„Kto odmawia siebie pożądającej go kobiecie, rani ją w
najszlachetniejszych jej porywach”.
Stefan Zweig Niecierpliwość serca
Część 1
Nuda na mieście
Agnieszka
„Kamieniem węgielnym wolnego aktu jest świadomość, że
tego, co uczyniliśmy, mogliśmy równie dobrze nie uczynić – co
przecież nie jest prawdą, gdy chodzi o pożądanie i pragnienie”.
(Hannah Arendt)
Ring, ring. Ring, ring. Uparcie dzwoni telefon. Zapomniałem
go na noc wyłączyć. Zaspany przecieram oczy. Dziesięć po
dziewiątej. Jak można dzwonić o tak wczesnej porze?
– Słucham?
– Hej, koteczku.
– Słucham.
– To ja. Powiedz, że mnie kochasz.
– Nie kocham.
– Ale pokochasz, prawda? Myślisz o tym?
– Nie, nie myślę ani trochę. Śpię jeszcze.
– Zostawię dzieci z nianią i wpadnę. Co ty na to? Mogę być
za godzinę. Nuuudzi mi się.
– Chryste, śpię jeszcze.
– To ja cię obudzę. – Głos po drugiej stronie słuchawki brzmi
zalotnie, tyle że mi nie w głowie zaloty.
– Jak się czuje twój mąż? Nie podejrzewa niczego? – próbuję
zmienić temat.
– Właśnie przed chwilą wyjechał i nie będzie go do końca
tygodnia. Kiciusiu, chcę się kochać, jest tak nudno.
– To wpadnij może jutro, bo teraz muszę się umyć i
popracować – odpowiadam grzecznie, choć za „kiciusia”
najchętniej poderżnąłbym gardło.
– Będę za godzinę.
– Litości!
– No dobrze, kiciusiu, będę za półtorej i przyniosę coś
dobrego.
– Za półtorej – wzdycham, czuję się przyciśnięty do muru i
bezradny, na Kubę Rozpruwacza się nie nadaję, za miękki jestem.
– Nie tęsknisz?
– Mam dużo pracy, do zobaczenia.
– To ja robię się na bóstwo. Pa, kochany.
Odkładam słuchawkę. Nie jestem kochany. Nie chcę być
kochany. Koszmarnie zaczyna się dzień.
Nazywam się Bykowski, Cyprian Bykowski, inicjały CB, jak
CB-Radio. Nienawidzę swojego pretensjonalnego imienia i
byczego nazwiska, które dziennikarze wciąż mylą i piszą o mnie
„Bukowski”. Nie mam nic do Bukowskiego, jest w porządku, ale
jak mawia mój znajomy wydawca Wiesław Uchański – nie jest
przyjemnie, jak adresują do ciebie list i na kopercie piszą
„Uchlański”, nawet jeśli ten drobny błąd pasuje do upodobań
adresata. Ja jestem Bykowski. Imienia w ogóle nie używam.
Książki podpisuję C. Bykowski, co żadnego z moich kompleksów
nie rozwiązuje, bo po pierwsze znów się kojarzy z Charlesem
Bukowskim, po drugie – gorsze – ktoś może pomyśleć, że mam na
imię Czesio, jak nierozgarnięty bohater kreskówki, bo przecież
nierozgarnięty naród, który pasjonuje się tym, czy Mikołaj
Krawczyk wróci do Anety Zając, z Czesławem Miłoszem
skojarzeń nie ma.
Przez to nazwisko i przez inicjał wciąż jestem ofiarą
dziennikarskich pomyłek. Pewnie niebawem będę czytał recenzje:
„C. Bukowski napisał nową skandalizującą powieść Kobiety to
męska specjalność”, następnie trafię do przypisów i bibliografii
pod zmienionym, a przecież swojsko brzmiącym nazwiskiem.
Zresztą co za różnica, Bykowski czy Bukowski, cieszyć się trzeba,
że w ogóle ktoś jeszcze czyta książki.
Mój ojciec, Cezary Bykowski, także zawsze podpisywał się
C. Bykowski, tak jak ja wstydził się absurdalnego imienia i pewnie
chciał pomścić własne upokorzenia, skazując syna na podobny los.
Może myślał, że tym mnie wzmocni. Ulubiona piosenka Cezarego
Bykowskiego to A Boy Named Sue Johnny’ego Casha. Opowiada o
chłopaku porzuconym w wieku trzech lat przez ojca, który
zostawił mu po sobie gitarę, pustą flaszkę i obciachowe imię Sue.
Gdyby mój ojciec był pisarzem, musiałbym podpisywać książki C.
Bykowski Jr., ale ojciec akurat był bednarzem, to inne pożyteczne,
choć nieco dziś zapomniane zajęcie. I bynajmniej nie robił beczek
z białego amerykańskiego dębu, w których mógłby dojrzewać
bourbon, lecz zwykłe beczki na śledzie, kapustę i ogórki kiszone,
które po jednym użyciu zaczynały przeciekać, a mimo to były
używane tak długo, aż zaczęły rozpadać się w swej smrodliwej
starości. Staruszek C. też się rozpadł, Pan z nim.
Po tatce odziedziczyłem wyniosłość i apodyktyczną naturę.
Często patrzę na świat z góry, niestety, brzydka to cecha. Na ogół
jestem przekonany o własnej racji. Na ogół też forsuję swoje
zdanie. Jak się nie daje przeforsować, to zgarniam zabawki i idę do
domu. Nie przyjmuję cudzych warunków. Dlatego nie mam żony i
nigdzie nie pracuję na etacie.
Mam liryczne imię, bycze nazwisko i żyję w stresie. Niezła
psychodelia. Jest tak, że nigdy na nic nie mam czasu, a
jednocześnie nigdzie się od dawna nie spieszę. Nigdy z niczym się
nie wyrabiam. Zawsze się spóźniam. Nigdy nie spełniam
oczekiwań. Nie mam ustabilizowanego życia. Nadużywam seksu i
alkoholu. Moja jedyna stabilizacja to kotka Muho. Jak kiedyś
zdechnie, to kupię sobie nową kotkę i też nazwę ją Muho, bo to
minimum poczucia pewności jest mi niezbędne. Reszta niech
płynie. Nie przywiązuję się do ludzi, rzeczy i miejsc. Żyję w
przeświadczeniu, że wszystko przemija. Przemija moje życie i tego
najbardziej mi żal. Z każdą minutą mam przed sobą mniej życia,
na szczęście nie mam pojęcia, ile mi zostało. Ile by jednak mi
pozostało, to będzie zdecydowanie za mało jak na moje potrzeby.
Dlatego staram się pochłaniać ten skąpy czas, który mi dano.
Pochłaniam w stresie, bo poczucie, że czas upływa i nie mam na to
wpływu, jest deprymujące.
Jestem pisarzem. Średnio utalentowanym i średnio
docenianym, ale korzystam, jak mogę, z tej części uwagi, jaką
publiczność gotowa jest mi poświęcić. Jestem pisarzem
zawodowym. Utrzymuję się z tego na poziomie adekwatnym do
talentu – średnim. Niewiele jednak więcej potrafię. Nie mógłbym
być urzędnikiem, bo się nudzę w biurze. Nie mógłbym być
robotnikiem, bo brakuje mi krzepy fizycznej. Nie mógłbym być
politykiem, bo brakuje mi zainteresowania. Nie mógłbym być
rolnikiem, bo nie lubię się brudzić i schylać grzbietu. Nie
mógłbym być górnikiem, bo mam klaustrofobię. Nie mógłbym być
elektrykiem ani hydraulikiem, bo sprawy techniczne mnie
przerastają. I jeszcze w wielu innych rolach społecznie
pożytecznych nigdy bym się nie odnalazł. Lubię czytać, pisać,
podróżować, lubię alkohol, muzykę i moją kotkę. To wcale
niemało. W każdym razie wystarcza. Nie lubię niepotrzebnie gadać
ani niepotrzebnie pracować. Jestem leniwy, gnuśny i dość
narcystyczny.
Wiem, że mój świat jest trochę oderwany od rzeczywistości.
Wiele problemów mnie nie dotyczy. Nie oglądam TV i nie czytam
gazet, chyba że piszą o mnie. Nie stoję w kolejkach, nie odbieram
listów poleconych. Nie byłem w wojsku, nie oddaję głosów w
wyborach, nie kibicuję Legii Warszawa, nie odwiedzam agencji
towarzyskich, nie gram na giełdzie ani nawet w toto-lotka, nie
inwestuję. Rzeczywistość na ogół mnie rozczarowuje.
Rzeczywistość prawie nigdy nie
dorównuje wyobraźni. Dlatego wolę sobie wyobrażać niż
doświadczać, muszę jednak wciąż doświadczać, by konfrontować
wyobrażenia. To zawodowa przypadłość. Pisarz musi zbierać
doświadczenia i wciąż doznawać rozczarowań. Bez doświadczeń
literatura jest za mało epicka, bez wyobrażeń za mało liryczna. A
czytelnik oczekuje pełnokrwistych postaci i wzruszeń.
Doświadczam zatem rozczarowań dla dobra literatury. Nie żebym
miał misję, ale taką mam pracę. Jestem przekonany, że lepsze to
niż machać łopatą podczas zamieci śnieżnej.
Dodam, że lubię także spać, czyli nic oryginalnego. Staram
się spać dziesięć, jedenaście, a czemu i nie dwanaście godzin
dziennie. Sen to najprzyjemniejsza używka, w dodatku darmowa,
w dodatku nieszkodliwa dla zdrowia. Gdybym nie miał kotki, to
być może wyłączyłbym raz na zawsze telefon i przespał resztę
życia. We śnie dzieją się najciekawsze rzeczy. Kotka przychodzi
jednak do łóżka i liże mnie szorstkim języczkiem po nosie tak
długo, aż wreszcie otwieram jedno oko. Wtedy zaczyna tupać i
podskakiwać, kręcić się radośnie i mruczeć. Otwieram więc drugie
oko, głaszczę ją czule po miękkim futerku i zapominając
fantastyczną fabułę snu, wstaję, snuję się do zimnej kuchni i
napełniam miseczkę przysmakami. To dla mojej kotki wracam na
tych kilkanaście godzin dnia do świata jawy, dla niej piszę swoje
książki, bo przecież muszę jakoś zarabiać na kocie przysmaki, a
ona byle czego nie je, to moja księżniczka, dostaje tylko to, co
najlepsze. Dla niej wymyślam te wszystkie historie, choć ona o
tym nie wie, bo jej ich nie czytam. Od czytania są czytelnicy, a
kotki od mruczenia i tuptania.
– A dlaczego by nie wytatuować sobie na chuju
studolarówki? – dzwoni do mnie mój chyba jedyny czytelnik płci
męskiej, przynajmniej jedyny, który dzwoni. Mów mi Rodak,
przedstawił się kiedyś, a więc Rodak dzwoni. Nie bardzo ciekawy
jestem odpowiedzi, więc mruczę tylko niewyraźnie. – Mógłbyś
stymulować wzrost swojego kapitału – wabi Rodak. – Mógłbyś do
woli bawić się swoją kasą – zachęca. – A przede wszystkim twoja
żona mogłaby przepierdolić, ile tylko zechce, hehehehehehe –
charkotliwy śmiech. – Okinawa? – ma drażniący zwyczaj
utwierdzania się tym słowem, że jest akceptowany. Nie jest, ale
tego nie zauważa, Okinawa.
– Nie mam żony – odpowiadam sucho i odkładam
słuchawkę. Dobry żart tynfa wart, ale jak mawiał idol mych lat
pacholęcych, niestety brakuje aktualnych przeliczników kursów
walutowych tynfa. Trudno mi docenić. Sikam do umywalki, patrzę
na chuja i próbuję sobie wyobrazić, jak by wyglądał z
wytatuowaną okrągłą gębą Benjamina Franklina. Niewyobrażalne.
Naprawdę dobrze, że nie mam żony i podobnych dylematów. Na
zabawy i stymulacje wzrostu ochoty też brak.
Tatuaż z ropuchowatym prezydentem w stroju XVIII-
wiecznego dżentelmena i napis ONE HUNDRED DOLLARS to
nie tyle ekstrawagancja, ile smutna żenada.
Nasypałem mojej kotce Muho suchej karmy i postanowiłem
wrócić do łóżka.
Ring, dzwonek, ale tym razem do drzwi. Przecieram oczy,
leniwie wstaję, a ten uparcie dzwoni. Otwieram. Mówi, że dzwoni
od dziesięciu minut. Cóż, śpię z zatyczkami w uszach. Wchodzi
spocona, jak zwykle biegła, jak zawsze niecierpliwa. Bardziej
zaokrąglona, niż ją zapamiętałem. Czerwona na twarzy. Takie to z
niej bóstwo. Wręcza mi szarą zatłuszczoną torbę – pączki,
informuje, nie cierpię pączków, ale to nie ma znaczenia, bo z
pewnością zje sama.
– Zrób sobie herbatę i weź prysznic – mamroczę i wracam do
łóżka.
Po chwili przychodzi. Wciąż spocona. Wciąż czerwona. Z
pączkiem w buzi i lukrem na brodzie. Nie wzięła prysznica, za to
zdjęła sukienkę. Bez niej wygląda jeszcze bardziej okrągło. Z
powodzeniem mogłaby startować w konkursie na najbrzydszą
bieliznę, miejsce na podium gwarantowane.
– A co ty taki nieprzyjemny, kiciuś? – Pakuje mi się pod
kołdrę i lepką od lukru dłonią od razu łapie za miękkiego fiuta. O
rany! Jestem zgubiony. Masuje go, aż trochę się podnosi, dzielny
jest. – Włóż prezerwatywę.
Na co mam włożyć prezerwatywę? Na miękkiego fiuta?,
myślę, ale tego nie mówię. – Są w szafce w kuchni.
Biegnie, trzaska, wraca jeszcze bardziej spocona, jeszcze
bardziej czerwona, już jak marchewka, podaje mi kondom,
spuszczam oczy, wiem, nie ma czym się chwalić, fiut znów
całkiem wiotki.
– Przepraszam – mówię bez cienia żalu i odwracam się na
brzuch, mam zamiar spać dalej.
– Oj, nic się nie stało – mówi Agnieszka, przewraca mnie
znów na plecy i przysysa się do miękkiego chuja. Pompuje, aż
twardnieje. Zuch z niego. Ustami nakłada prezerwatywę, ściąga
brzydkie majtki, ściąga brzydki stanik, jej skóra ma różowy kolor i
pokryta jest czerwonymi krostkami. Piersi duże i miękkie, na lewej
niewielki kiczowaty tatuaż – dwa amorki podają sobie dłonie, mają
sporą nadwagę i cielęce twarze, estetyka w stylu Michała Anioła.
Zamykam oczy. Nie chcę nic widzieć. Dosiada mnie jednym
gwałtownym ruchem. Dosiada i cwałuje przez chwilę, przez
żałośnie krótką chwilę, po której zuch kapituluje.
– Nic z tego nie będzie.
Agnieszka czerwona i zła. Zyg, zyg, marchewka, to cała
nasza śpiewka.
Aż trudno w to uwierzyć, poznaliśmy się dekadę temu.
Agnieszka była dwudziestojednoletnią początkującą dziennikarką
w upadającym tygodniku kulturalnym, ja debiutującym pisarzem.
Umówiła się ze mną na wywiad w restauracji, onieśmielona, ale
dobrze przygotowana, pytania czytała z kartki, nie słuchała
rejestrowanych przez dyktafon odpowiedzi. Elegancka, pachnąca
Chanel No. 5, ze wspaniałą burzą gęstych rudych włosów i
seksownymi piegami. Uśmiechała się zabawnie, wyciągając usta
jak do pocałunku i bez przerwy mrugała. Zdawało mi się to bardzo
zalotne. Po wywiadzie poszliśmy na kieliszek wina, może na
więcej niż kieliszek. Przyjemnie mijał czas. Pojechaliśmy do mnie.
Pocałunki stawały się coraz bardziej namiętne, pieszczoty coraz
bardziej intensywne. Gdy miałem ją już nagą i z pożądaniem
pieściłem wilgotną szczelinkę, nagle zacisnęła uda, wystękała
„Nie” i zerwała się z kanapy. Próbowałem oponować, nie na wiele
się to zdało. Uciekła. Przyszła następnego dnia. I powtórka z
rozrywki. Potem następnego i historia powtórzyła się jako farsa.
Miałem dość kompromitujących umizgów, atrakcji godnych
onanistów. Powiedziałem: Stop, nie przychodź więcej, zbyt to
stresujące dla mnie i zbyt upokarzające, kończyć kolejne wieczory
erotyczną porażką. Poprosiła o jeszcze jedną szansę, obiecała być
uległa i słowa dotrzymała. Okazała się delikatną, wrażliwą,
inteligentną i chorobliwie nieśmiałą dziewczyną. Miała wtedy
piękne okrągłe piersi niezeszpecone tandetnym tatuażem, twardy
brzuch, a rdzawe twarde włosy spływały jej do pośladków. Dziś
jest szarą myszą, spoconą domową kurą, matką czworga
rozwrzeszczanych dzieci rodzonych wedle scenariusza „co rok, to
prorok”. Niestety pozostało w niej niewiele z czasów, w których
mnie uwiodła. Macierzyństwo psuje kobiety, myślę. Ale pozwalam
jej czasami do siebie przychodzić. Jestem sentymentalny,
pielęgnuję wspomnienia, a poza tym mam słabość do piegów.
– Byłeś z TYM u lekarza? – akcentuje słowo „tym”.
– U lekarza? Z czym? – udaję, że nie wiem, o co chodzi.
– No z TYM. – Czerwieni się. – Ze swoim problemem.
– Jakim problemem? – pytam, jakbym pierwszy raz słyszał,
że mam jakieś problemy. Mam ich tyle, że mógłbym codziennie
ustawiać się w kolejce do innego lekarza, od psychiatry
rozpoczynając, na patologu kończąc.
– No z TYM, z MF. – Czerwieni się jeszcze bardziej, czyli
wygląda już jak burak, nie marchewka, bo skończyła się skala
czerwoności.
– MF? A cóż to za choroba?
– No… wiesz – wykrztusza z siebie. – Miękki fiut.
– Ach, on. – Wybucham śmiechem. – On nie potrzebuje
lekarza. Nic mu nie jest, odpoczywa, ma dość, zamknął kramik,
opadł i śpi w najlepsze. Jemu zamiast kolejnych atrakcji potrzeba
zasłużonych wakacji. To się nazywa regeneracja, zwykła rzecz w
materii.
– Ale on tak nie pierwszy raz.
– Nie pierwszy i nie ostatni. Organ przemęcza się, za dużo
pracuje wieczorami, za wcześnie każą mu wstawać. Zbuntował się,
wywiesił szyld „Zamknięte do odwołania”, zamieszkał na
strzeżonym osiedlu z tabliczką „Obcym wstęp wzbroniony”, coś
przebąkiwał, że chce słońca Majorki, że Wyspy Bahama mu się
marzą, że znudzony Warszawką.
– No nie żartuj sobie już. – Buraczek nabzdyczony. – Dużo
ma tych nowych atrakcji?
– Za dużo, kochana, zdecydowanie za dużo. I tak trzeba
podziwiać, że organ jeszcze to wytrzymuje, na jego miejscu ja bym
dawno zwariował.
Agnieszka śmieje się bez przekonania.
– Okropny jesteś i tak brzydko go nazywasz: „organ” – mówi
i sięga po brzydki biustonosz, zasłania tłuściutkie amorki. – Idę
sobie.
– Idź sobie – mówię i głaszczę ją chwilę między nogami,
żeby nie wyjść na chama i gbura, a poza tym lubię te jej sztywne i
długie rdzawe włosy na cipce, są takie rozkosznie staromodne.
– Następnym razem postaraj się bardziej. – Odsuwa moją
rękę i wciąga brzydkie majtki.
Zdradzany mąż Agnieszki jest żołnierzem, porucznikiem,
lotnikiem. Ma ordery i medale. Latał helikopterem w Iraku. Może
teraz też lata, nie pytam, co robi, nie obchodzą mnie cudze sprawy,
ale ona często opowiada niepytana. Dobry zdradzany mąż uciułany
w Iraku żołd w całości wysyła do domu. Podejrzewam, że ona
wszystko wydaje na słodycze, ale może to złośliwa
niesprawiedliwość. Taka moja natura. Bywam złośliwy i
niesprawiedliwy. Ale bywam też czuły i wyrozumiały. Nie znam
męża porucznika i nie lubię żołnierzy, nie popieram jakichkolwiek
ingerencji, nieważne, czy w Iraku, czy w tataraku, niezależnie
jednak od tych wszystkich negatywów wstyd mi trochę w jej
imieniu. I też odrobinkę smutno. Ani trochę nie chciałbym być na
jego miejscu, nawet jakby mi mieli całą pierś medalami
udekorować. Nie wiem, czego mu bardziej współczuję, tego, że
jest zdradzanym mężem, czy tego, że jest zdradzanym żołnierzem?
Obydwie role zupełnie mi nie leżą.
Ale nie tylko złe są strony bycia oficerem. Mąż Agnieszki
jest ode mnie o dwa lata młodszy, a już za rok przechodzi na
emeryturę dla trepów. Takim to dobrze. Zamiast biegać w
mundurze, zacznie pilnować żony, skończą się pewnie nasze
schadzki, o czym myślę bez żalu. Wszak wszystko się kiedyś
kończy.
– Zapomniałam, kotku, że mam dla ciebie prezent – wyrywa
mnie z rozmyślań o zdradzanych samcach różnych profesji. –
Właściwie to na niego nie zasłużyłeś – kokietuje. – Ale i tak ci
dam, kotuś, bo ty w ogóle to kochany jesteś. – Cóż za słodycz,
zaraz się wzruszę.
Podaje mi owiniętą kolorowym papierem butelkę. No proszę!
Już wiem, dlaczego jestem sentymentalny! Kobiety mnie
rozpieszczają! Teraz wzruszyłem się na serio, zero ironii.
Butelka piękna. Grube przezroczyste szkło, sześciokątny
zaokrąglony na rogach kształt. Napój wewnątrz zgniłozielony,
prawie brunatny. Na dnie robak. Wielki i dorodny patyczak, daję
słowo! Leży martwy nogami do góry, odwłokiem wciśnięty w dno.
Absinth Beetle to cudo się nazywa. Moc siedemdziesiąt procent.
Dziękuję ci, Agnieszko!
– Dziękuję – mówię ze szczerym wzruszeniem, rad wielce z
prezentu, całuję czule i szczerze. Ona przyciska się do mnie mocno
i dyszy ciężko w szyję.
– A może jeszcze raz spróbujemy? – pyta nieśmiało.
– Spróbujemy, oczywiście, że spróbujemy, nie raz jeszcze. –
Głaszczę ją po włosach.
– Ale nie dziś? – konstatuje ze smutkiem.
– Niebawem – odpowiadam i wyłuskuję się z objęć. Bardzo
ją lubię, ale mogłaby już sobie pójść. Patyczak w butelce na mnie
czeka. Ciekaw jestem go bardzo.
A teraz jestem sam z robalem. Jak miło. Wlewam oleisty
alkohol o barwie mokrej dębowej kory do dużego kieliszka z
mocnego hartowanego szkła. Celebruję. Kładę na sitku kostkę
brązowego trzcinowego cukru, podpalam absynt i czekam, aż
ścieknie rozgrzany karmel. Trunek ma zachwycający aromat,
wrzosowo-iglasty, szałwiowo-piołunowy, niemal nie czuć anyżu.
W ustach przyjemne ciepło. Czytam, że jest tu 35 mg tujonu na litr,
czyli ponadtrzykrotnie więcej, niż zwykło się przyjmować za
dawkę obojętną dla układu nerwowego. To mi się bardzo podoba.
Nastawiam na gramofonie siedmiocalowego singla The
Adolescents z 1980 roku. To takie staroświecko pogodne, a
zarazem młodzieńczo proste.
I’ve never seen anything like it before
This amoeba’s got a mind of it’s own
Agnieszka pozostawiła po sobie odciski bosych stóp na
brudnej podłodze. A może to stopy były brudne? Patyczak
niewzruszenie leży do góry brzuchem na dnie butelki.
Barbara
„Na samą myśl, że muszę kimś zostać, ogarniał mnie nie
tylko strach, ale wręcz mdłości. Nie mogłem znieść myśli, że
zostanę prawnikiem, radnym, inżynierem czy czymś takim. Ożenię
się, będę miał dzieci, dam się złapać w strukturę rodzinną.
Codziennie będę chodził do pracy i wracał. Niemożliwa sprawa”.
(Charles Bukowski)
Koty, wedle moich obserwacji, mają trzy podstawowe formy
aktywności. Spanie zajmuje im jakieś trzy czwarte dnia. Moja
kochana kotka najchętniej śpi mi na biurku, lubi być blisko,
otworzyć jedno oko i kontrolować w półśnie, co robię. Gdy
przenoszę się na kanapę, wędruje, człap, człap, leniwie za mną,
zwija się w kłębek i natychmiast zasypia. Gdy przenoszę się do
łóżka, wędruje, człap, człap, leniwie za mną, mości mi się na
brzuchu i mruczy, dokąd ja nie zasnę. Druga aktywność to
domaganie się pieszczot: ocieranie, pomruki, tuptanie, prężenie
się, a przede wszystkim wskakiwanie na ręce i wczepianie
kurczowe pazurkami – nie zostawiaj mnie, drapciaj, głaszcz, mru,
mru, tak, za uszkiem, tu lubię, mru, mru, tylko broń Boże nie
przestawaj. Ta forma aktywności zajmuje jakieś dziesięć procent
dnia. Ale jest też czas rozrabiania. Do rozrabiania kot najbardziej
lubi mieć drugiego kota, bo we dwójkę rozrabia się weselej.
Oczywiście kot też je, wydala, chłepce wodę, ale to są czynności
wykonywane mimochodem, a najchętniej po cichu i w samotności.
Cokolwiek by powiedzieć, koty to bardzo kulturalne i dość
dyskretne zwierzątka.
Pchlak to król huncwotów. Jest brzydki jak każdy kot, w
którym wymieszały się geny wszystkich dachowców z
okolicznych śmietników, brzydota bynajmniej nie ujmuje mu
jednak wdzięku. Właśnie gwizdnął mi nóżkę kurczaka, którą
chciałem zjeść na spóźnione śniadanie. Wpadł jak burza i wypadł
jak tornado z podniesionym radośnie ogonem. Pchlak zdobywca.
Na obiad zjem prażoną kukurydzę.
Moja kotka uwielbia bawić się z tym zapchleńcem. Pchlak
zna wszystkie okoliczne plotki, co na dachach, co w kominach,
jakie nowe atrakcje pod śmietnikiem, a jakie w piwnicy. Pchlak
prowadzi wyjątkowo aktywny i towarzyski tryb życia, odnoszę
wrażenie, że u niego proporcje są odwrócone – trzy czwarte czasu
przeznacza na rozrabianie, podglądanie i wykradanie jedzenia.
Bynajmniej Pchlak nie jest jednak kotem bezdomnym czy
głodującym jak afrykańskie dziecko. To kot przybłęda,
przygarnięty przez moją samotną sąsiadkę, młodą damę o
ponadprzeciętnej urodzie i ponadprzeciętnie podłym charakterze.
Samotna i nieprzystępna, nie raz i nie dwa zagajałem przyjaźnie
przez balkon: „Dziewczynko, zajrzyj do mnie na winko” czy coś
równie sympatycznego, nieodmiennie przyjmowanego z wyniosłą
pogardą, prychnięciem lub wzruszeniem ramion i bynajmniej nie z
racji głupoty zaczepki, bo cytatami z Petrarki też nieskutecznie
próbowałem wabić i nęcić. Za to Pchlak wpada do mnie chętnie,
kilka razy dziennie i jak nie kradnie, to rozrabia, ostrzy pazury o
moją kanapę, urządza biegi z przeszkodami po moim biurku, że o
zakopywaniu się w pościeli nie wspomnę, szczególnie chętnym,
gdy wpada mokry od deszczu. Pchlak jest huncwotem akrobatą,
bez trudu przechodzi do nas po balustradzie balkonu, zdaje się, że
nie ma dla niego przeszkód, równie zgrabnie stąpa po gzymsie, jak
zjeżdża po rynnie. Gdy do nas wpada, moja kotka nie odstępuje go
na krok, najpierw zalotnie trącają się wilgotnymi noskami, potem
ona – o zgrozo – wsadza mu nos pod ogon i z zainteresowaniem
wącha, jakby to były paryskie perfumy. Fuj, potem jak Pchlak
wychodzi, przychodzi do mnie i też trąca mnie wilgotnym
noskiem. Jeśli Pchlak akurat nie znajduje niczego, co mógłby
podwędzić, zaczyna z kotką zabawę w berka. Sprint po
mieszkaniu, jak cię złapię, to cię kąsnę, a potem ty mnie goń, jak
potrafisz dogonić. Wzbijają się wraz z kurzem kocia sierść, tupot
małych łapek i groźne porykiwania, przeraźliwy wrzask złapanego
berka i znów tupot. Odkładam książkę i gapię się nieodmiennie
zafascynowany. W tych rajdach nie ma nic erotycznego. Pchlak
jest kastratem, moja Musia dostaje hormonalne zastrzyki i nie wie,
co to ruja, jest wciąż dziewicą, choć lata lecą i coraz więcej siwych
włosów na jej małym łebku. To są rajdy dla czystej frajdy. Pchlak
wpada bez zapowiedzi, goni berka, a potem wypada i znika na
kilka godzin. Wiemy jednak, że wróci, a wtedy hulaj dusza, piekła
kociego nie ma.
Dzwoni do mnie Barbara, która kocha akurat psy. Nie
rozumiem tego. W głowie się nie mieści. Pies poci się, brudzi,
śmierdzi, szczeka, kręci się po domu, merda paskudnym ogonem,
je jak prosię. Karykaturalne stworzenie. Odwrotność kociej kultury
i gracji, czyli, krótko mówiąc, psie chamstwo.
– Psiuńcio mi się rozchorował – słyszę przepełniony boleścią
głos w słuchawce.
– Zdechł?
– Nie – święte oburzenie. – Nie zdechł, jak tak możesz
myśleć? Jest przeziębiony. Chodzę z nim dwa razy dziennie na
zastrzyki.
O kurwa, myślę, ale nic nie mówię. Powinna pozwolić mu
zdechnąć i wziąć kota, myślę jeszcze, ale nadal nic nie mówię,
czekam, może ona powie coś więcej.
– Tak go kocham.
– Wiem, rozumiem, trudny czas, wielkie wyzwania – nawet
nie staram się ukrywać sarkazmu.
– Nie przyjdę dzisiaj.
– Oczywiście, pies to rzecz święta. – Nagle myślę życzliwie
o zapchlonym kundlu. – Dbaj o niego.
– Jak się cieszę, że mnie rozumiesz. Czasami bywasz taki
nieczuły.
– Zawsze jestem czuły, czasami tylko gram twardziela.
– Tak też myślę o tobie. Buziaczki, lecę do psiuńcia.
A leć w cholerę.
Barbarę poznałem na spotkaniu autorskim. Ustawiła się w
ogonku po autograf. Była najładniejszą i najlepiej ubraną
dziewczyną w kolejce. Miała na sobie krótką sukienkę w barwach
jesieni z koronkową kwiatową girlandą wokół szyi. Stylowo.
Podeszła nieśmiało, spuściła długie rzęsy, wyglądała tak
smakowicie, że zapałałem nagłą atencją. Miewam takie przebłyski
i zwykle ich potem żałuję.
– Dla Basi – poprosiła, podając egzemplarz mojej
debiutanckiej prozy.
– Napiszę ci coś specjalnego. – Spojrzałem w jej zielone
oczy. – Tylko dla ciebie, niech ta kolejka się skończy. Poczekasz?
Pójdziemy na kawę – kusiłem.
– Poczekam – odpowiedziała szeptem i nieśmiało wycofała
się z krótkiego już rządku oczekujących.
Nie zabrałem Basi na kawę, bo kawy nie piję, nie lubię tego
smaku spalonych ziaren. Zabrałem ją do siebie, na białe wino,
bourbona i na kanapę. Sprawy potoczyły się szybko i zgodnie z
planem.
Gdy było już po wszystkim, kiedy nasze zmiętolone ubrania
w nieładzie walały się koło łóżka, kiedy odzyskałem już równy
oddech, a ona zasłoniła nagość prześcieradłem, ale tak, że lewa
pierś wciąż była na wierzchu, włączyłem Bauhaus. Analogowe
wydanie Beggars Banquet z 1983 roku, mroczny, przejmujący głos
Petera Murphy’ego, odgłosy w tle jak ze średniowiecznej kwatery
inkwizytora, zgrzyty i piski, monotonny rytm gitar, She’s in
Parties, jest w tej balladzie coś, co zawsze mnie elektryzowało, ten
teatralny wstęp i gitara niczym hebel, smutek i tęsknota w krótkim
refrenie, potem rozpacz i znów hebel, zgrzyty, a na zakończenie
jak zapowiedź apokalipsy w tonie komunikatu:
Hot lines under a rain of drum
Cigarette props in action
Dialogue dub, now here’s the rub
She’s acting her reaction
She’s in parties
Włączyłem Bauhaus nie tylko dlatego, że mam do tej
piosenki sentyment, także dlatego, że nic lepiej nie pasowałoby do
rozmazanego makijażu Basi. Intensywnie pachniała seksem i
potem. Przesunąłem dłoń wzdłuż jej szczupłych ud, po gładkiej,
ciemnej skórze, u góry wciąż była wilgotna. Jęknęła, a ja wziąłem
ją drugi raz przy smutnej muzyce Bauhausu. Od tamtej pory
Barbara zawsze kojarzy mi się ze smutkiem.
Była smutna, kiedy następnego ranka wyprosiłem ją z
mieszkania. Dałem przedtem herbatę, bo kawy nie mam, dałem
kanapkę z pomidorem, bo okazało się, że ona mięsa nie je, dałem
nawet buziaka w policzek, ale ona i tak wychodziła smutna.
Myślała, że zostanie na dłużej.
Ja nie przyjmuję gości na dłużej.
Rozpraszają mnie w pracy.
Kradną mój czas.
Boję się, że na dłużej może oznaczać „na zawsze”, a ja nie
chcę mieć niczego na zawsze poza moimi książkami,
wyobrażeniami, muzyką i kotką Muho.
Od jej smutku mnie też się zrobiło smutno, znów nastawiłem
Bauhaus, nalałem sobie kieliszek Ballantine’s, ale
dwunastoletniego, bo jest bez porównania lepszy niż Finest i bez
porównania tańszy niż siedemnastoletni. Wielu miłośników whisky
uważa, że liczy się tylko single malt, ale to nieprawda.
Dwunastoletni Ballantine’s jest lepszy od wielu maltów, a
trzydziestoletni Ballantine’s (około siedmiuset złotych za butelkę,
więc pozwalam sobie czasami tylko na jeden kieliszek w barze) to
już absolutne mistrzostwo sztuki zestawiania trunków. Jest w nim
wszystko – i słodycz miodu, i wanilii, i egzotyczne owoce, i
szlachetność dębu. Nalałem kieliszek dwunastoletniego blendu, a
potem jeszcze jeden kieliszek, a potem zadzwoniłem do Basi, bo
zostawiła swój numer i chciałem coś jej powiedzieć na
pocieszenie, żeby już smutna nie była, a że nic mi do głowy nie
przychodziło, to powiedziałem, że może wpaść, że poczęstuję ją
dobrą whisky.
Przyszła, ale Ballantine’s nie chciała. Nalałem jej
francuskiego miętowego likieru Crème de Bêtises, jak dla mnie
świetny, w sam raz na randki, odświeża oddech. Przyszła i
zaprzyjaźniliśmy się, choć ona lubi psiuńcie, a ja jakby
niekoniecznie, albo nawet przeciwnie. Okazało się, że wcale nie
oczekuje ode mnie wiele, tylko trochę ciepła i zrozumienia. Trochę
w pełnym rozumieniu tego słowa, niedużo, nie wszystko dla siebie,
Basia nie jest ani zaborcza, ani pazerna, ale jest nieszczęśliwa.
Mąż odszedł, ojciec molestował seksualnie, matka zmarła w
dzieciństwie, nikt jej nie kochał, nikt jej nie chciał. Ma swoje
obiektywne powody. Boi się bliskości, unika zaangażowania, tak
jak ja. Tyle że ja wolę koty, ona psy, jakkolwiek by patrzeć, to duża
różnica.
Jest ładną kobietą. Ma czterdzieści lat, ale wciąż dziewczęce
rysy, bardzo drobne ramionka, ciekawe świata oczy w kolorze
wieczornego morza, czuprynę potarganych rudych włosów, zadarty
nos i wydęte w zdziwieniu wargi. Ma śliczne okrągłe i twarde
piersi, chudą pupę, nie depiluje cipki. Ma intensywny zapach,
zawsze, gdy zostaje na noc, czuję ją w swoim łóżku jeszcze przez
kilka dni. Jest delikatna, czuła, a jednocześnie wyuzdana. Kocha
seks, myślę, że jest uzależniona od seksu, ale nigdy się nie
narzuca, przyczajona czeka, lekko prowokuje nagością ramienia
lub figlarnym spojrzeniem, przechodzi do ofensywy tylko wtedy,
gdy ma pewność, że nie będzie odrzucona, że przyjmę jej
wilgotność, jej namiętność, jej pożądanie. Na ogół przyjmuję, na
ogół nawet dość chętnie, bo sam lubię wyczekiwać przyczajony
jak drapieżnik, sam lubię brać tylko wtedy, gdy mam pewność, że
ofiara mi się nie wymknie. Obydwoje nauczyliśmy się
kontrolować emocje, obydwoje nosimy w sobie zbyt wiele
wyobrażeń, byśmy nie przywykli do rozczarowań, ale po co
niepotrzebnie powiększać ich zakres?
Celina
„Śmierć nieźle inspiruje. To chyba jedyna rzecz, która może
inspirować, wiem o tym, zwłaszcza gdy jest tutaj, tuż za plecami.
Rozgniewana”. (Louis-Ferdinand Céline)
Obudziłem się dziś w zmiędlonej, przepoconej pościeli, z
bolącą głową i obcą dziewczyną. Poznałem ją wczoraj w barze,
zdaje się, że nic szczególnego. Ona piła irlandzkie piwo, ja
szkocką whisky. Nie pamiętam, o czym z nią rozmawiałem,
zapewne o niczym ważnym, ale pamiętam, że leciała celtycka
muzyka, i to, że przez cały wieczór sączyłem Caol Ila. Smak
smoły, torfu i spalenizny. Cały czas mam go w ustach. Przed
położeniem się nie umyłem zębów. Nigdy nie myję zębów po
dobrej whisky. Caol Ila w ustach pozostawia smak marzeń. Morze
i surowe skały wyspy Islay. Odległy tajemniczy świat, którego
ziemia pamięta gaelickie pieśni celtyckich druidów, i magiczna
formuła określająca wodę życia: Uisge Beatha. Caol Ila ma smak
czegoś lepszego niż pasta do zębów, lepszego niż poranny kac,
przepocona pościel, lepszego niż ta dziewczyna w łóżku. Jak ona
ma na imię? Jakoś zabawnie, jak ze staromodnej piosenki. Nie
pamiętam.
Kot Pchlak, ten huncwot od sąsiadki, wbił się pomiędzy
nasze ciała klinem, wywalczył sobie skrawek przestrzeni i mruczy
zadowolony. Gapi się na obnażone, nieładne piersi. Mam wrażenie,
że lubi oglądać gołe dziewczyny, przy czym jest mu zupełnie
obojętne, czy są ładne, czy brzydkie. Patrzy, jakby był w
delikatesach i podziwiał wiszące na hakach gołe kury. Może w
jego oczach różowa ludzka skóra jest równie interesująca jak
nagość oskubanego drobiu? Mocno perwersyjne. Pchlak mości się
i trąca mnie różowym noskiem. „Głaszcz mnie, głaszcz”, mruczy.
Pchlaku, nie mam ochoty na głaskanie, sięgam po komórkę, na
wyświetlaczu 9.55, Pchlaku, przyzwoici ludzie i koty huncwoty o
takiej godzinie śpią jeszcze. Nie mówię tego, myślę, on jednak
rozumie, wtula pyszczek w poduszkę, pomiędzy nasze twarze.
Ktoś mógłby zrobić sielankowe zdjęcie, on, ona i kot. Prawie jak
rodzina, cóż z tego, że kot sąsiadki, a ona przywleczona z baru w
stanie nietrzeźwym.
Nie pamiętam, o czym z nią rozmawiałem, ale pamiętam, że
to ona podeszła, spytała, czy ja to ja, czy ja to ten pisarz, tak ten,
spytała, czy może się dosiąść, tak, możesz, spytała, czy lubię
whisky, tylko kiwnąłem głową, a potem nie pamiętam, ale chyba
rozmowa się nie kleiła.
Nie jest ładna, nie jest bardzo brzydka, sympatyczna głupia
dziewucha, myślę sobie. Że głupia, to od razu widać, na twarzy
człowieka śpiącego wypisane są jego sny. Jej sny są bez polotu,
dotyczą może pracy, może koleżanek, kolegów, może seksu,
pierścionków z brylantami albo bombonierek z Wedla. Jak Pchlak
spragniona ciepła, oplotła moje chude kolana swoimi zaskakująco
twardymi udami i śpi, tak spokojna, ufna, bezrefleksyjna. Tak
myślę, patrząc na nią, na kacu zły, że ona w ogóle tu jest.
Zanim zasnęliśmy, była zachłanna, to pamiętam, sprawiała
wrażenie nimfomanki lub straszliwie wyposzczonej, rzuciła się na
mnie, jakby ją wypuścili z więzienia po długim wyroku.
Spragniona seksu, spragniona drugiego człowieka, ciepła, czułości,
jak niepodlewany kwiat, który już zaczął przysychać, chłonęła
desperacko tę odrobinę życzliwości, jaką mogłem jej w stanie
nietrzeźwym ofiarować. Chyba tak to wczoraj było. A może tak
miało być zgodnie z ustalonym schematem? Nie jestem pewien.
Teraz śpi spokojnie z pyskiem Pchlaka przy ustach. Też jeszcze
pośpię. Też czuję w sobie spokój.
– Ojej, co ja tu robię? – Nie brzmi to jak pytanie do mnie,
raczej autorefleksja, więc nie otwieram oczu. – No, odezwij się,
przecież widzę, że już nie śpisz. – Spryciula.
Całkowicie ściąga ze mnie kołdrę i sama się nią szczelnie
obwija. Siedzi na materacu i gapi się, a ja leżę nagi i marznę. To
nie fair. Idę się odlać i nakarmić obydwa koty. Pchlak natychmiast
poderwał się moim tropem.
Dziewczyna też wstała, nadal obwinięta w kołdrę.
– Mogę kawę?
– Nie mam kawy.
– Serio? – Otworzyła szafkę nad kuchenką, tak jakby to było
jej mieszkanie, grzebie, jakby to były jej rzeczy. – Faktycznie.
Zrobię nam herbatę.
Wolałbym, żeby nic nam nie robiła, nie ma żadnego „nam”,
żadnej wspólnej przestrzeni, wolałbym, żeby już wyszła. Chcę
pobawić się z moją kotką sztuczną myszą. Chcę usiąść wreszcie do
komputera i dopisać do końca rozdział książki. Termin mnie goni,
jak zawsze jestem spóźniony, jak zawsze zestresowany i jak
zawsze obiektywne trudności stają mi na przeszkodzie.
– Jak masz na imię? – pytam bez ciekawości obiektywną
trudność.
– Jak możesz nie pamiętać?
– Słabą mam pamięć.
– Celina – mówi obiektywna trudność i zalewa herbatę w
moich dwóch ulubionych emaliowanych kubkach z ręcznie
malowanymi kotami.
– To nie są kubki dla gości – warczę, bo mnie jednak złość
wzięła. Czasami nie panuję nad tym, choć bardzo się staram.
– Panie pisarzu – inwokacja wskazuje na dłuższą przemowę
– przyprowadza pan do domu dziewczynę, bierze ją do łóżka i
nawet nie pamięta, jak ona ma na imię, a teraz żałuje pan kubka?
– Nie żałuję, chodzi o zasady. Zasada pierwsza: to jest mój
dom.
– Zasada druga?
– Nie ruszać niczego bez pozwolenia.
– Zasada trzecia?
– Nie przeciągać struny. Rano jestem drażliwy.
– Są jeszcze jakieś zasady?
– Same zasady.
– A przyjemności tylko po alkoholu?
– Na pewno nie na kacu!
– Wszystko rozumiem.
Bezczelnie pije herbatę z kubka z kotkami. Potem znika w
sypialni, mam nadzieję, że poszła się ubrać. Nie. Poszła po swoją
komórkę. Słusznie, czas zadzwonić po taksówkę i zjeżdżać, myślę,
ale już nic nie mówię.
– Dzień dobry, poproszę dużą biesiadę serową na cienkim
cieście. Tak, poproszę drugą w promocji za złotówkę. Tak,
dodatkowo sos, może być pikantny. I jeszcze dużą colę. Aha, i
może jeszcze dodatkowy składnik do pizzy, kukurydzę. Jaki tu jest
adres? – Patrzy na mnie wyczekująco. Mnie mowę odebrało. –
Chwileczkę – do słuchawki. Grzebie w leżących na blacie kuchni
rachunkach. – O, już mam adres, poproszę o dostawę na ulicę
Słomińskiego, tak, naprzeciwko Arkadii… – Tu podaje numer
bloku i mieszkania. – Oczywiście, może być do czterdziestu minut.
Rozłączyła się.
Stoję nagi w kuchni i wytrzeszczam oczy.
Tego jeszcze nie było!
– Nienawidzę pizzy – cedzę przez zęby, te dwa „z” w pizzy
brzmią jak zgrzyt hamującego tramwaju.
– A ja bardzo lubię.
– To nie restauracja!
– A ja nie jestem dziwką, którą wziąłeś z ulicy.
– Dziewczyno? Czy ciebie pojebało? Sama się wprosiłaś!
– Nic podobnego. Byłeś czarujący i bardzo nalegałeś, żebym
z tobą poszła.
O kurwa, no tak mogło być. Nie pamiętam. Brzydka jest, ale
twarz ma miłą. Pod wpływem nadmiaru Caol Ila krytycyzm mógł
mi się wczoraj obniżyć.
– Dobra, zapłacę za pizzę, zjesz i wychodzisz. Przepraszam,
ale mam robotę.
– Sama zapłacę.
– To sama zapłać i sama zjedz. – Poszedłem do łazienki.
Czas najwyższy umyć zęby, przepłukać twarz zimną wodą i ubrać
się. Nago nie czuję się komfortowo.
Zjadła dwie duże pizze i wypiła dwa litry coli. Wiem, w
głowie się nie mieści, w brzuchu tym bardziej się nie mieści, ale
słowo daję. Zjadła to wszystko i rozciągnęła się na kanapie.
ŁUKASZ GOŁĘBIEWSKI KOBIETY TO MĘSKA SPECJALNOŚĆ
„Kto odmawia siebie pożądającej go kobiecie, rani ją w najszlachetniejszych jej porywach”. Stefan Zweig Niecierpliwość serca
Część 1 Nuda na mieście
Agnieszka „Kamieniem węgielnym wolnego aktu jest świadomość, że tego, co uczyniliśmy, mogliśmy równie dobrze nie uczynić – co przecież nie jest prawdą, gdy chodzi o pożądanie i pragnienie”. (Hannah Arendt) Ring, ring. Ring, ring. Uparcie dzwoni telefon. Zapomniałem go na noc wyłączyć. Zaspany przecieram oczy. Dziesięć po dziewiątej. Jak można dzwonić o tak wczesnej porze? – Słucham? – Hej, koteczku. – Słucham. – To ja. Powiedz, że mnie kochasz. – Nie kocham. – Ale pokochasz, prawda? Myślisz o tym? – Nie, nie myślę ani trochę. Śpię jeszcze. – Zostawię dzieci z nianią i wpadnę. Co ty na to? Mogę być za godzinę. Nuuudzi mi się. – Chryste, śpię jeszcze. – To ja cię obudzę. – Głos po drugiej stronie słuchawki brzmi zalotnie, tyle że mi nie w głowie zaloty. – Jak się czuje twój mąż? Nie podejrzewa niczego? – próbuję zmienić temat. – Właśnie przed chwilą wyjechał i nie będzie go do końca tygodnia. Kiciusiu, chcę się kochać, jest tak nudno. – To wpadnij może jutro, bo teraz muszę się umyć i popracować – odpowiadam grzecznie, choć za „kiciusia” najchętniej poderżnąłbym gardło. – Będę za godzinę. – Litości! – No dobrze, kiciusiu, będę za półtorej i przyniosę coś dobrego. – Za półtorej – wzdycham, czuję się przyciśnięty do muru i
bezradny, na Kubę Rozpruwacza się nie nadaję, za miękki jestem. – Nie tęsknisz? – Mam dużo pracy, do zobaczenia. – To ja robię się na bóstwo. Pa, kochany. Odkładam słuchawkę. Nie jestem kochany. Nie chcę być kochany. Koszmarnie zaczyna się dzień. Nazywam się Bykowski, Cyprian Bykowski, inicjały CB, jak CB-Radio. Nienawidzę swojego pretensjonalnego imienia i byczego nazwiska, które dziennikarze wciąż mylą i piszą o mnie „Bukowski”. Nie mam nic do Bukowskiego, jest w porządku, ale jak mawia mój znajomy wydawca Wiesław Uchański – nie jest przyjemnie, jak adresują do ciebie list i na kopercie piszą „Uchlański”, nawet jeśli ten drobny błąd pasuje do upodobań adresata. Ja jestem Bykowski. Imienia w ogóle nie używam. Książki podpisuję C. Bykowski, co żadnego z moich kompleksów nie rozwiązuje, bo po pierwsze znów się kojarzy z Charlesem Bukowskim, po drugie – gorsze – ktoś może pomyśleć, że mam na imię Czesio, jak nierozgarnięty bohater kreskówki, bo przecież nierozgarnięty naród, który pasjonuje się tym, czy Mikołaj Krawczyk wróci do Anety Zając, z Czesławem Miłoszem skojarzeń nie ma. Przez to nazwisko i przez inicjał wciąż jestem ofiarą dziennikarskich pomyłek. Pewnie niebawem będę czytał recenzje: „C. Bukowski napisał nową skandalizującą powieść Kobiety to męska specjalność”, następnie trafię do przypisów i bibliografii pod zmienionym, a przecież swojsko brzmiącym nazwiskiem. Zresztą co za różnica, Bykowski czy Bukowski, cieszyć się trzeba, że w ogóle ktoś jeszcze czyta książki. Mój ojciec, Cezary Bykowski, także zawsze podpisywał się C. Bykowski, tak jak ja wstydził się absurdalnego imienia i pewnie chciał pomścić własne upokorzenia, skazując syna na podobny los. Może myślał, że tym mnie wzmocni. Ulubiona piosenka Cezarego Bykowskiego to A Boy Named Sue Johnny’ego Casha. Opowiada o chłopaku porzuconym w wieku trzech lat przez ojca, który zostawił mu po sobie gitarę, pustą flaszkę i obciachowe imię Sue.
Gdyby mój ojciec był pisarzem, musiałbym podpisywać książki C. Bykowski Jr., ale ojciec akurat był bednarzem, to inne pożyteczne, choć nieco dziś zapomniane zajęcie. I bynajmniej nie robił beczek z białego amerykańskiego dębu, w których mógłby dojrzewać bourbon, lecz zwykłe beczki na śledzie, kapustę i ogórki kiszone, które po jednym użyciu zaczynały przeciekać, a mimo to były używane tak długo, aż zaczęły rozpadać się w swej smrodliwej starości. Staruszek C. też się rozpadł, Pan z nim. Po tatce odziedziczyłem wyniosłość i apodyktyczną naturę. Często patrzę na świat z góry, niestety, brzydka to cecha. Na ogół jestem przekonany o własnej racji. Na ogół też forsuję swoje zdanie. Jak się nie daje przeforsować, to zgarniam zabawki i idę do domu. Nie przyjmuję cudzych warunków. Dlatego nie mam żony i nigdzie nie pracuję na etacie. Mam liryczne imię, bycze nazwisko i żyję w stresie. Niezła psychodelia. Jest tak, że nigdy na nic nie mam czasu, a jednocześnie nigdzie się od dawna nie spieszę. Nigdy z niczym się nie wyrabiam. Zawsze się spóźniam. Nigdy nie spełniam oczekiwań. Nie mam ustabilizowanego życia. Nadużywam seksu i alkoholu. Moja jedyna stabilizacja to kotka Muho. Jak kiedyś zdechnie, to kupię sobie nową kotkę i też nazwę ją Muho, bo to minimum poczucia pewności jest mi niezbędne. Reszta niech płynie. Nie przywiązuję się do ludzi, rzeczy i miejsc. Żyję w przeświadczeniu, że wszystko przemija. Przemija moje życie i tego najbardziej mi żal. Z każdą minutą mam przed sobą mniej życia, na szczęście nie mam pojęcia, ile mi zostało. Ile by jednak mi pozostało, to będzie zdecydowanie za mało jak na moje potrzeby. Dlatego staram się pochłaniać ten skąpy czas, który mi dano. Pochłaniam w stresie, bo poczucie, że czas upływa i nie mam na to wpływu, jest deprymujące. Jestem pisarzem. Średnio utalentowanym i średnio docenianym, ale korzystam, jak mogę, z tej części uwagi, jaką publiczność gotowa jest mi poświęcić. Jestem pisarzem zawodowym. Utrzymuję się z tego na poziomie adekwatnym do talentu – średnim. Niewiele jednak więcej potrafię. Nie mógłbym
być urzędnikiem, bo się nudzę w biurze. Nie mógłbym być robotnikiem, bo brakuje mi krzepy fizycznej. Nie mógłbym być politykiem, bo brakuje mi zainteresowania. Nie mógłbym być rolnikiem, bo nie lubię się brudzić i schylać grzbietu. Nie mógłbym być górnikiem, bo mam klaustrofobię. Nie mógłbym być elektrykiem ani hydraulikiem, bo sprawy techniczne mnie przerastają. I jeszcze w wielu innych rolach społecznie pożytecznych nigdy bym się nie odnalazł. Lubię czytać, pisać, podróżować, lubię alkohol, muzykę i moją kotkę. To wcale niemało. W każdym razie wystarcza. Nie lubię niepotrzebnie gadać ani niepotrzebnie pracować. Jestem leniwy, gnuśny i dość narcystyczny. Wiem, że mój świat jest trochę oderwany od rzeczywistości. Wiele problemów mnie nie dotyczy. Nie oglądam TV i nie czytam gazet, chyba że piszą o mnie. Nie stoję w kolejkach, nie odbieram listów poleconych. Nie byłem w wojsku, nie oddaję głosów w wyborach, nie kibicuję Legii Warszawa, nie odwiedzam agencji towarzyskich, nie gram na giełdzie ani nawet w toto-lotka, nie inwestuję. Rzeczywistość na ogół mnie rozczarowuje. Rzeczywistość prawie nigdy nie dorównuje wyobraźni. Dlatego wolę sobie wyobrażać niż doświadczać, muszę jednak wciąż doświadczać, by konfrontować wyobrażenia. To zawodowa przypadłość. Pisarz musi zbierać doświadczenia i wciąż doznawać rozczarowań. Bez doświadczeń literatura jest za mało epicka, bez wyobrażeń za mało liryczna. A czytelnik oczekuje pełnokrwistych postaci i wzruszeń. Doświadczam zatem rozczarowań dla dobra literatury. Nie żebym miał misję, ale taką mam pracę. Jestem przekonany, że lepsze to niż machać łopatą podczas zamieci śnieżnej. Dodam, że lubię także spać, czyli nic oryginalnego. Staram się spać dziesięć, jedenaście, a czemu i nie dwanaście godzin dziennie. Sen to najprzyjemniejsza używka, w dodatku darmowa, w dodatku nieszkodliwa dla zdrowia. Gdybym nie miał kotki, to być może wyłączyłbym raz na zawsze telefon i przespał resztę życia. We śnie dzieją się najciekawsze rzeczy. Kotka przychodzi
jednak do łóżka i liże mnie szorstkim języczkiem po nosie tak długo, aż wreszcie otwieram jedno oko. Wtedy zaczyna tupać i podskakiwać, kręcić się radośnie i mruczeć. Otwieram więc drugie oko, głaszczę ją czule po miękkim futerku i zapominając fantastyczną fabułę snu, wstaję, snuję się do zimnej kuchni i napełniam miseczkę przysmakami. To dla mojej kotki wracam na tych kilkanaście godzin dnia do świata jawy, dla niej piszę swoje książki, bo przecież muszę jakoś zarabiać na kocie przysmaki, a ona byle czego nie je, to moja księżniczka, dostaje tylko to, co najlepsze. Dla niej wymyślam te wszystkie historie, choć ona o tym nie wie, bo jej ich nie czytam. Od czytania są czytelnicy, a kotki od mruczenia i tuptania. – A dlaczego by nie wytatuować sobie na chuju studolarówki? – dzwoni do mnie mój chyba jedyny czytelnik płci męskiej, przynajmniej jedyny, który dzwoni. Mów mi Rodak, przedstawił się kiedyś, a więc Rodak dzwoni. Nie bardzo ciekawy jestem odpowiedzi, więc mruczę tylko niewyraźnie. – Mógłbyś stymulować wzrost swojego kapitału – wabi Rodak. – Mógłbyś do woli bawić się swoją kasą – zachęca. – A przede wszystkim twoja żona mogłaby przepierdolić, ile tylko zechce, hehehehehehe – charkotliwy śmiech. – Okinawa? – ma drażniący zwyczaj utwierdzania się tym słowem, że jest akceptowany. Nie jest, ale tego nie zauważa, Okinawa. – Nie mam żony – odpowiadam sucho i odkładam słuchawkę. Dobry żart tynfa wart, ale jak mawiał idol mych lat pacholęcych, niestety brakuje aktualnych przeliczników kursów walutowych tynfa. Trudno mi docenić. Sikam do umywalki, patrzę na chuja i próbuję sobie wyobrazić, jak by wyglądał z wytatuowaną okrągłą gębą Benjamina Franklina. Niewyobrażalne. Naprawdę dobrze, że nie mam żony i podobnych dylematów. Na zabawy i stymulacje wzrostu ochoty też brak. Tatuaż z ropuchowatym prezydentem w stroju XVIII- wiecznego dżentelmena i napis ONE HUNDRED DOLLARS to nie tyle ekstrawagancja, ile smutna żenada. Nasypałem mojej kotce Muho suchej karmy i postanowiłem
wrócić do łóżka. Ring, dzwonek, ale tym razem do drzwi. Przecieram oczy, leniwie wstaję, a ten uparcie dzwoni. Otwieram. Mówi, że dzwoni od dziesięciu minut. Cóż, śpię z zatyczkami w uszach. Wchodzi spocona, jak zwykle biegła, jak zawsze niecierpliwa. Bardziej zaokrąglona, niż ją zapamiętałem. Czerwona na twarzy. Takie to z niej bóstwo. Wręcza mi szarą zatłuszczoną torbę – pączki, informuje, nie cierpię pączków, ale to nie ma znaczenia, bo z pewnością zje sama. – Zrób sobie herbatę i weź prysznic – mamroczę i wracam do łóżka. Po chwili przychodzi. Wciąż spocona. Wciąż czerwona. Z pączkiem w buzi i lukrem na brodzie. Nie wzięła prysznica, za to zdjęła sukienkę. Bez niej wygląda jeszcze bardziej okrągło. Z powodzeniem mogłaby startować w konkursie na najbrzydszą bieliznę, miejsce na podium gwarantowane. – A co ty taki nieprzyjemny, kiciuś? – Pakuje mi się pod kołdrę i lepką od lukru dłonią od razu łapie za miękkiego fiuta. O rany! Jestem zgubiony. Masuje go, aż trochę się podnosi, dzielny jest. – Włóż prezerwatywę. Na co mam włożyć prezerwatywę? Na miękkiego fiuta?, myślę, ale tego nie mówię. – Są w szafce w kuchni. Biegnie, trzaska, wraca jeszcze bardziej spocona, jeszcze bardziej czerwona, już jak marchewka, podaje mi kondom, spuszczam oczy, wiem, nie ma czym się chwalić, fiut znów całkiem wiotki. – Przepraszam – mówię bez cienia żalu i odwracam się na brzuch, mam zamiar spać dalej. – Oj, nic się nie stało – mówi Agnieszka, przewraca mnie znów na plecy i przysysa się do miękkiego chuja. Pompuje, aż twardnieje. Zuch z niego. Ustami nakłada prezerwatywę, ściąga brzydkie majtki, ściąga brzydki stanik, jej skóra ma różowy kolor i pokryta jest czerwonymi krostkami. Piersi duże i miękkie, na lewej niewielki kiczowaty tatuaż – dwa amorki podają sobie dłonie, mają sporą nadwagę i cielęce twarze, estetyka w stylu Michała Anioła.
Zamykam oczy. Nie chcę nic widzieć. Dosiada mnie jednym gwałtownym ruchem. Dosiada i cwałuje przez chwilę, przez żałośnie krótką chwilę, po której zuch kapituluje. – Nic z tego nie będzie. Agnieszka czerwona i zła. Zyg, zyg, marchewka, to cała nasza śpiewka. Aż trudno w to uwierzyć, poznaliśmy się dekadę temu. Agnieszka była dwudziestojednoletnią początkującą dziennikarką w upadającym tygodniku kulturalnym, ja debiutującym pisarzem. Umówiła się ze mną na wywiad w restauracji, onieśmielona, ale dobrze przygotowana, pytania czytała z kartki, nie słuchała rejestrowanych przez dyktafon odpowiedzi. Elegancka, pachnąca Chanel No. 5, ze wspaniałą burzą gęstych rudych włosów i seksownymi piegami. Uśmiechała się zabawnie, wyciągając usta jak do pocałunku i bez przerwy mrugała. Zdawało mi się to bardzo zalotne. Po wywiadzie poszliśmy na kieliszek wina, może na więcej niż kieliszek. Przyjemnie mijał czas. Pojechaliśmy do mnie. Pocałunki stawały się coraz bardziej namiętne, pieszczoty coraz bardziej intensywne. Gdy miałem ją już nagą i z pożądaniem pieściłem wilgotną szczelinkę, nagle zacisnęła uda, wystękała „Nie” i zerwała się z kanapy. Próbowałem oponować, nie na wiele się to zdało. Uciekła. Przyszła następnego dnia. I powtórka z rozrywki. Potem następnego i historia powtórzyła się jako farsa. Miałem dość kompromitujących umizgów, atrakcji godnych onanistów. Powiedziałem: Stop, nie przychodź więcej, zbyt to stresujące dla mnie i zbyt upokarzające, kończyć kolejne wieczory erotyczną porażką. Poprosiła o jeszcze jedną szansę, obiecała być uległa i słowa dotrzymała. Okazała się delikatną, wrażliwą, inteligentną i chorobliwie nieśmiałą dziewczyną. Miała wtedy piękne okrągłe piersi niezeszpecone tandetnym tatuażem, twardy brzuch, a rdzawe twarde włosy spływały jej do pośladków. Dziś jest szarą myszą, spoconą domową kurą, matką czworga rozwrzeszczanych dzieci rodzonych wedle scenariusza „co rok, to prorok”. Niestety pozostało w niej niewiele z czasów, w których mnie uwiodła. Macierzyństwo psuje kobiety, myślę. Ale pozwalam
jej czasami do siebie przychodzić. Jestem sentymentalny, pielęgnuję wspomnienia, a poza tym mam słabość do piegów. – Byłeś z TYM u lekarza? – akcentuje słowo „tym”. – U lekarza? Z czym? – udaję, że nie wiem, o co chodzi. – No z TYM. – Czerwieni się. – Ze swoim problemem. – Jakim problemem? – pytam, jakbym pierwszy raz słyszał, że mam jakieś problemy. Mam ich tyle, że mógłbym codziennie ustawiać się w kolejce do innego lekarza, od psychiatry rozpoczynając, na patologu kończąc. – No z TYM, z MF. – Czerwieni się jeszcze bardziej, czyli wygląda już jak burak, nie marchewka, bo skończyła się skala czerwoności. – MF? A cóż to za choroba? – No… wiesz – wykrztusza z siebie. – Miękki fiut. – Ach, on. – Wybucham śmiechem. – On nie potrzebuje lekarza. Nic mu nie jest, odpoczywa, ma dość, zamknął kramik, opadł i śpi w najlepsze. Jemu zamiast kolejnych atrakcji potrzeba zasłużonych wakacji. To się nazywa regeneracja, zwykła rzecz w materii. – Ale on tak nie pierwszy raz. – Nie pierwszy i nie ostatni. Organ przemęcza się, za dużo pracuje wieczorami, za wcześnie każą mu wstawać. Zbuntował się, wywiesił szyld „Zamknięte do odwołania”, zamieszkał na strzeżonym osiedlu z tabliczką „Obcym wstęp wzbroniony”, coś przebąkiwał, że chce słońca Majorki, że Wyspy Bahama mu się marzą, że znudzony Warszawką. – No nie żartuj sobie już. – Buraczek nabzdyczony. – Dużo ma tych nowych atrakcji? – Za dużo, kochana, zdecydowanie za dużo. I tak trzeba podziwiać, że organ jeszcze to wytrzymuje, na jego miejscu ja bym dawno zwariował. Agnieszka śmieje się bez przekonania. – Okropny jesteś i tak brzydko go nazywasz: „organ” – mówi i sięga po brzydki biustonosz, zasłania tłuściutkie amorki. – Idę sobie.
– Idź sobie – mówię i głaszczę ją chwilę między nogami, żeby nie wyjść na chama i gbura, a poza tym lubię te jej sztywne i długie rdzawe włosy na cipce, są takie rozkosznie staromodne. – Następnym razem postaraj się bardziej. – Odsuwa moją rękę i wciąga brzydkie majtki. Zdradzany mąż Agnieszki jest żołnierzem, porucznikiem, lotnikiem. Ma ordery i medale. Latał helikopterem w Iraku. Może teraz też lata, nie pytam, co robi, nie obchodzą mnie cudze sprawy, ale ona często opowiada niepytana. Dobry zdradzany mąż uciułany w Iraku żołd w całości wysyła do domu. Podejrzewam, że ona wszystko wydaje na słodycze, ale może to złośliwa niesprawiedliwość. Taka moja natura. Bywam złośliwy i niesprawiedliwy. Ale bywam też czuły i wyrozumiały. Nie znam męża porucznika i nie lubię żołnierzy, nie popieram jakichkolwiek ingerencji, nieważne, czy w Iraku, czy w tataraku, niezależnie jednak od tych wszystkich negatywów wstyd mi trochę w jej imieniu. I też odrobinkę smutno. Ani trochę nie chciałbym być na jego miejscu, nawet jakby mi mieli całą pierś medalami udekorować. Nie wiem, czego mu bardziej współczuję, tego, że jest zdradzanym mężem, czy tego, że jest zdradzanym żołnierzem? Obydwie role zupełnie mi nie leżą. Ale nie tylko złe są strony bycia oficerem. Mąż Agnieszki jest ode mnie o dwa lata młodszy, a już za rok przechodzi na emeryturę dla trepów. Takim to dobrze. Zamiast biegać w mundurze, zacznie pilnować żony, skończą się pewnie nasze schadzki, o czym myślę bez żalu. Wszak wszystko się kiedyś kończy. – Zapomniałam, kotku, że mam dla ciebie prezent – wyrywa mnie z rozmyślań o zdradzanych samcach różnych profesji. – Właściwie to na niego nie zasłużyłeś – kokietuje. – Ale i tak ci dam, kotuś, bo ty w ogóle to kochany jesteś. – Cóż za słodycz, zaraz się wzruszę. Podaje mi owiniętą kolorowym papierem butelkę. No proszę! Już wiem, dlaczego jestem sentymentalny! Kobiety mnie rozpieszczają! Teraz wzruszyłem się na serio, zero ironii.
Butelka piękna. Grube przezroczyste szkło, sześciokątny zaokrąglony na rogach kształt. Napój wewnątrz zgniłozielony, prawie brunatny. Na dnie robak. Wielki i dorodny patyczak, daję słowo! Leży martwy nogami do góry, odwłokiem wciśnięty w dno. Absinth Beetle to cudo się nazywa. Moc siedemdziesiąt procent. Dziękuję ci, Agnieszko! – Dziękuję – mówię ze szczerym wzruszeniem, rad wielce z prezentu, całuję czule i szczerze. Ona przyciska się do mnie mocno i dyszy ciężko w szyję. – A może jeszcze raz spróbujemy? – pyta nieśmiało. – Spróbujemy, oczywiście, że spróbujemy, nie raz jeszcze. – Głaszczę ją po włosach. – Ale nie dziś? – konstatuje ze smutkiem. – Niebawem – odpowiadam i wyłuskuję się z objęć. Bardzo ją lubię, ale mogłaby już sobie pójść. Patyczak w butelce na mnie czeka. Ciekaw jestem go bardzo. A teraz jestem sam z robalem. Jak miło. Wlewam oleisty alkohol o barwie mokrej dębowej kory do dużego kieliszka z mocnego hartowanego szkła. Celebruję. Kładę na sitku kostkę brązowego trzcinowego cukru, podpalam absynt i czekam, aż ścieknie rozgrzany karmel. Trunek ma zachwycający aromat, wrzosowo-iglasty, szałwiowo-piołunowy, niemal nie czuć anyżu. W ustach przyjemne ciepło. Czytam, że jest tu 35 mg tujonu na litr, czyli ponadtrzykrotnie więcej, niż zwykło się przyjmować za dawkę obojętną dla układu nerwowego. To mi się bardzo podoba. Nastawiam na gramofonie siedmiocalowego singla The Adolescents z 1980 roku. To takie staroświecko pogodne, a zarazem młodzieńczo proste. I’ve never seen anything like it before This amoeba’s got a mind of it’s own Agnieszka pozostawiła po sobie odciski bosych stóp na brudnej podłodze. A może to stopy były brudne? Patyczak niewzruszenie leży do góry brzuchem na dnie butelki.
Barbara „Na samą myśl, że muszę kimś zostać, ogarniał mnie nie tylko strach, ale wręcz mdłości. Nie mogłem znieść myśli, że zostanę prawnikiem, radnym, inżynierem czy czymś takim. Ożenię się, będę miał dzieci, dam się złapać w strukturę rodzinną. Codziennie będę chodził do pracy i wracał. Niemożliwa sprawa”. (Charles Bukowski) Koty, wedle moich obserwacji, mają trzy podstawowe formy aktywności. Spanie zajmuje im jakieś trzy czwarte dnia. Moja kochana kotka najchętniej śpi mi na biurku, lubi być blisko, otworzyć jedno oko i kontrolować w półśnie, co robię. Gdy przenoszę się na kanapę, wędruje, człap, człap, leniwie za mną, zwija się w kłębek i natychmiast zasypia. Gdy przenoszę się do łóżka, wędruje, człap, człap, leniwie za mną, mości mi się na brzuchu i mruczy, dokąd ja nie zasnę. Druga aktywność to domaganie się pieszczot: ocieranie, pomruki, tuptanie, prężenie się, a przede wszystkim wskakiwanie na ręce i wczepianie kurczowe pazurkami – nie zostawiaj mnie, drapciaj, głaszcz, mru, mru, tak, za uszkiem, tu lubię, mru, mru, tylko broń Boże nie przestawaj. Ta forma aktywności zajmuje jakieś dziesięć procent dnia. Ale jest też czas rozrabiania. Do rozrabiania kot najbardziej lubi mieć drugiego kota, bo we dwójkę rozrabia się weselej. Oczywiście kot też je, wydala, chłepce wodę, ale to są czynności wykonywane mimochodem, a najchętniej po cichu i w samotności. Cokolwiek by powiedzieć, koty to bardzo kulturalne i dość dyskretne zwierzątka. Pchlak to król huncwotów. Jest brzydki jak każdy kot, w którym wymieszały się geny wszystkich dachowców z okolicznych śmietników, brzydota bynajmniej nie ujmuje mu jednak wdzięku. Właśnie gwizdnął mi nóżkę kurczaka, którą chciałem zjeść na spóźnione śniadanie. Wpadł jak burza i wypadł jak tornado z podniesionym radośnie ogonem. Pchlak zdobywca.
Na obiad zjem prażoną kukurydzę. Moja kotka uwielbia bawić się z tym zapchleńcem. Pchlak zna wszystkie okoliczne plotki, co na dachach, co w kominach, jakie nowe atrakcje pod śmietnikiem, a jakie w piwnicy. Pchlak prowadzi wyjątkowo aktywny i towarzyski tryb życia, odnoszę wrażenie, że u niego proporcje są odwrócone – trzy czwarte czasu przeznacza na rozrabianie, podglądanie i wykradanie jedzenia. Bynajmniej Pchlak nie jest jednak kotem bezdomnym czy głodującym jak afrykańskie dziecko. To kot przybłęda, przygarnięty przez moją samotną sąsiadkę, młodą damę o ponadprzeciętnej urodzie i ponadprzeciętnie podłym charakterze. Samotna i nieprzystępna, nie raz i nie dwa zagajałem przyjaźnie przez balkon: „Dziewczynko, zajrzyj do mnie na winko” czy coś równie sympatycznego, nieodmiennie przyjmowanego z wyniosłą pogardą, prychnięciem lub wzruszeniem ramion i bynajmniej nie z racji głupoty zaczepki, bo cytatami z Petrarki też nieskutecznie próbowałem wabić i nęcić. Za to Pchlak wpada do mnie chętnie, kilka razy dziennie i jak nie kradnie, to rozrabia, ostrzy pazury o moją kanapę, urządza biegi z przeszkodami po moim biurku, że o zakopywaniu się w pościeli nie wspomnę, szczególnie chętnym, gdy wpada mokry od deszczu. Pchlak jest huncwotem akrobatą, bez trudu przechodzi do nas po balustradzie balkonu, zdaje się, że nie ma dla niego przeszkód, równie zgrabnie stąpa po gzymsie, jak zjeżdża po rynnie. Gdy do nas wpada, moja kotka nie odstępuje go na krok, najpierw zalotnie trącają się wilgotnymi noskami, potem ona – o zgrozo – wsadza mu nos pod ogon i z zainteresowaniem wącha, jakby to były paryskie perfumy. Fuj, potem jak Pchlak wychodzi, przychodzi do mnie i też trąca mnie wilgotnym noskiem. Jeśli Pchlak akurat nie znajduje niczego, co mógłby podwędzić, zaczyna z kotką zabawę w berka. Sprint po mieszkaniu, jak cię złapię, to cię kąsnę, a potem ty mnie goń, jak potrafisz dogonić. Wzbijają się wraz z kurzem kocia sierść, tupot małych łapek i groźne porykiwania, przeraźliwy wrzask złapanego berka i znów tupot. Odkładam książkę i gapię się nieodmiennie zafascynowany. W tych rajdach nie ma nic erotycznego. Pchlak
jest kastratem, moja Musia dostaje hormonalne zastrzyki i nie wie, co to ruja, jest wciąż dziewicą, choć lata lecą i coraz więcej siwych włosów na jej małym łebku. To są rajdy dla czystej frajdy. Pchlak wpada bez zapowiedzi, goni berka, a potem wypada i znika na kilka godzin. Wiemy jednak, że wróci, a wtedy hulaj dusza, piekła kociego nie ma. Dzwoni do mnie Barbara, która kocha akurat psy. Nie rozumiem tego. W głowie się nie mieści. Pies poci się, brudzi, śmierdzi, szczeka, kręci się po domu, merda paskudnym ogonem, je jak prosię. Karykaturalne stworzenie. Odwrotność kociej kultury i gracji, czyli, krótko mówiąc, psie chamstwo. – Psiuńcio mi się rozchorował – słyszę przepełniony boleścią głos w słuchawce. – Zdechł? – Nie – święte oburzenie. – Nie zdechł, jak tak możesz myśleć? Jest przeziębiony. Chodzę z nim dwa razy dziennie na zastrzyki. O kurwa, myślę, ale nic nie mówię. Powinna pozwolić mu zdechnąć i wziąć kota, myślę jeszcze, ale nadal nic nie mówię, czekam, może ona powie coś więcej. – Tak go kocham. – Wiem, rozumiem, trudny czas, wielkie wyzwania – nawet nie staram się ukrywać sarkazmu. – Nie przyjdę dzisiaj. – Oczywiście, pies to rzecz święta. – Nagle myślę życzliwie o zapchlonym kundlu. – Dbaj o niego. – Jak się cieszę, że mnie rozumiesz. Czasami bywasz taki nieczuły. – Zawsze jestem czuły, czasami tylko gram twardziela. – Tak też myślę o tobie. Buziaczki, lecę do psiuńcia. A leć w cholerę. Barbarę poznałem na spotkaniu autorskim. Ustawiła się w ogonku po autograf. Była najładniejszą i najlepiej ubraną dziewczyną w kolejce. Miała na sobie krótką sukienkę w barwach jesieni z koronkową kwiatową girlandą wokół szyi. Stylowo.
Podeszła nieśmiało, spuściła długie rzęsy, wyglądała tak smakowicie, że zapałałem nagłą atencją. Miewam takie przebłyski i zwykle ich potem żałuję. – Dla Basi – poprosiła, podając egzemplarz mojej debiutanckiej prozy. – Napiszę ci coś specjalnego. – Spojrzałem w jej zielone oczy. – Tylko dla ciebie, niech ta kolejka się skończy. Poczekasz? Pójdziemy na kawę – kusiłem. – Poczekam – odpowiedziała szeptem i nieśmiało wycofała się z krótkiego już rządku oczekujących. Nie zabrałem Basi na kawę, bo kawy nie piję, nie lubię tego smaku spalonych ziaren. Zabrałem ją do siebie, na białe wino, bourbona i na kanapę. Sprawy potoczyły się szybko i zgodnie z planem. Gdy było już po wszystkim, kiedy nasze zmiętolone ubrania w nieładzie walały się koło łóżka, kiedy odzyskałem już równy oddech, a ona zasłoniła nagość prześcieradłem, ale tak, że lewa pierś wciąż była na wierzchu, włączyłem Bauhaus. Analogowe wydanie Beggars Banquet z 1983 roku, mroczny, przejmujący głos Petera Murphy’ego, odgłosy w tle jak ze średniowiecznej kwatery inkwizytora, zgrzyty i piski, monotonny rytm gitar, She’s in Parties, jest w tej balladzie coś, co zawsze mnie elektryzowało, ten teatralny wstęp i gitara niczym hebel, smutek i tęsknota w krótkim refrenie, potem rozpacz i znów hebel, zgrzyty, a na zakończenie jak zapowiedź apokalipsy w tonie komunikatu: Hot lines under a rain of drum Cigarette props in action Dialogue dub, now here’s the rub She’s acting her reaction She’s in parties
Włączyłem Bauhaus nie tylko dlatego, że mam do tej piosenki sentyment, także dlatego, że nic lepiej nie pasowałoby do rozmazanego makijażu Basi. Intensywnie pachniała seksem i potem. Przesunąłem dłoń wzdłuż jej szczupłych ud, po gładkiej, ciemnej skórze, u góry wciąż była wilgotna. Jęknęła, a ja wziąłem ją drugi raz przy smutnej muzyce Bauhausu. Od tamtej pory Barbara zawsze kojarzy mi się ze smutkiem. Była smutna, kiedy następnego ranka wyprosiłem ją z mieszkania. Dałem przedtem herbatę, bo kawy nie mam, dałem kanapkę z pomidorem, bo okazało się, że ona mięsa nie je, dałem nawet buziaka w policzek, ale ona i tak wychodziła smutna. Myślała, że zostanie na dłużej. Ja nie przyjmuję gości na dłużej. Rozpraszają mnie w pracy. Kradną mój czas. Boję się, że na dłużej może oznaczać „na zawsze”, a ja nie chcę mieć niczego na zawsze poza moimi książkami, wyobrażeniami, muzyką i kotką Muho. Od jej smutku mnie też się zrobiło smutno, znów nastawiłem Bauhaus, nalałem sobie kieliszek Ballantine’s, ale dwunastoletniego, bo jest bez porównania lepszy niż Finest i bez porównania tańszy niż siedemnastoletni. Wielu miłośników whisky uważa, że liczy się tylko single malt, ale to nieprawda. Dwunastoletni Ballantine’s jest lepszy od wielu maltów, a trzydziestoletni Ballantine’s (około siedmiuset złotych za butelkę, więc pozwalam sobie czasami tylko na jeden kieliszek w barze) to już absolutne mistrzostwo sztuki zestawiania trunków. Jest w nim wszystko – i słodycz miodu, i wanilii, i egzotyczne owoce, i szlachetność dębu. Nalałem kieliszek dwunastoletniego blendu, a potem jeszcze jeden kieliszek, a potem zadzwoniłem do Basi, bo zostawiła swój numer i chciałem coś jej powiedzieć na pocieszenie, żeby już smutna nie była, a że nic mi do głowy nie przychodziło, to powiedziałem, że może wpaść, że poczęstuję ją dobrą whisky. Przyszła, ale Ballantine’s nie chciała. Nalałem jej
francuskiego miętowego likieru Crème de Bêtises, jak dla mnie świetny, w sam raz na randki, odświeża oddech. Przyszła i zaprzyjaźniliśmy się, choć ona lubi psiuńcie, a ja jakby niekoniecznie, albo nawet przeciwnie. Okazało się, że wcale nie oczekuje ode mnie wiele, tylko trochę ciepła i zrozumienia. Trochę w pełnym rozumieniu tego słowa, niedużo, nie wszystko dla siebie, Basia nie jest ani zaborcza, ani pazerna, ale jest nieszczęśliwa. Mąż odszedł, ojciec molestował seksualnie, matka zmarła w dzieciństwie, nikt jej nie kochał, nikt jej nie chciał. Ma swoje obiektywne powody. Boi się bliskości, unika zaangażowania, tak jak ja. Tyle że ja wolę koty, ona psy, jakkolwiek by patrzeć, to duża różnica. Jest ładną kobietą. Ma czterdzieści lat, ale wciąż dziewczęce rysy, bardzo drobne ramionka, ciekawe świata oczy w kolorze wieczornego morza, czuprynę potarganych rudych włosów, zadarty nos i wydęte w zdziwieniu wargi. Ma śliczne okrągłe i twarde piersi, chudą pupę, nie depiluje cipki. Ma intensywny zapach, zawsze, gdy zostaje na noc, czuję ją w swoim łóżku jeszcze przez kilka dni. Jest delikatna, czuła, a jednocześnie wyuzdana. Kocha seks, myślę, że jest uzależniona od seksu, ale nigdy się nie narzuca, przyczajona czeka, lekko prowokuje nagością ramienia lub figlarnym spojrzeniem, przechodzi do ofensywy tylko wtedy, gdy ma pewność, że nie będzie odrzucona, że przyjmę jej wilgotność, jej namiętność, jej pożądanie. Na ogół przyjmuję, na ogół nawet dość chętnie, bo sam lubię wyczekiwać przyczajony jak drapieżnik, sam lubię brać tylko wtedy, gdy mam pewność, że ofiara mi się nie wymknie. Obydwoje nauczyliśmy się kontrolować emocje, obydwoje nosimy w sobie zbyt wiele wyobrażeń, byśmy nie przywykli do rozczarowań, ale po co niepotrzebnie powiększać ich zakres?
Celina „Śmierć nieźle inspiruje. To chyba jedyna rzecz, która może inspirować, wiem o tym, zwłaszcza gdy jest tutaj, tuż za plecami. Rozgniewana”. (Louis-Ferdinand Céline) Obudziłem się dziś w zmiędlonej, przepoconej pościeli, z bolącą głową i obcą dziewczyną. Poznałem ją wczoraj w barze, zdaje się, że nic szczególnego. Ona piła irlandzkie piwo, ja szkocką whisky. Nie pamiętam, o czym z nią rozmawiałem, zapewne o niczym ważnym, ale pamiętam, że leciała celtycka muzyka, i to, że przez cały wieczór sączyłem Caol Ila. Smak smoły, torfu i spalenizny. Cały czas mam go w ustach. Przed położeniem się nie umyłem zębów. Nigdy nie myję zębów po dobrej whisky. Caol Ila w ustach pozostawia smak marzeń. Morze i surowe skały wyspy Islay. Odległy tajemniczy świat, którego ziemia pamięta gaelickie pieśni celtyckich druidów, i magiczna formuła określająca wodę życia: Uisge Beatha. Caol Ila ma smak czegoś lepszego niż pasta do zębów, lepszego niż poranny kac, przepocona pościel, lepszego niż ta dziewczyna w łóżku. Jak ona ma na imię? Jakoś zabawnie, jak ze staromodnej piosenki. Nie pamiętam. Kot Pchlak, ten huncwot od sąsiadki, wbił się pomiędzy nasze ciała klinem, wywalczył sobie skrawek przestrzeni i mruczy zadowolony. Gapi się na obnażone, nieładne piersi. Mam wrażenie, że lubi oglądać gołe dziewczyny, przy czym jest mu zupełnie obojętne, czy są ładne, czy brzydkie. Patrzy, jakby był w delikatesach i podziwiał wiszące na hakach gołe kury. Może w jego oczach różowa ludzka skóra jest równie interesująca jak nagość oskubanego drobiu? Mocno perwersyjne. Pchlak mości się i trąca mnie różowym noskiem. „Głaszcz mnie, głaszcz”, mruczy. Pchlaku, nie mam ochoty na głaskanie, sięgam po komórkę, na wyświetlaczu 9.55, Pchlaku, przyzwoici ludzie i koty huncwoty o takiej godzinie śpią jeszcze. Nie mówię tego, myślę, on jednak
rozumie, wtula pyszczek w poduszkę, pomiędzy nasze twarze. Ktoś mógłby zrobić sielankowe zdjęcie, on, ona i kot. Prawie jak rodzina, cóż z tego, że kot sąsiadki, a ona przywleczona z baru w stanie nietrzeźwym. Nie pamiętam, o czym z nią rozmawiałem, ale pamiętam, że to ona podeszła, spytała, czy ja to ja, czy ja to ten pisarz, tak ten, spytała, czy może się dosiąść, tak, możesz, spytała, czy lubię whisky, tylko kiwnąłem głową, a potem nie pamiętam, ale chyba rozmowa się nie kleiła. Nie jest ładna, nie jest bardzo brzydka, sympatyczna głupia dziewucha, myślę sobie. Że głupia, to od razu widać, na twarzy człowieka śpiącego wypisane są jego sny. Jej sny są bez polotu, dotyczą może pracy, może koleżanek, kolegów, może seksu, pierścionków z brylantami albo bombonierek z Wedla. Jak Pchlak spragniona ciepła, oplotła moje chude kolana swoimi zaskakująco twardymi udami i śpi, tak spokojna, ufna, bezrefleksyjna. Tak myślę, patrząc na nią, na kacu zły, że ona w ogóle tu jest. Zanim zasnęliśmy, była zachłanna, to pamiętam, sprawiała wrażenie nimfomanki lub straszliwie wyposzczonej, rzuciła się na mnie, jakby ją wypuścili z więzienia po długim wyroku. Spragniona seksu, spragniona drugiego człowieka, ciepła, czułości, jak niepodlewany kwiat, który już zaczął przysychać, chłonęła desperacko tę odrobinę życzliwości, jaką mogłem jej w stanie nietrzeźwym ofiarować. Chyba tak to wczoraj było. A może tak miało być zgodnie z ustalonym schematem? Nie jestem pewien. Teraz śpi spokojnie z pyskiem Pchlaka przy ustach. Też jeszcze pośpię. Też czuję w sobie spokój. – Ojej, co ja tu robię? – Nie brzmi to jak pytanie do mnie, raczej autorefleksja, więc nie otwieram oczu. – No, odezwij się, przecież widzę, że już nie śpisz. – Spryciula. Całkowicie ściąga ze mnie kołdrę i sama się nią szczelnie obwija. Siedzi na materacu i gapi się, a ja leżę nagi i marznę. To nie fair. Idę się odlać i nakarmić obydwa koty. Pchlak natychmiast poderwał się moim tropem. Dziewczyna też wstała, nadal obwinięta w kołdrę.
– Mogę kawę? – Nie mam kawy. – Serio? – Otworzyła szafkę nad kuchenką, tak jakby to było jej mieszkanie, grzebie, jakby to były jej rzeczy. – Faktycznie. Zrobię nam herbatę. Wolałbym, żeby nic nam nie robiła, nie ma żadnego „nam”, żadnej wspólnej przestrzeni, wolałbym, żeby już wyszła. Chcę pobawić się z moją kotką sztuczną myszą. Chcę usiąść wreszcie do komputera i dopisać do końca rozdział książki. Termin mnie goni, jak zawsze jestem spóźniony, jak zawsze zestresowany i jak zawsze obiektywne trudności stają mi na przeszkodzie. – Jak masz na imię? – pytam bez ciekawości obiektywną trudność. – Jak możesz nie pamiętać? – Słabą mam pamięć. – Celina – mówi obiektywna trudność i zalewa herbatę w moich dwóch ulubionych emaliowanych kubkach z ręcznie malowanymi kotami. – To nie są kubki dla gości – warczę, bo mnie jednak złość wzięła. Czasami nie panuję nad tym, choć bardzo się staram. – Panie pisarzu – inwokacja wskazuje na dłuższą przemowę – przyprowadza pan do domu dziewczynę, bierze ją do łóżka i nawet nie pamięta, jak ona ma na imię, a teraz żałuje pan kubka? – Nie żałuję, chodzi o zasady. Zasada pierwsza: to jest mój dom. – Zasada druga? – Nie ruszać niczego bez pozwolenia. – Zasada trzecia? – Nie przeciągać struny. Rano jestem drażliwy. – Są jeszcze jakieś zasady? – Same zasady. – A przyjemności tylko po alkoholu? – Na pewno nie na kacu! – Wszystko rozumiem. Bezczelnie pije herbatę z kubka z kotkami. Potem znika w
sypialni, mam nadzieję, że poszła się ubrać. Nie. Poszła po swoją komórkę. Słusznie, czas zadzwonić po taksówkę i zjeżdżać, myślę, ale już nic nie mówię. – Dzień dobry, poproszę dużą biesiadę serową na cienkim cieście. Tak, poproszę drugą w promocji za złotówkę. Tak, dodatkowo sos, może być pikantny. I jeszcze dużą colę. Aha, i może jeszcze dodatkowy składnik do pizzy, kukurydzę. Jaki tu jest adres? – Patrzy na mnie wyczekująco. Mnie mowę odebrało. – Chwileczkę – do słuchawki. Grzebie w leżących na blacie kuchni rachunkach. – O, już mam adres, poproszę o dostawę na ulicę Słomińskiego, tak, naprzeciwko Arkadii… – Tu podaje numer bloku i mieszkania. – Oczywiście, może być do czterdziestu minut. Rozłączyła się. Stoję nagi w kuchni i wytrzeszczam oczy. Tego jeszcze nie było! – Nienawidzę pizzy – cedzę przez zęby, te dwa „z” w pizzy brzmią jak zgrzyt hamującego tramwaju. – A ja bardzo lubię. – To nie restauracja! – A ja nie jestem dziwką, którą wziąłeś z ulicy. – Dziewczyno? Czy ciebie pojebało? Sama się wprosiłaś! – Nic podobnego. Byłeś czarujący i bardzo nalegałeś, żebym z tobą poszła. O kurwa, no tak mogło być. Nie pamiętam. Brzydka jest, ale twarz ma miłą. Pod wpływem nadmiaru Caol Ila krytycyzm mógł mi się wczoraj obniżyć. – Dobra, zapłacę za pizzę, zjesz i wychodzisz. Przepraszam, ale mam robotę. – Sama zapłacę. – To sama zapłać i sama zjedz. – Poszedłem do łazienki. Czas najwyższy umyć zęby, przepłukać twarz zimną wodą i ubrać się. Nago nie czuję się komfortowo. Zjadła dwie duże pizze i wypiła dwa litry coli. Wiem, w głowie się nie mieści, w brzuchu tym bardziej się nie mieści, ale słowo daję. Zjadła to wszystko i rozciągnęła się na kanapie.