Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony228 590
  • Obserwuję250
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań145 815

Hainsworth Emili - Przez ciebie

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
EBooki prywatne

Hainsworth Emili - Przez ciebie.pdf

Ankiszon EBooki EBooki prywatne Hainsworth Emili
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 7 osób, 5 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 121 stron)

Stefanowi, za to, że pokazał mi inny świat, i Courtney, za to, że pomogła mi odnaleźć drogę do niego.

Bo mądrość każe by kochać, żyć, Od bogów brać, co ma losem być, Nie pytać, nie słać próśb w niebiosy, Całować wargi, pieścić włosy, Żar uczuć sycić, nim fala nadpłynie, Przytrzymać ją, posiąść, a potem... niech ginie. Edukacja osobowości F. Scott Fitzgerald Po tej stronie raju przeł. Małgorzata Golewska-Safiej i Leszek Safiej

Rozdział 1 Od dwóch miesięcy mam ten sam sen — Viv oddala się od szkła i ognia, a jej śmiech niesie się w ciemności. Idzie w moją stronę, z wargami ułożonymi w uwodzicielski uśmiech. Kołysze biodrami, a ja tak bardzo chcę jej dotknąć, że odczuwam ból. Chcę zanurzyć palce w jej czarnych włosach. Jest jak ciemny, zaskakujący kontrast dla jasnych płomieni, unoszących się za nią. Nie mogę się doczekać, kiedy poczuję jej zapach — jest jak zapach wiosny — i kiedy przesunę dłońmi po jej skórze i nigdy jej nie wypuszczę. Ale ona nagle staje i odwraca ode mnie wzrok. Ogień tańczy na jej policzku. Chcę krzyczeć, ale jestem niemy. Wyciągam do niej ręce, ale nie mogę się ruszyć. Odwraca się do płomieni. Znów ją straciłem. Zaciskam dłoń w pięść i otwieram gwałtownie oczy. Przy końcu bibliotecznego stołu stoi Mike Liu, wyraźnie zmieszany. — Ej, Cam. Już po dzwonku. Ocieram ślinę z ust i odklejam twarz od notatnika. Rozcieram głębokie bruzdy, jakie metalowa spirala zostawiła mi na policzku. — Dzięki. Waha się, poprawia sobie plecak na ramionach. — Widzimy się na lunchu? — Tak. — Nie podnoszę wzroku. Kiedy odchodzi, przez sekundę żałuję, że nie powiedziałem do niego czegoś więcej niż dwa słowa. Ale ostatnio dwa słowa to jedyne, na co mnie stać. Reszta uczniów opuszcza bibliotekę. Zostaję sam. Opieram się ciężko na krześle i spoglądam za okno. Jest stąd dobry widok na róg ulicy. Wpatruję się w niego, aż coś ociera się o szybę — burza czarnych włosów. Zrywam się za szybko, o mało nie przewracam krzesła. Nogi mam zdrętwiałe. Mrugam i widzę, że to tylko przelatujący kruk. Wypuszczam powietrze. Viv nie żyje od dwóch długich miesięcy, ale nadal jest wszędzie. I nigdzie. Na dworze jest za ciepło jak na początek października. Złota jesień. Liście nadal wiszą na drzewach, kwiaty jeszcze kwitną. Wszystko jest tak żywe. Chciałbym, żeby zima się pośpieszyła i żeby wszystko zamarło. Powinienem być na trygonometrii, ale ruszam na róg ulicy. Zmieniłem sobie plan zajęć tak, żeby z każdej klasy widzieć ten kawałek betonu. Z pozoru to zwykłe skrzyżowanie dwóch chodników. Stary słup ogłoszeniowy, który pękł na dwie części, został zastąpiony nowym, scalając znów krajobraz. Kartki, zdjęcia i oklapnięte pluszowe zwierzątka zaczęły się nawet ze sobą zlepiać. Kwiaty, które przyniosłem w tym tygodniu, już zwiędły. To już dokładnie dwa miesiące. Dzisiaj. Dziś wieczorem. Usiłuję nie patrzeć na roześmiane zdjęcia, ale jedno z nich przyciąga mój wzrok, wyrwane prosto z kroniki. Jest z pierwszej klasy, kiedy była jeszcze cheerleaderką. Wtedy krągłości nie wypełniały jeszcze jej stroju. We włosach ma białe i czerwone wstążki. Policzki różowe i zdrowe, uśmiech jeszcze szerszy, niż go zapamiętałem. Zmuszam się, żeby skierować wzrok na liściki, chociaż znam je już na pamięć. Viv, brakuje nam cię Dlaczego złe rzeczy przydarzają się dobrym ludziom? Tęsknię, Viv Nie mogę uwierzyć, że cię nie ma Wbijam paznokcie w dłonie. Wcale za nią nie tęsknią. Rozpoznaję każde z imion. Nikt z nich nie nazwałby jej przyjaciółką, gdyby znaleźli się z nią twarzą w twarz. Nie można się wypisać z klubu najpopularniejszych, jak to zrobiła ona. Albo nigdy się do niego nie należy, albo się z niego

wypada, tak jak ja. Chce mi się palić. Na dnie plecaka mam paczkę papierosów, więc przekopuję zeszyty i luźne kartki, żeby się do niej dostać. Moje palce ściskają celofan. Wyciągam pogniecione pudełko i chowam je w dłoni. Odsuwam wieczko, wkładam papierosa do ust i szukam zapalniczki. W kieszeniach mam pełno śmieci i denerwuję się, kiedy nie mogę na nią trafić. Zdejmuję plecak z ramion i przekopuję go, aż dostrzegam lekkie wybrzuszenie w podszewce. Eureka. Jest małe rozdarcie, które pośpiesznie powiększam, bo nie mogę się doczekać, żeby zapalić, ale kiedy wysuwam dłoń i widzę moją zippo zamiast taniego bica, zamieram. Przesuwam kciukiem po monogramie, który wygrawerowała na niej dla mnie na siedemnaste urodziny — „CP”. Zaciskam pięść, żeby nie musieć na nią patrzeć, ale przez to, że ją czuję, jest gorzej. Zimna, gładka i twarda. Kostki palców mi bieleją. Bez zastanowienia wrzucam ją w staranowane krzaki, w których wylądowała przednia opona wozu Viv. Jestem pewien, że to tu, bo kiedy się ocknąłem obok jej martwego ciała, całego w szkle i pachnącego benzyną, obszedłem, kuśtykając, samochód i wpadłem w te krzaki. Były kłujące i bezwzględne, kilka dni później odkryłem na ciele zadrapania pod koszulą. Niewiele pamiętam z tamtego wieczoru, poza jej zakrwawionym ciałem na oknie po stronie kierowcy, ale na pewno pamiętam te cholerne krzaki. Gdybym nie upuścił tej głupiej zapalniczki, gdyby Viv nie wyśmiała mnie, że jestem niezdarą i nie sięgnęła po nią, gdyby nie jechała tak szybko, żebyśmy zdążyli do mnie, do łóżka, i gdyby nie padało... może nie stałbym tu i nie wpatrywał się w żałosne miejsce pamięci na chodniku. Żałuję, że nie jest moje. Głupia cholerna zapalniczka. Głupio zrobiłem, że tu przyszedłem. Zawsze robię głupio. Odchodząc, ocieram się ramieniem o tablicę i słyszę głos za plecami. — Cam? Odwracam się, ale nikogo nie widzę. Odwracam się znowu dookoła i znowu nikogo nie widzę, ale mógłbym przysiąc, że wołała mnie dziewczyna. Głos był metaliczny, jakby wydobywał się spomiędzy wirujących łopatek wiatraka. — Panie Pike. — Nowy, niski ton zaskakuje mnie. Okręcam się i widzę trenera Reeda — pana Reeda — zastępcę dyrektora Liceum Fowlera. Podchodząc do mnie, uważnie mi się przygląda, tak żebym miał wrażenie, że potrafi przejrzeć mnie na wylot. Odkąd odszedłem z drużyny, przestało to na mnie działać. — Pike, stoisz na terenie szkolnym. Czekam na puentę. Wyjmuje mi papierosa z ust i wręcz mi go. Cholera. — Nawet gdybyś miał osiemnaście lat, na terenie szkoły palenie jest zabronione. — Macha ręką, wskazując wiatę przystanku pokrytą graffiti po drugiej stronie ulicy, w której schronienia szukają palacze z Liceum Fowlera, zarówno uczniowie, jak i nauczyciele. — Jeżeli masz zamiar oddawać się nałogowi, rób to poza szkołą. Wpatruję się w ławkę pod wiatą, w zniszczoną zbrojoną szybę, która jest tak porysowana, że właściwie nie można jej już nazywać szybą. Spoglądam za siebie na miejsce pamięci, na liściki, krzaki, słup. Przez tę szybę nie dałoby się zobaczyć żadnej z tych rzeczy. Spoglądam na niezapalonego papierosa w dłoni. Myślałem, że bez niej sprawi mi przyjemność. Wyrzucam go do studzienki. — Właśnie rzuciłem, proszę pana. Cztery zwykłe słowa. Odchodzę, zanim pan Reed — nie będę nazywał go trenerem — zdąży odpowiedzieć. — Camden... Wyrzucam w połowie wypaloną paczkę papierosów do kosza na śmieci i drzwi się za mną zamykają. Uczniowie ze stołówki wylewają się na główny korytarz, jak zwykle. Cięcia budżetowe

albo niegospodarność przy sprzedaży wypieków zmusiły szkołę do maksymalnego wykorzystania istniejącej przestrzeni zamiast rozbudowy. Smutne, że prawie wszyscy wolą jeść tutaj, na ponurym, staroświeckim korytarzu niż przy stołach w oświetlonej stołówce, przesiąkniętej zapachem starej pizzy. Prawie wszyscy, ze mną włącznie. W ścianie są nisze, w których znajdują się podwójne drzwi, prowadzące do auli. Są zawsze rozchwytywanym miejscem, bo zapewniają prywatność, ale udaje mi się zająć jedną niszę wystarczająco wcześnie. Dwie dziewczyny oglądają się przez ramię, kiedy siadam. Milkną, a ja wyczuwam, że jedna się we mnie wpatruje. Krzyżuję nogi i nie podnoszę wzroku. Druga coś szepcze i słyszę, jak zapinają plecaki. Rozluźniam się trochę — zbierają się. Nagle jedna z nich podchodzi i klęka przy mnie. — Hej... — Jest ruda, ma twarz w kształcie serca. Nie kojarzę jej. Pewnie pierwszoklasistka albo jakaś stuknięta drugoklasistka. Odwracam głowę i nie reaguję. — Chciałam tylko powiedzieć... — ciągnie cicho — że mi przykro. Nie znałam jej, ale to naprawdę smutne. Była taka ładna. Włosy wpadają mi do oczu. Nie podnoszę wzroku, nie zachowuję się tak, jakby dziewczyna tu była. Jest przy mnie przez niezręczne pół minuty i czeka na reakcję, a ja przyglądam się płytkom na podłodze i marzę o tym, żeby ludzie przestali udawać, że ich to obchodzi. W końcu do niej dociera. Po cichu podnosi torbę i dołącza do koleżanki. — Widzisz? — odzywa się druga. — Teraz mi wierzysz? Znikają w głębi korytarza. Oddycham z ulgą. Nie jem. Viv i ja na ogół jedliśmy lunch poza szkołą, a przynajmniej wychodziliśmy na zewnątrz zapalić. Dopiero co wyznaczono mi lekturę na angielski, więc wyjąłem ją z plecaka. Nie wiem, o czym jest, ale ludzie o wiele mniej chętnie zaczepiają człowieka, jeżeli sprawia wrażenie zajętego. Na korytarzu nie ma okien, a stołówka wychodzi na boisko. To jedyna część dnia, kiedy nie widzę rogu ulicy. Z otwartą książką usiłuję zniknąć w mojej kryjówce, czekając, aż przerwa się skończy. Odgłosy obiadu zamieniają się wokół mnie w chaotyczną paplaninę. Przysypiam, kiedy obok mnie na podłogę z hukiem spada plecak. Mike. Zapomniałem, że mówił coś, żebyśmy się spotkali na lunchu. Wracam do książki i staram się wyglądać tak, jakbym naprawdę był pogrążony w lekturze, aż w końcu orientuję się, że trzymam książkę do góry nogami. Mike też to zauważa, wyciąga szkicownik i milczy. Z obiadowego szumu wybijają się nieprzyjemne głosy, które odciągają moją uwagę od książki. Logan West i Sharif Rahman idą na przedzie grupy moich dawnych kumpli z drużyny, torując sobie drogę przez korytarz. — Ej, Liu! — Sharif ryczy na Mike’a. — Co jest, Rahman? — odpowiada Mike. — Hej, Pike! — krzyczy do mnie Logan. Daje mi pstryczka. Odwracam wzrok. Gdyby była ze mną Viv, nawet bym go nie zauważył. Kiedy odchodzą, nie ruszam się. Mike rysuje nieobecny. Wyciąga batonik energetyczny i zaczyna go przeżuwać. Nie mogę uwierzyć, że nadal je takie rzeczy. Kiedyś nie zagrałbym bez tego meczu, ale smakują jak czekoladowe trociny. Opiera się w ciemnej wnęce, żuje i rysuje, a ja mogę jedynie siedzieć obok niego bez słowa. — Słuchaj, Cam — odzywa się nagle. — Mogę ci jakoś pomóc? — Nic mi nie jest. — Prostuję się. Odkłada ołówek i spogląda na mnie spode łba. Tak jak wtedy, kiedy miałem złe zagranie. Napinam się, a on to widzi. — Ja tylko... cały czas widzę cię tam na rogu. To nic dobrego, chłopie. To różni Mike’a od reszty chłopaków idących korytarzem — tylko z nim nadal się przyjaźnię, tylko on pozostał moim przyjacielem. Teraz go za to nienawidzę. — Nic mi nie jest. Nic mi nie będzie — powtarzam. Mike kręci głową. — Myślałeś o tym, żeby może pościągać te rzeczy stamtąd? Karteczki i resztę? — pyta

ściszonym głosem. Podnoszę głowę i po raz pierwszy spoglądam mu w oczy. Wystarcza mu jedno spojrzenie na moją twarz i zaczyna się wycofywać. — Tylko pomyślałem... że może to nie pomaga? Zaciskam zęby. Obaj byśmy pożałowali, gdybym się teraz odezwał. Biorę plecak i ruszam korytarzem. Dzwoni dzwonek i przestrzeń wokół mnie zaczyna zapełniać się napierającymi na mnie ludźmi. Przeciskam się do mojej szafki na drugim końcu budynku, żeby wyciągnąć podręcznik do historii do piątej klasy. Kiedy w końcu udaje mi się dotrzeć do szafki, dwa razy mylę szyfr i muszę powiedzieć sobie liczby po cichu, żeby je wpisać. 17...08...31. Przy trzeciej próbie zamek puszcza i szafka się otwiera. Historia świata II leży na górze stosu książek. Kiedy po nią sięgam, miga mi przed oczami wielka dłoń, która znowu zatrzaskuje drzwi. Mięsiste palce spoczywają rozpostarte na metalowej płaszczyźnie przed moimi oczami. Na szyi czuję gorący oddech o zapachu frytek. Odwracam się i mój wzrok pada na rozdęte nozdrza Logana. Przypomina byka, a ja stoję pomiędzy nim a rzędem czerwonych szafek. Ręką zagradza mi drogę ucieczki. Spogląda na mnie z góry, zagryzając wargi, bez mrugnięcia. Blond włosy ma postawione. Odwracam wzrok. Dwa lata temu mógłbym być nim. Dwa miesiące temu nie przejąłbym się tym. Śmieje się i przebija piątkę z Sharifem nad moją głową. Patrzę, jak odchodzą. Logan podskakuje, żeby dosięgnąć sufitu. Idą przez pustoszejący korytarz, jakby należał do nich. Zostawiam moją szafkę, nie przejmując się dzwonkiem, i ruszam z powrotem korytarzem. Nie zerkam nawet na sekretarki, które mijam po drodze. Wychodzę na zewnątrz, byle dalej od tej pieprzonej szkoły.

Rozdział 2 Dom jest pusty. Miotam się po pokojach, nie bardzo wiedząc, w którym chcę zostać, aż dociera do mnie, że nie chcę siedzieć w żadnym. Każdy pokój ma dziurę — w miejscu, gdzie było krzesło, wieża, książki, szafa z ubraniami. Mama nigdy ich nie zapełniła po odejściu taty, a mnie chyba to nie robiło różnicy. Ale od wypadku wszędzie widzę dziury. Zostaję w kuchni. Otwieram lodówkę, gapię się w nią, zamykam. W końcu czytam liścik w misce z owocami, zatknięty razem z pieniędzmi pomiędzy rozmiękniętą gruszkę a brązowego banana. Mama nie umie pisać SMS-ów, więc miska z owocami robi za kuriera. Cam Nie zapomnij znów o wizycie u doktor Summers. Wrócę późno. Masz pieniądze na pizzę. Buziaki Mama Odliczam pieniądze i wsadzam je do kieszeni. Nie zmieniła kwoty. Dalej zostawia tyle, że wystarczyłoby dla mnie i dla Viv. Wpatruję się w numer do pizzerii na lodówce. Nazywa się Pizza Pogotowie i faktycznie pizzę dowożą starą, przerobioną karetką. Viv twierdziła, że to superpomysł. Dzwoniła i mówiła: „Musicie nam pomóc, potrzebujemy pepperoni, natychmiast!” Za każdym razem oboje zaśmiewaliśmy się z tego głupiego żartu, ale teraz przed oczami staje mi tylko rozbity słupek na rogu ulicy i powoli odjeżdżająca karetka, bez świateł. Idę do mojego pokoju, kładę się i zasypiam. Znów śni mi się Viv. Właściwie jestem za to wdzięczny. Wygląda tak pięknie, tak beztrosko. Ale tym razem coś jest inaczej. Znowu idzie w moją stronę, z dala od płomieni... ale jej nie słyszę. Dookoła panuje cisza. Dochodzi do miejsca przy słupie, przy którym zawsze się zatrzymuje, ale nadal nic nie słyszę. Widzę spojrzenie jej ciemnych oczu, blask płomieni tańczący na jej policzku — i nagle słyszę głos. Ale nie należy do niej. Jest metaliczny. — Cam? Camden! Budzę się, wyciągam do niej rękę, ale jej nie ma. Jestem w łóżku sam. Chowam głowę pod poduszkę i nienawidzę wszystkiego. Szeptem wypowiadam wszystkie niemożliwe do spełnienia rzeczy, o których marzę od tamtego sierpniowego wieczoru. Ale mam tylko mokrą poduszkę. Kiedy czuję, że oczy mi tak spuchły, że nie jestem w stanie ich otworzyć, idę po omacku do łazienki i wchodzę pod prysznic. Puszczam zimną wodę, która siłą otwiera mi oczy i znieczula skórę, aż przestaje piec z tęsknoty. Dopiero kiedy zakręcam wodę, dociera do mnie, że jestem w ubraniu. Gabinet doktor Summers mieści się w piwnicy jej piętrowego domu, dziesięć przecznic od mojego. Jej golden retriever Lance wita mnie w drzwiach, wymachując ogonem. Umeblowanie gabinetu stanowią dwie niewiarygodnie miękkie skórzane kanapy i krzesło biurowe na kółkach. Dywan jest beżowy. Na ścianach wiszą zdjęcia jej męża i syna. Od razu wiem, że coś się kroi. Doktor Summers nie siedzi jak zwykle, na krześle. Siedzi swobodnie na jednej z sof, wspierając się na łokciu. Na kolanach ma podkładkę do pisania. Krótkie włosy w odcieniu popielaty blond ma starannie uczesane, ale okulary leżą na stoliku obok niej. Przygląda mi się zatroskanym wzrokiem. — Nie widziałam cię parę tygodni, Cam. — Uśmiech nie znika jej z twarzy. — Co słychać? — Przepraszam, w zeszłym tygodniu zapomniałem. Kłamstwo jest tak banalne, że jestem zawstydzony. Przychodzę tu co piątek o czwartej, od dwóch lat, odkąd odszedłem z drużyny. Odkąd

odszedł tata. Ona wie, co do niego czuję, co myślę o piłce i o ludziach ze szkoły. Zawsze mówiłem jej prawdę, ale od dwóch miesięcy w każdy piątek powtarzam jej kłamstwa. Nie chcę, żeby wiedziała, co naprawdę czuję w związku z Viv. To znaczy, ona wie, co czułem wcześniej, ale nie mogę jej powiedzieć, jakie myśli ostatnio chodzą mi po głowie. Że moje życie skończyło się wraz ze śmiercią Viv. Że ten wypadek to moja wina. Że codziennie, kiedy się budzę, zastanawiam się, dlaczego to ja tu zostałem. Lance wsuwa nos pod drzwi, a ja oglądam się przez ramię. Doktor Summers to zauważa i twarz jej się rozpromienia. — Wiesz, złamię własne zasady. Wpuśćmy Lance’a, zrobimy dziś wyjątek. Zanim zdążę cokolwiek powiedzieć, otwiera drzwi i pies wpada do pokoju, jakby wygrał los na loterii. Kładzie mi się u nóg, machając żywiołowo ogonem, i z wywalonym językiem wpatruje mi się w twarz. Zerkam na doktor Summers, która znowu siedzi na kanapie. Kiwa głową, a ja głaszczę psa po głowie, bo jakbym mógł go nie pogłaskać, kiedy tak na mnie patrzy? — Poszczęściło ci się dzisiaj — szepczę mu cicho do ucha. — A tobie nie? — Doktor Summers pochyla się do mnie. Milczę, przenoszę wzrok to na nią, to na psa, i dociera do mnie, jak świetnie to rozegrała. — Nie — odpowiadam, pokonany. — Dziś mijają dwa miesiące, prawda? Nie odzywam się. — Jak się z tym czujesz, Cam? Zaciskam zęby. W obu dłoniach ściskam rudawą sierść Lance’a. Rozluźniam uścisk i zaczynam go normalnie głaskać. Spogląda na mnie wielkimi brązowymi oczami i liże mnie po ręce. — Od śmierci Viv robisz wszystko, żeby nie mówić... Dzwoni mi w uszach. Wpatruję się w pustkę i mocno gryzę się w policzek. Nigdy nie płakałem i nie mam zamiaru rozklejać się teraz. Jestem prawie pewny, że ona wie, że ją okłamywałem, co tylko pogarsza sprawę. Lance przewraca się, żeby głaskać go po brzuchu. — Cam — mówi spokojnie doktor Summers. — Jestem tu, żeby słuchać. Skupiam się na psie, przesuwając palcami po miękkiej złocistej sierści na jego brzuchu. Czuję, że pani Summers mnie obserwuje, czeka, żebym się odezwał. Nie wytrzymuję. — Miałem sen, o Viv — rzucam. Doktor Summers wyraźnie się rozluźnia i wiem, że to na razie wystarczy. — Mam go cały czas, na okrągło, Viv podchodzi do mnie, ale nagle się odwraca... Doktor Summers tłumaczy, co ten sen może dla mnie znaczyć. Słucham jednym uchem. W większości to psychologiczna paplanina, ale muszę udawać zainteresowanie, bo inaczej nigdy stąd nie wyjdę. Przed piątą jestem wykończony, ale było warto, bo doktor Summers wygląda na zadowoloną, kiedy odprowadza mnie do drzwi. — Dziękuję, że podzieliłeś się ze mną tym snem, Cam. — Ściska moje ramię. — Wiem, że przeżywasz ogromny ból i całkiem normalne, że tak się czujesz... ale wydaje mi się też, że Viv nie chciałaby, żebyś zadręczał się w nieskończoność. Głaszczę Lance’a po głowie, dłoń zatrzymuje mi się na jego uchu. — Co pani ma na myśli? — Że przed tobą całe życie... — A przed Viv nie — kwituję oschle. — Nie to chciałam powiedzieć. — Doktor Summers przerywa. — Więc co? Mam o niej zapomnieć? — Dostaję gęsiej skórki. — Nie, nic podobnego... Wydaje mi się tylko, że Viv chciałaby tego, co najlepsze... — Skąd pani wie, czego by chciała? Pani jej wcale nie znała! Pies próbuje polizać mnie po ręce, ale odsuwam się i zatrzaskuję za sobą drzwi. Nie mogę uwierzyć, że lekarka — psychiatra! — usiłowała włożyć słowa w usta mojej nieżyjącej dziewczyny. Biegnę przez jedną przecznicę, potem kolejną, ale dość szybko zaczynam odczuwać rwanie w chorej nodze i pieczenie w oczach. Zwalniam do normalnego kroku i próbuję sobie przypomnieć, jak się oddycha samodzielnie. Nie przychodzi mi nawet do głowy, co dalej, dokąd pójść. Zamykam oczy i usiłuję sobie wyobrazić, czego chciałaby Viv. Gdyby tu była, kazałaby mi...

Wiem.

Rozdział 3 W końcu mogłaby się pokazać jesień, po całym tym roku. Po kilku godzinach włóczenia się po mieście znowu jestem na rogu. Żałuję, że nie wziąłem kurtki. Jest jedenasta wieczorem, prawie dokładnie ta sama pora, kiedy to się stało. Księżyc świeci jasno na niebie, oświetlając zdjęcia Viv. Nie mogę oderwać wzroku. To tylko zlepek zabezpieczonych folią zdjęć, ale na nich jest taka żywa. Wydaje się taka realna, jakby tylko na chwilę wyjechała z miasta, a kiedy wróci, to wszystko okaże się tylko złym snem. Koszmarem. Stoję przed słupem, z rękami założonymi na piersiach. Znając moje szczęście, zaraz pokaże się Reed i opieprzy mnie za to, że przebywam po godzinach na terenie szkoły, ale musiałem przyjść. Właściwie nie wiem, dlaczego dwa miesiące aż tyle znaczą, ale to pewnie jak zastanawianie się nad tym, dlaczego znaczenie ma każda sekunda, która minęła od tamtej strasznej nocy. Na skraju krzaków leży duży kamień. Przysiadam na nim i przebiega mnie dreszcz. Gdyby była tu Viv, zapalilibyśmy razem papierosa i wsunęlibyśmy sobie ręce pod ubranie, żeby było nam cieplej. Uśmiecham się, zatracam w myślach o jej skórze... aż dociera do mnie, że gdyby Viv tu była, nie trzęślibyśmy się z zimna na tym głupim rogu. Przyciskam dłonie do oczu. Słyszę pisk opon w oddali, ponoszę wzrok i widzę reflektory samochodu. Skręca za rogiem na czerwonym świetle. Zjeżdża na niewłaściwy pas i jedzie prosto na mnie. Ktoś krzyczy. Zamykam oczy. Podmuch wiatru uderza mnie w twarz, dociera do nosa... Samochód przyspiesza w deszczu. Jest zielone światło. Wkładam jej do ust papierosa, ale zapalniczka wyślizguje mi się spomiędzy palców i upada jej gdzieś pod stopy. Zdejmuje dłoń z mojego uda i śmiejąc się nerwowo, sięga po nią. Światło zmienia się na czerwone. Wciska hamulce, ja chwytam kierownicę. Strugi deszczu rozpływają się na boki na przedniej szybie. Nie słyszę jej krzyku. Otwieram oczy. Tylne światła są małe, znikają w oddali. O chodnik trzykrotnie uderza puszka po piwie, aż w końcu zatrzymuje się na środku jezdni. Biorę oddech. Piątkowa impreza. Opieram się o słup, ukryty w cieniu, jaki rzuca blask księżyca. Wiatr się wzmaga, przeszywa mnie do szpiku kości. Ulica jest pusta, ale mrugając, wpatruję się w miejsce, gdzie zniknął samochód. Miałem nadzieję, że uderzy w słup i zabije także mnie. Do cholery, co się ze mną dzieje? Przechadzam się w tę i z powrotem przed pluszowymi misiami, liścikami i zwiędłymi kwiatami. Może Mike miał rację... Może powinienem je posprzątać. Psychiatra mi jej nie zwróci. Ani nie zdejmie ze mnie winy za wypadek. Całe ciało boli mnie od wspomnień. Rozpaczliwie chcę z nią porozmawiać. Ona by zrozumiała, co czuję, zawsze rozumiała. Wiedzieliśmy, co myśli drugie. Ja kończyłem jej zdania, ona uprzedzała moje myśli. Pamiętam raz, w Coffee Haus, stanęła przed ladą i spojrzała mi głęboko w oczy. Odwróciła się do sprzedawcy i powiedziała bardzo poważnie: „Latte waniliowe i rogalik” — jakby czytała mi w myślach. Wypełniała pustkę, dzięki niej czułem się kompletny. Teraz jedyną osobą w moich myślach jestem ja sam. — Cam? Viv? Zatrzymuję się i odwracam do słupa. Ciemność za nim przecina nowe światło. Mrużę oczy, spodziewając się, że zobaczę kolejny samochód, ale to nie światła samochodu. To inny blask. Nie jest skierowany w moją stronę i nie znajduje się na jezdni. — Cam! Znowu ten głos. Obracam się, i jeszcze raz. Nikogo nie ma. Ale widzę światło. Robię kilka kroków w bok, bo wydaje mi się, że blask bije zza drewnianego słupa. Pożar?

Podchodzę do niego szybko, ale kiedy dżinsami ocieram się o krzaki po drugiej stronie, zamieram. Jeden po drugim włosy stają mi dęba. Nie ma płomieni. Zza słupa bije zielony blask. Stoi w nim dziewczyna. Dziewczyna, która jest przezroczysta. — Cam! Jej skóra, ubranie i włosy są przezroczyste, zabarwione na zielono w tym dziwnym świetle. Przez jej ciało obserwuję liście na krzakach, poruszające się na wietrze. Zwariowałem. Czuję się tak, jakbym połknął kulę armatnią, ale podnoszę wzrok i spoglądam jej w twarz, czekając, aż przeobrazi się w coś demonicznego i potwornego, bo widziałem dość horrorów, żeby wiedzieć, że tego właśnie powinienem się spodziewać. Na razie pozostaje pod postacią dziewczyny, ale ma dziwny wyraz twarzy. Na policzkach widzę ślady jakby po łzach. To z pewnością nie jest Viv. Nie wiem, kto to jest. Wpadam w panikę, usiłuję wymyślić, co robić. Najbardziej logicznym posunięciem byłaby ucieczka... Lewa noga świerzbi mnie, żeby biec, ale prawa się nie zgadza. Uraz zawsze wygrywa. Jednak na razie nie ma potrzeby uciekać ani walczyć. Dziewczyna stoi nieruchomo, wpatrując się we mnie. — Cam? Nie jestem pewien, co odpowiedzieć zjawie, która zna moje imię, więc tylko kiwam głową. Składa ręce z głośnym klaśnięciem i ociera twarz. — O mój Boże. Nagle zaczynam rozumieć — mam halucynacje. Jednak zwariowałem. Sięgam do kieszeni po telefon, żeby zadzwonić do doktor Summers, ale zanim zdążę poukładać sobie w głowie, jak jej to wytłumaczyć, dziewczyna mówi coś, co mnie szokuje. — Jesteś... jesteś duchem? Waham się, mierzę ją wzrokiem z góry na dół. Nadal jest przezroczysta, lekko zielona, ale jej ubranie wygląda w miarę normalnie. Ma na sobie kozaki i krótką spódniczkę, a do tego dżinsową kurtkę. Rozpuszczone włosy opadają jej na ramiona. Dla pewności przyglądam się mojej zupełnie materialnej ręce. Jestem duchem? — A ty? — pytam. Moja zjawa zagryza wargę. Dlaczego nie objawiła mi się Viv? Nagle w mojej głowie pojawia się inna myśl: ten przejeżdżający samochód — może nie skręcił w porę? Może mnie potrącił? Czyżbym był martwy? Moje życzenie się spełniło? A skoro jestem martwy, to gdzie jest Viv? Wiatr targa mi włosy, przedziera się przez materiał koszuli. Na pewno mam halucynacje. Jest mi stanowczo za zimno, żebym mógł być martwy. Robię krok i wsuwam ręce do kieszeni. Dziewczyna stoi dalej, ociera twarz, milczy. — Pytałem, czy jesteś duchem? Dziewczyna marszczy brwi, to urocze, bo stoi pomiędzy mną a szkołą i przez jej czoło widzę salę do plastyki. Drżą jej wargi. Sięga do kieszeni i wyciąga coś w moją stronę. Robię krok, zastanawiam się chwilę, na wypadek gdyby jednak nie była wytworem mojego umysłu, i mrużę oczy. W dłoni trzyma metaliczny zielony prostokąt. Na przedzie dużymi literami wygrawerowane są inicjały — CP. Duch trzyma zapalniczkę, którą wyrzuciłem rano. Jasna cholera. — Cam... — Skąd ją masz? — warczę. — Skąd w ogóle wiesz, jak mam na imię? Krzywi się i zasłania oczy dłońmi. Uciekam. Nie myślę nawet o dawnej kontuzji, aż jestem w połowie ulicy. W głowie mam tylko: wiej, wiej, wiej, uciekaj. Ale czy można uciec od własnego umysłu? Ból przeszywa każdą

kość mojej prawej nogi, mięśnie odmawiają posłuszeństwa. Zaciskam szczękę tak mocno, że ścięgna szyi zaczynają boleć mnie tak mocno jak noga. Odwracam głowę, przerażony, że zobaczę zjawę, która biegnie za mną ulicą. Ale jestem sam.

Rozdział 4 Dwa miesiące, jeden dzień. W połowie sobotniej zmiany w sklepie spożywczym Smitha poddaję się i zaczynam rozmyślać. Sen nie wymazał wspomnienia tego, co widziałem, a stukot wózków na zakupy jest średnią rozrywką dla mojego mózgu. Za każdym razem, kiedy się odwracam, właściwie spodziewam się, że zobaczę tę dziewczynę, usłyszę jej głos. Może mi się przywidziało i ona jest normalnym człowiekiem? Duchy nie noszą dżinsowych kurtek. Raczej ciężko byłoby wziąć ją za ducha... jeżeli pominąć to, że była przezroczystozielona. Staram się skupiać na klientach, parkingu, ale myśli cały czas uciekają mi od rzędów plastikowych koszyków do tego, co się wydarzyło lub nie wydarzyło wczoraj w nocy na rogu. Może żadna z tych rzeczy nie była rzeczywista? Może był to tylko sen? Tylko że dzisiaj kuleję, bo boli mnie prawa noga, jakbym faktycznie przed czymś uciekał. A może ból też sobie wyobrażam? Po prostu nie byłem przygotowany na obchody dwumiesięcznej rocznicy, to wszystko. Staram się nie myśleć o tym, że będą kolejne — za trzy, cztery, pięć, sześć miesięcy, rok. Doktor Summers twierdzi, że pod wpływem stresu doświadcza się dziwnych rzeczy. Nie da mi spokoju, jeżeli pomyśli, że widzę duchy i słyszę głosy. Mógłbym zadzwonić do taty. Ta myśl zaskakuje mnie do tego stopnia, że o mało nie wpadam na wózek, który w moją stronę pcha kobieta. Przecież nie mógłbym z nim tak zwyczajnie pogadać. Poprawiam sobie słuchawki, ukrywając je pod kołnierzem marynarki, i podkręcam głośność. Nie ma słów, tylko klawisze, bębny i bas. Wszyscy wchodzący i wychodzący ze sklepu poruszają się w dudniącym mi w uszach rytmie. Nie, nie zadzwonię. Nie mam mu nic do powiedzenia. Miałem kolejny zakręcony sen o słupie, jak zawsze od śmierci Viv, to wszystko. Nie ma co wariować. Kuśtykam na zewnątrz, w najdalsze miejsce parkingowe, wyciągam wózek porzucony na chodniku i wciskam go do innego wózka. Nie zadzwoniłbym do niego, nawet gdyby dziewczyna, którą widziałem, naprawdę była duchem. Po wyjściu z pracy nie idę prosto do domu. Włóczę się po Fayetteville bez żadnego konkretnego celu poza tym, żeby trzymać się z daleka od szkoły i słupa. Mięśnie łydki mam nadal obolałe, ale rozciągnę je, chodząc. Idę od sklepu First Avenue, mijam wszystkie fast foody i parę supermarketów. Naszą miejscową hamburgerownię czuć frytkami nawet na ulicy. W Chez Artiste, gdzie pocałowaliśmy się z Viv pierwszy raz, grają Casablancę. Przepracowała tam jedne wakacje, bo było blisko do sklepu Smitha. Wprowadzała mnie ukradkiem do sali projekcyjnej, kiedy wychodziłem z pracy, napychaliśmy się popcornem i wymyślaliśmy dialogi do zagranicznych filmów, zamiast czytać napisy. Podczas czołówki głaskała mnie po karku, przyprawiając o dreszcze, a ja całowałem jej brwi, żeby słuchać, jak wzdycha. W końcu zaczynam się oddalać od rozświetlonych restauracji i sklepów, idąc w stronę najwyższego wzgórza, aż kończy się chodnik. Stoi tam wieża ciśnień, która trzyma straż nad miastem. Jej masywna szara konstrukcja nie jest moim celem sama w sobie, chociaż jej podstawa jest pokryta mnóstwem kolorowego graffiti, obwieszczającego, kto tu był i kiedy. Piaszczysty parking przed wieżą to niezła atrakcja. Jeżeli przyjedzie się tu o zachodzie słońca, niebo jest niesamowite — ale nikt nie spędza tu tyle czasu, żeby podziwiać widoki. Viv i ja przyjeżdżaliśmy tu dosyć często jej niebieskim autkiem. Tu nikt nas nie zaczepiał, bo mieli lepsze zajęcia. Cofam się, kiedy dochodzę do skraju parkingu. W sobotnie wieczory jest tu sporo ludzi. W ciemności pulsuje muzyka dobiegająca z kilku samochodów. Okna są w większości pozamykane, ale co jakiś czas dobiega mnie szmer głosów, śmiech... dwojga głosów z każdego samochodu. Nie mam prawa tu być. Mam wrażenie, że do płuc dostał mi się piasek. Bez Viv jestem żałosnym kolesiem podglądającym migdalące się w samochodach pary. Nie mogę tego robić, nie pamiętam, jak się

wstaje z łóżka, jak żyć własnym życiem, jak oddychać. Słucham śmiechu, rozmów i wyobrażam sobie rzeczy wypowiedziane szeptem, którego nie słychać. Rzeczy, które miałem, które jakoś mnie dopełniały. Coś muska mnie w kark. Mało nie spadam w przepaść. Chwytam się za głowę, obracam się, obracam, rozglądając za duchami, w nadziei że zobaczę Viv. Ale nic nie ma. Cofam się do miejsca pod niskim konarem, pod którym wcześniej stałem. Nagie gałęzie na jego końcach dotykają mojej szyi. Odłamuję je — szarpię gałąź, aż ją ukręcę i złamię, ale ta część jest żywa i nie chce się poddać. W domu jest cicho. Leżę w łóżku z zamkniętymi oczami, ale słońce pada na moją poduszkę. Siadam, przerzucam prawą nogę przez krawędź łóżka i rozcieram bliznę, która biegnie od góry uda do kolana. W dalszym ciągu mnie boli. Zamykam oczy i próbuję sobie przypomnieć, czy coś mi się śniło, ale jeżeli nawet, jestem tego błogo nieświadomy. Zaczynam się zastanawiać, co jest gorsze — ta część życia, którą spędzam na jawie, czy ta, którą przeżywam w koszmarach... a może ta, kiedy nie jestem w stanie ich rozróżnić. Rozglądam się po gołych ścianach mojego pokoju, zerkam na stos ciuchów przy łóżku. Na biurku mam bałagan, krzesło nadal jest przewrócone, tak jak zastałem je wczoraj. Ale nikogo tu nie ma — prawdziwego, wymyślonego ani martwego. Blat kuchenny jest przykryty gazetą. Naczynia piętrzą się w zlewie, a zmywarka pika, chociaż nikt jej nie uruchamiał od tygodnia. Otwieram ją, zamykam i pikanie ustaje. W misce z owocami jest nowy liścik. Cam Rozprawa w poniedziałek, pracuję cały weekend. Gdybyś mnie potrzebował, będę w biurze. Przepraszam! Tęsknię za tobą. Buziaki Mama Wrzucam liścik z powrotem do miski. Prawnicy zawsze pracują najwięcej w weekendy, zwłaszcza ci, którzy samotnie wychowują dzieci. Nalewam sobie do kubka resztkę kawy z dzbanka, wkładam do mikrofali na trzydzieści sekund i wypijam czarną, wpatrując się w biznesowe strony gazety. Jest lepsza niż sekcja sportowa, a na kolorową okładkę nie patrzyłem od... sierpnia. Burczy mi w brzuchu. Otwieram szafkę i wyjmuję paczkę tostów i jedną z misek nie od kompletu. Połowa zniknęła, tak jak połowa talerzy, połowa sztućców, połowa szklanek. Tata równie dobrze mógł zabrać wszystkie; mama i ja już prawie nie jadamy w domu. Chwytam kuchenny telefon i wybieram numer, żeby mu wygarnąć. Dzwoni dwa razy... — Halo? Gwałtownie odsuwam słuchawkę od ucha i trzymam ją na wyciągnięcie ręki, zszokowany, że odebrał. Co niby miałem powiedzieć? W ciągu upływających milisekund słyszę, jak oddycha, czeka... — Cam? Jesteś tam, chłopie? Ściskam słuchawkę, mam ochotę ją zgnieść. Rzucam ją na widełki, wpatruję się w nią i powtarzam ruch. Walę plastikiem o plastik, w kółko i w kółko, aż w końcu kawałek odpryskuje. Wypuszczam słuchawkę, która zwisa przy ścianie, aż zaczyna piszczeć, że nie jest odłożona. Opieram się o blat i spoglądam na kawałki plastiku na podłodze. Boli mnie noga. Gdyby była tu Viv, wszystko byłoby nieważne. Albo przynajmniej wiedziałaby, co powiedzieć. Muszę pójść na róg. Dziś wieczorem. Jeżeli istnieje jakakolwiek szansa, żebym ją znowu zobaczył, to właśnie teraz. Widziałem ducha, innego wyjaśnienia nie ma. I chociaż to nie była Viv,

zmarłych jest mnóstwo, ona też musi tam być. Bo jeżeli nie... Wszechświat by mi tego nie zrobił.

Rozdział 5 Stoję na rogu przy miejscu pamięci, widać gwiazdy. Viv uśmiecha się do mnie ze zdjęć. Idę do połowy przecznicy i zawracam, chodzę w tę i z powrotem. Nikogo nie ma. Nic się nie dzieje. W powietrzu, poza chłodem, w końcu zaczyna się czuć jesienną nutę. Tym razem mam kurtkę. Siadam na kamieniu i chucham w dłonie. Chce mi się palić. Mam w kieszeni paczkę papierosów, ale jej nie wyciągam. Przypuszczam, że duchów mógłbym szukać wszędzie, ale jedynego, którego widziałem, zobaczyłem tutaj. Szkoda, że nie zwracałem większej uwagi na programy o polowaniach na duchy, które Viv zawsze chciała oglądać. Powinniśmy być przygotowani, Cam, mawiała. Jeżeli kiedyś będziemy musieli któregoś złapać? Z trudem przełykam ślinę i usiłuję sobie przypomnieć jakikolwiek odcinek, w którym ludziom rzeczywiście udaje się nawiązać kontakt z nadprzyrodzoną rzeczywistością, ale chyba zapamiętałem tylko włączanie i wyłączanie świateł, i trzeszczące nagrania. Nie pamiętam, żeby przed kamerą pojawiła się i przemówiła jakaś zjawa. Ale wiem, co zobaczyłem tamtego wieczoru. Czemu nie mogła to być Viv? Wstaję, kręcę się, zaglądam w każdy zakamarek za słupem. Nic. Czuję się żałośnie, rozpaczliwie, ale w jakiś sposób bliżej niej. Nagle moich uszu dobiega cichy dźwięk. Wytężam słuch. Z początku jest delikatny, ale staje się coraz bardziej wyraźny, jakby się przybliżał. Jest chrapliwy, ale bez wątpienia ludzki. Brzmi, jakby ktoś... Płakał? Trzema susami pokonuję żywopłot i przedostaję się z chodnika w krzaki, gdzie jest głośniejszy, i zastanawiam się, czy znowu nie powinienem uciekać. Za słupem, za którym wcześniej nie było niczego, pojawia się zielone światło. Blade. W końcu wyłania się dziewczyna. Światło staje się wyraźniejsze. Nie jestem w stanie się nie gapić, jak ociera łzę z przezroczystego policzka. Przygląda mi się tym samym przygnębionym wzrokiem co wczoraj i wpatruje mi się w oczy o sekundę za długo. Muszę odwrócić wzrok. Dziewczyna duch obejmuje się jedną ręką w pasie, a drugą zasłania usta, tłumiąc odgłos, który wydaje się echem czyjegoś szlochu w oddali. — Jest tu z tobą ktoś jeszcze? — Co? — Wygląda na zmieszaną. — Czy jest ktoś jeszcze. — Skórę mam zimną i spoconą. — Nie poznajesz mnie? — Przestępuje niepewnie z nogi na nogę. Myśli wirują mi w głowie, ale niczego sobie nie przypominam. Ma długie, proste włosy, o ton ciemniejsze niż jej skóra. Jest drobna, z krągłościami, ale to nie jest Viv. Wydaje mi się, że pamiętałbym twarz tej dziewczyny, jej ogromne, ciemne oczy niepodkreślone zbyt ciężkim makijażem. Ma mały, lekko zadarty nos i wydatne usta, które muszą być ładne, kiedy się uśmiecha. Nigdy wcześniej nie widziałem tej dziewczyny. Kręcę głową. Oczy jej smutnieją, ręce opadają. Mam wrażenie, że brakuje mi w układance jednego ogromnego elementu. Jeżeli jest duchem, to powinien być jakiś powód, dlaczego widzą ją, a nie Viv. Chyba że to jakiś żart... Dziewczyna dalej wierci się niespokojnie, pociera coś w dłoni. Nagle dostrzegam, co to jest. Zapalniczka była urodzinowym prezentem od Viv. Nie podoba mi się to, jak ściska ją ta obca dziewczyna, jakby część mnie należała do niej. Jakby ta zapalniczka należała do niej. Wzbiera we mnie złość. Chwytam ją, zanim zdążę się zastanowić, jakim cudem ona w ogóle ją trzyma, i

widzę, jak moja ręka robi się zielona. Moje palce ocierają się o jej palce — materialne, ciepłe. Odsuwam się. Mam otwarte usta. Nie wydobywa się z nich żaden dźwięk. Podnoszę dłoń. Znów wygląda normalnie. Ale swędzi w miejscu, w którym się dotknęliśmy. Ona też wpatruje się w swoją dłoń. Widzę zielonkawe białka jej oczu, tak są szeroko otwarte. Szybko się wycofuję. — Cam, zaczekaj! Piętą uderzam w kamień, a kiedy mój tyłek ląduje na ziemi, serce mało nie wyskakuje mi z piersi, ale w ciągu sekundy jestem znów na nogach. Staję na środku pustego asfaltu, odwracam się za siebie i zatrzymuję. Trzyma moją srebrno-zieloną zapalniczkę w wyciągniętej dłoni, jakby mi ją podawała. Nie wierzę, że to się dzieje naprawdę — nie wracam tam. Nie chcę się zbliżać do tej dziewczyny. Ale to moja zapalniczka... Dała mi ją Viv. Twarz dziewczyny jest nieodgadniona, a mnie przychodzą do głowy jedynie mity greckie z zeszłorocznych lekcji historii, w których mężczyźni stawali się ofiarami potworów w kobiecej postaci. Chyba to właśnie stałoby się ze mną teraz, gdyby potwór wpadł na to, żeby objawić się jako Viv. Dziewczyna wyciąga rękę coraz bardziej. Zippo wydaje się duża na jej drobnej dłoni, metal jest dziwnie zielony. Moje inicjały są wygrawerowane znajomą prostą czcionką. Przełykam z trudem ślinę, podchodzę do niej, waham się i sięgam do światła. Drży mi każdy mięsień dłoni, ale chwytam zapalniczkę, ściskam ją... I oddycham. Dosięga mnie świeży, wiosenny zapach, podobny do zapachu perfum Viv, i niemal czuję ciepło jej jedwabistej skóry. Zamykam oczy. — Cam, tęskniłam za tobą... Viv? Skóra zaczyna mnie swędzieć, kiedy się dotykamy, wiem, że ona też to czuje. To musi być ona... prawda? Nie chcę otwierać oczu. Chcę położyć wargi na miękkiej skórze poniżej jej nadgarstka, powędrować po ręce do jej ust i zatopić się w niekończącym się pocałunku. Ale ona mnie ciągnie. — Wracaj — szepcze. Otwieram oczy, to nie Viv. Dwie drobne, nieznajome dłonie obejmują moją dłoń, wszystkie trzy są przezroczyste. Dziewczyna duch przyciąga mnie do siebie, delikatnie, ale stanowczo. Moja dłoń i ręka do łokcia są zielone. Dziwna przezroczystość wspina się aż do ramienia, na pierś, jest jak prąd pod skórą. Spoglądam w dół i patrzę na moje ciało, całe zielone, i myślę... jestem gotowy. Poddaję się, cokolwiek to jest. Już mam z powrotem zamknąć oczy, kiedy dostrzegam twarz Viv na zdjęciu po lewej stronie. Kolory są wyblakłe i ziemiste na tle masywnego drewnianego słupa — kontrastują z jaskrawozielonym blaskiem. Jej mina mówi: Nie zostawiaj mnie. Otwieram oczy. Odsuwam się i zapieram mocno w ziemi. — Nie... — Dziewczyna milknie, a ja się odwracam i widzę w jej oczach przerażenie. Rozpościeram dłoń, żeby strząsnąć jej rękę, ale ona nie puszcza. Potwór mnie dopadł. Potrząsam ręką najmocniej jak mogę. Moje dłonie trafiają na jej ramiona, leci na ziemię. Od czasów piłki nigdy nikogo tak mocno nie uderzyłem. Przez jedną potworną chwilę wydaje mi się, że nie uwolnię się od zielonego blasku. Ale widzę zdjęcia, widzę Viv i mam wrażenie, że one wyprowadzają mnie w bezpieczne miejsce. Wszystko we mnie drży. Chwytam się słupa, przyciskam twarz do jej zdjęcia, kiedy udaje mi się uciec, i modlę się, żeby ta energia opuściła moje ciało. Kiedy opada na tyle, że nie boję się już ruszyć, osuwam się na ziemię. Czołgam się po chodniku, aż oddalam się na bezpieczną odległość i wymiotuję w krzakach.

Rozdział 6 Jeżeli nie pozbieram się szybko do kupy, mam przechlapane. Dochodzę do wniosku, że najlepiej zachowywać się normalnie, jak gdyby nigdy nic. Wezmę dodatkowe godziny pracy w sklepie wieczorami, żeby nie spędzać za dużo czasu samotnie, może znów zacznę się przykładać do nauki, odrabiać lekcje. Pocieram skórę w miejscu, gdzie mnie dotknęła, i drżę. Nie wiem, kim była ta dziewczyna, ale na pewno nie próbowała mi pomóc odnaleźć Viv. Gdybym spróbował wytłumaczyć doktor Summers, co się stało na rogu, pewnie nazwałaby to wyzwalaczem traumy. Wspominała o tym, że miejsca związane ze złymi wydarzeniami mogą doprowadzić ludzi do szaleństwa, czy coś w tym stylu. Ale ja wiem, co widziałem. Więc mam czas do czwartej w piątek — do następnej wizyty u psychiatry — żeby się pozbierać. A to oznacza: koniec ze słupem i przezroczystymi dziewczynami. Łażę z podniesioną głową pomiędzy samochodami na parkingu. Dzisiaj po raz pierwszy w ciągu roku nie mogę się doczekać, żeby pójść do szkoły. Ludzie dookoła mnie trzaskają drzwiami, słucham, jak narzekają na nieudane imprezy w weekend i na sprawdziany, które mają w tym tygodniu. Wszystko brzmi tak zwyczajnie. Wpatruję się w ławkę, słuchając porannych poniedziałkowych ogłoszeń. Coś o zbiórce na jakiś cel, ekscytujących nowych przedmiotach na wyprzedaży w szkolnym sklepiku i obowiązkowym spotkaniu przed szkolnym meczem w piątek po południu. Zawsze mnie zastanawiało, jakim cudem udaje im się nazywać je obowiązkowymi. Mogliby kogoś zmusić, przystawiając mu pompon do głowy? Wszyscy mają się ubrać w biało-czerwone barwy drużyny. Do boju, Ramsi! Nie bez powodu w piątek chodzę do psychiatry. Idę na skróty przez korytarz, ten koło sali gimnastycznej, żeby chociaż raz nie spóźnić się na trygonometrię. Kiedy mogę, unikam tych korytarzy, a dzięki nodze jestem zwolnimy z wuefu, ale znajome płytki przed szatniami i zapach potu i wysłużonego sprzętu do ćwiczeń atakują moje zmysły. Czuję przypływ endorfin i muszę sobie przypomnieć, że czasy grania już za mną. Wstrzymuję oddech, kiedy mijam drzwi do szatni, kołyszące się i skrzypiące w zawiasach, kiedy ludzie wpadają przez nie i wypadają. Prawie je minąłem, szykując się na haust powietrza o zwykłym zapachu pozostałej części szkoły, kiedy ktoś mnie woła. — Pike! Staję i wydycham powietrze przez zęby. — Tak, trene... proszę pana? — Możemy chwilę porozmawiać? — Spóźnię się na trygonometrię. — Napiszę ci usprawiedliwienie. To tylko minuta. Wskazuje gabinet wuefistów, który dzieli większość trenerów, zupełnie inny niż jego dzienny gabinet wicedyrektora. Ale nie ma to już dla mnie znaczenia. Wchodzę do pustego pokoju. Reed zamyka za mną drzwi i staje za biurkiem. Ma na sobie szary garnitur i niebieski krawat, więc pasuje do gabinetu trenerów mniej więcej tak samo jak ja. Instynktownie wodzę wzrokiem po całym pokoju, byle nie patrzeć na niego. Jest tu półka od zawsze zawalona zdekompletowanym, uszkodzonym sprzętem. Na podłodze leży otwarty karton z nowiutkimi strojami. Wygląda na to, że w tym roku bój o budżet wygrała siatkówka dziewczyn. Na ścianie za Reedem wisi półka na trofea. Jest bardziej zapełniona niż ostatnim razem, kiedy tu byłem — stoją na niej wysokie mosiężne puchary za wszystko, od pływania, po koszykówkę i golf, jeszcze sprzed wielu dziesięcioleci. Mój wzrok wędruje do ogromnej oprawionej fotografii stojącej po jednej stronie. Z trudem przełykam ślinę, patrząc na znajome czerwone swetry z pierwszej klasy, kiedy po raz pierwszy startowaliśmy w rozgrywkach stanowych. Ja grałem w reprezentacji jeszcze w gimnazjum, ale kiedy byłem w dziewiątej klasie,

Andy Lowery w pierwszym meczu doznał kontuzji barku. Kolejny główny rozgrywający przeprowadził się w wakacje, więc do gry powołano mnie i Logana. On wygrał parę razy, ja wygrywałem zawsze. Przed fotografią stoi puchar tenisowy, ale kiedy przechylę głowę, widzę i sobie przypominam. Andy stoi w tyłu, unosi wysoko moją rękę. Logan klęczy z przodu, ze znajomym marsem na twarzy. Krew dudni mi w uszach. Reed wskazuje krzesło, a ja siadam ciężko, próbując zapanować nad adrenaliną. Czuję się, jakbym miał zaraz wybiec na boisko. — Jak leci, Cam? Jego głos sprowadza mnie z powrotem do pokoju. Rozcieram prawe kolano. — Dobrze. Waha się. Siedzi naprzeciwko mnie. — Słuchaj, wiem, że już nie jestem twoim trenerem, ale wszyscy przeżyliśmy dwa ciężkie miesiące, odkąd Viv... odkąd panna Hayward... Zaciskam zęby. Czy gdybym to ja umarł, to samo mówiłby jej? — Poradzę sobie — dukam. — Już mi to mówiłeś. — Marszczy czoło. Wpatruję się ze skupieniem w karton z koszulkami do siatkówki. — Nie mogę przestać o tym myśleć... — ciągnie. — Po tym, jak złamałeś nogę... — Wtedy też sobie poradziłem — stwierdzam na tyle pewnie, na ile potrafię. — Chce pan rozmawiać o tym, co się stało dwa miesiące temu czy dwa lata temu? Pociąga krawat w miejscu, gdzie w czasie treningu wisi gwizdek. — O tobie, o dniu dzisiejszym, o tej chwili. — Mówiłem panu, wszystko gra. — Wcześniej się na to nabrałem, Camden. Ale tym razem nie ma przy tobie twojej dziewczyny, która pomogłaby ci się pozbierać. — Co pan ma na myśli? — Podnoszę wzrok. Czerwienieje na twarzy. — O co chodzi, proszę pana? Chodzę na lekcje, zaliczam sprawdziany, nie robię nic złego. Robię niewiele, ale powinienem zdać. — Nie, masz rację. Stopnie masz przyzwoite. — Przez cały czas Reed uderzał o biurko długopisem, który trzymał w obu dłoniach. Teraz odkłada go i opiera się na krześle. — Poprosiłem cię tutaj, bo się martwię. Kiedy po kontuzji odszedłeś z drużyny, odtrąciłeś wszystkich oprócz Viv, ale teraz... — Przerywa. Nikt nigdy nie chce powiedzieć na głos, że ona nie żyje. — Ja tylko... nie chcę patrzeć, jak się poddajesz, tak jak kiedyś. — Dziękuję za troskę, proszę pana. — Patrzę mu w oczy. — Ale mam już swojego psychiatrę. — Podnoszę się z krzesła. — Mogę dostać to usprawiedliwienie na trygonometrię? Z łomoczącym sercem wychodzę z gabinetu, ale nie zwracam na to uwagi, zapisuję sobie w myślach, żeby nigdy więcej nie przechodzić koło sali gimnastycznej. Drzwi do męskiej szatni kołyszą się, kiedy wychodzę szybko, mało nie obrywam nimi w twarz. — Uważaj — rzucam. — To ty uważaj, Pike. — Logan pcha mnie na ścianę. — O czym tam gadałeś z trenerem? Od uderzenia w ścianę boli mnie łokieć. — Co cię to obchodzi? Spoglądamy na siebie ze złością. Czekam, żeby się przekonać, czy skopie mi tyłek. — Już cię kiedyś z nim widziałem, tam, na rogu — syczy przez zaciśnięte zęby. — I co z tego? — Co z tego? — cedzi. — Nigdy nie przyjmą cię z powrotem do drużyny. Z powrotem do drużyny? — Co ty bredzisz? — Wszyscy wiedzą, że zginęła przez ciebie. — Pochyla się do mnie. Wrzenie przechodzi mi z głowy do pięści. Rzucam się na niego, ale on nie daje się

zaskoczyć. Moje ramiona ciężko uderzają o ścianę, przygwożdżone dłońmi Logana. Trzyma mnie, wbijając mi palce w skórę. Patrzy na mnie tak, jakby miał ochotę rozwalić mi łeb. — Gdyby została ze mną, pewnie by żyła. Patrzę na niego ze złością, ale obaj wiemy, że to prawda. Wypuszcza mnie niespodziewanie i odchodzi. Po powrocie do domu rzucam plecak na kanapę. Marzę tylko o tym, żeby zasłonić okna i walnąć się do łóżka. Ale się boję. Może skoro jestem tak zmęczony, mój umysł nie będzie miał siły na sny. Postanawiam zadzwonić do sklepu i poprosić o dodatkową zmianę, ale krzywię się na widok zepsutego telefonu na blacie przy misce z owocami i leżącego obok niego liściku. Cam... Porozmawiamy o tym, jak wrócę. Buziaki Mama Odwracam kartkę i zaczynam pisać odpowiedź: Mamo... Przychodzi mi do głowy kilka usprawiedliwień: Telefon spadł ze ściany. Nie martw się, rozbiłem go przez tatę, nie przez ciebie. A właściwie, gdybyś więcej była w domu, to może on by nie odszedł. Rzucam długopis i zostawiam czystą kartkę. Zerkam na zegarek. Jeżeli będę miał szczęście, to będę pracował, kiedy ona wróci do domu. Szukam w plecaku komórki, żeby zadzwonić do sklepu. Mam sześć nieodebranych połączeń z dwóch nieznanych numerów. Rozlega się pukanie do drzwi. Zamykam telefon i wytężam słuch. To pewnie ankieter. Albo świadkowie Jehowy. Obawiam się tego, co mógłbym dziś powiedzieć komuś nauczającemu o Bogu, więc zakradam się po cichu do drzwi i nasłuchuję, czekając, żeby ten ktoś sobie poszedł. Pukanie rozlega się znowu, głośniejsze. — Kurczę. Widocznie było to słychać, bo ten, kto jest za drzwiami, zaczyna w nie walić. Otwieram je tak szybko, że muszę się uchylić przed drobną pięścią. Szczęka mi opada. Na progu mojego mieszkania, z oczami lśniącymi od łez, stoi dziewczyna z rogu. Nie jest przezroczysta. Nie jest zielona. Jest prawdziwa.

Rozdział 7 Opiera się ciężko o framugę. — Dzięki Bogu, ciągle tu mieszkasz. — Wyciera policzek grzbietem dłoni. — Poszłam do mojego domu. Ale się okazało, że to nie jest mój dom... Stoi tu, w moich drzwiach. Mam pusty żołądek, ale zbiera mi się na wymioty. Dziewczyna prostuje się lekko, zagryza wargi i patrzy na mnie wyczekująco. Ja się tylko gapię. Jest prawdziwą dziewczyną z krwi i kości. Ma szarą kurtkę, a pod nią granatową sukienkę. Włosy ma lśniące, w odcieniu miedzi. Oczy brązowe, nie zielone, a na nosie — piegi. Nie jest wysoka. — Ja cię znam? — pytam. — Proszę, Cam, musisz mnie wpuścić. Obserwuję ulicę za nią, ale nie bardzo wiem, czego szukam. Kogoś ukrytego w krzakach, śmiejącego się? I nagle dociera do mnie. Logan. — Kto cię na to namówił? — pytam stanowczo. — Nikt... — To jakiś chory żart, nie uważasz? — Unoszę pięści. — Nie wariuj... — To Logan, zgadza się? Wiem, że to Logan... — Robi mi się czerwono przed oczami. — Utknęłam tu przez ciebie, ty mnie popchnąłeś! Wstrzymuję oddech. Dotyka ramienia, gdzie wczoraj ją uderzyłem. — Słuchaj, chcę wrócić do domu — mówi. Oczy ma podkrążone. Włosy potargane, ale ściska futrynę tak mocno, jakby była w stanie ją oderwać, żeby dostać się do domu. Zamykam usta i się cofam. Wchodzi do środka. Jeszcze raz podejrzliwie spoglądam na ulicę. Lepiej nie ciągnąć tego w miejscu, gdzie ktoś może podglądać... albo nagrywać. Zamykam drzwi. — Co się tu stało? — szepcze. — Słucham? — Nic — rzuca szybko, ale nie może oderwać wzroku od pokoju. Przygląda się meblom i półkom. W tej chwili dociera do mnie, że uschły nam dwa kwiaty. Rusza korytarzem w stronę mojego pokoju jak zahipnotyzowana, trochę jakby płynąc, trochę się potykając. Nawet na mnie nie patrzy, przechodzi obok, jakby mnie wcale tam nie było. Jakby dokładnie wiedziała, dokąd ma iść. Idę za nią. — Ej, nie możesz... Zatrzymuje się w otwartych drzwiach, żeby zajrzeć do środka, i zamyka oczy. Mijam ją i z hukiem zatrzaskuję drzwi. Echo niesie się głośno po korytarzu, a mnie ten hałas przynosi ulgę, bo mam ochotę krzyczeć. Ściskam klamkę. — Wszystko jest inaczej — stwierdza. — Wszędzie. Na korytarzu jest ciemno i dziwnie, kiedy oboje stoimy tak przed moimi drzwiami. Rozluźniam uścisk na klamce. — Do cholery, kim jesteś? Nie odzywa się. Na pewno kombinuje z Loganem, innego wyjaśnienia nie ma. Z pewnością nie jest duchem. Pocieram czoło, wykończony. Ona wygląda tak, jakby zaraz miała zemdleć. — Mogłabym... — Głos jej drży. — Mogłabym dostać szklankę wody? W lodówce jest tylko lód w postaci szronu na starym opakowaniu z groszkiem. Nalewam zimnej wody z kranu i stawiam przed nią szklankę. — Dzięki. — Siada na stołku przy blacie. Zastanawiam się, do jakiej szkoły chodzi, jak ją poznał. Czekam, aż wypije połowę zawartości szklanki, żeby się odezwać. Odstawia ją na blat. Oczy ma już spokojne, źrenice nie takie wielkie. Pewnie to wyćwiczyła. — Lepiej? — pytam.

Nie odpowiada, ale wygląda marnie. Niezły chwyt. Opieram się o ścianę, na której niedawno wisiał telefon. Nie patrzy mi w oczy — aż taka dobra nie jest. Chce o coś zapytać, ale się powstrzymuje. — O co chodzi? — pytam. Kręci głową. — Co chciałaś powiedzieć? Zaciska wargi, a ja przyglądam jej się, kiedy wpatruje się w podłogę. Zastanawiam się, co Logan zrobił, że była przezroczysta. A może to mój umysł wytworzył ten pozazmysłowy szczegół? Zaciskam zęby. Dłonie ma zdecydowanie cielesne. Nie przechodzą przez szklankę z wodą, ale za każdym razem, kiedy się rusza, mam wrażenie, że zaraz zacznie świecić, czy coś takiego. Odpędzam tę myśl. — Zaproponował, że ci za to zapłaci? — Mówiłam, że to nie żart. — Zamyka oczy. — A szkoda. — Czyli co? Naprawdę jesteś duchem? — prycham. — Nie jestem duchem. — Więc kim? — Jestem żywa. — Zagryza dolną wargę, zastanawia się. — Ale chyba znajduję się w niewłaściwym miejscu. — I ja mam z tym coś wspólnego? — Krzyżuję ręce na piersiach. — Tak. Poprawia się sztywno na stołku, jakby było jej niewygodnie, a mnie się przypomina, jak mocno ją pchnąłem. Dociera do mnie, jak musi być obolała i posiniaczona, i to moja wina. Robi mi się gorąco na karku. Myślałem, że to duch! — Jak to: w niewłaściwym miejscu? — dziwię się. Odgarnia włosy z twarzy niepewnym ruchem. — W pierwszej chwili nie zauważyłam żadnej różnicy. Nie mogłam złapać tchu i wyjść z krzaków po tym, jak mnie pchnąłeś. — Zerka na mnie i przełyka ślinę. — Ale kiedy próbowałam wczoraj wrócić do domu, okazało się, że mieszka w nim inna rodzina... Mało tego. Była druga w nocy, ale poszłam do koleżanki, a jej ojciec przegonił mnie sprzed domu. Pana Caccione znałam, już jak miałam dziesięć lat! — Podnosi głos. — Noc przesiedziałam na kawie w McDonaldzie, dzwoniłam z telefonu na kartę do wszystkich, którzy przyszli mi do głowy, ale każdy rzucał słuchawką albo nie odbierał. — Podnosi pustą szklankę i przygląda jej się. — Rano chciałam wejść do szkoły, ale tam też nikt mnie nie znał... Więc kiedy cię zobaczyłam, poszłam za tobą do domu. Ale tu też nic się nie zgadza! Szklanka wyślizguje jej się z dłoni i rozbija w drobny mak, który ląduje na podłodze w całej kuchni. — Och, przepraszam! Patrzę, jak jeden kawałek szkła wiruje przez płytki i zatrzymuje się pod ścianą. Dziewczyna zrywa się z krzesła i zaczyna zbierać odłamki szkła. Przesuwam się, żeby dotknąć jej ramienia, ale się powstrzymuję. Nie chcę dać się wciągnąć w tę grę. — Później pozbieram. Spogląda na moją dłoń wiszącą nad nią i się krzywi. Cofa się, siada z powrotem na stołku i obejmuje się ramionami. — Albo wszyscy robią sobie ze mnie chamskie żarty, albo... — Chamskie żarty z ciebie? — pytam. Kręci głową. Łzy płyną jej po policzkach. — Jest tak... jakbym nie istniała. Zasługuje na Oscara. — No tak, ja cię nigdy nie widziałem. Wali głową w stół. — Nazywam się Nina Larson! Chodzę do Liceum Fowlera! Mieszkam na Genesee Street 26 z ciotką idiotką i młodszym bratem, który mnie potrzebuje! — Głos jej się łamie, ukrywa twarz

w dłoniach. — Musisz mi pomóc, Cam. Dostaję gęsiej skórki, kiedy wypowiada moje imię. Wspieram głowę na dłoni i walczę ze sobą. Nie daj się wciągnąć w ten kawał, nie wkręcaj się w to. Sprawdziłbym, czy nic jej nie jest po tym, jak ją pchnąłem w krzaki wczoraj wieczorem, gdybym wiedział, że jest prawdziwa. Ale to aktorka, próbuje mnie wpędzić w poczucie winy... stąd te miny i łzy. Pewnie zatrudnił ją przez tę jej męczeńską minę. A może... Może Logan też robi ją w konia? Nie, to byłaby przesada, nawet jak na niego. Na pewno o wszystkim wie. Powinienem ją sprawdzić, zobaczyć, czy znajdę jakieś nieścisłości w jej bajeczce. Przeszukuję w myślach wszystkie zwariowane książki science fiction, opowiadania, filmy i seriale telewizyjne, jakie w życiu widziałem. Przypominam sobie jeden odcinek o dziwnych spotkaniach, kiedy łowca duchów opowiadał, że był w lesie, kiedy ni stąd, ni zowąd zjawił się mężczyzna, przeniknął przez drzewa i znowu znikł. Był w mundurze z czasów rewolucji. — Jaka jest data tam, skąd jesteś? — pytam podstępnie. Wskazuje dzisiejszą gazetę, rozłożoną na stole. — Ta sama, co tutaj. Myślałam już o tym. Nie przeniosłam się w czasie. — W skupieniu przygląda się leżącej przed nią gazecie, a potem przenosi wzrok na mnie. — Ale chyba... wiem, jak wrócić. — To czemu nie wracasz? Drze brzeg gazety, zamieniając margines w równiutkie strzępy. — Próbowałam. Poszłam w dzień z powrotem na róg. Myślałam, skoro tam się to stało wcześniej, że może jest droga powrotna. Ale nie mogłam jej znaleźć. Wszystko jasne. — Więc Logan przysłał cię, żebyś ściągnęła mnie pod słup. Co wymyślił? Skrzyknął całą szkołę, żeby wszyscy przyszli i śmiali się z wariata? Żebym na pewno nie wrócił do drużyny? Spogląda mi prosto w oczy. — Dostałam gęsiej skórki, kiedy się wczoraj dotknęliśmy. Słowa, które chciałem wypowiedzieć, zostają mi na końcu języka. Zaciskam dłoń w pięść, tę samą dłoń, którą ona wczoraj ściskała. Prawie czuję elektryzujące wrażenie, które tańczy mi pod skórą. Jak Loganowi się to udało? — Ty też to czułaś? Krzywi się i kiwa głową. — Pomyślałam, że może... potrzebuję ciebie, żeby wrócić. — Nie. — Ty mnie popchnąłeś. — Nie ma mowy. — I wylądowałam tu... — Nie mogę... Zsuwa się ze stołka i podchodzi do mnie, zdesperowana. — Może, gdybyśmy jeszcze raz spróbowali tego samego, uda mi się wrócić? Odsuwam się od niej gwałtownie. — Nie idę tam z tobą! Przecieram oczy i wpatruję się w nią. Wygląda jak przerażone zwierzę, ale siedzi w mojej kuchni, jakby wcale nie była w niej po raz pierwszy. Logan nie zrobi ze mnie głupka, bo wiem, o co mu chodzi... a jednak coś w głębi duszy nie daje mi spokoju. Mrowienie pod skórą. Docieramy do Liceum Fowlera, ale wiemy, że musimy zaczekać, aż się ściemni. Jest zimno, ale nie pada, a szkoła tętni życiem. Biegacze z klubu trenują wokół szkoły, przebiegając obok miejsca pamięci na część Viv, znowu, i znowu. Grupa na deskorolkach ćwiczy podskoki na parkingu. Na boisko nawet nie patrzę. Jestem wykończony, a dziewczyna duch wygląda tak, jakby miała zamiar stanąć na głowie,