25 - Kilku jest przeciwnych tej unii. Nim przyszliśmy do was z naszą propozycją, cztery miesiące temu urządziliśmy głosowanie. Brali w nim udział wszyscy, mężczyźni i kobiety. - Pozwoliliście kobietom głosować? - spytał Gideon z niedowierzaniem. - Tak, bo chcieliśmy, żeby było sprawiedliwie. W końcu ta unia dotyczyłaby również naszych kobiet. Nie przyszłoby nam na myśl dopuszczanie ich do głosowania, ale uparła się przy tym Meggan MacPherson, wnuczka dawnego wodza. - Ona jest bardzo wygadana - dodał Brisbane, a błysk w jego oku świadczył, że nie uważa tego za wadę. - Skoro głosowaliście cztery miesiące temu, dlaczego akurat teraz przedstawiacie swoją prośbę Ramseyowi ? - zainteresował się Gideon. - Właściwie głosowaliśmy dwa razy - wyjaśnił Otis. - Cztery miesiące temu zrobiliśmy pierwsze głosowanie, a potem odczekaliśmy jakiś czas, żeby wszyscy dobrze przemyśleli tę sprawę. Pierwsze głosowanie poparło unię, ale mniejszą ilością głosów. - Nie chcieliśmy, żeby mówiono, że wykazaliśmy pośpiech przy tak ważnej kwestii - dodał Brisbane. - Daliśmy więc ludziom czas na rozważenie wszelkich za i przeciw. I wtedy głosowaliśmy po raz drugi. - Właśnie - włączył się Otis. - Wielu z tych, którzy z początku byli przeciwni, zmieniło zdanie i głosowało za unią. - Nie powinniśmy byli zwlekać tak długo z przyjściem do ciebie, milordzie, bo obecnie nasza sytuacja stała się krytyczna. - Jaki był wynik drugiego głosowania? - spytał Ramsey. - Ilu waszych żołnierzy nadal jest przeciwko unii? - Sześćdziesięciu dwóch nadal jest przeciw i wszyscy z nich są młodzi, bardzo młodzi - odparł Otis. - Poczucie dumy zaciemnia im osąd - dodał Brisbane. - Na ich czele stoi uparty wichrzyciel o imieniu Proster. Ale wszyscy pozostali byli za unią, a decyduje zdanie większości. - Czy ci odszczepieńcy pogodzą się z tą decyzją? - spytał Ramsey. - Tak, choć niechętnie - przyznał Otis. - Jeśli uda się przekonać Prostera, reszta pójdzie za nim. A istnieje prosty sposób, żeby zdobyć ich lojalność... bardzo prosty sposób. - Jaki? - Ożeń się z Meggan MacPherson- wypalił bez ogródek Brisbane. - I połącz nasze klany przez to małżeństwo.