Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony228 514
  • Obserwuję250
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań145 773

Gennifer_Albin_-_01_-_Przedza

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Gennifer_Albin_-_01_-_Przedza.pdf

Ankiszon EBooki Gennifer Albin
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 45 osób, 13 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 243 stron)

Wydawnictwo Literackie Kraków 2013

Dla Robin, która domagała się, żebym napisała książkę, i dla Josha, który pozwolił mi urzeczywistnić ten zamiar.

PROLOG Zjawili się w nocy. Kiedyś rodziny z nimi walczyły, a sąsiedzi przybywali na pomoc. Teraz, gdy zapanował pokój, a krosna dowiodły swojej wartości, dziewczyny modliły się żarliwie, by je zabrano. Wciąż przychodzili nocą, choć już z innych powodów: by uniknąć pożądliwie wyciągniętych rąk tłumu. Podobno dotyk Kądzielniczki przynosił szczęście – w każdym razie tak nam mówili. Nikt nie wie, dlaczego niektóre dziewczyny mają dar, a inne nie. Oczywiście istnieją pewne teorie: dziedziczy się go w genach albo dziewczyny o otwartych umysłach nieustannie widzą wokół siebie sploty życia. Niektórzy twierdzą nawet, że dar trafia się wyłącznie ludziom o czystych sercach. Ja tam wiem swoje. To żaden dar, tylko klątwa. Odkąd rodzice zorientowali się, że mam powołanie, ćwiczyli ze mną w nocy. Uczyli mnie niezdarności, dopóki nie zaczęłam upuszczać miski i ulewać wody z dzbana z całkowitą naturalnością. Następnie zajęliśmy się czasem. Zachęcali mnie, żebym chwytała jedwabiste włókna mocno w palce, a potem skręcała je i plątała tak długo, aż staną się zupełnie bezużyteczne. To było dużo trudniejsze od upuszczania i ulewania. Moje palce chciały gładko splatać delikatne kosmyki z materią. Tuż przed szesnastymi urodzinami, kiedy nadszedł czas, by poddać się sprawdzianowi, osiągnęłam w swoim fortelu taką wprawę, że inne dziewczyny szeptały: „Szybko ją odeślą. Patrzcie, jaka jest nieporadna. Jaka niezdarna i nieokrzesana”. Może to ich docinki raniły mnie niczym miniaturowe sztylety i zatruwały moją determinację, a może chodziło o tęskny śpiew ćwiczebnego krosna, które prosiło, żebym wzięła je w swoje ręce. Tak czy inaczej to właśnie dziś, ostatniego dnia sprawdzianu, ześlizgnęły mi się palce, gdy przebierałam w opadających, falujących pasmach czasu. Dziś w nocy po mnie przyjdą.

1 Odliczam dni do końca lata, gdy jesień wsączy się w liście, barwiąc je rudo i szkarłatnie. Teraz jednak cętkowane światło popołudnia jest cudownie szmaragdowe i ogrzewa moją twarz. Skąpana w słońcu, czuję, że nie ma rzeczy niemożliwych. Gdy w końcu zniknie – co jest nieuniknione, bo pory roku zaprogramowano w taki sposób, by zaczynały się i kończyły precyzyjnie co do minuty – życie wróci na przetarte szlaki. Jak maszyna. Jak ja. Przed Akademią siostry panuje cisza. Tylko ja czekam, aż dziewczyny skończą zajęcia. Gdy rozpoczęłam swój cykl szkoleniowy, uniosła mały palec i kazała mi przysiąc, że będziemy się widywać codziennie po lekcjach. Obietnica, której niełatwo dotrzymać, bo w każdej chwili mogli mnie wezwać i wypędzić do wież Zakonu, ale jakoś dawałam sobie radę – nawet dziś. Każda dziewczyna musi mieć coś stałego, jakiś pewny punkt oparcia, którego może się uchwycić: ostatnią kostkę czekolady z miesięcznego przydziału albo porządne zakończenie programu w Strumieniu. Chciałam, by moja siostra mogła się cieszyć słodyczą życia, nawet jeśli żar słońca miał chwilowo gorzki posmak. Biją w dzwony i dziewczyny wylewają się z Akademii rozchichotanym strumieniem. Cisza pierzcha, spłoszona przez krzyki i śmiech. Amie, która zawsze miała więcej przyjaciółek niż ja, wybiega na zewnątrz, otoczona gromadką dziewczyn w trudnych stadiach wczesnej dojrzałości. Macham do niej, a ona rzuca się w moją stronę, chwyta mnie za rękę i ciągnie do domu. Te codzienne, żarliwe powitania sprawiają, że lepiej znoszę brak towarzyszek. – Zrobiłaś to? – pyta zdyszana, wysuwając się naprzód. Waham się, czy powiedzieć jej prawdę. Jeśli ktoś mógłby się ucieszyć z mojego błędu, to właśnie Amie. Pewnie zapiszczy, zaklaszcze w dłonie i chwyci mnie w ramiona; może nawet przez chwilę będę mogła chłonąć jej szczęście, wypełnić się nim po brzegi i uwierzyć, że wszystko zmierza ku lepszemu. – Nie – kłamię, a ona smutnieje na twarzy. – E tam, nic nie szkodzi – rzuca, kiwając z przekonaniem głową. – Przynajmniej zostaniesz dłużej w Romenie. Ze mną. Wolę udawać, że ma rację, i dać się wciągnąć plotkom dwunastolatki, niż stawić czoło nieuniknionemu. Miałam całe życie, by zostać Kądzielniczką, i tylko jedną, ostatnią noc, by być siostrą Amie. Wzdycham i prycham we właściwych momentach, a ona naprawdę wierzy, że jej

słucham. Wyobrażam sobie, że moje zainteresowanie po części tworzy ją i dopełnia, a gdy zniknę, będzie miała go dość, by nie uganiać się za nim przez resztę życia. Zajęcia w Akademii podstawowej Amie kończą się o tej samej porze co dzienna zmiana w metropii, dlatego mama już na nas czeka, gdy docieramy do domu. Odwraca się w kuchni, patrzy mi w oczy, a ja biorę głęboki oddech i kręcę głową. Widzę, jak z jej ramion ucieka napięcie. Pozwalam, by tuliła mnie tak długo, jak ma ochotę, a jej uścisk zalewa mnie miłością. Właśnie dlatego nie mówię im prawdy: bo zależy mi, żeby to miłość, a nie zdenerwowanie lub zmartwienia, zostawiła we mnie trwały ślad. Mama podnosi rękę i odgarnia mi z czoła kosmyk włosów, na jej twarzy nie ma jednak uśmiechu. Choć sądzi, że oblałam egzamin, wie także, iż mój czas w domu jest już policzony. Domyśla się, że wkrótce zostanie mi przydzielona nowa rola, a później wyjdę za mąż, nawet jeśli mnie nie zabiorą. Po co jej mówić, że straci mnie tej nocy? Teraz nie ma to żadnego znaczenia, liczy się tylko chwila obecna. Spędzamy kolejną zwyczajną kolację przy zwyczajnym stole i jeśli nie liczyć gotowanego mięsa w kociołku z warzywami – specjalność mamy i rzadki przysmak – ten wieczór nie różni się zbytnio od pozostałych, przynajmniej nie dla mojej rodziny. Zegar dziadka tyka w przedpokoju, cykady oddzwaniają swoje letnie crescendo, ulicą przetacza się grzmiący motopakt, a ponure, szare niebo mrocznieje, przyciągając noc. Dzień jak co dzień, tym razem jednak nie przejdę na paluszkach ze swojego pokoju do sypialni rodziców. Koniec egzaminów oznacza także koniec wieloletniego kształcenia. Mieszkamy w ciasnym bungalowie tuż przy metropii Romenu, gdzie rodzicom przydzielono dwójkę dzieci i dom odpowiednich rozmiarów. Mama wyjawiła mi kiedyś, że złożyli wniosek o trzecie dziecko, gdy miałam osiem lat – czyli jeszcze przed odkryciem mojego wyjątkowego talentu – ale ich prośba została odrzucona. Koszt utrzymania każdej jednostki zmuszał Gildię do regulacji liczby ludności. Powiedziała mi to pewnego ranka chłodnym, rzeczowym tonem, gdy przed pracą spinała włosy w wymyślne loki. Poprosiłam ją wtedy o brata. Dopiero gdy trochę podrosłam, próbowała mi wytłumaczyć, że z powodu segregacji i tak nic nie zdziałaliby w tej sprawie, ale ja wciąż czułam się potwornie zażenowana jej odpowiedzią. Przesuwając widelcem jedzenie po talerzu, zdałam sobie sprawę, o ileż prostsze byłoby nasze życie, gdybym urodziła się chłopcem – ja albo chociaż moja siostra. Mogłabym się założyć, że rodzicie też woleli synów. Nie musieliby się martwić, że pewnego dnia nas stracą.

– Adelice – odzywa się cicho mama – dlaczego nic nie jesz? Już po egzaminach, myślałam, że będziesz miała apetyt. Była doskonała w udawaniu spokoju i opanowania, ale czasami zastanawiam się, czy starannie nałożone warstwy kosmetyków, które tworzyły jedwabną maskę zaróżowionych policzków i pełnych ust, nie stanowiły fortelu. Wydawało się, że osiąga ten efekt bez wysiłku – idealny makijaż, perfekcyjnie upięte szkarłatne włosy i idealny kostium sekretarki. Była dokładnie taka, jak oczekiwano od kobiety: piękna, zadbana i posłuszna. Dopiero po moich jedenastych urodzinach – w tym samym roku, gdy razem z ojcem zaczęli ćwiczyć moje palce w nieporadności – odkryłam, że skrywa pod tą maską drugą twarz. – Wszystko w porządku – odpowiadam bezbarwnym, mało przekonującym tonem, żałując, że sama nie mam idealnie pomalowanej twarzy, pod którą mogłabym się schować. Do zakończenia szkoleń od dziewczyn wymaga się całkowitej czystości ciała i naturalności wyglądu. Standardy Gildii mają zapewnić, by dziewczyny obdarzone zdolnościami tkania nie straciły ich przez swą rozwiązłość. Pomimo tych wymogów niektóre moje koleżanki z Akademii dorównują urodą mamie, są delikatne i piękne. Ja jestem zbyt blada; na tle truskawkowych włosów moja skóra wydaje się sprana. Gdyby były lśniąco, ogniście czerwone jak włosy mamy albo jasnozłote jak Amie... Niestety, moje są jak wytarte monety. – Mama przygotowała dzisiaj wyjątkową kolację – upomina mnie tato. Jego głos jest uprzejmy, ale sugestia jednoznaczna: marnuję jedzenie. Dręczona poczuciem winy, biorę się do pieczonych ziemniaków i suchych plastrów wołowiny. Na ten posiłek musiały się złożyć dwudniowe racje, a jeszcze na dodatek to ciasto... Wielki, lukrowany tort z cukierni. Mama piekła dla nas ciasta na urodziny, ale nigdy wymyślne, białe torty z cukrowymi kwiatuszkami i wzorkami z lukru. Musiał kosztować tyle, co pół tygodnia wyżywienia. Pewnie będą go później jadać na śniadania, czekając na następną wypłatę. Od samego widoku subtelnych białych muszelek biegnących wzdłuż obrzeża przewraca mi się w żołądku. Nie przywykłam do słodyczy i wcale nie jestem głodna. Już teraz ledwie wciskam w siebie kawałki gotowanego mięsa. – Właśnie takie ciasto chciałabym na urodziny! – rzuca bez namysłu Amie. Ona nigdy nie dostała niczego, co przypominałoby tort z cukierni. Kiedy wróciła dziś z Akademii i zobaczyła to cudo, mama obiecała, że kupi jej taki sam na następne urodziny. Poważna sprawa dla dzieciaka, który przez całe życie musiał się zadowalać używanymi rzeczami, ale mamie bardzo zależało, by

złagodzić jej zmianę trybu ćwiczeń. – Będzie trochę mniejszy – dodała jednak – a z tego nie dostaniesz ani pół okruszka, jeśli nie zjesz całej kolacji. Nie potrafię powstrzymać uśmiechu, kiedy patrzę, jak Amie z wybałuszonymi oczami ładuje jedzenie do ust i przełyka w pośpiechu. Mama zawsze nazywa ją pożeraczem. Sama chciałabym tak jeść, gdy jestem podekscytowana, zestresowana albo smutna, ale nerwy zabijają we mnie cały apetyt. A ponieważ nie mogę zapomnieć, że to moja ostatnia kolacja w rodzinnym gronie, żołądek mam poskręcany w kilka supłów. – To dla Adelice? – pyta Amie między kęsami. – Nie mówi się z pełną buzią! – strofuje ją tato, choć widzę, jak kąciki jego ust unoszą się lekko. – Tak. Adelice zasłużyła dzisiaj na coś wyjątkowego – mówi mama ściszonym głosem, a na jej rozpromienionej twarzy igra uśmieszek. – Pomyślałam, że warto tę okazję uczcić. – Siostra Marfy Crossix w zeszłym tygodniu wróciła zapłakana z egzaminów i do dzisiaj nie wyszła z pokoju – ciągnie Amie, przełknąwszy mięso. – Marfa mówi, że to było tak, jakby ktoś umarł. Wszyscy bardzo posmutnieli. Rodzice załatwiają jej spotkania narzeczeńskie, żeby ją rozweselić. Podobno jest już umówiona ze wszystkimi chłopcami z Romenu, którzy mają aktywne profile małżeńskie! – Śmieje się głośno, choć przy stole zapada cisza. Przyglądam się misternemu wzorkowi z lukrowych muszelek. Amie nie rozumie milczącego buntu rodziców przeciwko zatwierdzonym przez Gildię programom zajęć i prawom małżeńskim, ale oni też nie byli z nią całkiem szczerzy. Ja jestem już wystarczająco dorosła, by rozumieć, dlaczego nie chcieli dla mnie losu Kądzielniczki, nawet jeśli zawsze używali przy mnie bardzo dyplomatycznych sformułowań. Tato odchrząkuje i spogląda na mamę, szukając jej wsparcia. – Niektóre dziewczęta naprawdę chcą wstąpić do Zakonu. Siostra Marfy musi być zawiedziona. – No, ja też bym była – świergocze Amie, po czym wciska do ust widelec pełen ziemniaków. – Pokazali nam zdjęcia Akademii. Kądzielniczki są piękne i mają dosłownie wszystko! – Z pewnością – mamrocze mama, krojąc mięso powolnym, precyzyjnym ruchem. – Już nie mogę doczekać się egzaminu – wzdycha rozmarzona Amie. Mama, patrząc na

nią, marszczy brwi, ale ona jest zbyt oszołomiona, żeby to zauważyć. – Rzeczywiście, te dziewczęta cieszą się wieloma przywilejami. Gdyby jednak Adelice została powołana, już nigdy byśmy jej nie zobaczyli – tłumaczy ostrożnie mama. Rodzice od jakiegoś czasu próbują zasiewać zwątpienie w głowie mojej siostry, ale przez jej skłonność do zasypywania słowami każdego, kto chce słuchać, trudno rozmawia się z nią na poważne tematy. Osobiście nie mam nic przeciwko wysłuchiwaniu relacji o dramatach jej koleżanek z klasy czy programach ze Strumienia. To coś w rodzaju przerwy przed nocnymi ćwiczeniami i powtarzaniem wszystkiego, co powinnam i czego nie powinnam mówić. Zwijanie się w kłębek przy zasypiającej Amie to dla mnie jedyna szansa, by na chwilę odzyskać normalność. Tylko że ciastem nie kupi się więcej niż jednego wieczoru szczęścia. Rodziców czeka długa droga, zanim przygotują młodszą córkę do oblania egzaminów. Co prawda Amie nigdy nie wykazywała talentu do tkania, ale jestem pewna, że nie zaniedbają jej edukacji. Ciekawe, czy wciąż będzie się rwać do Zakonu, gdy za cztery lata nadejdzie jej kolej. – Marfa mówi, że jak zostanie Kądzielniczką, zawsze będzie miała swoje zdjęcie na pierwszej stronie „Biuletynu”, żeby jej rodzice nie musieli się martwić. Ja też bym tak zrobiła. – Na jej twarzy maluje się wyraz powagi, jakby bardzo dokładnie to przemyślała. Mama uśmiecha się, ale nic nie mówi, a Amie pieje z zachwytu nad zdjęciami z codziennej gazetki – jak większość dziewczyn, które jeszcze nie przystąpiły do egzaminów. Tak naprawdę nie rozumie, czym zajmują się Kądzielniczki. To znaczy zdaje sobie sprawę, że utrwalają i upiększają tkaninę, z której składa się świat – wszystkie dziewczynki dowiadują się tego na samym początku swojej nauki w Akademii. Któregoś dnia rodzice wytłumaczą jej jednak, co Kądzielniczki właściwie robią – i że bez względu na to, jak dobre intencje kierują człowiekiem, w parze z władzą zawsze idzie zepsucie, a Gildia sprawuje władzę absolutną nad nami i Kądzielniczkami. Rzecz jasna oprócz tego karmi nas i ochrania. Słucham rodziców, choć często nie rozumiem ani taty, ani mamy. Czy życie polegające na zapewnianiu pożywienia i bezpieczeństwa innym może być aż tak złe? Wiem tylko tyle, że to, co wkrótce się ze mną stanie, złamie im serca, a kiedy już odejdę, nigdy więcej nie będę miała okazji przekazać im, że wszystko w porządku. Zdaje się, iż będę musiała umieszczać swoje zdjęcia na pierwszej stronie „Biuletynu”, tak jak Marfa Crossix. Posiłek ciągnie się w milczeniu, choć każdy z domowników raz po raz spogląda w stronę

białego, puchatego tortu. Nieduży dębowy stół zapewnia idealną przestrzeń dla czworga – zwykle możemy swobodnie podawać sobie talerze, lecz dziś nad wszystkim czuwa mama, bo przez wielki tort nic więcej się nie zmieściło. Patrzę na Amie i zazdroszczę jej wesołego błysku w oczach. Pewnie wyobraża sobie, jak smakuje to cudo, albo tworzy w głowie własny tort na trzynaste urodziny. Za to rodzice jedzą w milczeniu z ulgą – oto najbardziej entuzjastyczny sposób świętowania, na jaki potrafią się zdobyć. – Przykro mi, że oblałaś, Ad... – mówi Amie, podnosząc na mnie wzrok. Już po chwili zerka jednak na tort, a ja widzę w jej oczach łakomstwo. – Adelice wcale nie oblała – prostuje tato. – Ale nie została wybrana. – Nie chcieliśmy, żeby została wybrana – przyłącza się do rozmowy mama. – A ty? Też nie chciałaś, Ad? – pyta Amie z rozbrajającą szczerością i niewinnością. Kręcę wolno głową. – Ale czemu? – A ty chciałabyś takiego życia? – zwraca się do niej cicho mama. – Dlaczego nie lubicie Kądzielniczek? Nie rozumiem, co w ogóle świętujemy. – Chociaż Amie nigdy dotąd nie zachowywała się tak obcesowo, jej uwaga wciąż jest skupiona na torcie. – Ależ my nie mamy nic przeciwko Kądzielniczkom! – zastrzega szybko mama. – Ani przeciwko Gildii – dodaje tato. – Ani Gildii – mama kiwa głową – ale jeśli zdasz egzamin, już nigdy tutaj nie wrócisz. Tutaj – do ciasnego, dwupokojowego domu w dzielnicy dziewcząt, gdzie jestem chroniona przed wpływami chłopców w moim wieku; do domu z książkami upchniętymi w głębokie przegródki za panelami ściennymi, obok których stoją rodzinne pamiątki przekazywane od niemal stu lat z matki na córkę. Najbardziej kocham radio, mimo iż już nie działa. Mama opowiadała mi, że można było w nim posłuchać muzyki, opowieści i ogłoszeń, tak jak dziś w Strumieniu, ale bez obrazu. Zapytałam kiedyś, po co je trzymamy, skoro jest bezużyteczne, na co odparła, że pamięci o przeszłości nigdy nie wolno nazywać bezużyteczną. – Ale życie Kądzielniczek jest takie ekscytujące – dowodzi swego Amie. – Mają piękne sukienki i chodzą na wytworne przyjęcia. Kądzielniczki mają władzę. Ostatnie słowo zawisa w powietrzu, a tato i mama wymieniają porozumiewawcze spojrzenia. Władzę?... Znieść pozwolenia na dzieci, ustalone procedury kosmetyczne i odgórnie

narzucone role – to dopiero byłaby prawdziwa władza. – Jeżeli wydaje ci się, że mają jakąkolwiek władzę... – zaczyna cicho mama, ale tato przerywa jej kaszlnięciem. – Mają torty – wzdycha Amie. Tato spogląda na jej żałosną twarz, po czym odchyla głowę i wybucha gromkim śmiechem. Po chwili dołącza do niego zwykle stoicka mama. Nawet ja czuję, jak chichot łaskocze mnie w gardle. Amie robi wszystko, by wyglądać na zdruzgotaną, lecz na jej smutnej twarzy pojawia się w końcu szelmowski uśmiech. – W przyszłym tygodniu powinny przyjść twoje bony kosmetyczne, Adelice – przypomina mi mama, odwracając się w moją stronę. – Pokażę ci, jak wszystko nakładać. – Na Arras, lepiej, żebym wiedziała, jak to zrobić. Zdaje się, że umiejętność korzystania z kosmetyków to najważniejsza rola kobiety – rzucam bez namysłu. Mam w zwyczaju opowiadać głupie dowcipy, kiedy dopadają mnie nerwy. Sądząc jednak po ostrzegawczym grymasie na twarzy mamy, tym razem nie jestem zbyt zabawna. – A ja od razu zajmę się spotkaniami narzeczeńskimi – dodaje tato i puszcza do mnie oko, żeby rozładować napięcie. Jego uwaga szczerze mnie rozbawia, nawet pomimo paraliżującego przerażenia, które zdaje się pełznąć po wszystkich moich kończynach. Moi rodzice nie są aż tak skorzy, by jak najszybciej wydać mnie za mąż i wygonić z domu, choć zgodnie z prawem przed osiemnastymi urodzinami muszę wziąć ślub. Mimo to dowcip taty nie na długo poprawia mi humor. Chwilowo sama myśl o małżeństwie – nieuniknionym, a jednocześnie zbyt surrealistycznym, by poważnie brać je pod uwagę – nie wchodzi w grę. Kądzielniczki nie biorą ślubów. – A ja pomogę ci wybrać w spółdzielni kolory, dobra?! – proponuje Amie. Odkąd nauczyła się czytać, uważnie studiuje katalogi i zestawy stylistyczne. Mama nie zabiera nas zbyt często do spółdzielni, bo tam nie obowiązuje segregacja, a jeśli się to zdarza, to częściej z powodu domowych sprawunków niż tak ekscytujących rzeczy jak kosmetyki. – Doszły mnie słuchy, że w dniu nominacji będą zwiększać liczbę nauczycieli w Korpusie – ciągnie tato, znów całkiem poważnie. Zawsze chciałam być nauczycielką. Sekretarka, pielęgniarka, robotnica... Żadna z pozostałych ról kobiecych nie daje kreatywności zbyt wielkiego pola do popisu. Nawet w ściśle kontrolowany program zajęć szkolnych łatwiej przemycić odrobinę twórczej ekspresji niż

w notatki sporządzane dla biznesmenów. – Och, Ad, byłabyś wspaniałą nauczycielką – wtrąca się Amie. – Cokolwiek postanowisz, nie idź do żadnego biura. Właśnie skończyliśmy zajęcia ze stenografii, rany, co za nuda! A poza tym musiałabyś przez cały dzień generacjonować kawę, prawda, mamo? Szuka u niej potwierdzenia, a ta przytakuje krótkim skinieniem głowy. Moja siostra jest zbyt naiwna, żeby dostrzec ukłucie bólu, które przebiega przez twarz mamy, ale ja widzę je doskonale. – Rzeczywiście, muszę przyrządzać sporo kawy. Gardło boli mnie od powstrzymywania łez, a gdybym się odezwała... – Jestem pewna, że przydzielą cię do szkoły – pociesza mnie mama, chętnie zmieniając temat i klepiąc mnie po ręce. Muszę wyglądać na zdenerwowaną. Próbuję sobie wyobrazić, jak sama bym się czuła, gdybym musiała czekać cały tydzień na nominację, ale nie potrafię. Planowaliśmy, że udam się na miesięczne egzaminy, obleję je i poczekam, aż mnie gdzieś przydzielą. Nigdy dotąd nie pracowałam na krośnie – na jednej z tych wielkich, automatycznych maszyn, które rozciągają przed nami tkaninę Arrasu. Zresztą żadna z Aspirujących nigdy wcześniej nie widziała krosna. Miałam tylko udawać, że nie dostrzegam splotów, tak jak inne dziewczyny, i odpowiadać na pytania egzaminatora starannie wyuczonymi kłamstwami. Gdyby nie ześlizgnęły mi się palce, z pewnością odesłaliby mnie do domu, a następnie przydzielili do odpowiedniej roli na podstawie oceny kompetencji z Akademii. Przez całe lata sumiennie uczyłam się stenografii, ekonomii rodzinnej i przechowywania informacji – a wszystko to na nic, bo już nigdy nie dostanę szansy, by wykorzystać tę wiedzę w praktyce. – U nas przydałaby się nowa nauczycielka – przerywa moje rozmyślania Amie. – Niedawno odeszła pani Swander. – Czy przypadkiem nie spodziewa się dziecka? – pyta zaciekawiona mama. Umyślnie, jakby coś wiedziała, choć oczy jej nieco bledną. – Nie. – Amie kręci przecząco głową. – Dyrektor Diffet powiedział, że miała wypadek. – Wypadek? – powtarza tato, marszcząc brwi. – Żebyś wiedział! Pierwszy raz słyszałam, żeby ktoś miał wypadek. – Amie wybałusza oczy. Nie tylko ona wygląda na zdziwioną, bo w Arrasie wypadki się nie zdarzają. – Czy dyrektor Diffet wyjaśnił, co się stało? – pyta prawie szeptem mama. Ledwie ją

słychać w cichej jadalni. – Nie, ale za to powiedział, że nie musimy się martwić, bo wypadki są bardzo rzadkie, a Gildia będzie wyjątkowo ostrożna i zbada to czy tamto. Jak myślicie, wszystko już z nią w porządku? – tym razem w głosie Amie pobrzmiewa bezwarunkowe zaufanie. Cokolwiek odpowie jej tato, na pewno mu uwierzy. Dopada mnie tęsknota, by cofnąć się w czasie i znów poczuć otuchę płynącą ze świadomości, że rodzice znają odpowiedzi na wszystkie pytania, a ja jestem z nimi bezpieczna. Tato zmusza się do uśmiechu i kiwa głową, a mama patrzy mi w oczy. – Nie sądzisz, że to dziwne? – pyta, pochylając się do taty, żeby Amie jej nie słyszała. Ale siostra znów skupia się na podziwianiu tortu. – Wypadek? Oczywiście. – Nie – kręci głową mama. – Że dyrektor im powiedział. – To musiało być coś poważnego. – Coś, czego nie potrafiły zatuszować Służby Manipulacji? – Na stacji nic nie wspominali. – Nasze dziewczyny też siedziały cicho. Żałuję, że sama nie mam żadnych informacji, którymi mogłabym się z nimi podzielić, bo czuję się wyobcowana. Za oknem jadalni noc pochłonęła cichą ulicę. Widzę ciemny zarys dębu na naszym podwórku, ale poza tym niewiele więcej. Nie zostało mi już zbyt dużo czasu, a tymczasem rodzice marnują go na zamartwianie się wypadkiem pani Swander. – Powinniśmy zjeść tort! – wykrzykuję bez namysłu. Mama, zaskoczona tym wybuchem, przeprowadza szybką inspekcję talerzy i przystaje na moją propozycję. Tato kroi tort starym nożem do chleba, rozsmarowując lukier na ostrzu i zgniatając jasnoczerwone kwiatuszki w różowe, bezkształtne kulki. Amie wspiera się łokciami o blat, zafascynowana ceremonią, a mama odbiera od taty talerzyki i podaje je dalej. Pierwszy kęs już zmierza na widelczyku do moich ust, lecz kiedy słyszę słowa wypowiadane przez mamę, moja ręka nieruchomieje: – Adelice, niech ścieżka twego życia będzie pobłogosławiona. Jesteśmy z ciebie dumni – głos jej się łamie, a ja zdaję sobie sprawę, jak wiele znaczy dla niej ta chwila. Całe życie czekała na ten jeden wieczór, na dzień, gdy wrócę do domu z egzaminów. Z trudem patrzę jej w oczy,

a ona pokazuje gestem, żebyśmy jedli, i wyciera zbłąkaną łzę, zostawiając na policzku ślad czarnego jak węgiel tuszu. Biorę kęs i rozgniatam ciasto na podniebieniu. Lukier jest tak słodki, że klei mi się do gardła i sprawia, iż kręci mnie w nosie. Muszę go popić szklanką wody. Siedząca obok Amie pożera swój kawałek, lecz mama nie każe jej zwolnić. Teraz, gdy odbębniłam swój egzamin, nadeszła kolej Amie. Już jutro rodzice zaczną przyuczać ją do jej własnego sprawdzianu. – Dziewczęta... – zaczyna mama, ale nie jest mi dane usłyszeć, co chciała powiedzieć. Rozlega się uporczywe walenie do drzwi i tupot licznych butów na ganku. Upuszczam widelczyk. Czuję, jak krew odpływa mi z twarzy i gromadzi się w nogach, wciskając mnie jeszcze mocniej w krzesło. – Adelice – mamrocze tato, ale o nic nie pyta, bo już rozumie. – Nie ma czasu, Benn! – krzyczy mama. Na idealnie nałożonej masce pojawia się rysa, ale mama szybko odzyskuje nad sobą panowanie i łapie Amie za rękę. Nagle przestrzeń jadalni wypełnia niskie buczenie i odzywa się grzmiący głos: – Adelice Lewys została powołana do służby w Gildii Dwunastu, błogosławiony Arras i błogosławione Kądzielniczki! Sąsiedzi za chwilę wysypią się na ulicę, nikt przecież nie chciałby przegapić wydobycia. Nie ma dokąd uciec, wszyscy mnie tu znają. Podnoszę się w końcu, by otworzyć drzwi, ale tato popycha mnie w stronę piwnicy. – Tato! – w głosie Amie słychać strach. Wyciągam przed siebie ręce i mocno chwytam jej dłoń. Potykam się, kiedy tato pogania mnie ciemnymi schodami na dół. Żebym jeszcze wiedziała, na czym polega jego plan; przecież tam nie ma nic prócz zatęchłej, nędznie wyposażonej dziury w ziemi. Mama w pośpiechu biegnie do ściany i odsuwa kilka cegieł, odsłaniając wąski tunel. Stoimy razem z Amie i patrzymy, a przerażenie w jej wielkich oczach zdaje się odzwierciedlać mój własny paraliżujący strach. Wszystko dokoła kołysze się i rozmywa. Z jakiegoś powodu nie mogę pojąć wydarzeń, w których uczestniczę. Jedyna niezmienna i realna rzecz w tej szczególnej chwili to krucha dłoń Amie kurczowo uchwycona mojej. Trzymam się jej jak życia – mojej kotwicy w tym świecie, i gdy w końcu mama odciąga Amie na drugą stronę, krzyczę, przekonana, że rozpłynę się w nicość. – Ad – płacze Amie w ramionach mamy, wyciągając do mnie ręce.

To jej strach pozwala mi się otrząsnąć. – Wszystko będzie w porządku, Ames! – wołam do niej. – Idź z mamusią! Mama słabnie, gdy słyszy te słowa. Nie umiem sobie przypomnieć, kiedy ostatnio nazywałam ją mamusią – zawsze byłam zbyt stara albo zbyt zajęta. Gromadzące się łzy omywają jej twarz, ręce więdną. Amie rzuca mi się na szyję. Wdycham głęboko zapach mydła w jej włosach, czuję na brzuchu, jak szybko bije jej małe serduszko. Mama otacza nas ramionami, a ja czerpię siłę z ich ciepła. Nasze pożegnanie kończy się jednak zbyt szybko i wraz z ostatnim pocałunkiem w czoło znikają. – Adelice, tutaj! – Tato popycha mnie do dziury po przeciwnej stronie piwnicy, kiedy mama i Amie znikają w tunelu. Chcę wejść do środka, ale on łapie mnie za nadgarstek i przyciska zimny metal do skóry, tuż przy żyłach. Sekundę później czuję palący żar. Gdy wreszcie puszcza, podnoszę poparzoną rękę do ust, by dmuchaniem złagodzić ból. – Ale czemu... – Szukam na twarzy taty powodu, dla którego naznaczył mnie technoznamieniem, a gdy zerkam w dół, widzę w poparzonym miejscu blady ślad przesypującej się klepsydry. Ledwie go widać na jasnej skórze. – Miałem to zrobić dawno temu, tylko... – Otrząsa się z emocji, które zakradają się do jego głosu, i zaciska szczękę. – Będzie ci przypominać, kim jesteś. Musisz uciekać, kochanie. Spoglądam w ciemną otchłań. – Dokąd prowadzi ten tunel? – pytam drżącym, spanikowanym głosem. W Arrasie nie ma się gdzie schować, a ja właśnie dopuściłam się zdrady. Tuż nad naszymi głowami ciężkie buty dudnią o drewnianą podłogę. – Idź już – prosi tato. W jadalni słychać głosy intruzów: – Na stole jest świeże jedzenie, nie uciekli daleko! – Przeszukajcie pozostałą część domu i otoczcie kordonem ulicę! Tym razem stukot butów dochodzi od strony kuchni. – Tato... – Obejmuję go, zastanawiając się, czy pójdzie za mną, czy do drugiego tunelu, tam gdzie mama i Amie. – Wiedziałem, że nie uda nam się ukryć, jaka jesteś wyjątkowa – mamrocze do moich włosów. Drzwi piwnicy otwierają się z hukiem. Nie mam czasu przeprosić go za swoją porażkę ani powiedzieć, jak bardzo go kocham, bo

buty są już na schodach. Wpycham się do dziury, a tato zatyka ją cegłami, odcinając dopływ światła. Ciemność dusi mnie w piersi. Nagle ruch zamiera. Przez szparę między cegłami wciąż sączy się blask. Moje ciało jest sztywne, sparaliżowane. Cegły spadają na betonową posadzkę, a jasność zalewa tunel. Zdławiwszy krzyk, który chce wydostać się z gardła, brnę przed siebie w kurzu, byle dalej od blasku. Nie wolno mi się zatrzymać! Próbując zapomnieć o tacie, mamie i Amie, pełznę po zimnej ziemi. Nie zatrzymuj się. Powtarzam to raz za razem, przestraszona, że gdy tylko zwolnię, znów pochwyci mnie paraliż. Jakimś sposobem posuwam się jednak naprzód, przynajmniej do chwili, gdy na mojej nodze zamyka się zimna stal. Krzyczę, czując, jak przebija skórę i ciągnie mnie w tył – z powrotem do światła i mężczyzn w ciężkich trepach. Z powrotem do Gildii. Rozdrapuję paznokciami ubitą ziemię, lecz uścisk jest silniejszy i za każdym razem, gdy desperacko rzucam się w stronę ciemności, stal wchodzi głębiej w łydkę. Z nimi nikt nie wygra.

2 Gdy tylko opuszczam ukryty tunel, ktoś wbija mi igłę w zranioną nogę. Rzucam się, bo preparat pali żywym ogniem, ale nagle ogarnia mnie spokój. Jeden z oficerów pomaga mi stanąć o własnych siłach w wilgotnej piwnicy, a ja uśmiecham się do niego promiennie. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek była taka szczęśliwa. – Opatrzcie to – rzuca stanowczym tonem wysoki dygnitarz, który pojawił się na schodach prowadzących do piwnicy. Nie przypomina pozostałych mężczyzn, przyodzianych w typowe żołnierskie mundury. Jest od nich starszy i bardzo przystojny. Jego szczęka wydaje się zbyt równo wyciosana, by mogła stanowić dzieło natury, ale szczypta siwizny na starannie ułożonych włosach zdradza jego prawdziwy wiek. Nos, oczy i zęby są podejrzanie doskonałe. Mogłabym się założyć, że korzysta z łat odnowy. Ma niemal idealną twarz, jak ludzie, których zatrudnia się do odczytywania wiadomości w Strumieniu. Mrugam do niego zza sennej mgły, gdy sanitariusz zabiera się do czyszczenia rany po szponie. Kilka kobiet zbiega za dygnitarzem na dół i zaczyna przemywać mi twarz, czesać włosy... Przyjemne uczucie, mogłabym tak zasnąć – nie tracę przytomności wyłącznie dzięki chłodnemu, szorstkiemu betonowi pod moją bosą stopą. Podczas szamotaniny zgubiłam jeden z butów. – Podałeś jej za dużą dawkę – burczy niezadowolony dygnitarz. – Mówiłem, że masz ją przygotować do Strumienia, a nie zamienić w warzywo. – Przepraszam. Naprawdę próbowała stawiać opór – odpowiada jeden z oficerów. Słyszę w jego głosie rozbawienie. – Popraw to. Chwilę później czuję na ręce kolejne ukłucie, a uśmiech spływa z mojej twarzy. Wciąż jestem spokojna, lecz euforia powoli mija. – Adelice Lewys? – pyta dygnitarz, a ja przytakuję. – Rozumiesz, co się dzieje? Chcę odpowiedzieć, że tak, ale z mojego gardła nie wydobywa się żaden dźwięk, więc ponownie kiwam głową. – Na górze czeka ekipa Strumienia i większość twoich sąsiadów. Wolałbym nie wywlekać cię na zewnątrz jak sprutą nitkę, ale jeśli znów spróbujesz uciec, każę temu mężczyźnie podać kolejną dawkę. Rozumiesz mnie? – Wskazuje na sanitariusza, który zakończył już opatrywanie rany.

– Tak – udaje mi się pisnąć. – Grzeczna dziewczynka. Tym zajmiemy się później – rzuca do swoich ludzi, zaglądając do tunelu, po czym znów odwraca się do mnie: – Twoje zadanie będzie polegać na uśmiechaniu się i ekscytowaniu, że zostałaś wybrana. Dasz sobie radę? Gapię się na niego tępo. Dygnitarz wzdycha i unosi głowę, żeby aktywować mikroskopijny komplant zagnieżdżony za lewym uchem – urządzenie służące do automatycznego połączenia z innymi użytkownikami komplantów lub panelem ścienno-komunikacyjnym. Widziałam mężczyzn w metropii, którzy rozmawiali w ten sposób na odległość, choć na przykład tato, jako zwykły mechanik, nie zasługiwał na przywilej noszenia komplantu. Już po chwili staję się świadkiem prywatnej rozmowy dygnitarza, a w każdym razie jej części. – Hannox, złapałeś ich?... Nie, trzymaj ją. – Odwraca się do mnie i wskazuje na dziurę, w której zniknęła mama z Amie. – Wyobraź sobie, że mój kolega pojmał kogoś, kogo bardzo kochasz, a od twojego występu dla ekipy Strumienia zależy, czy ta osoba przeżyje. I co, czy teraz jesteś już podekscytowana? Zdobywam się na najsłodszy uśmiech, na jaki mnie stać. – Całkiem nieźle, Adelice – stwierdza, ale w tej samej chwili marszczy brwi i odpycha kobiety pracujące nad moim wyglądem. – Co wy, zgłupiałyście?! Przecież to wydobycie, ona nie może mieć na sobie kosmetyków! Korzystając z faktu, że mężczyzna strofuje swoje estetyczki, odwracam głowę i szukam śladów taty. Nigdzie go nie ma, a moje oczy nie widzą w ścianach żadnych pęknięć, które mogłyby wskazywać na kolejne ukryte przejście. Oczywiście, dwadzieścia minut temu nie miałam bladego pojęcia ani o tym pierwszym, ani o drugim. – Zrozumiano? – pyta dygnitarz sanitariusza. – Proszę jej dać jeszcze minutę. – Już w porządku – odzywam się, ćwicząc uśmiech dla ekipy Strumienia. Gdy jednak kończę mówić, żołądek protestuje gwałtownie i wyrzuca kolację na zewnątrz. Zwijam się z bólu i zwracam pieczeń wraz ze spienionym kremem tortowym. – Cudownie! – wrzeszczy dygnitarz. – Czy ja naprawdę tak dużo wymagam? Nie mogę liczyć nawet na kompetentny zespół?! – Zaraz jej przejdzie – zapewnia go sanitariusz, cofając się o kilka kroków.

Dygnitarz gromi go wzrokiem i po chwili prowadzi mnie schodami na górę. Przy ostatnim stopniu łapie mnie za ramię i pochyla się do mojego ucha: – Tylko żeby to wyglądało autentycznie. Od tego zależy jej życie. Brak mi odwagi, żeby zapytać, czy chodzi mu o moją mamę, czy siostrę; z jego odpowiedzi dowiem się tylko, kto już nie żyje. Pokonuję chwiejnie ostatni stopień i mrugam, oślepiona jasnym światłem parteru. W kuchni palą się wszystkie lampy, jadalnia została splądrowana. Gdy drepczemy do frontowych drzwi, trafiam stopą na coś ciemnego i śliskiego. Jeden z oficerów łapie mnie za ramię, żebym nie straciła równowagi, a ja wykręcam głowę w stronę plamy na podłodze. Jest niemal czarna i wypływa z dużego, sztywnego worka. Przewracam się na podążającego za mną mężczyznę. – Nie czas na to, słoneczko – syczy. – Najpierw musisz odstawić swoje przedstawienie, bo inaczej będziemy potrzebować więcej takich worków. Nie potrafię oderwać wzroku od plamy, więc popycha mnie naprzód. Próbuję mu powiedzieć, że mam krew na stopach, on jednak już wyszczekuje polecenia do swojego oddziału. – Stać! – rozkazuje strażnik przy drzwiach. Dygnitarz wyłania się spomiędzy żołnierzy, taksuje mnie z góry na dół wzrokiem, wzdycha i wychodzi na ganek, gdzie wita go grzmiący aplauz. Znów odwracam się w stronę długiego czarnego worka, ale do stołu podchodzi jeden ze strażników, zasłaniając mi widok. W końcu dostrzegam, jak zajada się tortem. – Hej! – krzyczę i wszyscy spoglądają na mnie w zaskoczeniu. – To są tygodniowe racje mojej rodziny! Zostaw to! Mężczyzna patrzy na swoich towarzyszy – dostrzegam na ich twarzach litość – ale w końcu odkłada posłusznie ciasto. – Bądź pozdrowiona, ludności Romenu! Nazywam się Cormac Patton... – Grubiański dygnitarz przemawia do tłumu z mojego ganku. Kolejne brawa. Czeka, aż wrzawa ucichnie. – Zawsze ma czas na aplauz – zauważa beznamiętnie jedna z estetyczek. – Bądź pozdrowiony, Arrasie! Nazywam się Cormac Patton – przedrzeźnia przełożonego jej koleżanka i wszystkie śmieją się, dopóki nie ucisza ich strażnik. Cormac Patton. Ambasador Gildii Dwunastu w Zakonie i jednocześnie pierwszy przystojniak Strumienia. Jak to możliwe, że od razu go nie rozpoznałam? Musieli mi dać coś naprawdę mocnego. A może zwyczajnie nie jestem przyzwyczajona do faktu, że w mojej piwnicy

przesiadują gwiazdorzy? Nawet mama ma do niego słabość, choć osobiście nie rozumiem, o co całe to halo. Pewnie, zawsze pokazuje się w tym swoim czarnym dwurzędowym smokingu i naprawdę jest przystojny, ale musi mieć co najmniej czterdziestkę – a może nawet więcej, bo nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek wyglądał na mniej. Wciąż nie dociera do mnie, że ten sam mężczyzna stoi przed moim domem. – Mamy zaszczyt powołać do służby Adelice Lewys! – rozlega się jego donośny głos. Jeden z oficerów wypycha mnie z domu, żebym stanęła obok Cormaca. – Oby sploty Arrasu rozkwitły pod jej palcami! Tłum powtarza za nim błogosławieństwo, a ja oblewam się rumieńcem. Przywołuję na usta swój najlepszy uśmiech, zdeterminowana, by nie zdradzić po sobie prawdziwych emocji. – Machaj – syczy Cormac przez zaciśnięte zęby, wyszczerzony od ucha do ucha. Pozdrawiam nieśmiało zgromadzonych, opromieniając ich fałszywą radością, a już po chwili otaczają nas oficerowie i prowadzą do zaparkowanego motopowozu. Ludzie zbijają się w ciasny motłoch, widzę tylko ich wyciągnięte ręce. Oficerowie odpychają większość z nich, a ja kulę się ze strachu. Wszędzie gdzie nie spojrzę, wygięte palce próbują łapać mnie za spódnicę albo głaskać po włosach. Oddycham coraz szybciej, a idący obok Cormac marszczy czoło. Najwyraźniej preparat, który mi podali, był za słaby. Przypominam sobie groźbę Cormaca i natychmiast znajduję w sobie determinację, by udawać podekscytowaną. Motopowóz jest dłuższy od wszystkich motopaktów, jakie widziałam w Romenie; takie jak ten aż do dziś oglądałam wyłącznie podczas transmisji ze Strumienia. Motopakty to małe dzienne samochody pozwalające dojeżdżać do metropii, a motopowozy są kierowane przez szoferów. Skupiam wzrok na wielkiej maszynie. Wystarczy że do niej dotrę, by ta publiczna farsa wreszcie się skończyła. Jeden z oficerów pcha mnie do tylnych drzwiczek i pomaga mi wsiąść. Gdy tylko drzwi odgradzają mnie od wiwatującego tłumu, mój uśmiech więdnie. – Tak lepiej – mruczy Cormac, siadając obok. – Całe szczęście, że jesteś ostatnia. – Pracowity dzień? – pytam ostrym tonem. – Nie, ale nawet nie chcę sobie wyobrażać, co by było, gdybym musiał dłużej targać za sobą twój zewłok – odszczekuje i nalewa sobie do szklanki bursztynowego płynu. Nie przychodzi mu do głowy, by mnie poczęstować. Pogrążam się w milczeniu. Zewłok. W mojej głowie znów pojawia się obraz czarnego worka leżącego jakby nigdy nic pośrodku jadalni, a do oczu napływają mi gorące łzy. Jeszcze

chwila, a wybuchnę płaczem. Odwracam głowę do okna, żeby Cormac nie zauważył mojej reakcji. Szyba jest przyciemniana, dlatego tłum nas nie widzi, ale wciąż kotłuje się wokół motopowozu. Sąsiedzi rozmawiają z ożywieniem i wskazują na mój dom. Kilka głów pochyla się, by przez komplanty zrelacjonować wydarzenia tym, którzy są za daleko. W Romenie nie było wydobycia od dziesięciu lat. Jutro pokażą mnie w porannym Strumieniu. Ciekawe, co ludzie będą mówić o moich rodzicach, o nich i o Amie. Cormac dopija ostatnie krople drinka i przechyla głowę, by odebrać połączenie. – To ja – burczy ściszonym głosem, lecz jego znużenie szybko przemienia się w irytację. – No to ich wyczyśćcie – rzuca. – Nie, wyczyśćcie wszystko. Pochyla głowę, żeby się rozłączyć i spogląda na mnie. – Szczęściara. Wzruszam ramionami, nie chcąc zdradzić swoich uczuć. Nie jestem pewna, o co chodziło z tym czyszczeniem, ale sądząc po jego tonie, chyba nie chcę wiedzieć. – Och, nie masz o niczym pojęcia, co? – mówi. – Jak twoja noga? Zerkam na rany po metalowym szponie i stwierdzam, że już ich nie ma. – Chyba dobrze – bezskutecznie staram się ukryć zaskoczenie. – Łata odnowy – wyjaśnia. – Jeden z wielu przywilejów, z których będziesz mogła korzystać jako Kądzielniczka. Nie odpowiadam, a on podnosi kryształową butelkę, żeby nalać sobie drugiego drinka. Widok za oknem znów przyciąga mój wzrok. Już prawie wyjechaliśmy z Romenu. Wciąż nie potrafię uwierzyć, że nigdy więcej tu nie wrócę. Oczy zachodzą mi mgiełką, a powieki opadają – to przez preparat, który podał mi sanitariusz. Jeszcze zanim stracę przytomność, ulica za nami znika, migocząc i rozpływając się w nicość. Jeden z oficerów potrząsa mną, kiedy docieramy do Stacji Nilusa, i podaje mi parę butów. Inny mężczyzna odprowadza mnie do toalety. Zamykam się w środku, a on staje na straży przed drzwiami. Następnie kieruje mnie do prywatnej umywalni, gdzie wręczają mi prostą białą sukienkę, a ja ubieram się najwolniej, jak umiem, starając się rozpędzić mgłę spowijającą mój umysł. Zabierają mi wszystko, co miałam na sobie wcześniej. Nie mogę jednak w nieskończoność zwlekać z wyjściem. Stacja Nilusa znajduje się w stolicy Sektora Zachodniego – to ona przeplata podróżnych do pozostałych trzech stołecznych

miast Arrasu. Jest także ściśle kontrolowana. Tylko najbardziej wpływowi biznesmeni mają prawo podróżować między wszystkimi sektorami – ktoś taki jak mój ojciec z pewnością nie zaliczał się do tej kategorii. Ja sama aż do dziś nigdy nie przekroczyłam granic Romenu i choć powinnam być podekscytowana, czuję jedynie tępe ukłucie żalu. Cormac siedzi przed umywalnią w turkusowym fotelu. – Byłaś już wcześniej na stacji przeplotowej, Adelice? – pyta niezobowiązującym tonem i wstaje, kiedy wchodzę z powrotem do poczekalni. Kręcę przecząco głową. Nie zamierzam udawać, że jesteśmy przyjaciółmi. – Tak sądziłem. W dzisiejszych czasach niektórzy obywatele mają trudności z uzyskaniem przepustek granicznych. – Uśmiecha się, a ja po raz pierwszy dostrzegam zmarszczki na jego nieskazitelnie gładkiej skórze. Pod pojęciem „niektórych obywateli” rozumie oczywiście kobiety i pracowników służb publicznych. Drepczę przez obrzeża stacji u boku Cormaca, który nadaje tempo marszowi. Mijamy malutkie stoisko pucybuta, szatnię i kawiarnię. Pokazuje gestem, żebym skręciła do tej ostatniej. Kelner prowadzi nas na antresolę, skąd możemy obserwować podróżnych czekających na przeplot w przestronnej marmurowej sali. Choć wszyscy są zajęci, zgiełk podróży – stukot zelówek, szum rozmów przez komplanty i szelest „Biuletynów” – wypełnia całą przestrzeń i odbija się głośnym echem od ścian. Gwar energii jest niemal ogłuszający. – Panienko, proszę mi pokazać Kartę Przywilejów – domaga się natarczywie kelner. Patrzę w dół, na swoją prostą białą sukienkę i nagle dociera do mnie, że nie zabrałam z domu nawet obywatelskiej karty identyfikacyjnej. Już zastanawiam się nad jakąś wymówką, ale wtedy do rozmowy wtrąca się Cormac: – Ona przyszła tu ze mną. Moją KP też chcesz zobaczyć? – nie tyle pyta, co rzuca kelnerowi wyzwanie. Kelner odwraca się do niego i w jednej chwili szeroki uśmiech, który przed chwilą pojawił się na jego twarzy, bezpowrotnie znika. – Ambasadorze Patton, błagam o wybaczenie. Nie rozpoznałem pana, widziałem tylko dziewczynę. Sposób, w jaki wypowiada słowo „dziewczyna”, ma w sobie coś nieprzyzwoitego. – Nie przepraszaj. Założę się, że nieczęsto widujesz tu takie jak ona – śmieje się Cormac, a kelner natychmiast mu wtóruje.

– Nie poinformowano nas, że będzie tędy podróżować zespół wydobywczy... bylibyśmy przygotowani – zapewnia go młody mężczyzna. – Tę wydobyliśmy w ostatniej chwili, nie było czasu na zwyczajowe uprzedzenie. – A więc ona jest... – Przygląda mi się z podziwem w oczach. – Jest Aspirującą. Traktuj ją tak samo jak każdą Kądzielniczkę. – W głosie Cormaca pobrzmiewa nuta ostrzeżenia, a młody mężczyzna kiwa poważnie głową. Stoi przy mnie niemal na baczność, choć sama i tak nie mogę nic zamówić. Jakby tego było mało, gapi się na mnie każdy mężczyzna w restauracji. To właśnie ich bezwstydne, protekcjonalne spojrzenia naprowadzają mnie na zdumiewający wniosek. Kiedy zerkam w stronę skłębionych podróżnych, moim oczom ukazuje się zarys garniturów i kapeluszy. Jedyna kobieta na całej stacji pobiera płaszcze w szatni, którą mijaliśmy po drodze. Najwyraźniej tylko mężczyznom wolno jeść w restauracji. Wiedziałam, że przeploty są zarezerwowane głównie dla ważnych biznesmenów, ale aż do tej chwili nie zdawałam sobie sprawy, że nawet na stacjach obowiązuje segregacja. Wycieram dłonie o rąbek sukienki, nagle świadoma dokuczliwego ciepła panującego na sali. – Banda zbereźników – żartuje ze śmiechem Cormac. – A tak serio, to nawet zza biurek nie widuje się już zbyt wielu kobiet. Chyba że z mężami. Potrzebuję chwili, by zorientować się, że cały czas mówi o mnie. To ja jestem tą światową kobietą. I świętą krową. – Sugerowałbym, żebyś coś zjadła. Po tym, jak potraktował cię ten głupi sanitariusz, musisz mieć pusty żołądek. Można by pomyśleć, że zdążyli się już nauczyć, ile soczku trzeba wstrzyknąć szczupłej dziewczynie, a mimo to zawsze podają za mało albo za dużo. Ciesz się, że na Stacji Nilusa mają taką wspaniałą restaurację. – Wskazuje skinieniem głowy drzwi kuchni. – Nie wiadomo, kiedy znowu będziesz mogła coś zjeść. – Nie jestem zbyt głodna – odpowiadam. Kotlet barani leży przede mną nietknięty, tak samo zresztą jak posiłek udzielającego światłych porad Cormaca. On jednak ma zajęte usta, bo znów przyssał się do szklanki z bourbonem. Opiera się o stół i patrzy na mnie. – Jasne, ale dobrze ci radzę, zjedz chociaż trochę, póki możesz. Przypominam sobie jadalnię, biały tort na stole i kałużę czarnej krwi pod jego nogami. To wystarczy, żebym pokręciła przecząco głową. Owszem, czuję głód, ale tylko wiedzy.

– Jedz, a ja powiem ci wszystko, co chcesz wiedzieć. Biorę do ust parę kęsów, choć wiem, że i tak nie będę w stanie przełknąć, jeśli Cormac odpowie na moje pytania. Połykam zawczasu i skupiam na nim uwagę. – Zabiliście ich? – Mój głos brzmi zaskakująco beznamiętnie, a ja zdaję sobie sprawę, że już po prostu straciłam nadzieję. – Tylko twojego ojca – przyznaje cicho Cormac. Na jego twarzy nie widać jednak żalu – referuje mi suche fakty, to wszystko. Spuszczam głowę i biorę głęboki oddech. – A mamę i siostrę? – Twoja siostra trafiła do aresztu. Na temat mamy nie mam żadnych wiadomości. – Czy to znaczy, że uciekła? – pytam z zapartym tchem, zastanawiając się, w jaki sposób złapali Amie. Nawet przez ból straty dostrzegam promyk nadziei. – Chwilowo znajduje się na wolności. Będziesz to mocniej przeżywać, kiedy przestanie działać valpron. – Może jestem silniejsza, niż myślisz – odpowiadam wyzywającym tonem, choć wciąż czuję odrętwienie, które już jakiś czas temu pochwyciło mnie od stóp do głów. – Byłbym bardzo zaskoczony. Valpron to środek uspokajający. – Cormac odkłada widelec i mruży oczy. – Lepiej mi powiedz, co sobie zaplanowałaś. – Zaplanowałam? – Nie graj mi tu idiotki, Adelice – prycha. – W piwnicy pod domem znaleźliśmy cztery tunele, które prowadzą do różnych punktów w dzielnicy. Gdzie zamierzałaś uciec? – Nie mam pojęcia. Nic nie wiedziałam o tych tunelach – odpowiadam szczerze. Czy potrafiłabym teraz kłamać, gdybym bardzo chciała? Okazało się, że nawet nie podejrzewałam, jak wiele byli w stanie zrobić moi rodzice, żeby uchronić mnie przed Gildią. Jak dawno temu wykopali te tunele i w jaki sposób udało im się to ukryć? Cormac mierzy mnie badawczym wzrokiem, a ja widzę po jego oczach, że mi nie wierzy. W końcu zbywa mnie parsknięciem i wraca do jedzenia. Czy raczej picia. – Pewnie, że nie wiedziałaś. I wcale nie próbowałaś oblać egzaminów. Odruchowo podnoszę na niego wzrok, zadając sobie pytanie, ile ten człowiek tak naprawdę wie. Postanawiam jednak milczeć. – Oglądałem zapis ze Strumienia nadzorczego z twojego egzaminu – ciągnie. – Przyznaj,

chwila, w której zaczęłaś tkać, była wypadkiem przy pracy. – Nie miałam pojęcia, co robię – tłumaczę zgodnie z prawdą. Nigdy dotąd nie używałam krosna i widok tkaniny życia – surowego materiału, który tworzy całą rzeczywistość – wytrącił mnie z równowagi. Byłyśmy mierzone i przepytywane, ćwiczyłyśmy podstawowe umiejętności takie jak splatanie prawdziwych włókien, ale żadna z moich koleżanek z klasy nigdy nie odnosiła w tych dziedzinach zbyt dużych sukcesów. Niezbędny był talent, którego one nie miały, ja zaś przez całe życie uczyłam się go ignorować. – Jakoś w to wątpię – odpowiada Cormac, odstawiając szklankę na stół. – Wiem, że to był wypadek, bo nie podłączyliśmy krosna. Dziewczyna, która potrafi splatać czas bez pomocy krosna, to prawdziwa rzadkość. Zastanawialiśmy się, czy nie wydobyć cię od razu. Chcę się zapaść pod ziemię. Wiedziałam, że zdradziłam swoje umiejętności, ale nawet nie podejrzewałam, do jakiego stopnia. To wszystko moja wina. – Świetnie, nic nie mów. Twojej mamie i tak nie udało się wymknąć – informuje mnie lodowatym tonem. – Gdy zespół Strumienia odjechał, musieliśmy wyczyścić cały obszar. – Wyczyścić? – Próbuję przypomnieć sobie rozmowę przez komplant, którą słyszałam w motopowozie. Była krótka, a Cormac sprawiał wrażenie wściekłego, ale cała reszta szczegółów zginęła w oparach zaćmienia. Gdy cofam się w przeszłość jeszcze dalej, zalewa mnie powódź obrazów. Kolacja z rodziną, biały tort, zimna, ciemna ziemia. – Bardzo mi się podoba twoja niewinność. Jest po prostu... czarująca. – Uśmiecha się złośliwie i tym razem widzę zmarszczki także w kącikach oczu. – Strefa wokół twojego domu została oczyszczona i na nowo spleciona. Za dużo pracy, żeby tłumaczyć wszystkim, dlaczego zniknęła cała rodzina, szczególnie po ostatnim wypadku. – Nauczycielka mojej siostry – mamroczę. – Pani Swander – przytakuje Cormac. – Jeden wielki bałagan. Ale zbyt błaha sprawa, żeby usprawiedliwić pełne czyszczenie. Staram się dobrze zrozumieć jego słowa. Gildia transportuje jedzenie, przydziela role i domy, a także steruje narodzinami dzieci. W Arrasie od wielu lat nie było jednak przestępstw ani wypadków, a przynajmniej żadnych, o których bym słyszała. – Zaraz, chcesz powiedzieć, że usunęliście wspomnienia mieszkańcom Romenu? – Nie do końca – odpowiada, dopijając bourbona. – Raczej je skorygowaliśmy. Teraz, kiedy ludzie będą wspominać waszą rodzinę, zobaczą was jak przez mgłę. Zgodnie z poprawioną