Hopkinson Christina
Jak nie zabiłam męża czyli
babski punkt widzenia
"Sporządzę małżeński odpowiednik tablicy, na której oznaczam gwiazdką
każde osiągnięcie mojego dziecka. Ale ponieważ Joel ma trzydzieści osiem lat, nie
dwa i pół, nie dostanie gwiazdki za to, co zrobił dobrze, lecz czarny znaczek za to, co
zrobił źle. Jeśli wykres wykaże, że Joel przydaje się na coś w tym domu, będzie mu
wolno zostać. Jeśli nie – cóż, to chyba znaczy, że nie zostanie. Tak, jeśli nie spełni
wymogów, straci ten dom i to małżeństwo".
Mary jest matką dwóch chłopców i żoną Joela. Szczęśliwa, ale trochę pogubiona w
chaosie życia, nawale domowych i zawodowych obowiązków. I chociaż wszyscy
znajomi powtarzają jej, że ma idealne życie, nieustannie próbuje coś w nim
zmienić, aby zyskać poczucie większej kontroli nad zdarzeniami i wyglądem domu.
Na trzy tygodnie przed swoimi trzydziestymi piątymi urodzinami podejmuje
nietypową decyzję: postanawia przez pół roku odnotowywać wszystkie domowe
przewiny męża, aby wykazać mu, jak bardzo osamotniona jest w walce o ich
rodzinę. Zamierza sporządzić wykres, na którego podstawie zdecyduje, jaki los
czeka ich małżeństwo.
2
I
STERTA GRATÓW
Zapomniany w kącie salonu fragment układanki rzuca mi
wyzwanie, żebym odważyła się go olać. To starcie między nim a
mną, wygra ten, kto ma silniejszą wolę. Usiłuję wytrzymać, ale
narożny kawałek trzydziesto-dwuelementowych puzzli z psem
lecącym samolotem wygrywa. Oczywiście.
- Co robisz? - pyta Joel, nastawiając nasz najnowszy film na
DVD, amerykańskie kino artystyczne z zawiłymi dialogami.
Przetrząsam półki w poszukiwaniu pudełka, z którego wypadł
ten kawałek.
- Nie mogę się skupić na filmie, wiedząc, że układanka jest
niekompletna. Pomyśl, jakie to denerwujące: męczyć się nad
puzzlami i w końcu przekonać się, że brakuje w nich jednego
elementu.
- Spoko, Mary. Luzuj stringi.
- Stringi? Ile ty masz lat, dwanaście? Uważasz, że wampiry są
słitaśne?
Joel prycha śmiechem i zajmuje się filmem.
3
Ludzie dzielą się na tych, którzy mogą oglądać film wiedząc,
ze na podłodze leży zabłąkany kawałek układanki, i na tych,
którzy nie mogą. Skoro już jestem na czworakach, zaglądam pod
sofę, by sprawdzić, czy nie zabłąkały się pod nią inne sierotki, i
widzę kubek Oglądam do niego; najwyraźniej tkwił tu od
jakiegoś czasu i dopiero teraz fala wyrzuciła go na brzeg Zdaje
się, ze niegdyś znajdowała się w nim kawa, ale trudno to orzec z
całą pewnością, bo wszystko zasłoniła pleśń - niczym zielona
pianka z cappuccino. Ponieważ Pijam wyłącznie drogą latte z
mlekiem sojowym, wiem ze to kawa mojego męża.
- Patrz - mówię, podstawiając mu kubek pod nos Joel nie cofa
się, ale zagląda do naczynia z zainteresowaniem.
- Wygląda jak ta pianka, którą się ozdabia talerze w modnych
restauracjach, nie sądzisz? Powiedzmy marynowana przepiórka z
pianką ze ślimaków - Przygląda się uważniej. - Powinniśmy to
pokazać Rufusowi Niech zobaczy, jak się tworzą zarodniki.
- Zaniesiesz go do kuchni?
- Skąd wiesz, że to mój?
- Bo tego kubka najczęściej używasz, ponieważ jest taki
wielki, no i dlatego, że zostawiasz w nim zawsze trochę picia na
dnie, żeby ktoś go przewrócił i wylał
Joel wzrusza ramionami i wkłada płytę do DVD.
- No więc, zaniesiesz czy nie? Raz dwa, trzy, liczę powoli, tak
jak radzili w tym
artykule o panowaniu nad gniewem, który niedawno
przeczytałam.
- Chwila, moment.
4
- Ile ten moment potrwa?
Mój mąż pogłaśnia telewizor. Ja też głośniej wzdycham i
wbijam w niego ołowiane spojrzenie. Łamię się pierwsza, jak
zwykle, i zanoszę kubek do kuchni. Wytrząsam jego zawartość
do zlewu i palcem przeciskam strzępki pleśni przez sitko w
odpływie. W kubku kotłuje się woda z zielonymi farfoclami, we
mnie - furia.
- Joel! - krzyczę, dając sobie spokój z tym całym myciem i
panowaniem nad gniewem. - Mam już dość życia w baj złu!
Zero odpowiedzi.
- Gdybyś po sobie sprzątał...
Mój mąż wpadł w trans, całkiem jak nasi synowie, kiedy tylko
znajdą się przed telewizorem. Prawie spodziewam się, że
usiądzie z nosem przy ekranie. Próbuję jeszcze raz i tym razem -
serio - tupię nogami.
- Nigdy nawet palcem nie ruszysz. Jesteś gorszy niż dziecko, o
wiele łatwiej by mi się żyło, gdybym musiała się zajmować tylko
dwoma chłopcami. Ty, ty... - zacinam się, szukając najlepszego
słowa na oddanie jego kompletnej obojętności na góry śmieci,
które spod niego wymiatam. - Nawet nie dostrzegasz, ile za ciebie
robię!
- Ile? - reaguje w końcu Joel.
- Nie wiem, przecież nie spisuję tego.
- Może powinnaś.
- Może to zrobię.
Lista, myślę następnego dnia, może i powinnam ją spisać.
Listę wszystkich rzeczy, których Joel nie
5
robi- albo robi - w domu. Nie widzę innego sposobu na
uświadomienie mu, w jakich znaleźliśmy się opałach Ale co
miałabym z nią zrobić? Czy wezmę sobie w ten sposób kolejny
obowiązek na głowę, podczas gdy mój mąż radośnie się od nich
wymiguje?
Z zamyślenia wyrywa mnie Gabe, który idzie w kąt kuchni z
miną matematyka szukającego największej liczby pierwszej na
świecie.
- Gabe, co ty kombinujesz? Czekaj, nie rób tego me, me, nie,
przyniosę ci nocniczek. Masz! - Zrywam mu spodenki i sadzam
tuż przed wydarzeniem, wokół którego obecnie kręci się moje
życie. - Dobra robota. - chwalę go wesoło, choć tak naprawdę
powinnam gratulować sobie. - Jakiś ty mądry! - Przytulam go
-kiepski pomysł, bo jeszcze nie skończyłam mu wycierać pupy. -
A mądre dzieci dostają nalepki. - Idę do lodówki, na której
drzwiach wisi grafik oznajmiający światu pomyślne spotkania
mojego drugiego syna z nocnikiem Nie ma ich za wiele. - Piłka
czy dinozaur?
Przez cztery miesiące widzieliśmy w tym domu więcej kup niż
w chlewie, ale wreszcie dostrzegam nadzieję. Nigdy nie miałam
przekonania do grafików ale okazało się, że to całkiem skuteczna
sprawa Gabe dostaje gwiazdkę za każdy sukces z nocniczkiem
Rufus - za każde bezproblemowe opuszczenie domu i pójście do
łóżka. Nie ma czarnych not za występki nie dlatego, ze Gabe jest
aniołkiem, o nie, po prostu jesteśmy świrniętym, rodzicami,
którzy nie potrafią skarcić swoich dzieci (a kiedy ośmielamy się
to zrobić, musimy im to osłodzić pieszczotliwymi słówkami:
„Nie wiem czy wszyscy w restauracji chcą słyszeć, jak udajesz'
6
że pierdzisz, ko chanie", „Skarbi e, mamusia nie lubi,
kiedy ją bijesz").
- Mój ty gwiazdorze, jesteś na dobrej drodze do zdobycia tego
zestawu z Tomkiem parowozem.
Gdyby Joela dawało się tak łatwo wyuczyć!
Wtedy właśnie doznaję olśnienia. Oczywiście! Dokładnie
temu ma służyć lista tego, co mnie w nim wkurza. Zrobię
małżeński odpowiednik tabeli moich synków. Ale ponieważ Joel
ma trzydzieści osiem lat, nie dwa i pół, nie będzie dostawać złotej
gwiazdki za każde osiągnięcie. Raczej czarny znaczek za każdą
przewinę.
Zrobię listę wszystkich jego wkurzających nawyków i
odnotuję, jak często się ich dopuszcza. Dokładnie policzę
wszystkie zostawione zużyte chusteczki, każdy pusty karton po
mleku odstawiony do lodówki, każdą zignorowaną stertę prania.
Odnotuję, ile razy musiałam własnoręcznie wybierać z odpływu
zlewu obrzydliwe gluty, których mój mąż nigdy nie zauważa.
Zrobię wielki grafik wyszczególniający wszystkie jego występki
z, powiedzmy, ostatnich sześciu miesięcy.
Od lat się tak nie cieszyłam. Przypomina mi to emocje
pojawiające się na wczesnych etapach tworzenia nowego
scenariusza. Wszystko zaczyna się układać. Jest genialnie. Ja
jestem genialna!
Moja lista będzie piękna i konkretna, będzie arcydziełem
Excela i spostrzegawczości. Gdyby została opublikowana,
podziwiano by ją, ale nie zamierzam jej zostawić w kuchni obok
wykresu Gabe'a, wśród zaproszeń, wiadomości ze szkoły i list
zakupów. Joel nie jest oseskiem, ale dorosłym mężczyzną, który
ma aż nadto
7
możliwości, by udowodnić, co jest wart. I nie czeka go zestaw
z Tomkiem parowozem, o nie!
Jeśli moja lista wykaże, że Joel przydaje się w tym domu,
będzie mógł w nim zostać. Jeśli nie - cóż, pewnie nie zostanie i
będziemy musieli przemyśleć naszą koncepcję małżeństwa.
Słuchaj, Joel, jest tak: musisz tylko unikać grania mi na
nerwach.
Problem polega na tym, że jestem zdenerwowana właściwie
na okrągło. Chodzę tak wkurzona, że fabuła mojego życia
zapisywana jest WIELKIMI LITERAMI.
Wiem, że nie powinnam być zła. Powinnam umieć
zarząd zać tym uczuciem, tak jak w pracy zarządzam ludźmi i
budżetami. Gniew wyszedł z mody, nie zdobywamy już barykad,
nie ma w tym nic godnego podziwu. Gniew jest niestosowny.
Nie myśl, że moje życie emocjonalne jest takie jedno-
wymiarowe. Dysponuję całą gamą uczuć: od umiarkowanego
wkurzenia po ognistą furię. Ale gniew to parasol, który osłania
mnie przed tym, co go wywołało.
A oto, co budzi mój gniew: przeświadczenie, że cesarskie
cięcie robi się z lenistwa, powiedzenia: „to powszechnie znany
fakt", „druga młodość", nazywanie dzieci imionami
puszczalskich, jak Lola, Delilah, Jezebel, Lulu i Scarlett, słowo
„mamuśka" używane przez dorosłych (seksowna mamuśka,
mamuśka tatuśka), rozmowy o rozmiarze zero.
Jestem zła, że pracuję, ale byłabym jeszcze bardziej zła,
gdybym nie pracowała.
8
Na ogół jestem zła na ciebie, Joel. A jeśli zdołam
wydestylować najczystszą esencję tego gniewu, będzie ona
zawierać wodę po zmywaniu tłustych talerzy ze strzępkami
baranich kotletów, symbolizującą twoją totalną niemożność do
pomocy w domu. Czyli nie będzie aż taka czysta i nie aż tak
esencjonalna, raczej przypominająca plamy ropy
zanieczyszczające moje serce i głowę.
Nie moja wina, że się złoszczę. Obciążenie dziedziczne.
Rodzice mówili mi, że urodziłam się podczas zimy
niezadowolenia, w co im uwierzyłam. Dorastałam wśród
opowieści, jak to mama i tata przedzierali się przez ulice między
spiętrzonymi górami cuchnących śmieci, których nikt nie
wywoził, do pozbawionego elektryczności szpitala, w którym
strajkowały położne. Potem przeczytałam, że zima
niezadowolenia zdarzyła się kilka lat później, a ja urodziłam się
podczas zwykłego ataku mroźnej zimy. Na ulicach piętrzył się
wtedy śnieg, nie śmiecie. Lecz zgodnie z rodzinną legendą
przyszłam na świat w trakcie krajowych niesnasek, zbiorowego
fochu. „Jesteś jak związkowiec", mawiali rodzice, „wiecznie
niezadowolona". Moje jęki: „To niesprawiedliwe", kwitowali
krótko: „Jak życie". O ileż pogodniejsze miałabym usposobienie,
żartowali, gdybym urodziła się podczas lata miłości.
A jakby tego było mało, rodzice nazwali mnie Mary, jak w
tym wierszyku „Mary mała zawsze coś przeciw miała". Mama
twierdzi, że wyrażałam swój sprzeciw nietypowo wcześnie. Już
w jej brzuchu reagowałam
9
furią na wszystkie produkty żywnościowe, z wyjątkiem
białego chleba i wody, dręcząc ją gwałtownymi mdłościami rano,
w południe i wieczorem przez całe dziewięć miesięcy.
Urodziwszy się, odmówiłam spożycia najtańszego mleka w
proszku. Odmówiłam także leżenia na brzuchu, co zalecano w
owych niepoprawnych medycznie czasach. Krzyczałam dopóty,
dopóki nie położono mnie na plecach. Przez pierwsze trzy
miesiące życia wykrzywiałam się, aż na buzi powstawały mi
fałdy, ale ani razu się nie uśmiechnęłam. Drapałam się tak
bardzo, że wkładano mi rękawiczki. Wrzaski z powodu kolki nie
ograniczały się do wieczorów, lecz trwały przez cały dzień i
większą część nocy. Pupę też miałam podrażnioną - dostałam tak
intensywnej wysypki, że aż krwawiła. (Teraz rozumiem, że
cierpiałam na ostrą nietolerancję laktozy, której można by bez
trudu zapobiec, gdyby mama karmiła mnie piersią i nie piła
krowiego mleka - i tak, o to też jestem trochę zła).
Jakby tych dowodów mojego cholerycznego temperamentu
było mało, wkrótce bezbarwny meszek na mojej głowie przybrał
jaskraworudy kolor. Nie kasztanowy, nie tycjanowski, nie
złotawy, ale rudy jak cholera. Odcień, o którym litościwie
mówiono: „Przynajmniej nie jest ryży", ale też: „Eeee... no,
dziewczynce to pasuje" (co często powtarzano w obecności
mojego rudego pierworodnego syna). Rude włosy, podobnie jak
wielkie piersi i proste włosy to jedno z tych zjawisk, które ludzie
starają się osiągnąć w sztuczny sposób, lecz pogardzają nimi, gdy
są naturalne. Pomyślcie o tych milionach wydanych na hennę i
farby do włosów! Ale gdy ma się taki kolor od urodzenia, słyszy
się tylko: „No, przynajmniej
10
nie są ryże". A kiedy rudy brzdąc po raz pierwszy dostaje
ataku złości, co zdarza się wszystkim dzieciom po ukończeniu
pierwszego roku życia, wszyscy mówią: „Ooo, jaki
charakterek!", zamiast „Patrzcie, awanturuje się jak wszystkie
berbecie". Do dzisiaj nie mogę okazać złego humoru bez
wysłuchania jakiejś aluzji do moich włosów. Dla tych, którzy
mnie lubią, jestem ognistym rudzielcem, dla moich
przeciwników - rudą marudą.
Więc, jak widzicie, to naprawdę nie moja wina, że się
wściekam. Taka się urodziłam.
Mam trzydzieści pięć lat, choć już niedługo. Trzydzieści pięć
lat; w tym wieku płodność spada na łeb na szyję i kładzie się
cieniem na planach na przyszłość. W tym wieku my, kobiety,
musimy nieźle się napocić. Trzydzieści pięć lat, połowa życia,
dekada, w której trzeba urodzić dzieci i awansować w wybranym
zawodzie. Najważniejsza dekada, w której prawnicy stają się
partnerami, dziennikarze - wydawcami, lekarze - konsultantami,
a nauczyciele - dyrektorami i ich zastępcami. Jedna krótka
dekada, dziesięć lat przemijających równie szybko jak pozostałe.
Jakiego pecha mają kobiety, że te biologiczne i zawodowe
imperatywy tak się nakładają! Przez ten zbieg okoliczności
szklany sufit staje się dwa razy grubszy.
Trzydziestka to także okres, w którym kobiety najczęściej
umierają w tajemniczych okolicznościach. Sylvia Plath, księżna
Diana, Marilyn Monroe, Paula Yates, Jill Dando, Anna Nicole
Smith. Cud, że niektóre z nas doczekują czterdziestki!
11
Właściwie nie jestem pewna, czy w śmierci Syłvii Plath kryje
się jakaś tajemnica. Tak naprawdę nie chciała się zabić, zaglądała
tylko do piekarnika, sprawdzając, czy trzeba go wyczyścić, a
kiedy zobaczyła, jaki jest upaćkany tłuszczem z kiełbasek, które
przyrządził sobie Ted Hughes, zanim rzucił ją dla innej -
odkręciła gaz.
Ja nigdy się nie zabiję. Ale mogę zabić Joela. Lista to mój
sposób na oszczędzenie moim synom losu pół-sierot - bez ojca i z
matką gnijącą w pudle.
Dobrze chociaż, że już po świętach. Nie wiem, dlaczego
spodziewano się, że pierwsza wojna światowa skończy się do
Bożego Narodzenia, skoro żaden inny okres nie sprzyja bardziej
toczeniu bitew i wybuchom nienawiści. Świątecznym nastrojem
wstrząsają dziesiątki eksplozji: to ja kupuję prezenty dla twoich
niezliczonych chrześniaków, to ja - ponieważ ty „nie uznajesz"
kartek świątecznych - muszę je wysyłać, jak również
towarzyszyć Rufusowi, kiedy ten pisze je dla wszystkich swoich
kolegów, a twoja matka, siedząc na wydatnym tyłku, prawi, jak
mi się poszczęściło, że wychowała swojego syna na takiego
wspaniałego ojca i bajecznego kucharza. „Tak", warczę, „ależ on
cudowny, ależ ze mnie szczęściara".
Żaden indyk nigdy nie był tak wypchany nadzieniem jak ten
dom porozrzucanymi papierami i zabawkami, które trzeba
poskładać z malutkich elementów. Przy każdym otwieranym
prezencie - czyli średnio co trzy sekundy - krzywiłam się, widząc
wielkie plastikowe brzydactwo, które trzeba było gdzieś
postawić, albo
12
wzdrygałam się na widok czegoś pełnego malutkich, łatwo
gubiących się części. Usiłowałam się cieszyć, gdy moje dzieci
piszczały ze szczęścia, ale w głębi duszy przejmowała mnie
zgroza. Za każdym razem, gdy siadaliśmy do nowej gry,
przerywałam zabawę słowami: „Nie zgub kostki, kochanie, bez
niej nie będziemy mogli grać", „Nie, nie wolno ci kupić hotelu,
zanim nie będziesz miał trzech domów", „Gabe, jeśli to
połkniesz, nie zawiozę cię do szpitala".
Do moich urodzin, przypadających na ostatni dzień stycznia,
zostały trzy tygodnie. Rozumiecie, dlaczego mówię, że jestem
skazana na marudzenie? Wyobraźcie sobie, że obchodzicie
urodziny w okresie, kiedy wszyscy czują się najbardziej
zdołowani. Kiedy połowa gości na waszej tak zwanej imprezie
urodzinowej przysięga, że w życiu już nic nie wypije.
Na urodziny chciałabym zabieg wybielania zębów, tydzień
wolnego od podcierania tyłków, prawdziwego i metaforycznego,
oraz prenumeratę „Interiors". A dostanę laurkę, croissanta do
łóżka i „pocałunek, którego nie kupię za żadne pieniądze". Moje
pierwsze słowa w dniu moich trzydziestych szóstych urodzin
będą brzmiały: „Nie nakrusz!".
Przez te trzy tygodnie będę myśleć o wszystkich irytujących
występkach Joela i zrobię ich listę. Potem je logicznie
usystematyzuję i wpiszę w arkusz kalkulacyjny. Po moich
urodzinach, poczynając od pierwszego lutego, zacznie się
półroczny okres próbny. Będę odnotowywała zachowanie
mojego męża. A skoro mam mu pokazać ten grafik - bo pewnie
będę musiała, jeśli zażąda dowodu - powinien być on
rygorystyczny i przemyślany.
13
Musi być tak idealny, jak bardzo nieidealne są nasze
małżeństwo i dom. Musi być największym osiągnięciem
formatowania Excela, każda jego kropka ma być kropką nad i.
Musi być konkretny. I skrupulatnie sprawiedliwy, nawet jeśli -
jak mi mówiono - życie takie nie jest. Zacznijmy spisywanie
listy!
Oto moje marzenie o idealnej sobocie: chłopcy śpią tak
mocno, że muszę obudzić ich o dziewiątej, by podać im
ekologiczną owsiankę, po której spożyciu zabiorą się do
pouczających, lecz niebrudzących zajęć plastycznych. W tle
krząta się dyskretna jak cień pracownica, która sprząta
mieszkanie, dzięki czemu mam czas w pełni zająć się Rufusem i
Gabe'em, ci zaś z radością witają wszystkie moje sugestie i nie
złoszczą się, kiedy chcę, żeby ich abstrakcyjne mazaje wyglądały
jak coś konkretnego. Razem z naszymi atrakcyjnymi
przyjaciółmi i ich ładnym potomstwem spotykamy się na drugim
śniadaniu, a potem kochająca niania-gospodyni zabiera nasze
pociechy na tyle, żebym od nich odpoczęła, lecz się nie stęskniła.
Nie wykluczam wyprawy do sklepów po imprezowy strój na
wieczór. Mały wypad do kina. Zrobić sobie, jak mawiają
Amerykanki, fryz. Godzinka poświęcona urodzie: krem
nawilżający, baza, podkład, rozświetlacz i róż, trzy cienie do
oczu, konturówka, szminka i błyszczyk. Impreza - radosny
śmiech, szampan, koktajle, szumek w głowie, ale nie pijaństwo.
W domu o północy, z bezpieczną świadomością, że moi kochani
chłopcy nie obudzą się aż do niedzielnego poranka, kiedy we
czwórkę poleżymy sobie
14
w ogromnym łóżku zrobionym na zamówienie, a potem
stoczymy bitwę na poduszki w powłoczkach z najlepszej
egipskiej bawełny. A oto moja sobota.
Po naszej zwykłej zabawie w nocne komórki do wynajęcia
Joel budzi się na podłodze w pokoju chłopców, Gabe zaś, który
jakimś sposobem chytrze rozciągnął swoje dwuipółletnie ciałko,
spychając mnie tak, że co najmniej dwie moje kończyny zwisają
w powietrzu, na miejscu Joela w łożu małżeńskim. Spoglądam na
zegar; dopiero co wybiła szósta. Przez szparę w zasłonach wpada
światło latarni i ukazuje niechcianą prawdę o moim otoczeniu.
Nasza sypialnia wygląda jak Gap po ataku terrorystycznym.
1. Zostawia ubrania wszędzie, tylko nie za koszu na brudy.
Raczej w koszach, które kupiłam, wprowadzając system podziału
na białe i kolorowe. Kiedy tłumaczyłam mu zasady, powiedział,
że nie popiera odzieżowego apartheidu, i poszedł sobie,
chichocząc z własnego dowcipu. Podobnie skomentował
repatriację skarpetek i to, że aresztowałam ostatnią parę jego
czystych bokserek, by wymusić na nim pomoc oraz oddanie ubrań
do prania. Żąda obalenia totalitarnego reżimu mojego
nieudanego systemu pralniczego.
Może powinnam się cieszyć, iż tak konsekwentnie rzuca
ubrania na podłogę tam, gdzie stoi, rozbierając się. Mąż mojej
przyjaciółki JM w dni, w które oboje pracują, wkłada ubrania do
kosza
15
na pranie, ale w ten jeden dzień w tygodniu, gdy ona pracuje w
domu, oraz w weekendy zostawia je na podłodze, jakby
podnoszenie ich należało do jej obowiązków.
Fakt, że Gabe zajął w łóżku miejsce Joela, wydaje mi się
symboliczny, bo na wiele sposobów zaanektował także to
miejsce w moim sercu, w którym zachowałam jeszcze resztki
cierpliwości, wspaniałomyślności i wyrozumiałości. Joel i ja
zawsze chodziliśmy na staroświeckie randki, zanim zaczęliśmy
dzielić ze sobą łóżko: siedzieliśmy w kawiarni nad jedną
bezkofeinową latte, chlapiąc sobie na nosy sojowym mlekiem,
wyprawialiśmy się na targ, bawiliśmy się w chowanego w
muzeum. Teraz Gabe leży na mnie i zaspokaja wszelką zmysłową
potrzebę kontaktu z Joelem. Kiedyś mój mąż powiedział, że czuje
się, jakby zastąpiła go jego młodsza i ładniejsza wersja.
W moje nozdrza uderza smród. Ta młodsza i ładniejsza wersja
Joela ma problemy z kontrolowaniem zwieracza. Leżę w łóżku
obok delikwenta z pieluszką pełną, o rety, ekskrementów.
- Kochanie, mógłbyś mi mówić, kiedy zrobisz kupkę, żebym
mogła cię przewinąć? Albo jeszcze lepiej: może byś chodził na
nocniczek? Wiesz, że wtedy dostaniesz nalepkę?
Gabe spogląda na mnie z satysfakcją jak dziesięciolatek, który
właśnie puścił cichego, lecz zabójczego bąka tuż przed twarzą
młodszej siostry. Powinien już umieć siadać na nocniku, w dzień
i w nocy. Dzieci Mitzi w tym wieku już to potrafiły.
16
- Nikt ci nie powiedział, że to weekend? - mamroczę. Gabe
podskakuje na łóżku, niebezpiecznie potrząsając pełną pieluszką.
- To boli! Mamusię boli, kiedy na nią skaczesz. Proszę,
kochanie.
- Śniadanie, śniadanie, śniadanie - podśpiewuje Gabe na
melodię bliżej nieokreślonej dziecięcej piosenki. Wszystkie są do
siebie podobne jak kościelne hymny.
Dziś mi się nie poszczęściło, bo Gabe obudził się na godzinę
przed zmianą Joela.
- Dobry wieczór - mówię, gdy mój mąż z Rufusem wreszcie
schodzą na śniadanie.
- Wiem. Co za rozpusta! Już piętnaście po siódmej.
- Ale i tak spałeś godzinę dłużej.
- Na piętrowym łóżeczku dla krasnoludków. Kiedy wstaję,
włosy mi się wplątują w sprężyny materaca na górze.
Patrzę, jak Joel robi śniadanie dla Rufusa. Rozrywa
opakowanie, jakby miał na dłoniach rękawice, a na oczach
przepaskę.
2. Sieje płatkami po kuchni jak wentylator.
3. Wyrzuca torebki po zaparzonej herbacie do zlewu.
Dlaczego ludzie tak robią? Czasami odkładają je na małe
talerzyki, ale jest to tylko minimalnie mniej wkurzające. Dlaczego
nie wyrzucą ich od razu do kosza albo, jeśli dbają o środowisko
(co oczywiście powinien robić każdy i tak dalej, ale czasem po
prostu nie chce mi się wlec do tego kubła i kocham moją suszarkę,
normalnie
17
ją kocham, po rozwodzie zażądam opieki nad nią), do
pojemnika na kompost?
4. Wyrzuca zużyte torebki herbaty do zlewu, zrobiwszy herbatę
dla siebie i nie spytawszy mnie, czy mam ochotę.
5. Nie pamięta, jaką herbatę lubię. Z mlekiem sojowym, bez
cukru. Żadna filozofia, prawda?
6. Nazywa herbatki ziołowe gotowanymi majtkami, bo
twierdzi, że tak smakują. I tak jest lepszy od jednego gościa, z
którym chodziłam i który nazywał je lesbijską herbatą.
- Nie lubię tych płatków w małych kawałkach -oznajmia
Rufus.
Gabe podziela jego zdanie, ale wyraża je, wykasłując resztki z
buzi na stół.
- Ohyda - zauważa Rufus nie bez racji.
- Ty je robisz lepiej - mówi Gabe, wskazując na mnie. - Są
duże. Chcę duże. Zrób duże płatki.
- W tym zdaniu brakuje jednego słowa. Zrób duże płatki...
- NATYCHMIAST! - ryczy moje dziecko.
- Nie, nie o to mi chodzi. Zrób duże płatki... -TERAZ!
- Nie, „proszę" - to jest słowo, o które mi chodzi. Już zjadłeś
dwa tosty, naprawdę masz ochotę na płatki?
- Nawiasem mówiąc, płatki się nam kończą - odzywa się Joel.
7. Jeśli coś się kończy, mówi o tym oskarżycielskim tonem. Ale
dopiero, gdy to coś już się skończyło.
18
I nie zapisuje tego na tej części ściany w kuchni, którą
pomalowałam specjalną czarną farbą - sposób ściągnięty przeze
mnie z wnętrzarskich pism, które nałogowo kupuję. Ale w tych
pismach obok list zakupów, obejmujących jagody go/z' i
szampan, ktoś zawsze pisze: „Kocham cię".
- Skoczę po nie do sklepu - mówię.
- Nie, ja skoczę.
- Nie, ja.
- Nie, nalegam. Spoglądamy na siebie.
- Kto pierwszy przy drzwiach, ten idzie! - krzyczy Joel i
ponieważ jest mężczyzną, ma już portfel w kieszeni i jest gotów
do wyjścia. Oczywiście wygrywa.
Ja muszę sobie radzić z atakiem gniewu naszego drugiego
dziecka, delfina, wokół którego obraca się nasze życie. Kiedy już
uspokajam jego furię z powodu zbyt pokruszonych płatków i
rozkojarzam go alternatywnym pożywieniem, żąda, żebym
wydobyła mu z żołądka jogurt i wlała go na nowo do kubka.
Potem udziela mi nagany za to, że wyjęłam z szuflady łyżkę.
Odkładam ją i zapraszam, żeby sam sobie wziął, ale oczywiście
jest już za późno, już wszystko zepsułam. Mój syn robi ze mnie
jakiegoś arturiańskiego rycerza, który musi wykonać szereg
niemożliwych zadań, żeby zdobyć jego rękę. Mam wyjąć z
kiełbasek brązowe kawałki, bardziej wysuszyć suszone owoce,
na nowo przytwierdzić kawałki obciętych paznokci, sprawić,
żeby słońce zaświeciło w deszczowy dzień, i zmienić kolory
ubrań bohaterów
19
na obrazkach w jego książeczce. W naszym domu diabeł
ubiera się w dziecinne bojówki i pasiasty podkoszulek Gapa z
secondhandu.
Gdy Joel wraca z nową paczką niepołamanych płatków, w
naszej kuchni znowu panuje spokój.
- Co dziś robimy? - pyta mnie, bo najwyraźniej jestem jego
sekretarką.
- Rufus ma lekcję pływania. Wozisz go co tydzień.
- A, prawda. Gdzie jego rzeczy?
- W torbie w szafce przy drzwiach. - Tam, gdzie zawsze. - A
po południu są urodziny Mahalii. Kupiłeś jej prezent?
Joel patrzy na mnie bezradnie.
- Mahalia? Przypomnij mi.
- Drugie w kolejności dziecko Mitzi, trochę młodsze od
Rufusa.
- Nie ogarniam ich wszystkich.
- Marlowe, sześć albo siedem lat, Mahalia, potem bliźniaki,
Merle i ten chłopiec. Jak mu tam? Ma imię na M.
- Oczywiście.
- Z tym prezentem to żartowałam, nie bój się, mam coś w
szufladzie z prezentami.
Szuflada z prezentami. Mam szufladę z prezentami. Kiedy
stałam się osobą, która ma szufladę z prezentami?
- Milburn, tak się nazywa. Milburn.
8. Wkłada puste butelki z mlekiem i kartony do lodówki. To nie
fair - na ogół zostawia w nich kilka kropel, żebym się nie
czepiała. Ale, co dziwne, pełną butelkę zawsze zostawia na stole,
chyba specjalnie po to, żeby mleko skwaśniało.
20
9. Zdejmuje nalepki z bananów i jabłek i przykleja je na blacie
kuchennego stołu.
Krzątam się po kuchni, podnosząc, wycierając, odkładając i
myjąc w locie. Dopilnowuję, żeby kostium kąpielowy, płaszcz i
buty Rufusa znajdowały się obok drzwi, a jednocześnie usiłuję
się dodzwonić do Mitzi i spytać, o której godzinie zaczynają się
urodziny.
- Widziałaś kluczyki do samochodu? - pyta Joel. Większość
zdań, z jakimi się do siebie zwracamy,
zawiera w sobie słowo „gdzie" albo jakiś jego wariant.
10. Zadaje mi pytania, kiedy rozmawiam przez telefon.
- Przepraszam, Mitzi, obowiązek wzywa. Nie ma ich na
haczyku w kuchni, gdzie ich miejsce?
- Nie, dlatego pytam.
- No wiesz, ja zawsze je tam wieszam. Pewnie zostawiłeś je
gdzie indziej.
- Nie brałem samochodu od wieków.
To prawda. Biegnę do kuchni w nadziei, że jednak znajdę
kluczyki na haczyku, gdzie być powinny. I znajduję, choć
częściowo ukryte, za kubkiem.
11. Pyta mnie, gdzie co jest, a kiedy mu odpowiadam, nie
szuka, jak należy, więc muszę to sama znaleźć, jeśli mówię, że coś
jest w lodówce, nie zobaczy tego, jeśli to coś nie stoi na samym
froncie. Jakby przesunięcie słoika pikli, zakorzenionego na mur
21
w najlepszym lodówkowym punkcie, wymagało od niego zbyt
wielkiego wysiłku.
- O, patrz. Na haczyku, tam, gdzie mówiłam. Podaję mu
kluczyki i uciekam w bezpieczne rejony
salonu, robiąc to, w czym on jest lepszy ode mnie: zostawiając
dzieci w przekonaniu, że ktoś inny (ja) się nimi zajmie.
Załatwiam sprawę imprezy u Mahalii i zaczynam krążyć po
domu.
- Toel! - brak odpowiedzi. - Jooo-elll! Który z tych cholernych
kabli jest od laptopa?!
- Czarny! - odkrzykuje w końcu.
Spoglądam na gniazdo węży u moich stóp, splątany supeł
nieoznakowanych i przeważnie czarnych kabli. Te wszystkie
ładowarki od telefonów, aparatów fotograficznych i komputerów
są jak stare klucze - nie możemy ich wyrzucić ze strachu, że zaraz
potem odkryjemy, do czego były i że są nam potrzebne.
- Mówiłam ci, żebyś oznaczył wszystkie, a potem włożył je do
pudełek razem z ich elektronicznymi mężami.
- No cóż - mówi on. - Wygląda na to, że wzięli rozwód.
Żartuj sobie, myślę z cichą satysfakcją.
-Wiem, że wydaję ci się upierdliwa, ale mówię to nie bez
powodu. Teraz nie mogę znaleźć ładowarki do laptopa, która
wygląda dokładnie tak jak ładowarka do kamery, a poza tym
mamy pięć ładowarek do komórek i nie mogę się zorientować,
która jest do starego telefonu. A to co? - Podnoszę samotny biały
kabel.
- Do twojej starej szczoteczki do zębów?
22
Wychodzę wściekła, choć on tego nie zauważa, pochłonięty
oglądaniem filmu z naszymi chłopcami, który zrobił w wakacje.
- W mordę! - rozlega się jego krzyk. - Nie ma baterii. Gdzie
położyłaś ładowarkę?
12. Zostawia ładowarki i przewody tak, że nigdy nie mogę
odgadnąć, do czego służą.
Odchodząc od niego, potykam się o barykady z butów,
wózków, samochodzików, rowerków, kasków i pudełek, po
czym wdeptuję zawartość rozbebeszonego opakowania
rodzynków w nasz beżowy i - teraz to widzę - o wiele za jasny
sizalowy dywanik.
Na schodach napotykam kolejną przeszkodę. U stóp każdego
biegu i na każdym stopniu piętrzy się mała sterta rupieci: kapcie,
książki, czyste ubrania w pół drogi na górę, stare gazety, puste
szklanki z plamami po winie, brudne ubrania w pół drogi na dół.
Podobno na szczycie Everestu piętrzą się góry śmieci. Na pewno
poczułabym się tam jak w domu.
13. Ignoruje sterty gratów u stóp schodów.
Joel - jak kierowca cofający jeepem z napędem na cztery koła
- ma, jeśli chodzi o schody, niebezpieczny martwy punkt, z
którego powodu przechodzi koło tych stert, nawet nie myśląc, że
może powinien coś podnieść, nieświadom tego, że ludzie są
pasami transmisyjnymi przenoszącymi przedmioty na swoje
miejsce. Kiedyś postanowiłam nie ruszać tych rupieci, by
udowodnić
23
mu, jak rozpaczliwie walczę o porządek w domu. Góra
przedmiotów stopniowo rosła, aż utworzyła barykadę. Mimo to
Joel nadal nie zwracał na nią uwagi - przeskakiwał przez nią, by
dotrzeć do celu. Potem pewnego dnia biedny Rufus pośliznął się
na pustym opakowaniu po chipsach i uderzył głową w balustradę.
Wylądowaliśmy na pogotowiu. Oczywiście czułam się winna, ale
to była wina Joela.
Zamykam się w łazience, pochylam się nad laptopem z
padającą baterią i klikam w dokument „Domowa administracja"
(istnieje duża szansa, że Joel nigdy tu nie zajrzy). Piszę wściekle i
kończę ostatnią salwą.
14. Nigdy nie wiesza kostiumu kąpielowego, ale zostawia go w
torbie, żeby przeszedł zapachem pleśni.
Mam obsesję na punkcie sprzątania i prac domowych, ale po
moim domu raczej tej patologii nie widać. Kiedy się mówi, że
ktoś jest pedantem, człowiek spodziewa się domu bez jednej
plamki, z odkurzoną tapicerką i różnymi gatunkami ryżu w
uporządkowanych alfabetycznie pojemnikach w kredensie. Nie,
ja mam tę obsesję, ale żyję w bajzlu, co jest dość przykrym
układem. Całkiem jak u mojej koleżanki Daisy, która narzeka, że
ma figurę śpiewaczki operowej, ale bez jej głosu - do tego
stopnia, że tylko rusza ustami, kiedy inni śpiewają Happy Birt-
hday, bo nie chce nikomu popsuć urodzin.
Nikt nie mówi o sprzątaniu. Bo po co? To cholernie nudne
zajęcie, a jeszcze nudniejsze, gdy się o nim słucha. Ale istnieje.
To paskudny sekret, do którego nie chcemy się przyznawać. No
cóż, ja się przyznam.
24
Zamiataniu, myciu, wycieraniu i zarządzaniu domem
poświęciłam więcej czasu niż czemukolwiek w życiu. To moje
znienawidzone hobby, moja rozrywka. Teraz, gdy pracuję na
część etatu, wydaje mi się, że więcej czasu poświęcam sprzątaniu
niż obowiązkom, za których wykonywanie mi płacą. Nikt by się
nie zorientował, ile sprzątam, sądząc po moich rozmowach,
wyglądzie, a już szczególnie po wyglądzie mojego domu. Nikt
nie mówi o sprzątaniu. Wszyscy sprawiają wrażenie, jakby
nieczęsto to robili, a i tak mieszkali w idealnych domach.
Całkiem, jakby same się czyściły metodą osmozy albo jakby
nocami sprzątały je krasnoludki bądź milczące Brazylijki po
siedem dolców za godzinę.
Wszyscy ględzą o seksie, ale praniu, porządkowaniu i
płaceniu rachunków poświęcam znacznie więcej czasu niż jemu.
Całkiem możliwe, że także więcej myśli.
Gdzie inni ludzie kładą ładowarki do telefonów? Nie
rozumiem cudzych domów. Gdzie się w nich podziewają
skarpetki nie do pary i przychodząca pocztą reklama? Gdzie
znajdują swój spoczynek zepsute zabawki, niekompletne
układanki i nienoszone płaszcze? Cudze domy wyglądają, jakby
stały w permanentnym oczekiwaniu na agenta sprzedaży
nieruchomości i klientów. Gdybyśmy chcieli sprzedać nasz dom,
musiałabym chyba wynająć drugi, żeby pomieścić w nim
wszystkie rupiecie.
Może o to właśnie chodzi. O to, że właściciele tych
niewytłumaczalnie porządnych domów mają jakąś kryjówkę i
bunkrują w niej ubranka, z których wyrosły ich dzieci, zepsute
zabawki, nieotwarte listy, torebki i zabłocone buty. Taki
budowlany odpowiednik portretu
25
Hopkinson Christina Jak nie zabiłam męża czyli babski punkt widzenia "Sporządzę małżeński odpowiednik tablicy, na której oznaczam gwiazdką każde osiągnięcie mojego dziecka. Ale ponieważ Joel ma trzydzieści osiem lat, nie dwa i pół, nie dostanie gwiazdki za to, co zrobił dobrze, lecz czarny znaczek za to, co zrobił źle. Jeśli wykres wykaże, że Joel przydaje się na coś w tym domu, będzie mu wolno zostać. Jeśli nie – cóż, to chyba znaczy, że nie zostanie. Tak, jeśli nie spełni wymogów, straci ten dom i to małżeństwo". Mary jest matką dwóch chłopców i żoną Joela. Szczęśliwa, ale trochę pogubiona w chaosie życia, nawale domowych i zawodowych obowiązków. I chociaż wszyscy znajomi powtarzają jej, że ma idealne życie, nieustannie próbuje coś w nim zmienić, aby zyskać poczucie większej kontroli nad zdarzeniami i wyglądem domu. Na trzy tygodnie przed swoimi trzydziestymi piątymi urodzinami podejmuje nietypową decyzję: postanawia przez pół roku odnotowywać wszystkie domowe przewiny męża, aby wykazać mu, jak bardzo osamotniona jest w walce o ich rodzinę. Zamierza sporządzić wykres, na którego podstawie zdecyduje, jaki los czeka ich małżeństwo. 2
I STERTA GRATÓW Zapomniany w kącie salonu fragment układanki rzuca mi wyzwanie, żebym odważyła się go olać. To starcie między nim a mną, wygra ten, kto ma silniejszą wolę. Usiłuję wytrzymać, ale narożny kawałek trzydziesto-dwuelementowych puzzli z psem lecącym samolotem wygrywa. Oczywiście. - Co robisz? - pyta Joel, nastawiając nasz najnowszy film na DVD, amerykańskie kino artystyczne z zawiłymi dialogami. Przetrząsam półki w poszukiwaniu pudełka, z którego wypadł ten kawałek. - Nie mogę się skupić na filmie, wiedząc, że układanka jest niekompletna. Pomyśl, jakie to denerwujące: męczyć się nad puzzlami i w końcu przekonać się, że brakuje w nich jednego elementu. - Spoko, Mary. Luzuj stringi. - Stringi? Ile ty masz lat, dwanaście? Uważasz, że wampiry są słitaśne? Joel prycha śmiechem i zajmuje się filmem. 3
Ludzie dzielą się na tych, którzy mogą oglądać film wiedząc, ze na podłodze leży zabłąkany kawałek układanki, i na tych, którzy nie mogą. Skoro już jestem na czworakach, zaglądam pod sofę, by sprawdzić, czy nie zabłąkały się pod nią inne sierotki, i widzę kubek Oglądam do niego; najwyraźniej tkwił tu od jakiegoś czasu i dopiero teraz fala wyrzuciła go na brzeg Zdaje się, ze niegdyś znajdowała się w nim kawa, ale trudno to orzec z całą pewnością, bo wszystko zasłoniła pleśń - niczym zielona pianka z cappuccino. Ponieważ Pijam wyłącznie drogą latte z mlekiem sojowym, wiem ze to kawa mojego męża. - Patrz - mówię, podstawiając mu kubek pod nos Joel nie cofa się, ale zagląda do naczynia z zainteresowaniem. - Wygląda jak ta pianka, którą się ozdabia talerze w modnych restauracjach, nie sądzisz? Powiedzmy marynowana przepiórka z pianką ze ślimaków - Przygląda się uważniej. - Powinniśmy to pokazać Rufusowi Niech zobaczy, jak się tworzą zarodniki. - Zaniesiesz go do kuchni? - Skąd wiesz, że to mój? - Bo tego kubka najczęściej używasz, ponieważ jest taki wielki, no i dlatego, że zostawiasz w nim zawsze trochę picia na dnie, żeby ktoś go przewrócił i wylał Joel wzrusza ramionami i wkłada płytę do DVD. - No więc, zaniesiesz czy nie? Raz dwa, trzy, liczę powoli, tak jak radzili w tym artykule o panowaniu nad gniewem, który niedawno przeczytałam. - Chwila, moment. 4
- Ile ten moment potrwa? Mój mąż pogłaśnia telewizor. Ja też głośniej wzdycham i wbijam w niego ołowiane spojrzenie. Łamię się pierwsza, jak zwykle, i zanoszę kubek do kuchni. Wytrząsam jego zawartość do zlewu i palcem przeciskam strzępki pleśni przez sitko w odpływie. W kubku kotłuje się woda z zielonymi farfoclami, we mnie - furia. - Joel! - krzyczę, dając sobie spokój z tym całym myciem i panowaniem nad gniewem. - Mam już dość życia w baj złu! Zero odpowiedzi. - Gdybyś po sobie sprzątał... Mój mąż wpadł w trans, całkiem jak nasi synowie, kiedy tylko znajdą się przed telewizorem. Prawie spodziewam się, że usiądzie z nosem przy ekranie. Próbuję jeszcze raz i tym razem - serio - tupię nogami. - Nigdy nawet palcem nie ruszysz. Jesteś gorszy niż dziecko, o wiele łatwiej by mi się żyło, gdybym musiała się zajmować tylko dwoma chłopcami. Ty, ty... - zacinam się, szukając najlepszego słowa na oddanie jego kompletnej obojętności na góry śmieci, które spod niego wymiatam. - Nawet nie dostrzegasz, ile za ciebie robię! - Ile? - reaguje w końcu Joel. - Nie wiem, przecież nie spisuję tego. - Może powinnaś. - Może to zrobię. Lista, myślę następnego dnia, może i powinnam ją spisać. Listę wszystkich rzeczy, których Joel nie 5
robi- albo robi - w domu. Nie widzę innego sposobu na uświadomienie mu, w jakich znaleźliśmy się opałach Ale co miałabym z nią zrobić? Czy wezmę sobie w ten sposób kolejny obowiązek na głowę, podczas gdy mój mąż radośnie się od nich wymiguje? Z zamyślenia wyrywa mnie Gabe, który idzie w kąt kuchni z miną matematyka szukającego największej liczby pierwszej na świecie. - Gabe, co ty kombinujesz? Czekaj, nie rób tego me, me, nie, przyniosę ci nocniczek. Masz! - Zrywam mu spodenki i sadzam tuż przed wydarzeniem, wokół którego obecnie kręci się moje życie. - Dobra robota. - chwalę go wesoło, choć tak naprawdę powinnam gratulować sobie. - Jakiś ty mądry! - Przytulam go -kiepski pomysł, bo jeszcze nie skończyłam mu wycierać pupy. - A mądre dzieci dostają nalepki. - Idę do lodówki, na której drzwiach wisi grafik oznajmiający światu pomyślne spotkania mojego drugiego syna z nocnikiem Nie ma ich za wiele. - Piłka czy dinozaur? Przez cztery miesiące widzieliśmy w tym domu więcej kup niż w chlewie, ale wreszcie dostrzegam nadzieję. Nigdy nie miałam przekonania do grafików ale okazało się, że to całkiem skuteczna sprawa Gabe dostaje gwiazdkę za każdy sukces z nocniczkiem Rufus - za każde bezproblemowe opuszczenie domu i pójście do łóżka. Nie ma czarnych not za występki nie dlatego, ze Gabe jest aniołkiem, o nie, po prostu jesteśmy świrniętym, rodzicami, którzy nie potrafią skarcić swoich dzieci (a kiedy ośmielamy się to zrobić, musimy im to osłodzić pieszczotliwymi słówkami: „Nie wiem czy wszyscy w restauracji chcą słyszeć, jak udajesz' 6
że pierdzisz, ko chanie", „Skarbi e, mamusia nie lubi, kiedy ją bijesz"). - Mój ty gwiazdorze, jesteś na dobrej drodze do zdobycia tego zestawu z Tomkiem parowozem. Gdyby Joela dawało się tak łatwo wyuczyć! Wtedy właśnie doznaję olśnienia. Oczywiście! Dokładnie temu ma służyć lista tego, co mnie w nim wkurza. Zrobię małżeński odpowiednik tabeli moich synków. Ale ponieważ Joel ma trzydzieści osiem lat, nie dwa i pół, nie będzie dostawać złotej gwiazdki za każde osiągnięcie. Raczej czarny znaczek za każdą przewinę. Zrobię listę wszystkich jego wkurzających nawyków i odnotuję, jak często się ich dopuszcza. Dokładnie policzę wszystkie zostawione zużyte chusteczki, każdy pusty karton po mleku odstawiony do lodówki, każdą zignorowaną stertę prania. Odnotuję, ile razy musiałam własnoręcznie wybierać z odpływu zlewu obrzydliwe gluty, których mój mąż nigdy nie zauważa. Zrobię wielki grafik wyszczególniający wszystkie jego występki z, powiedzmy, ostatnich sześciu miesięcy. Od lat się tak nie cieszyłam. Przypomina mi to emocje pojawiające się na wczesnych etapach tworzenia nowego scenariusza. Wszystko zaczyna się układać. Jest genialnie. Ja jestem genialna! Moja lista będzie piękna i konkretna, będzie arcydziełem Excela i spostrzegawczości. Gdyby została opublikowana, podziwiano by ją, ale nie zamierzam jej zostawić w kuchni obok wykresu Gabe'a, wśród zaproszeń, wiadomości ze szkoły i list zakupów. Joel nie jest oseskiem, ale dorosłym mężczyzną, który ma aż nadto 7
możliwości, by udowodnić, co jest wart. I nie czeka go zestaw z Tomkiem parowozem, o nie! Jeśli moja lista wykaże, że Joel przydaje się w tym domu, będzie mógł w nim zostać. Jeśli nie - cóż, pewnie nie zostanie i będziemy musieli przemyśleć naszą koncepcję małżeństwa. Słuchaj, Joel, jest tak: musisz tylko unikać grania mi na nerwach. Problem polega na tym, że jestem zdenerwowana właściwie na okrągło. Chodzę tak wkurzona, że fabuła mojego życia zapisywana jest WIELKIMI LITERAMI. Wiem, że nie powinnam być zła. Powinnam umieć zarząd zać tym uczuciem, tak jak w pracy zarządzam ludźmi i budżetami. Gniew wyszedł z mody, nie zdobywamy już barykad, nie ma w tym nic godnego podziwu. Gniew jest niestosowny. Nie myśl, że moje życie emocjonalne jest takie jedno- wymiarowe. Dysponuję całą gamą uczuć: od umiarkowanego wkurzenia po ognistą furię. Ale gniew to parasol, który osłania mnie przed tym, co go wywołało. A oto, co budzi mój gniew: przeświadczenie, że cesarskie cięcie robi się z lenistwa, powiedzenia: „to powszechnie znany fakt", „druga młodość", nazywanie dzieci imionami puszczalskich, jak Lola, Delilah, Jezebel, Lulu i Scarlett, słowo „mamuśka" używane przez dorosłych (seksowna mamuśka, mamuśka tatuśka), rozmowy o rozmiarze zero. Jestem zła, że pracuję, ale byłabym jeszcze bardziej zła, gdybym nie pracowała. 8
Na ogół jestem zła na ciebie, Joel. A jeśli zdołam wydestylować najczystszą esencję tego gniewu, będzie ona zawierać wodę po zmywaniu tłustych talerzy ze strzępkami baranich kotletów, symbolizującą twoją totalną niemożność do pomocy w domu. Czyli nie będzie aż taka czysta i nie aż tak esencjonalna, raczej przypominająca plamy ropy zanieczyszczające moje serce i głowę. Nie moja wina, że się złoszczę. Obciążenie dziedziczne. Rodzice mówili mi, że urodziłam się podczas zimy niezadowolenia, w co im uwierzyłam. Dorastałam wśród opowieści, jak to mama i tata przedzierali się przez ulice między spiętrzonymi górami cuchnących śmieci, których nikt nie wywoził, do pozbawionego elektryczności szpitala, w którym strajkowały położne. Potem przeczytałam, że zima niezadowolenia zdarzyła się kilka lat później, a ja urodziłam się podczas zwykłego ataku mroźnej zimy. Na ulicach piętrzył się wtedy śnieg, nie śmiecie. Lecz zgodnie z rodzinną legendą przyszłam na świat w trakcie krajowych niesnasek, zbiorowego fochu. „Jesteś jak związkowiec", mawiali rodzice, „wiecznie niezadowolona". Moje jęki: „To niesprawiedliwe", kwitowali krótko: „Jak życie". O ileż pogodniejsze miałabym usposobienie, żartowali, gdybym urodziła się podczas lata miłości. A jakby tego było mało, rodzice nazwali mnie Mary, jak w tym wierszyku „Mary mała zawsze coś przeciw miała". Mama twierdzi, że wyrażałam swój sprzeciw nietypowo wcześnie. Już w jej brzuchu reagowałam 9
furią na wszystkie produkty żywnościowe, z wyjątkiem białego chleba i wody, dręcząc ją gwałtownymi mdłościami rano, w południe i wieczorem przez całe dziewięć miesięcy. Urodziwszy się, odmówiłam spożycia najtańszego mleka w proszku. Odmówiłam także leżenia na brzuchu, co zalecano w owych niepoprawnych medycznie czasach. Krzyczałam dopóty, dopóki nie położono mnie na plecach. Przez pierwsze trzy miesiące życia wykrzywiałam się, aż na buzi powstawały mi fałdy, ale ani razu się nie uśmiechnęłam. Drapałam się tak bardzo, że wkładano mi rękawiczki. Wrzaski z powodu kolki nie ograniczały się do wieczorów, lecz trwały przez cały dzień i większą część nocy. Pupę też miałam podrażnioną - dostałam tak intensywnej wysypki, że aż krwawiła. (Teraz rozumiem, że cierpiałam na ostrą nietolerancję laktozy, której można by bez trudu zapobiec, gdyby mama karmiła mnie piersią i nie piła krowiego mleka - i tak, o to też jestem trochę zła). Jakby tych dowodów mojego cholerycznego temperamentu było mało, wkrótce bezbarwny meszek na mojej głowie przybrał jaskraworudy kolor. Nie kasztanowy, nie tycjanowski, nie złotawy, ale rudy jak cholera. Odcień, o którym litościwie mówiono: „Przynajmniej nie jest ryży", ale też: „Eeee... no, dziewczynce to pasuje" (co często powtarzano w obecności mojego rudego pierworodnego syna). Rude włosy, podobnie jak wielkie piersi i proste włosy to jedno z tych zjawisk, które ludzie starają się osiągnąć w sztuczny sposób, lecz pogardzają nimi, gdy są naturalne. Pomyślcie o tych milionach wydanych na hennę i farby do włosów! Ale gdy ma się taki kolor od urodzenia, słyszy się tylko: „No, przynajmniej 10
nie są ryże". A kiedy rudy brzdąc po raz pierwszy dostaje ataku złości, co zdarza się wszystkim dzieciom po ukończeniu pierwszego roku życia, wszyscy mówią: „Ooo, jaki charakterek!", zamiast „Patrzcie, awanturuje się jak wszystkie berbecie". Do dzisiaj nie mogę okazać złego humoru bez wysłuchania jakiejś aluzji do moich włosów. Dla tych, którzy mnie lubią, jestem ognistym rudzielcem, dla moich przeciwników - rudą marudą. Więc, jak widzicie, to naprawdę nie moja wina, że się wściekam. Taka się urodziłam. Mam trzydzieści pięć lat, choć już niedługo. Trzydzieści pięć lat; w tym wieku płodność spada na łeb na szyję i kładzie się cieniem na planach na przyszłość. W tym wieku my, kobiety, musimy nieźle się napocić. Trzydzieści pięć lat, połowa życia, dekada, w której trzeba urodzić dzieci i awansować w wybranym zawodzie. Najważniejsza dekada, w której prawnicy stają się partnerami, dziennikarze - wydawcami, lekarze - konsultantami, a nauczyciele - dyrektorami i ich zastępcami. Jedna krótka dekada, dziesięć lat przemijających równie szybko jak pozostałe. Jakiego pecha mają kobiety, że te biologiczne i zawodowe imperatywy tak się nakładają! Przez ten zbieg okoliczności szklany sufit staje się dwa razy grubszy. Trzydziestka to także okres, w którym kobiety najczęściej umierają w tajemniczych okolicznościach. Sylvia Plath, księżna Diana, Marilyn Monroe, Paula Yates, Jill Dando, Anna Nicole Smith. Cud, że niektóre z nas doczekują czterdziestki! 11
Właściwie nie jestem pewna, czy w śmierci Syłvii Plath kryje się jakaś tajemnica. Tak naprawdę nie chciała się zabić, zaglądała tylko do piekarnika, sprawdzając, czy trzeba go wyczyścić, a kiedy zobaczyła, jaki jest upaćkany tłuszczem z kiełbasek, które przyrządził sobie Ted Hughes, zanim rzucił ją dla innej - odkręciła gaz. Ja nigdy się nie zabiję. Ale mogę zabić Joela. Lista to mój sposób na oszczędzenie moim synom losu pół-sierot - bez ojca i z matką gnijącą w pudle. Dobrze chociaż, że już po świętach. Nie wiem, dlaczego spodziewano się, że pierwsza wojna światowa skończy się do Bożego Narodzenia, skoro żaden inny okres nie sprzyja bardziej toczeniu bitew i wybuchom nienawiści. Świątecznym nastrojem wstrząsają dziesiątki eksplozji: to ja kupuję prezenty dla twoich niezliczonych chrześniaków, to ja - ponieważ ty „nie uznajesz" kartek świątecznych - muszę je wysyłać, jak również towarzyszyć Rufusowi, kiedy ten pisze je dla wszystkich swoich kolegów, a twoja matka, siedząc na wydatnym tyłku, prawi, jak mi się poszczęściło, że wychowała swojego syna na takiego wspaniałego ojca i bajecznego kucharza. „Tak", warczę, „ależ on cudowny, ależ ze mnie szczęściara". Żaden indyk nigdy nie był tak wypchany nadzieniem jak ten dom porozrzucanymi papierami i zabawkami, które trzeba poskładać z malutkich elementów. Przy każdym otwieranym prezencie - czyli średnio co trzy sekundy - krzywiłam się, widząc wielkie plastikowe brzydactwo, które trzeba było gdzieś postawić, albo 12
wzdrygałam się na widok czegoś pełnego malutkich, łatwo gubiących się części. Usiłowałam się cieszyć, gdy moje dzieci piszczały ze szczęścia, ale w głębi duszy przejmowała mnie zgroza. Za każdym razem, gdy siadaliśmy do nowej gry, przerywałam zabawę słowami: „Nie zgub kostki, kochanie, bez niej nie będziemy mogli grać", „Nie, nie wolno ci kupić hotelu, zanim nie będziesz miał trzech domów", „Gabe, jeśli to połkniesz, nie zawiozę cię do szpitala". Do moich urodzin, przypadających na ostatni dzień stycznia, zostały trzy tygodnie. Rozumiecie, dlaczego mówię, że jestem skazana na marudzenie? Wyobraźcie sobie, że obchodzicie urodziny w okresie, kiedy wszyscy czują się najbardziej zdołowani. Kiedy połowa gości na waszej tak zwanej imprezie urodzinowej przysięga, że w życiu już nic nie wypije. Na urodziny chciałabym zabieg wybielania zębów, tydzień wolnego od podcierania tyłków, prawdziwego i metaforycznego, oraz prenumeratę „Interiors". A dostanę laurkę, croissanta do łóżka i „pocałunek, którego nie kupię za żadne pieniądze". Moje pierwsze słowa w dniu moich trzydziestych szóstych urodzin będą brzmiały: „Nie nakrusz!". Przez te trzy tygodnie będę myśleć o wszystkich irytujących występkach Joela i zrobię ich listę. Potem je logicznie usystematyzuję i wpiszę w arkusz kalkulacyjny. Po moich urodzinach, poczynając od pierwszego lutego, zacznie się półroczny okres próbny. Będę odnotowywała zachowanie mojego męża. A skoro mam mu pokazać ten grafik - bo pewnie będę musiała, jeśli zażąda dowodu - powinien być on rygorystyczny i przemyślany. 13
Musi być tak idealny, jak bardzo nieidealne są nasze małżeństwo i dom. Musi być największym osiągnięciem formatowania Excela, każda jego kropka ma być kropką nad i. Musi być konkretny. I skrupulatnie sprawiedliwy, nawet jeśli - jak mi mówiono - życie takie nie jest. Zacznijmy spisywanie listy! Oto moje marzenie o idealnej sobocie: chłopcy śpią tak mocno, że muszę obudzić ich o dziewiątej, by podać im ekologiczną owsiankę, po której spożyciu zabiorą się do pouczających, lecz niebrudzących zajęć plastycznych. W tle krząta się dyskretna jak cień pracownica, która sprząta mieszkanie, dzięki czemu mam czas w pełni zająć się Rufusem i Gabe'em, ci zaś z radością witają wszystkie moje sugestie i nie złoszczą się, kiedy chcę, żeby ich abstrakcyjne mazaje wyglądały jak coś konkretnego. Razem z naszymi atrakcyjnymi przyjaciółmi i ich ładnym potomstwem spotykamy się na drugim śniadaniu, a potem kochająca niania-gospodyni zabiera nasze pociechy na tyle, żebym od nich odpoczęła, lecz się nie stęskniła. Nie wykluczam wyprawy do sklepów po imprezowy strój na wieczór. Mały wypad do kina. Zrobić sobie, jak mawiają Amerykanki, fryz. Godzinka poświęcona urodzie: krem nawilżający, baza, podkład, rozświetlacz i róż, trzy cienie do oczu, konturówka, szminka i błyszczyk. Impreza - radosny śmiech, szampan, koktajle, szumek w głowie, ale nie pijaństwo. W domu o północy, z bezpieczną świadomością, że moi kochani chłopcy nie obudzą się aż do niedzielnego poranka, kiedy we czwórkę poleżymy sobie 14
w ogromnym łóżku zrobionym na zamówienie, a potem stoczymy bitwę na poduszki w powłoczkach z najlepszej egipskiej bawełny. A oto moja sobota. Po naszej zwykłej zabawie w nocne komórki do wynajęcia Joel budzi się na podłodze w pokoju chłopców, Gabe zaś, który jakimś sposobem chytrze rozciągnął swoje dwuipółletnie ciałko, spychając mnie tak, że co najmniej dwie moje kończyny zwisają w powietrzu, na miejscu Joela w łożu małżeńskim. Spoglądam na zegar; dopiero co wybiła szósta. Przez szparę w zasłonach wpada światło latarni i ukazuje niechcianą prawdę o moim otoczeniu. Nasza sypialnia wygląda jak Gap po ataku terrorystycznym. 1. Zostawia ubrania wszędzie, tylko nie za koszu na brudy. Raczej w koszach, które kupiłam, wprowadzając system podziału na białe i kolorowe. Kiedy tłumaczyłam mu zasady, powiedział, że nie popiera odzieżowego apartheidu, i poszedł sobie, chichocząc z własnego dowcipu. Podobnie skomentował repatriację skarpetek i to, że aresztowałam ostatnią parę jego czystych bokserek, by wymusić na nim pomoc oraz oddanie ubrań do prania. Żąda obalenia totalitarnego reżimu mojego nieudanego systemu pralniczego. Może powinnam się cieszyć, iż tak konsekwentnie rzuca ubrania na podłogę tam, gdzie stoi, rozbierając się. Mąż mojej przyjaciółki JM w dni, w które oboje pracują, wkłada ubrania do kosza 15
na pranie, ale w ten jeden dzień w tygodniu, gdy ona pracuje w domu, oraz w weekendy zostawia je na podłodze, jakby podnoszenie ich należało do jej obowiązków. Fakt, że Gabe zajął w łóżku miejsce Joela, wydaje mi się symboliczny, bo na wiele sposobów zaanektował także to miejsce w moim sercu, w którym zachowałam jeszcze resztki cierpliwości, wspaniałomyślności i wyrozumiałości. Joel i ja zawsze chodziliśmy na staroświeckie randki, zanim zaczęliśmy dzielić ze sobą łóżko: siedzieliśmy w kawiarni nad jedną bezkofeinową latte, chlapiąc sobie na nosy sojowym mlekiem, wyprawialiśmy się na targ, bawiliśmy się w chowanego w muzeum. Teraz Gabe leży na mnie i zaspokaja wszelką zmysłową potrzebę kontaktu z Joelem. Kiedyś mój mąż powiedział, że czuje się, jakby zastąpiła go jego młodsza i ładniejsza wersja. W moje nozdrza uderza smród. Ta młodsza i ładniejsza wersja Joela ma problemy z kontrolowaniem zwieracza. Leżę w łóżku obok delikwenta z pieluszką pełną, o rety, ekskrementów. - Kochanie, mógłbyś mi mówić, kiedy zrobisz kupkę, żebym mogła cię przewinąć? Albo jeszcze lepiej: może byś chodził na nocniczek? Wiesz, że wtedy dostaniesz nalepkę? Gabe spogląda na mnie z satysfakcją jak dziesięciolatek, który właśnie puścił cichego, lecz zabójczego bąka tuż przed twarzą młodszej siostry. Powinien już umieć siadać na nocniku, w dzień i w nocy. Dzieci Mitzi w tym wieku już to potrafiły. 16
- Nikt ci nie powiedział, że to weekend? - mamroczę. Gabe podskakuje na łóżku, niebezpiecznie potrząsając pełną pieluszką. - To boli! Mamusię boli, kiedy na nią skaczesz. Proszę, kochanie. - Śniadanie, śniadanie, śniadanie - podśpiewuje Gabe na melodię bliżej nieokreślonej dziecięcej piosenki. Wszystkie są do siebie podobne jak kościelne hymny. Dziś mi się nie poszczęściło, bo Gabe obudził się na godzinę przed zmianą Joela. - Dobry wieczór - mówię, gdy mój mąż z Rufusem wreszcie schodzą na śniadanie. - Wiem. Co za rozpusta! Już piętnaście po siódmej. - Ale i tak spałeś godzinę dłużej. - Na piętrowym łóżeczku dla krasnoludków. Kiedy wstaję, włosy mi się wplątują w sprężyny materaca na górze. Patrzę, jak Joel robi śniadanie dla Rufusa. Rozrywa opakowanie, jakby miał na dłoniach rękawice, a na oczach przepaskę. 2. Sieje płatkami po kuchni jak wentylator. 3. Wyrzuca torebki po zaparzonej herbacie do zlewu. Dlaczego ludzie tak robią? Czasami odkładają je na małe talerzyki, ale jest to tylko minimalnie mniej wkurzające. Dlaczego nie wyrzucą ich od razu do kosza albo, jeśli dbają o środowisko (co oczywiście powinien robić każdy i tak dalej, ale czasem po prostu nie chce mi się wlec do tego kubła i kocham moją suszarkę, normalnie 17
ją kocham, po rozwodzie zażądam opieki nad nią), do pojemnika na kompost? 4. Wyrzuca zużyte torebki herbaty do zlewu, zrobiwszy herbatę dla siebie i nie spytawszy mnie, czy mam ochotę. 5. Nie pamięta, jaką herbatę lubię. Z mlekiem sojowym, bez cukru. Żadna filozofia, prawda? 6. Nazywa herbatki ziołowe gotowanymi majtkami, bo twierdzi, że tak smakują. I tak jest lepszy od jednego gościa, z którym chodziłam i który nazywał je lesbijską herbatą. - Nie lubię tych płatków w małych kawałkach -oznajmia Rufus. Gabe podziela jego zdanie, ale wyraża je, wykasłując resztki z buzi na stół. - Ohyda - zauważa Rufus nie bez racji. - Ty je robisz lepiej - mówi Gabe, wskazując na mnie. - Są duże. Chcę duże. Zrób duże płatki. - W tym zdaniu brakuje jednego słowa. Zrób duże płatki... - NATYCHMIAST! - ryczy moje dziecko. - Nie, nie o to mi chodzi. Zrób duże płatki... -TERAZ! - Nie, „proszę" - to jest słowo, o które mi chodzi. Już zjadłeś dwa tosty, naprawdę masz ochotę na płatki? - Nawiasem mówiąc, płatki się nam kończą - odzywa się Joel. 7. Jeśli coś się kończy, mówi o tym oskarżycielskim tonem. Ale dopiero, gdy to coś już się skończyło. 18
I nie zapisuje tego na tej części ściany w kuchni, którą pomalowałam specjalną czarną farbą - sposób ściągnięty przeze mnie z wnętrzarskich pism, które nałogowo kupuję. Ale w tych pismach obok list zakupów, obejmujących jagody go/z' i szampan, ktoś zawsze pisze: „Kocham cię". - Skoczę po nie do sklepu - mówię. - Nie, ja skoczę. - Nie, ja. - Nie, nalegam. Spoglądamy na siebie. - Kto pierwszy przy drzwiach, ten idzie! - krzyczy Joel i ponieważ jest mężczyzną, ma już portfel w kieszeni i jest gotów do wyjścia. Oczywiście wygrywa. Ja muszę sobie radzić z atakiem gniewu naszego drugiego dziecka, delfina, wokół którego obraca się nasze życie. Kiedy już uspokajam jego furię z powodu zbyt pokruszonych płatków i rozkojarzam go alternatywnym pożywieniem, żąda, żebym wydobyła mu z żołądka jogurt i wlała go na nowo do kubka. Potem udziela mi nagany za to, że wyjęłam z szuflady łyżkę. Odkładam ją i zapraszam, żeby sam sobie wziął, ale oczywiście jest już za późno, już wszystko zepsułam. Mój syn robi ze mnie jakiegoś arturiańskiego rycerza, który musi wykonać szereg niemożliwych zadań, żeby zdobyć jego rękę. Mam wyjąć z kiełbasek brązowe kawałki, bardziej wysuszyć suszone owoce, na nowo przytwierdzić kawałki obciętych paznokci, sprawić, żeby słońce zaświeciło w deszczowy dzień, i zmienić kolory ubrań bohaterów 19
na obrazkach w jego książeczce. W naszym domu diabeł ubiera się w dziecinne bojówki i pasiasty podkoszulek Gapa z secondhandu. Gdy Joel wraca z nową paczką niepołamanych płatków, w naszej kuchni znowu panuje spokój. - Co dziś robimy? - pyta mnie, bo najwyraźniej jestem jego sekretarką. - Rufus ma lekcję pływania. Wozisz go co tydzień. - A, prawda. Gdzie jego rzeczy? - W torbie w szafce przy drzwiach. - Tam, gdzie zawsze. - A po południu są urodziny Mahalii. Kupiłeś jej prezent? Joel patrzy na mnie bezradnie. - Mahalia? Przypomnij mi. - Drugie w kolejności dziecko Mitzi, trochę młodsze od Rufusa. - Nie ogarniam ich wszystkich. - Marlowe, sześć albo siedem lat, Mahalia, potem bliźniaki, Merle i ten chłopiec. Jak mu tam? Ma imię na M. - Oczywiście. - Z tym prezentem to żartowałam, nie bój się, mam coś w szufladzie z prezentami. Szuflada z prezentami. Mam szufladę z prezentami. Kiedy stałam się osobą, która ma szufladę z prezentami? - Milburn, tak się nazywa. Milburn. 8. Wkłada puste butelki z mlekiem i kartony do lodówki. To nie fair - na ogół zostawia w nich kilka kropel, żebym się nie czepiała. Ale, co dziwne, pełną butelkę zawsze zostawia na stole, chyba specjalnie po to, żeby mleko skwaśniało. 20
9. Zdejmuje nalepki z bananów i jabłek i przykleja je na blacie kuchennego stołu. Krzątam się po kuchni, podnosząc, wycierając, odkładając i myjąc w locie. Dopilnowuję, żeby kostium kąpielowy, płaszcz i buty Rufusa znajdowały się obok drzwi, a jednocześnie usiłuję się dodzwonić do Mitzi i spytać, o której godzinie zaczynają się urodziny. - Widziałaś kluczyki do samochodu? - pyta Joel. Większość zdań, z jakimi się do siebie zwracamy, zawiera w sobie słowo „gdzie" albo jakiś jego wariant. 10. Zadaje mi pytania, kiedy rozmawiam przez telefon. - Przepraszam, Mitzi, obowiązek wzywa. Nie ma ich na haczyku w kuchni, gdzie ich miejsce? - Nie, dlatego pytam. - No wiesz, ja zawsze je tam wieszam. Pewnie zostawiłeś je gdzie indziej. - Nie brałem samochodu od wieków. To prawda. Biegnę do kuchni w nadziei, że jednak znajdę kluczyki na haczyku, gdzie być powinny. I znajduję, choć częściowo ukryte, za kubkiem. 11. Pyta mnie, gdzie co jest, a kiedy mu odpowiadam, nie szuka, jak należy, więc muszę to sama znaleźć, jeśli mówię, że coś jest w lodówce, nie zobaczy tego, jeśli to coś nie stoi na samym froncie. Jakby przesunięcie słoika pikli, zakorzenionego na mur 21
w najlepszym lodówkowym punkcie, wymagało od niego zbyt wielkiego wysiłku. - O, patrz. Na haczyku, tam, gdzie mówiłam. Podaję mu kluczyki i uciekam w bezpieczne rejony salonu, robiąc to, w czym on jest lepszy ode mnie: zostawiając dzieci w przekonaniu, że ktoś inny (ja) się nimi zajmie. Załatwiam sprawę imprezy u Mahalii i zaczynam krążyć po domu. - Toel! - brak odpowiedzi. - Jooo-elll! Który z tych cholernych kabli jest od laptopa?! - Czarny! - odkrzykuje w końcu. Spoglądam na gniazdo węży u moich stóp, splątany supeł nieoznakowanych i przeważnie czarnych kabli. Te wszystkie ładowarki od telefonów, aparatów fotograficznych i komputerów są jak stare klucze - nie możemy ich wyrzucić ze strachu, że zaraz potem odkryjemy, do czego były i że są nam potrzebne. - Mówiłam ci, żebyś oznaczył wszystkie, a potem włożył je do pudełek razem z ich elektronicznymi mężami. - No cóż - mówi on. - Wygląda na to, że wzięli rozwód. Żartuj sobie, myślę z cichą satysfakcją. -Wiem, że wydaję ci się upierdliwa, ale mówię to nie bez powodu. Teraz nie mogę znaleźć ładowarki do laptopa, która wygląda dokładnie tak jak ładowarka do kamery, a poza tym mamy pięć ładowarek do komórek i nie mogę się zorientować, która jest do starego telefonu. A to co? - Podnoszę samotny biały kabel. - Do twojej starej szczoteczki do zębów? 22
Wychodzę wściekła, choć on tego nie zauważa, pochłonięty oglądaniem filmu z naszymi chłopcami, który zrobił w wakacje. - W mordę! - rozlega się jego krzyk. - Nie ma baterii. Gdzie położyłaś ładowarkę? 12. Zostawia ładowarki i przewody tak, że nigdy nie mogę odgadnąć, do czego służą. Odchodząc od niego, potykam się o barykady z butów, wózków, samochodzików, rowerków, kasków i pudełek, po czym wdeptuję zawartość rozbebeszonego opakowania rodzynków w nasz beżowy i - teraz to widzę - o wiele za jasny sizalowy dywanik. Na schodach napotykam kolejną przeszkodę. U stóp każdego biegu i na każdym stopniu piętrzy się mała sterta rupieci: kapcie, książki, czyste ubrania w pół drogi na górę, stare gazety, puste szklanki z plamami po winie, brudne ubrania w pół drogi na dół. Podobno na szczycie Everestu piętrzą się góry śmieci. Na pewno poczułabym się tam jak w domu. 13. Ignoruje sterty gratów u stóp schodów. Joel - jak kierowca cofający jeepem z napędem na cztery koła - ma, jeśli chodzi o schody, niebezpieczny martwy punkt, z którego powodu przechodzi koło tych stert, nawet nie myśląc, że może powinien coś podnieść, nieświadom tego, że ludzie są pasami transmisyjnymi przenoszącymi przedmioty na swoje miejsce. Kiedyś postanowiłam nie ruszać tych rupieci, by udowodnić 23
mu, jak rozpaczliwie walczę o porządek w domu. Góra przedmiotów stopniowo rosła, aż utworzyła barykadę. Mimo to Joel nadal nie zwracał na nią uwagi - przeskakiwał przez nią, by dotrzeć do celu. Potem pewnego dnia biedny Rufus pośliznął się na pustym opakowaniu po chipsach i uderzył głową w balustradę. Wylądowaliśmy na pogotowiu. Oczywiście czułam się winna, ale to była wina Joela. Zamykam się w łazience, pochylam się nad laptopem z padającą baterią i klikam w dokument „Domowa administracja" (istnieje duża szansa, że Joel nigdy tu nie zajrzy). Piszę wściekle i kończę ostatnią salwą. 14. Nigdy nie wiesza kostiumu kąpielowego, ale zostawia go w torbie, żeby przeszedł zapachem pleśni. Mam obsesję na punkcie sprzątania i prac domowych, ale po moim domu raczej tej patologii nie widać. Kiedy się mówi, że ktoś jest pedantem, człowiek spodziewa się domu bez jednej plamki, z odkurzoną tapicerką i różnymi gatunkami ryżu w uporządkowanych alfabetycznie pojemnikach w kredensie. Nie, ja mam tę obsesję, ale żyję w bajzlu, co jest dość przykrym układem. Całkiem jak u mojej koleżanki Daisy, która narzeka, że ma figurę śpiewaczki operowej, ale bez jej głosu - do tego stopnia, że tylko rusza ustami, kiedy inni śpiewają Happy Birt- hday, bo nie chce nikomu popsuć urodzin. Nikt nie mówi o sprzątaniu. Bo po co? To cholernie nudne zajęcie, a jeszcze nudniejsze, gdy się o nim słucha. Ale istnieje. To paskudny sekret, do którego nie chcemy się przyznawać. No cóż, ja się przyznam. 24
Zamiataniu, myciu, wycieraniu i zarządzaniu domem poświęciłam więcej czasu niż czemukolwiek w życiu. To moje znienawidzone hobby, moja rozrywka. Teraz, gdy pracuję na część etatu, wydaje mi się, że więcej czasu poświęcam sprzątaniu niż obowiązkom, za których wykonywanie mi płacą. Nikt by się nie zorientował, ile sprzątam, sądząc po moich rozmowach, wyglądzie, a już szczególnie po wyglądzie mojego domu. Nikt nie mówi o sprzątaniu. Wszyscy sprawiają wrażenie, jakby nieczęsto to robili, a i tak mieszkali w idealnych domach. Całkiem, jakby same się czyściły metodą osmozy albo jakby nocami sprzątały je krasnoludki bądź milczące Brazylijki po siedem dolców za godzinę. Wszyscy ględzą o seksie, ale praniu, porządkowaniu i płaceniu rachunków poświęcam znacznie więcej czasu niż jemu. Całkiem możliwe, że także więcej myśli. Gdzie inni ludzie kładą ładowarki do telefonów? Nie rozumiem cudzych domów. Gdzie się w nich podziewają skarpetki nie do pary i przychodząca pocztą reklama? Gdzie znajdują swój spoczynek zepsute zabawki, niekompletne układanki i nienoszone płaszcze? Cudze domy wyglądają, jakby stały w permanentnym oczekiwaniu na agenta sprzedaży nieruchomości i klientów. Gdybyśmy chcieli sprzedać nasz dom, musiałabym chyba wynająć drugi, żeby pomieścić w nim wszystkie rupiecie. Może o to właśnie chodzi. O to, że właściciele tych niewytłumaczalnie porządnych domów mają jakąś kryjówkę i bunkrują w niej ubranka, z których wyrosły ich dzieci, zepsute zabawki, nieotwarte listy, torebki i zabłocone buty. Taki budowlany odpowiednik portretu 25