ROZDZIAŁ 1
No więc pochodzę ze świata, który miał przypaść w udziale nam wszystkim.
Nic ci to oczywiście nie mówi, ponieważ żyjesz tu i teraz, w tym gównianym
świecie, który nam przypadł w udziale. To jednak nie powinno się nigdy wydarzyć.
Ale się wydarzyło, i to przeze mnie, choć nie bez winy jest także mój ojciec i chyba
też trochę Penelope, a przynajmniej tak mi się wydaje.
Trudno mi wybrać, od czego mam zacząć tę historię. Może więc zapytam,
czy wiesz, jak w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku ludzie wyobrażali
sobie przyszłość? Latające samochody, w domach roboty zamiast służby, jedzenie
w tabletkach, teleportacja, odrzutowe plecaki, ruchome chodniki, broń świetlna,
lewitujące deski zamiast deskorolek, wakacje w przestrzeni kosmicznej i bazy na
Księżycu. Zdaniem naszych dziadków wszystkie te wyjątkowe wynalazki czekały
tuż za rogiem, żeby odmienić świat. Pokazywano je przecież na wystawach
światowych i opisywano w tanich czytadłach science fiction o szumnych tytułach
typu Fantastyczne opowieści z przyszłości albo Zadziwiający świat jutra.
Wyobrażasz sobie wszystkie te cuda? Tak? No to wiedz, że tamte
wyobrażenia się ziściły.
Zapowiadane innowacje działają mniej więcej tak, jak to sobie wyobrażano.
Nie mówię tu o żadnej przyszłości. Mówię o teraźniejszości. Dzisiaj, w dwa tysiące
szesnastym roku, ludzkość bez ograniczeń korzysta z dobrodziejstw
technoutopijnego raju.
Że to nieprawda? Racja, my oczywiście z nich nie korzystamy. Owszem,
mamy w naszym świecie iPhone’y, drukarki 3D, bezzałogowe statki powietrzne
i co tam jeszcze, ale nasze życie raczej nie przypomina świata Jetsonów. Choć
powinno. I przypominało, dopóki nie przestało. A raczej przypominałoby, gdybym
nie zrobił tego, co zrobiłem. Ściślej mówiąc, tego, co dopiero zrobię.
Przepraszam za mój język. Odebrałem najlepsze wykształcenie dostępne
obywatelowi Świata Jutra, ale gramatyka z trudem nadąża za złożonością tej
sytuacji.
Może pierwsza osoba liczby pojedynczej nie jest najlepsza do tej historii.
Może jeśli się schowam za narracją w trzeciej osobie, to zdołam nabrać dystansu
i fachowości albo przynajmniej się uspokoić. Warto spróbować.
ROZDZIAŁ 2
Tom Barren budzi się i widzi swój sen na jawie.
W nocy skanery neuronowe odwzorowują jego sny, co pozwala skutecznie
kształtować wzorce zarówno świadomego, jak i podświadomego myślenia.
Rankiem skanery przekazują dane obrazujące bieżący stan marzeń sennych,
a specjalne oprogramowanie tworzy na ich podstawie wirtualną projekcję w czasie
rzeczywistym, dzięki której Tom łagodnie się wybudza. Amplituda sennych
marzeń powoli maleje, projekcja staje się coraz bardziej linearna i klarowna, aż
wreszcie umysł w najdogodniejszy dla siebie sposób osiąga pełną świadomość…
No, nie. Nie mogę tak pisać. To sztuczne. I zbyt bezpieczne.
Narracja w trzeciej osobie jest wygodna, ponieważ daje poczucie kontroli
nad sytuacją, co bardzo ułatwia relacjonowanie wydarzeń, które tak często się spod
kontroli wymykały. Jakby naukowiec opisywał preparat obserwowany pod
mikroskopem. Tylko że ja nie jestem mikroskopem. Jestem tkanką umieszczoną na
szkiełku. I nie opowiadam tej historii po to, żeby mi było wygodnie. Gdyby mi
zależało na wygodzie, pisałbym beletrystykę.
W beletrystyce skleja się portret świata z wymownych, pobudzających
wyobraźnię szczegółów. Ale w codziennym życiu tych drobiazgów prawie nie
dostrzegamy. Bo nie możemy ich dostrzec. Umysł całkowicie je pomija, zwłaszcza
jeśli się znajdujemy we własnym domu, którego właściwie nie oddzielamy ani od
umysłu, ani od ciała.
Powolne przejście z prawdziwego do wirtualnego snu jest jak podróż na
tratwie rzucanej przez fale niezgłębionych odmętów podświadomości. Potem nagle
tratwa wpływa na szerokie, spokojne płytkie jezioro, gdzie napięcie i niepewność
zamieniają się w spokój i poczucie bezpieczeństwa. Nabierasz pewności, że
przygody ze świata sennych marzeń, nawet te najbardziej burzliwe, kończą się
dokładnie tak, jak powinny, po czym otwierasz oczy w krzepiącym przekonaniu, że
przywrócone zostały ład i porządek twojego świata. Wtedy uprzytamniasz sobie, że
leżysz w łóżku gotów na nowy dzień, bez choćby śladu tych dokuczliwych resztek
podświadomości poukrywanych gdzieś w zakamarkach umysłu.
Niewykluczone, że właśnie tego najbardziej mi teraz brakuje. Ponieważ
w tym świecie poranki są wkurzające.
Tutaj nikomu nie przyszło do głowy, żeby wykorzystać choćby prymitywną
technologię, która ulepszyłaby proces wybudzania się ze snu. Materace nie wibrują
delikatnie, żeby rozluźnić mięśnie. Wydobywająca się z kierunkowych zaworów
para nie obmywa rozespanego ciała. W tym świecie kołdry wykonane są ze
splecionych kłaczków włókien roślinnych, a czasem wypełniane piórami. Piórami
oskubanych ptaków! Przechodzenie od snu do jawy powinno należeć do
najprzyjemniejszych chwil całego dnia – wtedy podświadomość i świadomość
harmonijnie się synchronizują.
Ubieranie się przebiega z udziałem automatu, który co rano wykrawa i szyje
nowe stroje według algorytmu opracowanego dla danego typu figury i zależnie od
upodobań właściciela. Tkaniny wykonywane są z utwardzanych laserowo nici
przędzionych z płynnego światłoczułego polimeru, który wieczorem znów jest
upłynniany w procesie recyklingu. Także śniadanie przygotowuje automat, który
z żelowej substancji odżywczej produkuje posiłki, nadając im odpowiedni kolor,
smak i odpowiednią konsystencję. Jeśli właśnie się otrząsasz z obrzydzeniem, to
wiedz, że tak przyrządzonych posiłków praktycznie nie da się odróżnić od tego, co
uważasz za prawdziwe jedzenie, tyle tylko, że są one od razu dopasowane do
indywidualnych preferencji, bez doprawiania smakują więc idealnie za każdym
razem. Znasz to rozczarowanie, kiedy po rozcięciu awokado przekonujesz się, że
miąższ jest twardy i niedojrzały albo brązowy i poobijany? Ja go nie znałem,
dopóki się nie znalazłem tutaj. Każde awokado, po które sięgałem, było idealne.
Wiem, że to dziwne tęsknić za doświadczeniami, które istniały i nie istniały
zarazem, jak choćby poranne uczucie całkowitej regeneracji po nocnym
odpoczynku; za rzeczami, którym nie poświęcałem nawet chwili namysłu,
ponieważ były one najzwyczajniejszym elementem mojego otoczenia, bo taki się
ustalił porządek rzeczy. Istotą mojej tęsknoty jest oczywiście fakt, że tak ustalony
porządek rzeczy… się nie ustalił.
Wcale natomiast nie tęsknię za tym, że każdego ranka w tej olśniewającej
utopii budziłem się i jadłem śniadanie zupełnie sam.
ROZDZIAŁ 3
Jedenastego lipca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego roku Lionel
Goettreider wynalazł przyszłość.
Oczywiście w tym świecie nikt o nim nie słyszał, ale tam, skąd pochodzę,
Lionel Goettreider jest najsławniejszym, najukochańszym i najbardziej
szanowanym człowiekiem na ziemi. Każde miasto ma dziesiątki miejsc nazwanych
jego imieniem: ulice, parki, budowle i co tam jeszcze. Każde dziecko potrafi
przeliterować jego nazwisko, śpiewając chwytliwą wyliczankę, która idzie mniej
więcej tak: gie-o-e, te-te-er, ee, ii, de-e-er.
Mieszkańcy tego świata nie mają pojęcia, co to za wyliczanka, ale każdy, kto
się urodził tam gdzie ja, zna tę melodyjkę na pamięć.
Pięćdziesiąt lat temu Lionel Goettreider wynalazł rewolucyjną metodę
wytwarzania nieograniczonej, potężnej i absolutnie czystej energii. Skonstruowane
przez niego urządzenie zaczęto nazywać Silnikiem Goettreidera. Jedenastego lipca
tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego roku uruchomił je po raz pierwszy,
umożliwiając wszystko inne.
Wyobraź sobie, że pięć ostatnich dziesięcioleci upłynęło bez żadnych
ograniczeń w podaży energii, że nie trzeba było coraz głębiej wkopywać się
w ziemię i coraz bardziej zatruwać atmosfery, bo energię nuklearną uznano za
żywioł zbyt trudny do opanowania, węgiel i ropę za zbyt brudne, a słońcem,
wiatrem i wodą jako źródłami energii nikt nie chciał sobie zawracać głowy, chyba
że komuś szczególnie zależało na tym, żeby się znaleźć poza główną siecią
energetyczną, to wtedy sięgał po którąś z tych przestarzałych i mało wydajnych
metod.
Jak więc działał Silnik Goettreidera?
A jak działa elektryczność? Kuchenka mikrofalowa? Jak działa twój telefon
komórkowy albo pilot do telewizora? Czy rozumiesz zasadę ich działania na
konkretnym, technicznym poziomie? Gdyby nagle te technologie zniknęły, czy
umiałbyś je odtworzyć? Zaprojektować ponownie i odbudować, zaczynając od
zera? A jeśli nie, to dlaczego? Przecież używasz każdej z tych rzeczy na co dzień.
Ale oczywiście nie wiesz, jak one działają, ponieważ nie musisz tego
wiedzieć, chyba że pracujesz w pokrewnej branży. Wszystkie te urządzenia po
prostu robią to, do czego je wymyślono.
Tam, skąd pochodzę, dokładnie tak samo ma się rzecz z Silnikiem
Goettreidera: jest na tyle ważny, że jego twórca stał się tak samo rozpoznawalny
jak Einstein, Newton czy Darwin, ale na jakiej zasadzie funkcjonuje? Tego
wyjaśnić nie potrafię.
Albo inaczej. Wiesz, jak elektrownia wodna produkuje prąd? Turbiny,
wykorzystując powodowany grawitacją spadek wody, wytwarzają elektryczność.
Muszę jasno powiedzieć, że moja znajomość tematu mniej więcej do tego się
ogranicza: grawitacja ciągnie wodę w dół, jeśli więc na drodze spadającego
strumienia postawi się turbinę, to woda zaczyna ją obracać i w jakiś sposób energia
wody zamieniana jest na energię elektryczną.
Silnik Goettreidera robi to samo z ruchem planety. Ziemia obraca się wokół
własnej osi, równocześnie okrążając Słońce, które z kolei samo się porusza po
nieskończonej drodze w Układzie Słonecznym. Podobnie jak turbina Silnik
Goettreidera pozyskuje energię, ale nie z wody, tylko z nieustannego ruchu naszej
planety, jest to więc energia nieograniczona. Jego mechanizm wykorzystuje
grawitację i pole magnetyczne, ale uczciwie mówiąc, mogę o nim powiedzieć
mniej więcej tyle, co o baterii alkalicznej, silniku spalinowym albo żarówce: po
prostu działają.
Silnik Goettreidera także działa. Po prostu.
A raczej działał, dopóki się nie pojawiłem ja.
ROZDZIAŁ 4
Nie jestem geniuszem. Skoro wystarczyło ci cierpliwości, żeby doczytać aż
do tego miejsca, to wiesz o tym doskonale.
Ale za to mój ojciec, Victor Barren, jest najprawdziwszym, w pełni
rozwiniętym geniuszem najwyższych lotów. Gdy obronił trzeci doktorat, poświęcił
kilka lat na badania nad teleportacją długodystansową, po czym założył własny
instytut badawczy, w którym rozpoczął pracę nad swoją wąską specjalizacją:
podróżami w czasie.
Nawet w świecie, z którego pochodzę, podróże w czasie uważano za mniej
lub bardziej niemożliwe, ale nie z powodu upływu czasu, lecz ze względu na
przestrzeń.
Dlaczego każdy film o podróżach w czasie, który dotychczas nakręcono, to
mniejsze lub większe mydlenie ludziom oczu? Ponieważ Ziemia się porusza.
To z pewnością wiesz, choćby dlatego, że wspominałem o tym
w poprzednim rozdziale. Ziemia co dzień wykonuje jeden pełny obrót wokół
własnej osi, a przez rok okrąża Słońce, też pokonujące własną drogę w Układzie
Słonecznym, który – z kolei – pędzi przez naszą Galaktykę, a ta z zawrotną
prędkością się przemieszcza we wszechświecie.
Grunt pod twoimi nogami pędzi naprawdę szybko. Na równiku Ziemia
obraca się z prędkością ponad tysiąca sześciuset kilometrów na godzinę,
dwadzieścia cztery godziny na dobę, równocześnie okrążając Słońce z prędkością
prawie stu ośmiu tysięcy kilometrów na godzinę, co daje około dwóch milionów
pięciuset osiemdziesięciu tysięcy kilometrów dziennie. Tymczasem cały nasz
Układ Słoneczny pędzi z prędkością ponad dwóch milionów kilometrów na
godzinę w galaktyce Drogi Mlecznej, dziennie pokonując zawrotną odległość
prawie czterystu dziewięćdziesięciu milionów kilometrów. I tak dalej.
Gdyby więc ktoś cofnął się w czasie o dwadzieścia cztery godziny, to Ziemia
byłaby już w zupełnie innym miejscu przestrzeni. Nawet podróż o sekundę do tyłu
oznaczałaby, że ziemia pod nogami podróżnika przemieściła się o prawie pół
kilometra. W ciągu jednej sekundy!
Tak więc powodem, dla którego każdy film o podróży w czasie to nonsens,
jest fakt, że Ziemia bez przerwy się porusza. Cofając się w czasie choćby o jeden
dzień, wylądujemy więc w zupełnie innym miejscu gdzieś w próżni przestrzeni
kosmicznej.
Marty McFly nie mógł pojawić się trzydzieści lat wcześniej w rodzinnym
miasteczku Hill Valley w Kalifornii. Jego podrasowany delorean zmaterializował
się gdzieś w ciemnościach kosmosu mniej więcej pięćset sześćdziesiąt trzy
miliardy kilometrów od Ziemi. Nawet jeśli założymy, że z braku tlenu
momentalnie nie straciłby przytomności, to z powodu próżni płyny w jego
organizmie natychmiast zaczęłyby bulgotać od gwałtownej utraty gazów,
częściowo by wyparowały i zamarzły. W niecałą minutę Marty McFly byłby
martwy.
Terminator prawdopodobnie przeżyłby w przestrzeni kosmicznej, ponieważ
jest niepowstrzymanym robotem zabójcą, ale cofnięcie go z dwa tysiące
dwudziestego dziewiątego do tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego roku
oznaczałoby, że Sarah Connor zyskałaby nad nim przewagę ośmiuset czterdziestu
miliardów kilometrów!
Powrót do przeszłości nie jest więc tylko podróżą w czasie: trzeba też
wylądować w dokładnie wskazanym fragmencie przestrzeni, inaczej wycieczka
może się zakończyć wewnątrz jakiegoś przedmiotu, zupełnie jak stara, dobra
teleportacja.
Weźmy miejsce, w którym właśnie teraz siedzisz. Przyjmijmy, że jest to
oliwkowozielona kanapa. Na znajdującym się tuż przy niej tekowym stoliku obok
ceramicznej misy ze sztucznymi zielonymi gruszkami leżą prawdziwe, brązowe
szyszki. Nad twoim ramieniem połyskuje lampa ze szczotkowanej stali. Szorstki
dywan przykrywa wiązowe deski z odzysku po dawnej oborze, które może
i kosztowały zbyt drogo, ale za to pięknie się prezentują na podłodze…
Wystarczyłoby cię teleportować o kilka centymetrów w każdą stronę, a twoje
ciało utkwiłoby w jakimś przedmiocie. Dwa centymetry oznaczałyby poważne
uszkodzenie ciała, cztery centymetry skończyłyby się poważnym kalectwem,
a sześć śmiercią.
W każdej sekundzie naszego życia od śmierci dzieli nas ledwie kilka
centymetrów.
Właśnie dlatego teleportacja jest bezpieczna i skuteczna tylko między
dwiema precyzyjnie określonymi lokalizacjami w starannie wyskalowanym
systemie.
Wczesne badania mojego ojca nad teleportacją okazały się potem takie
ważne, ponieważ pomogły mu zrozumieć mechanizm dematerializacji ludzkiego
ciała i jego ponownej materializacji w innym punkcie przestrzeni, a ten właśnie
problem udaremniał wszystkie wcześniejsze próby odbycia podróży w przeszłość.
Cofnięcie upływu czasu nie jest nawet zbyt skomplikowane, prawdziwe trudności
zaczynają się wtedy, kiedy trzeba z zegarmistrzowską precyzją zaplanować
natychmiastową podróż w przestrzeni na odległość nawet miliardów kilometrów.
Geniusz mojego ojca nie ograniczał się do rozwiązywania zarówno
teoretycznych, jak i logistycznych problemów związanych z podróżami w czasie.
Pozwolił mu także odkryć, że w tym, podobnie jak w wielu innych aspektach
codziennego życia, naszym zbawcą jest Lionel Goettreider.
ROZDZIAŁ 5
Pierwszego Silnika Goettreidera po uruchomieniu nigdy nie wyłączono –
pracuje więc nieprzerwanie od czternastej zero trzy w niedzielę jedenastego lipca
tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego roku.
Oryginalne urządzenie Goettreidera nie zostało zaprojektowane do
przechwytywania i emisji dużych ilości energii. Było eksperymentalnym
prototypem, który przerósł najśmielsze oczekiwania konstruktora. Ponieważ jednak
z założenia Silnik Goettreidera miał pracować bez konieczności wyłączania go, tak
jak Ziemia nigdy nie przerywa swojego ruchu, prototyp pozostawiono w tym
samym miejscu, gdzie na oczach szesnastu obserwatorów został uruchomiony,
a więc w sekcji B7 podziemnego laboratorium Stanowego Centrum Nauki
i Technologii w San Francisco.
Tam, skąd pochodzę, każde dziecko zna nazwiska i twarze uczestników tego
wydarzenia. O Szesnaściorgu Świadkach napisano wiele książek opisujących ze
szczegółami, jak obecność przy tym epokowym wydarzeniu odmieniła życie
każdego z nich, nawet jeśli nie była to prawda.
Niezliczone obrazy przedstawiają Uruchomienie Silnika Goettreidera, które
w nowym świecie jest jak tutejsza Ostatnia wieczerza. Utarło się, że każda
z szesnastu twarzy wyraża określoną emocję. Sceptycyzm. Zadziwienie. Niepokój.
Rozbawienie. Zazdrość. Złość. Zamyślenie. Przerażenie. Obojętność. Zatroskanie.
Ekscytacja. Nonszalancja. Udręczenie. Zostały jeszcze trzy. Cholera, powinienem
pamiętać wszystkie.
Uruchamiając prototyp, Goettreider chciał zweryfikować swoje obliczenia
i udowodnić, że jego teoria nie jest całkowicie chybiona – oczekiwał więc tylko, że
Silnik zadziała. I zadziałał, miał jednak poważny defekt: emitował swoisty
radioaktywny podpis, promieniowanie nazwane później radiacją tau, co było
ukłonem w stronę fizyków, którzy w teorii względności używają majuskuły tej
greckiej litery dla określenia czasu zjawiska zachodzącego w punkcie przestrzeni.
Zanim cudowny Silnik Goettreidera wykorzystano jako źródło energii dla
całego świata, promieniowanie wyeliminowano i olbrzymie urządzenia
produkowane na potrzeby przemysłu nie emitowały radioaktywnego podpisu. Ale
prototyp z laboratorium Goettreidera w San Francisco zostawiono włączony –
teoretycznie na zawsze – kierując się szacunkiem, nostalgią oraz ostatnim
życzeniem Lionela Goettreidera, które wyraził także w swoim testamencie.
Pomysł mojego ojca polegał na tym, żeby użyć radiacji tau jako swoistej
nawigacji okruszkowej. Okruszki wielkości atomu tworzyły ścieżkę w przeszłość,
która wijąc się w przestrzeni kosmicznej, prowadziła do konkretnego momentu
w historii – czternastej zero trzy i czterdzieści osiem sekund w niedzielę
jedenastego lipca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego roku, wiadomo było
bowiem co do sekundy, o której Lionel Goettreider zapoczątkował przyszłość. To
znaczyło, że mój ojciec mógł nie tylko cofnąć kogoś w czasie do określonego
momentu, ale też wysłać podróżnika do precyzyjnie wskazanego miejsca –
laboratorium Lionela Goettreidera na chwilę przed wydarzeniem, które zmieniło
bieg historii.
Zdawszy sobie z tego sprawę, mój ojciec miał w ręku niemal wszystkie
elementy układanki. Aby sfinalizować swoje badania, musiał jeszcze tylko
rozwiązać jeden problem – błahy w porównaniu z wysłaniem żywego człowieka
w podróż do przeszłości, ale bardzo poważny, bo dotyczący bezpieczeństwa
teraźniejszości: trzeba było znaleźć sposób, który zagwarantowałby, że podróżnik
w czasie nie może w żaden namacalny sposób zmienić przeszłości. Projekt mojego
ojca uwzględniał kilka takich zabezpieczeń, ale dla mnie istotna jest tylko kula
defuzyjna, ponieważ tam życie Penelope Weschler zderzyło się z moim.
ROZDZIAŁ 6
Niemal każde dzieło sztuki i rozrywki na tym świecie różni się od
pozostałych. Na początkowych etapach historii zróżnicowanie nie było aż takie
wyraźne, ale pod koniec lat sześćdziesiątych i w latach siedemdziesiątych
dwudziestego wieku nastąpił znaczny przełom społeczny i technologiczny, dzięki
czemu zmieniło się niemal wszystko. Popkultura, która nie istniała nigdy
wcześniej, przez kilka dziesięcioleci pozwoliła pisarzom, malarzom i muzykom
tworzyć całkowicie odmienne dzieła. Czasem zdarzają się fascynujące analogie,
gdy wspomniane mimochodem w jednym dziele zdarzenie staje się punktem
kulminacyjnym innego, jakaś kwestia dialogowa ląduje w ustach niewłaściwego
bohatera, a znajoma sekwencja akordów towarzyszy całkowicie innym słowom
piosenki.
Jedenasty dzień lipca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego roku był
punktem zwrotnym w historii, choć wtedy jeszcze nikt tego nie wiedział.
Na szczęście ulubiona powieść Lionela Goettreidera została opublikowana
w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym trzecim roku – Kocia kołyska Kurta
Vonneguta.
Tam, skąd pochodzę, twórczość Vonneguta jest inna. Tutaj mimo że
wykazuje się on wiedzą i przenikliwością, można odnieść wrażenie, że jego
zdaniem pisarz nie ma rzeczywistego wpływu na otaczający go świat. Vonnegut
czuł przymus pisania, ale raczej nie wierzył, że jego twórczość może cokolwiek
zmienić.
Ponieważ Kocia kołyska miała naprawdę wielki wpływ na Lionela
Goettreidera, w moim świecie Vonnegut był zaliczany do najznakomitszych
filozofów schyłku dwudziestego wieku. Zapewne wyszło to na dobre samemu
pisarzowi, ale niekoniecznie jego powieściom, które traktowano coraz bardziej
homiletycznie.
Nie zamierzam streszczać Kociej kołyski. To powieść krótka i napisana
znacznie lepiej niż ta książka, najlepiej więc będzie, jeśli każdy przeczyta ją sam.
To dociekliwy, zuchwały i mądry tekst, a te trzy cechy w ludziach i w sztuce cenię
najbardziej.
A właśnie! Dociekliwość, zuchwałość i mądrość to trzy cechy, których nie
mogłem sobie przypomnieć, gdy opisywałem Szesnaścioro Świadków.
Kocia kołyska porusza wiele tematów, ale główny wątek toczy się wokół
zamrażającej wszystko, co się z nią styka, substancji o kryptonimie „Lód-9”, która
wymyka się spod kontroli jej twórcy i niszczy życie na Ziemi.
Przeczytawszy powieść Vonneguta, Lionel Goettreider uświadomił sobie
pewną kluczową prawidłowość, którą nazwał „Awarią”: kiedy wynajdujesz nową
technologię, wynajdujesz także awarię tej technologii.
Wymyślając samochód, wymyślasz także wypadek drogowy. Gdy
wynajdujesz samolot, wraz z nim nadchodzi era katastrof lotniczych. Dokonujesz
rozszczepienia atomu, a skutkiem twojego odkrycia jest także stopienie rdzenia
reaktora jądrowego. Gdy tworzysz substancję o kryptonimie „Lód-9”, to
równocześnie tworzysz warunki, żeby zamrozić na kamień całą planetę.
Gdy więc Lionel Goettreider wynalazł Silnik Goettreidera, wiedział już, że
nie może go włączyć, dopóki nie ustali, jaka awaria mu towarzyszy.
Moja ulubiona ekspozycja w Muzeum Goettreidera pokazuje, co mogło się
stać, gdyby Silnik uległ awarii podczas pierwszego uruchomienia. Najgorszy
scenariusz przedstawia symulacja, w której olbrzymie ilości energii ściąganej przez
urządzenie przekraczają możliwości kumulacyjne jego rdzenia, a w rezultacie
potężny wybuch zamienia San Francisco w żarzący się krater, a prawie
dwadzieścia sześć tysięcy kilometrów kwadratowych ziemi uprawnej w łany bólu
i udręki, zanieczyszcza Pacyfik promieniowaniem tau oraz sprawia, że znaczna
część Ameryki Północnej przez długie dziesięciolecia nie nadaje się do
zamieszkania. Niektórzy rodzice skarżyli się dyrekcji muzeum, że wszystkie te
potworności są zbyt drastyczne dla dzieci, a skoro eksperyment nie doprowadził
przecież do żadnej katastrofy, to nie ma po co takimi groteskowymi spekulacjami
na temat hipotetycznych globalnych kataklizmów odciągać uwagi od jakże
olbrzymiego wkładu Lionela Goettreidera w rozwój cywilizacji ludzkiej.
Katastroficzną symulację przeniesiono zatem do odległego zakątka muzeum, gdzie
kolejne pokolenia nastolatków tłoczyły się w ciemności, oglądając, jak świat się
rozpada w nieskończonej pętli.
Nie jestem geniuszem jak Lionel Goettreider, Kurt Vonnegut czy mój ojciec.
Ale też mam swoją teorię: awaria nie odnosi się tylko do technologii, ale także do
ludzi. Każda osoba, którą poznajemy, oznacza możliwość wypadku w naszych
relacjach z tą osobą. Wszystkiego, co może się udać albo pójść nie tak. Każda
znajomość pociąga za sobą jakieś konsekwencje.
Co każe mi wrócić do Penelope Weschler i wypadku, który nam się zdarzył.
Nam wszystkim.
ROZDZIAŁ 7
Penelope Weschler miała zostać astronautką. Już wczesne testy ewaluacyjne
pokazywały, że Penelope ma wystarczające predyspozycje umysłowe i fizyczne
oraz niepohamowaną ambicję. Nawet jako mała dziewczynka wiedziała, że ta
ścieżka kariery będzie dla niej odpowiednia, i nie pragnęła niczego innego.
Trenowała non stop, w szkole i poza nią. Nie po to, żeby się przejść po Księżycu.
Po Księżycu mógł spacerować każdy. Penelope chciała przekroczyć kolejną
granicę i badać kosmos głęboki.
Nie chodziło tylko o naukę, treningi i ciągłe testowanie. Była to kwestia
społeczna, a właściwie aspołeczna. Agencje rekrutujące astronautów do dalekich
wypraw w kosmos szukają kandydatów, którzy dorastali z rodzeństwem
i rodzicami, ponieważ tylko tacy dysponują wzorcami empatii, które mogą
zastosować do współtowarzyszy długich, trwających lata, a nawet dziesięciolecia
podróży. Nie chcą też jednak, żeby astronauci zbytnio za rodziną tęsknili, bo
mogliby popaść w załamanie nerwowe po sześciu miesiącach sześcioletniej misji.
Psychologowie stworzyli ruchomą skalę: pewni siebie samotnicy wychowywani
przez rodziców, którzy się nie rozwiedli, raczej się nadają; socjopaci z oczami
rekina już niekoniecznie.
Począwszy od gimnazjum, Penelope utrzymywała przyjazne, ale celowo
ograniczone relacje osobiste, żeby nikt nie przywiązał jej do Ziemi.
I była naprawdę dobra. Łapała się do najlepszych we wszystkich
rówieśniczych kategoriach. Wszyscy uważali, że idealnie się nadaje na liderkę
misji kosmicznej. Że będzie pionierką. Że na własne oczy zobaczy burze na
Jowiszu, a potem spacerkiem przejdzie się po pierścieniach wokół Saturna. Dla
tego wszystkiego warto było nie mieć ani bliskich przyjaciół, ani chłopaka, ani
wiernego psa.
Wszystko szło zgodnie z planem. Aż do dnia, kiedy poleciała w kosmos.
Start przebiegał bezproblemowo. Penelope wypełniała wszystkie swoje
obowiązki z taką precyzją, że jej zachowanie mogłoby posłużyć następnym
pokoleniom za wzór astronautycznego mistrzostwa. Była świetnie wyszkolona.
Była gotowa. Była perfekcyjna.
Dopóki nie dotarła do górnej warstwy atmosfery ziemskiej, bo tam w jej
umyśle zapanowała całkowita pustka.
Istnieje niewielka grupa ludzi, którym pobyt w przestrzeni kosmicznej
zaburza funkcje poznawcze. Przejście od ciśnienia atmosferycznego do próżni
wpływa na więzi między molekułami neuronów w mózgu i nie wiadomo nawet,
dlaczego tak się dzieje. Penelope do owej niewielkiej grupy należała, ale jakimś
cudem ten fakt nie wyszedł na jaw przez lata rygorystycznych testów. Sprawnie
prowadziła statek od startu aż do ostatnich warstw atmosfery ziemskiej, gdzie
z bijącym ekstatycznie, choć miarowo sercem pierwszy raz w życiu patrzyła na
ziejący bezmiar kosmosu i czuła się szczęśliwsza niż kiedykolwiek wcześniej.
A potem – nic.
Nie wiedziała, kim jest. Nie wiedziała, gdzie się znajduje. Nie wiedziała, co
robić. Coś w jej pierwotnej konstrukcji psychicznej sprawiło, że nie doznała ataku
paniki, którego doświadczyłaby większość ludzi, budząc się nagle za sterami
pojazdu kosmicznego i widząc, że kula Ziemi za ich plecami sukcesywnie się
zmniejsza. Nie mogła jednak niczego sobie przypomnieć. Kokpit, którego się
uczyła na pamięć przez długie lata, z niczym jej się nie kojarzył, a niezrozumiałe
akronimy nad poszczególnymi kontrolkami wyglądały jak przypadkowo
pogrupowane litery. Przez kopułę widokową wpatrywała się w imponującą
poświatę namalowanych na czarnym płótnie kosmosu gwiazd, które wyglądały
zupełnie jak chmury pyłku kwiatowego unoszące się nad cedrami w ogrodzie jej
dziadków, gdy wiewiórki przeskakiwały z gałęzi na gałąź. Nie potrafiłaby jednak
wyjaśnić, dlaczego przychodzi jej na myśl coś, czego nie widziała od ósmego roku
życia, a w słuchawkach słyszy głosy, które z każdą chwilą stają się głośniejsze
i bardziej natarczywe.
– Przykro mi, ale naprawdę nie wiem, gdzie jestem – oznajmiła.
Członkowie załogi, wyszkoleni tak samo starannie, choć nie bez zazdrości
przyjmujący zawsze fakt, że Penelope tak bardzo wyprzedza ich we wszystkich
rankingach, uwolnili ją od obowiązków. Misję trzeba było przerwać – bez względu
na koszty – ponieważ jej nieprzewidywalne w tym stanie zdrowia zachowanie
mogło się okazać groźne w dalszej podróży. W ten sposób Penelope, najlepsza
z najlepszych, stała się zagrożeniem.
Przypięta pasami bezpieczeństwa do fotela obserwacyjnego na czas nagłego
powrotu do domu obserwowała majaczącą pod nią Ziemię, podziwiając połyskliwy
błękit i kłębiące się wiry zjawisk atmosferycznych. W oczach miała piekące łzy.
Nigdy wcześniej nie widziała niczego piękniejszego i nigdy już niczego
piękniejszego nie miała zobaczyć, choć wtedy jeszcze o tym nie wiedziała.
Po powrocie na Ziemię odzyskała pełną sprawność i zrozumiała, że jej
kariera astronauty właśnie się zakończyła. Choć planowała spędzić długie lata
z dala od rodzimej planety, w przestrzeni kosmicznej przebywała krócej niż turysta,
który postanowił zaszaleć i wykupił promocyjny bilet na niedzielną wycieczkę
wahadłowcem do termosfery i z powrotem. Ten sam mózg, który uczynił z niej
idealną astronautkę, uniemożliwił jej wykonywanie kosmicznych zadań.
Przeciętny człowiek w takiej sytuacji by się załamał, ale Penelope nie była
przeciętnym człowiekiem. Po kilku miesiącach spędzonych głęboko
w grawitacyjnej studni nasilającej się depresji, podczas których odmawiała
przyjmowania jakichkolwiek środków farmakologicznych, gdyż mogłyby one
negatywnie wpłynąć na medyczną ocenę jej dalszej przydatności zawodowej,
Penelope Weschler znalazła nowy cel i znów mogła sobie narzucić morderczy
rygor.
Skoro nie dana jej była kariera astronautki, postanowiła zostać chrononautką.
ROZDZIAŁ 8
Wychodzę z mojego apartamentu i staję na sto osiemdziesiątym czwartym
z dwustu siedemdziesięciu pięter wieżowca połączonego kratownicą pasaży
z siedmioma bliźniaczymi wysokościowcami tworzącymi ośmiokątny kompleks
z węzłem komunikacyjnym na dole. Mój ojciec użył swoich wpływów, jako że
budynek należy do tego samego konglomeratu, w którym się znajduje dom moich
rodziców, i dzięki temu okna mojego mieszkania wychodzą nie na gęstą zabudowę
Toronto, lecz na jezioro Ontario, mam więc całkiem przyzwoity widok na kaskady
w rezerwacie przyrody wokół Niagary i oświetlane porannym słońcem iglice
majaczących na horyzoncie wieżowców w centrum Buffalo.
Wielu mieszkańców miasta jeździ do pracy własnymi samochodami, ale
mnie trzykierunkowy ruch pojazdów zwyczajnie wkurza. Owszem, aeromobile
mogą sprawiać frajdę, ale nie w korkach tworzących się dwadzieścia pięter nad
poziomem ulicy.
Wolę więc korzystać z kapsuł transportowych jeżdżących po mieście
w wielopoziomowych korytarzach. Kapsuła wygląda jak lśniące metalicznie
ziarenko grochu, otwiera się jak muszla małża i ma w środku tapicerowane
siedzisko oraz monitory i głośniki łączące się z interfejsem rozrywkowym
użytkownika. Można nią dotrzeć do dowolnego punktu w systemie komunikacji
miejskiej, a dodatkowo każda kapsuła wyposażona jest także w wysuwany silnik
pozwalający pokonywać niewielkie odległości poza wyznaczonymi korytarzami.
Zjawiam się w pracy dwadzieścia minut spóźniony, jak zawsze zresztą. Mój
szef jest jednak zbyt zdegustowany dosłownie każdym aspektem mojego życia,
żeby się specjalnie przejąć akurat moją opieszałością. Ponieważ szefem jest mój
ojciec.
Napis na budynku głosi: INSTYTUT CHRONONAUTYKI. Moim zdaniem
jest nieznośnie tandetny, ale jestem w tej opinii odosobniony, ponieważ wszyscy
inni podwładni mojego ojca go podziwiają. Nikomu oprócz mnie nie przyszłoby do
głowy, żeby przewracać oczami, gdy widzi ten idiotyczny napis po drodze do pracy
w laboratorium. Są też o wiele zbyt zajęci, żeby przewracać oczami, widząc mnie.
Chcę to jasno powiedzieć: praca w laboratorium naukowym nie oznacza, że
jestem mądry i zdolny. Tam, skąd pochodzę, każdy pracuje w jakimś laboratorium.
Wszystkie banalne czynności codziennego życia zostały wyeliminowane
dzięki technologii. Nie ma sklepów spożywczych ani stacji benzynowych, ani fast
foodów. Nikt nie odbiera śmieci z kontenerów przy budynkach ani nie naprawia
samochodów zwykłymi narzędziami w jakimś tam warsztacie. Wszystkie
niewdzięczne, wymagające pracy rąk zajęcia są teraz zautomatyzowane,
a międzynarodowe korporacje, które automatyzacją procesów zarządzają, nie ustają
w wysiłkach, żeby je doskonalić. Gdyby na przykład w domu się zepsuł moduł do
usuwania odpadów organicznych, nie wzywałoby się hydraulika, nawet gdyby
hydraulicy jeszcze istnieli, ponieważ w budynkach w wyposażeniu są roboty
dokonujące wszelkich napraw. Krawcy, dozorcy, ogrodnicy i stolarze tak się mają
do współczesności jak latarnik przemierzający ulice z pojemnikiem nafty i knotem
na długim kiju w ręku.
Co prawda nadal istnieją takie miejsca jak księgarnie czy kawiarnie, ale
wyłącznie jako niszowe przedsiębiorstwa adresujące swoją ofertę do amatorów
nostalgii. Nadal można się wybrać do restauracji, żeby zjeść posiłek przygotowany
ręką szefa kuchni, ale kelner podający ten posiłek jest ni mniej, ni więcej, tylko
aktorem, który wśród stanowiących element dekoracji klientów gra w swoistym
przedstawieniu na żywo z udziałem publiczności.
Wobec braku potrzeb materialnych gospodarka światowa niemal całkowicie
się przeorientowała na rozrywkę – rozrywka jest zarówno podstawą, jak i paliwem
współczesnej cywilizacji. Większość z nas pracuje w laboratoriach, które
projektują i tworzą kolejną wspaniałą innowację na rynku rozrywki, bo tylko jej
potrzebuje świat, którego mieszkańcy mają praktycznie jeden obowiązek: za tę
rozrywkę płacić. Im jest ona nowsza, im bardziej krzykliwa i szalona, tym się płaci
więcej.
Naukowcami, którzy chcą łamać niemożliwe do złamania szyfry albo
odkrywać jeszcze niepoznane tajemnice, nie interesuje się nikt oprócz chronicznie
niedofinansowanych agencji rządowych. Jeśli jednak jakimś cudem się uda
przedstawić łamanie niemożliwych do złamania szyfrów albo odkrywanie jeszcze
niepoznanych tajemnic jako najnowszą i najbardziej szaloną formę rozrywki, to
ograniczenia finansowe praktycznie przestaną istnieć.
Właśnie dlatego mój ojciec, powszechnie uznawany za jednego
z największych geniuszów na świecie, postawił swoją karierę i reputację na
turystyczne podróże w czasie.
Sama podróż w czasie inwestorów by nie przyciągnęła, jeśli jednak się do
niej doda przymiotnik „turystyczna” niosący ze sobą obietnicę nieustannego
napływu klientów, którzy chętnie zapłacą za to, żeby na własne oczy zobaczyć
jakiś etap rozwoju życia na planecie Ziemia, to pieniądze zaczynają napływać bez
ograniczeń. Chrononauci również.
ROZDZIAŁ 9
Eksperyment mojego ojca, wyznaczony na jedenasty lipca dwa tysiące
szesnastego roku, ma wysłać w podróż do przeszłości pierwszych ludzi, którzy
dzięki temu na własne oczy zobaczą, jak Goettreider po raz pierwszy uruchamia
swój Silnik. Samo urządzenie posłuży w tym eksperymencie za kotwicę
temporalną, ponieważ emitowane przez nie promieniowanie tau pozwoli odtworzyć
trajektorię, którą Ziemia przebyła przez pięćdziesiąt jeden lat od jedenastego lipca
tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego roku.
W roku dwa tysiące piętnastym obchodzono pięćdziesiątą rocznicę
pierwszego uruchomienia Silnika Goettreidera, a obchody były oczywiście
wyjątkowo huczne i każde miasto na tej planecie starało się zorganizować
uroczystości wspanialsze niż wszystkie pozostałe. Ciśnienie krwi przeciętnego
Duńczyka niebezpiecznie wzrosło, gdyż pojawiła się okazja, żeby przypomnieć
światu, że chociaż Lionel Goettreider dokonał swoich największych odkryć
naukowych w Stanach Zjednoczonych Ameryki, to przecież na świat przyszedł
w Danii. Ale najbardziej spektakularna okazała się uroczystość w Muzeum
Goettreidera, które wzniesiono wokół laboratorium Stanowego Centrum Nauki
i Technologii w San Francisco, otaczając jego bure betonowe ściany nowoczesną
fasadą z imponujących kryształowych spiral w dzień załamujących promienie
słoneczne, a w nocy światło księżyca.
Rankiem w sobotę jedenastego lipca dwa tysiące piętnastego roku, stojąc na
podium, które z myślą o mediach ustawiono tak, by za jego plecami widać było
wyraźnie Muzeum Goettreidera, Victor Barren otworzył obchody pięćdziesiątej
rocznicy oświadczeniem, że dokładnie za rok, punktualnie o dziesiątej
w poniedziałek jedenastego lipca dwa tysiące szesnastego roku odbędzie się
pierwsza w historii ludzkości podróż w czasie. Gestem wskazał na umieszczony
obok niego wielki zegar, po czym uruchomił odliczanie: 31 622 400 sekund,
527 040 minut, 8784 godziny, 366 dni – tyle dzieliło ludzkość od największego
eksperymentu od dnia uruchomienia Silnika Goettreidera. Po spełnieniu
przewidzianych prawem wymogów bezpieczeństwa ta najnowsza technologia
miała zostać udostępniona publicznie przez sieć licencjonowanych centrów
chrononautycznych, aby każdy mógł bezpiecznie odbyć podróż w czasie.
Zapanowało tak wielkie szaleństwo, że technologia mojego ojca wręcz musiała się
znaleźć wśród najpopularniejszych wynalazków wszech czasów.
Tak więc Victor Barren stał się gwiazdą w pięćdziesiątą rocznicę
uruchomienia Silnika Goettreidera.
Wielki zegar przewieziono do Instytutu Chrononautyki w Toronto, gdzie
kontynuował odliczanie, zupełnie jakby precyzyjnie obliczony moment, w którym
mój ojciec miał zająć miejsce wśród gigantów nauki, był matematyczną
nieuchronnością. Że potrzeba tylko, aby w tym zegarze się skończyły cyfry.
A skoro mowa o nauce, to obchody pięćdziesięciolecia nie miały dla niej
żadnego znaczenia. Były hałaśliwą zagrywką pod publiczkę, obliczoną na
wywołanie zainteresowania wśród ludzi oraz zaimponowanie inwestorom, którym
pomysł mojego ojca bardzo się spodobał, ponieważ dostrzegli w nim zupełnie
nową, wyrafinowaną formę rozrywki zdolną całkowicie odmienić sytuację na
rynku.
Jeśli jednak miał to być wiarygodny biznes, to mój ojciec musiał udowodnić,
że ludzie mogą bezpiecznie podróżować w czasie. I tu na scenie pojawiają się
chrononauci.
Ze względów bezpieczeństwa prototyp wehikułu czasu zaprogramowany jest
na podróż do jednego, dokładnie określonego celu wyznaczonego w podziemnym
laboratorium Lionela Goettreidera w San Francisco na dzień jedenastego lipca
tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego roku. Ślad promieniowania tau
prowadzi tylko tam, do żadnego innego miejsca. Powinno to zapobiec błędom
w obliczeniach, przez które chrononauci mogliby trafić do zupełnie innej epoki.
Prototyp wehikułu przypomina wagonik kolejki linowej rozpiętej między dwoma
alpejskimi wierzchołkami – nie można nim dotrzeć nigdzie indziej i odchodzi tylko
o określonych porach. Kiedy jednak eksperyment się powiedzie, trasa podróży
między dwa tysiące szesnastym a tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym piątym
rokiem zostanie dokładnie oznaczona w przestrzeni i czasie, co umożliwi dalszą
eksplorację. Ale do chwili rozpoczęcia pierwszej misji eksperyment mojego ojca
jest tylko niesprawdzoną teorią, chrononauci muszą więc być przygotowani na
wszystko.
Jest ich sześcioro, bo ta liczba wydaje się idealna dla tego typu
przedsięwzięcia. Z psychologicznego punktu widzenia jest na tyle duża, że pozwala
mówić o zespole, ale też wystarczająco mała, żeby utrzymywać rozsądnie bliskie
relacje międzyludzkie. Wszyscy członkowie zespołu przechodzą intensywną szkołę
przetrwania obejmującą nie tylko aspekty biologiczne, ale też kulturowe.
Przypuśćmy, że coś pójdzie nie tak i zamiast o pięć dekad chrononauta się cofnie
o pięć wieków albo pięć tysiącleci. Cały zespół musi więc być obeznany
z warunkami w każdej erze historii Ziemi.
W razie najgorszego można skorzystać z protokołu awaryjnego przerwania
misji, który przywraca chrononautę do teraźniejszości, zanim się go jednak wdroży,
trzeba przez kilka sekund radzić sobie ze śmiertelnym nawet zagrożeniem. Istnieje
też oczywiście automatyczna funkcja powrotu, która sama się uruchamia
w przypadku krytycznej awarii systemu, nawet więc gdyby cały zespół zginął, to
sam wehikuł się nie zagubi w przeszłości, bo dla historii ludzkości mogłoby to
mieć nieprzewidywalne skutki.
Z naukowego punktu widzenia lepiej byłoby wysłać w podróż jakiś
przedmiot albo wyszkolone zwierzę, ale z takim ostrożnościowym podejściem
wiążą się dwa problemy. Po pierwsze, mój ojciec chce, żeby wszystkim kapcie
pospadały już na samym początku, a podróż w czasie jest o wiele bardziej
emocjonująca, jeśli wybierają się w nią żywi ludzie, a nie roboty albo króliki. Po
drugie, kiedy się majstruje przy czasie i przestrzeni, to margines błędu jest taki
malutki, że tylko ludzki umysł może podjąć właściwe decyzje w razie
nieprzewidzianych komplikacji. Niewłaściwa decyzja mogłaby oznaczać
katastrofalną w skutkach zmianę na osi czasowej. Naprawdę katastrofalną.
Ponieważ skomplikować się może niemal wszystko, to chrononauci muszą
umieć zachować spokój w stresujących okolicznościach i muszą wiedzieć, jak
przetrwać w sytuacji śmiertelnego zagrożenia o bliżej niesprecyzowanej naturze.
W zespole chrononautów mogą się znaleźć tylko ludzie najwybitniejsi pod każdym
względem.
Właśnie dlatego było kompletnym nieporozumieniem, że wśród uczestników
tej misji znalazłem się ja.
ROZDZIAŁ 10
Zdaje się, że teraz jest równie dobry moment jak każdy inny, abym
wspomniał o tym, że cztery miesiące temu moja matka, Rebecca Barren, zginęła
w idiotycznym wypadku samochodowym.
Tak, mimo wszystkich tych technologicznych cudów w moim świecie ludzie
ginęli bez powodu. Także bez powodu potrafili się zachowywać jak ostatnie dupki.
Ale przecież chcę teraz mówić o mojej matce, nie o moim ojcu.
Jak to bywa z wielkimi myślicielami, mój ojciec musiał mieć zorganizowane
wszystko, co się nie wiązało z jego wielką umysłowością. Oczywiście większość
tych codziennych czynności dałaby się zautomatyzować, ale moja matka uważała,
że dla dobra rodziny wszystko powinna robić ręcznie, co można było uznać za
staroświeckie i urocze, ale też neurotyczne i smutne. Zupełnie jakby żywiła
przekonanie, że jeśli nie będzie własnoręcznie składała jego ubrań, sprzątała jego
gabinetu i podawała mu posiłków, to ojciec nie zdoła rozwiązać zagadki podróży
w czasie. Zresztą może to przekonanie było słuszne, bo ojciec otworzył drzwi do
przeszłości, ale w kilka miesięcy po jej nagłej śmierci wszystko się posypało.
Poznali się podczas studiów, w Toronto, dokąd ojciec przyjechał z Wiednia
razem z rodzicami, którzy postanowili wyemigrować, kiedy miał dziewięć lat.
Pewnie dlatego nigdy nie stracił niemieckiego akcentu, zwłaszcza w wymowie
samogłosek. Matka przyjechała z Leeds w ramach wymiany studenckiej, żeby
robić licencjat z literatury, i nigdy nie straciła brytyjskiej umiejętności
pozycjonowania siebie samej w sztywnych ramach podziału na klasy społeczne.
Mój ojciec robił magisterium z fizyki i moja matka wypatrzyła go na
kampusie, ponieważ zawsze nosił skarpetki nie do pary. Chciała się dowiedzieć,
czy jest to hołdowanie jakiejś modzie, która jej nie mieści się w głowie, czy też
zachowanie człowieka, który ma na głowie ważniejsze rzeczy. Pewnego dnia
zaczepiła go, wręczając prezent: pudełko z setką identycznych skarpet. Ojciec
nigdy wcześniej nie zwrócił na nią uwagi. Po roku zawarli małżeństwo, w którym
role podzielili między siebie następująco: ojciec był latarnią morską, a matka
latarnikiem, który dwadzieścia cztery godziny na dobę poleruje soczewkę
reflektora i zamiata kamienne stopnie.
Ojciec miał więc żonę, która się zachowywała bardziej jak matka. Ja
natomiast miałem matkę, która bardziej przypominała siostrę. Reputacja mojego
ojca plasowała go coraz wyżej w naukowej społeczności, a moją matkę stopniowo
umieszczała pod kloszem oddzielającym ją od prawdziwych przyjaźni. Miała do
odegrania rolę położnej geniuszu mojego ojca, nie mogła nikomu wyznać, jak
bardzo jest wypalona, samotna i zalękniona.
Oprócz mnie. Matka mówiła mi wszystko. Byłem jej powiernikiem,
głupkowatym terapeutą, uchem zawsze gotowym wysłuchać niekończącego się,
pełnego najróżniejszych niepokojów szczebiotliwego trajkotania. Zadaniem
mojego ojca było odmienić świat, zadaniem mojej matki – stworzyć ojcu ciepłe
i miękkie gniazdko, w którym mógł muskać sobie piórka, ja natomiast miałem za
zadanie bez końca wysłuchiwać zwierzeń mojej matki, żeby nie doznała załamania
nerwowego wskutek tłumienia ważnych emocji, których inaczej by nie
uzewnętrzniła, nie chcąc psuć mojemu ojcu ciągłego nastroju kosmicznej
kontemplacji.
Pocieszeniem były dla mojej matki książki. Nie interaktywne moduły
narracyjne, z których korzystała reszta z nas, lecz prawdziwe książki, drukowane
na prawdziwym papierze, których nikt już nie wydawał, że o pisaniu nie wspomnę.
Wolny czas poświęcała na czytanie słów napisanych w poprzedniej epoce. Zanim
poznała mojego ojca, planowała budować swoje życie zawodowe wokół książek:
chciała o nich uczyć, redagować je, a może nawet i pisać.
Muszę wyraźnie zaznaczyć, że mój ojciec nigdy o to nie prosił. Przekonanie
o własnej wielkości wprowadzało go w stan błogosławionej nieświadomości,
w którym działań matki zwyczajnie nie zauważał. Tak jakoś wyszło, że się ożenił
z kobietą, która z własnej woli gotowa była się dla niego zaharować. Zamieniła się
w miękkie, ciepłe skarpety, które czekały w szufladzie, zawsze gdy ich
potrzebował, a on był przekonany, że taka jest właściwość skarpet.
Cztery miesiące temu, gdy moja matka czytała książkę, popijając kawę na
trawniku przed domem, wadliwy system nawigacji sprawił, że latający samochód
wypadł z kursu, przechylił się, przestał reagować na sygnały i uderzył w moją
matkę, rozrzucając połowę jej ciała po całym trawniku. Widziałem tylko krew,
kości, skórę – i koniec wszystkiego.
Po śmierci ludzkie ciało staje się sztywne i zimne. Wiem, że to oczywiste,
ale gdy chodzi o własną matkę, to wcale takie oczywiste nie jest – raczej szokujące.
Najpierw wstrząśnięty, z zapartym tchem patrzysz, jak ratownicy medyczni
neutralizują pole stazy i uruchamiają syntetyczny metabolizator organów.
Zdobywasz się na sentymentalny gest, ale pocałunek złożony na jej czole sprawia,
że się wzdrygasz, bo w chwili, gdy dotykasz wargami jej skóry, dociera do ciebie,
jak bardzo jest chłodna i nieruchoma, jak nieodwracalny jest ten chłód i bezruch.
Dosłownie odskakujesz w tył, jakby cię wrzucono do gorącej wody, i po raz
pierwszy zaczynasz postrzegać śmierć jako stan biologiczny, w którym organizm
przestaje funkcjonować. Jeśli wcześniej nie dotykałeś ludzkich zwłok, nie potrafisz
pojąć, dlaczego to nieruchome ciało owinięte jest wokół nieożywionego
przedmiotu, który ma twarz twojej matki. Wiesz tylko, że nie tak powinno być.
Ogarnia cię poczucie żalu, smutku i winy za wszystkie te momenty, w których ze
zniecierpliwieniem przewracałeś oczami albo ignorowałeś prośbę, albo myślałeś
zupełnie o czymś innym, kiedy ona opowiadała ci jakąś nieistotną historyjkę. Nie
potrafisz sobie przypomnieć żadnego miłego, dobrego albo uprzejmego gestu, choć
rozum podpowiada, że przecież musiałeś wobec niej jakiś wykonać. Pamiętasz
tylko te sytuacje, w których okazywałeś małostkowość i fałsz. Była twoją matką
i kochała cię tak, jak nikt inny nigdy cię nie pokocha. A teraz jej nie ma.
Kiedy przyszedłem na świat, matka posadziła w ogródku drzewo cytrynowe,
a potem raz do roku piekła ciasto cytrynowe według przepisu swojej babki – na
moje urodziny. Po trzydziestu dwóch latach to drzewo było wystarczająco mocne,
żeby zatrzymać aeromobil, bo inaczej rozpędzony przeleciałby przez wielkie okno
w gabinecie mojego ojca akurat rozważającego tam sprawy wielkiej wagi nad
grillowaną kanapką z serem, którą moja matka przygotowała dla niego, gdy robiła
sobie kawę. Z tą kawą udała się potem na trawnik przed domem, żeby przeczytać
rozdział Wielkich nadziei, zanim będzie musiała wykonać kolejną
z podyktowanych niewyobrażalną troskliwością czynności, które tak bardzo
umilały życie mojemu ojcu i których istnienie zauważył dopiero wtedy, gdy matka
odeszła.
Gdyby nie to drzewo, zginąłby także mój ojciec. Zostałbym sierotą, co
byłoby o wiele, wiele lepsze dla wszystkich.
Pamiętam ten moment, gdy jako mały chłopiec zrozumiałem, że widzimy
ledwie połowę drzewa, bo skoro korzenie mają podobną wielkość jak strzelające
w niebo gałęzie, to druga połowa znajduje się pod ziemią. Potrzebowałem znacznie
więcej czasu, żeby zrozumieć, że z ludźmi jest tak samo.
ROZDZIAŁ 1 No więc pochodzę ze świata, który miał przypaść w udziale nam wszystkim. Nic ci to oczywiście nie mówi, ponieważ żyjesz tu i teraz, w tym gównianym świecie, który nam przypadł w udziale. To jednak nie powinno się nigdy wydarzyć. Ale się wydarzyło, i to przeze mnie, choć nie bez winy jest także mój ojciec i chyba też trochę Penelope, a przynajmniej tak mi się wydaje. Trudno mi wybrać, od czego mam zacząć tę historię. Może więc zapytam, czy wiesz, jak w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku ludzie wyobrażali sobie przyszłość? Latające samochody, w domach roboty zamiast służby, jedzenie w tabletkach, teleportacja, odrzutowe plecaki, ruchome chodniki, broń świetlna, lewitujące deski zamiast deskorolek, wakacje w przestrzeni kosmicznej i bazy na Księżycu. Zdaniem naszych dziadków wszystkie te wyjątkowe wynalazki czekały tuż za rogiem, żeby odmienić świat. Pokazywano je przecież na wystawach światowych i opisywano w tanich czytadłach science fiction o szumnych tytułach typu Fantastyczne opowieści z przyszłości albo Zadziwiający świat jutra. Wyobrażasz sobie wszystkie te cuda? Tak? No to wiedz, że tamte wyobrażenia się ziściły. Zapowiadane innowacje działają mniej więcej tak, jak to sobie wyobrażano. Nie mówię tu o żadnej przyszłości. Mówię o teraźniejszości. Dzisiaj, w dwa tysiące szesnastym roku, ludzkość bez ograniczeń korzysta z dobrodziejstw technoutopijnego raju. Że to nieprawda? Racja, my oczywiście z nich nie korzystamy. Owszem, mamy w naszym świecie iPhone’y, drukarki 3D, bezzałogowe statki powietrzne i co tam jeszcze, ale nasze życie raczej nie przypomina świata Jetsonów. Choć powinno. I przypominało, dopóki nie przestało. A raczej przypominałoby, gdybym nie zrobił tego, co zrobiłem. Ściślej mówiąc, tego, co dopiero zrobię. Przepraszam za mój język. Odebrałem najlepsze wykształcenie dostępne obywatelowi Świata Jutra, ale gramatyka z trudem nadąża za złożonością tej sytuacji. Może pierwsza osoba liczby pojedynczej nie jest najlepsza do tej historii. Może jeśli się schowam za narracją w trzeciej osobie, to zdołam nabrać dystansu i fachowości albo przynajmniej się uspokoić. Warto spróbować.
ROZDZIAŁ 2 Tom Barren budzi się i widzi swój sen na jawie. W nocy skanery neuronowe odwzorowują jego sny, co pozwala skutecznie kształtować wzorce zarówno świadomego, jak i podświadomego myślenia. Rankiem skanery przekazują dane obrazujące bieżący stan marzeń sennych, a specjalne oprogramowanie tworzy na ich podstawie wirtualną projekcję w czasie rzeczywistym, dzięki której Tom łagodnie się wybudza. Amplituda sennych marzeń powoli maleje, projekcja staje się coraz bardziej linearna i klarowna, aż wreszcie umysł w najdogodniejszy dla siebie sposób osiąga pełną świadomość… No, nie. Nie mogę tak pisać. To sztuczne. I zbyt bezpieczne. Narracja w trzeciej osobie jest wygodna, ponieważ daje poczucie kontroli nad sytuacją, co bardzo ułatwia relacjonowanie wydarzeń, które tak często się spod kontroli wymykały. Jakby naukowiec opisywał preparat obserwowany pod mikroskopem. Tylko że ja nie jestem mikroskopem. Jestem tkanką umieszczoną na szkiełku. I nie opowiadam tej historii po to, żeby mi było wygodnie. Gdyby mi zależało na wygodzie, pisałbym beletrystykę. W beletrystyce skleja się portret świata z wymownych, pobudzających wyobraźnię szczegółów. Ale w codziennym życiu tych drobiazgów prawie nie dostrzegamy. Bo nie możemy ich dostrzec. Umysł całkowicie je pomija, zwłaszcza jeśli się znajdujemy we własnym domu, którego właściwie nie oddzielamy ani od umysłu, ani od ciała. Powolne przejście z prawdziwego do wirtualnego snu jest jak podróż na tratwie rzucanej przez fale niezgłębionych odmętów podświadomości. Potem nagle tratwa wpływa na szerokie, spokojne płytkie jezioro, gdzie napięcie i niepewność zamieniają się w spokój i poczucie bezpieczeństwa. Nabierasz pewności, że przygody ze świata sennych marzeń, nawet te najbardziej burzliwe, kończą się dokładnie tak, jak powinny, po czym otwierasz oczy w krzepiącym przekonaniu, że przywrócone zostały ład i porządek twojego świata. Wtedy uprzytamniasz sobie, że leżysz w łóżku gotów na nowy dzień, bez choćby śladu tych dokuczliwych resztek podświadomości poukrywanych gdzieś w zakamarkach umysłu. Niewykluczone, że właśnie tego najbardziej mi teraz brakuje. Ponieważ w tym świecie poranki są wkurzające. Tutaj nikomu nie przyszło do głowy, żeby wykorzystać choćby prymitywną technologię, która ulepszyłaby proces wybudzania się ze snu. Materace nie wibrują delikatnie, żeby rozluźnić mięśnie. Wydobywająca się z kierunkowych zaworów para nie obmywa rozespanego ciała. W tym świecie kołdry wykonane są ze splecionych kłaczków włókien roślinnych, a czasem wypełniane piórami. Piórami oskubanych ptaków! Przechodzenie od snu do jawy powinno należeć do
najprzyjemniejszych chwil całego dnia – wtedy podświadomość i świadomość harmonijnie się synchronizują. Ubieranie się przebiega z udziałem automatu, który co rano wykrawa i szyje nowe stroje według algorytmu opracowanego dla danego typu figury i zależnie od upodobań właściciela. Tkaniny wykonywane są z utwardzanych laserowo nici przędzionych z płynnego światłoczułego polimeru, który wieczorem znów jest upłynniany w procesie recyklingu. Także śniadanie przygotowuje automat, który z żelowej substancji odżywczej produkuje posiłki, nadając im odpowiedni kolor, smak i odpowiednią konsystencję. Jeśli właśnie się otrząsasz z obrzydzeniem, to wiedz, że tak przyrządzonych posiłków praktycznie nie da się odróżnić od tego, co uważasz za prawdziwe jedzenie, tyle tylko, że są one od razu dopasowane do indywidualnych preferencji, bez doprawiania smakują więc idealnie za każdym razem. Znasz to rozczarowanie, kiedy po rozcięciu awokado przekonujesz się, że miąższ jest twardy i niedojrzały albo brązowy i poobijany? Ja go nie znałem, dopóki się nie znalazłem tutaj. Każde awokado, po które sięgałem, było idealne. Wiem, że to dziwne tęsknić za doświadczeniami, które istniały i nie istniały zarazem, jak choćby poranne uczucie całkowitej regeneracji po nocnym odpoczynku; za rzeczami, którym nie poświęcałem nawet chwili namysłu, ponieważ były one najzwyczajniejszym elementem mojego otoczenia, bo taki się ustalił porządek rzeczy. Istotą mojej tęsknoty jest oczywiście fakt, że tak ustalony porządek rzeczy… się nie ustalił. Wcale natomiast nie tęsknię za tym, że każdego ranka w tej olśniewającej utopii budziłem się i jadłem śniadanie zupełnie sam.
ROZDZIAŁ 3 Jedenastego lipca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego roku Lionel Goettreider wynalazł przyszłość. Oczywiście w tym świecie nikt o nim nie słyszał, ale tam, skąd pochodzę, Lionel Goettreider jest najsławniejszym, najukochańszym i najbardziej szanowanym człowiekiem na ziemi. Każde miasto ma dziesiątki miejsc nazwanych jego imieniem: ulice, parki, budowle i co tam jeszcze. Każde dziecko potrafi przeliterować jego nazwisko, śpiewając chwytliwą wyliczankę, która idzie mniej więcej tak: gie-o-e, te-te-er, ee, ii, de-e-er. Mieszkańcy tego świata nie mają pojęcia, co to za wyliczanka, ale każdy, kto się urodził tam gdzie ja, zna tę melodyjkę na pamięć. Pięćdziesiąt lat temu Lionel Goettreider wynalazł rewolucyjną metodę wytwarzania nieograniczonej, potężnej i absolutnie czystej energii. Skonstruowane przez niego urządzenie zaczęto nazywać Silnikiem Goettreidera. Jedenastego lipca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego roku uruchomił je po raz pierwszy, umożliwiając wszystko inne. Wyobraź sobie, że pięć ostatnich dziesięcioleci upłynęło bez żadnych ograniczeń w podaży energii, że nie trzeba było coraz głębiej wkopywać się w ziemię i coraz bardziej zatruwać atmosfery, bo energię nuklearną uznano za żywioł zbyt trudny do opanowania, węgiel i ropę za zbyt brudne, a słońcem, wiatrem i wodą jako źródłami energii nikt nie chciał sobie zawracać głowy, chyba że komuś szczególnie zależało na tym, żeby się znaleźć poza główną siecią energetyczną, to wtedy sięgał po którąś z tych przestarzałych i mało wydajnych metod. Jak więc działał Silnik Goettreidera? A jak działa elektryczność? Kuchenka mikrofalowa? Jak działa twój telefon komórkowy albo pilot do telewizora? Czy rozumiesz zasadę ich działania na konkretnym, technicznym poziomie? Gdyby nagle te technologie zniknęły, czy umiałbyś je odtworzyć? Zaprojektować ponownie i odbudować, zaczynając od zera? A jeśli nie, to dlaczego? Przecież używasz każdej z tych rzeczy na co dzień. Ale oczywiście nie wiesz, jak one działają, ponieważ nie musisz tego wiedzieć, chyba że pracujesz w pokrewnej branży. Wszystkie te urządzenia po prostu robią to, do czego je wymyślono. Tam, skąd pochodzę, dokładnie tak samo ma się rzecz z Silnikiem Goettreidera: jest na tyle ważny, że jego twórca stał się tak samo rozpoznawalny jak Einstein, Newton czy Darwin, ale na jakiej zasadzie funkcjonuje? Tego wyjaśnić nie potrafię. Albo inaczej. Wiesz, jak elektrownia wodna produkuje prąd? Turbiny,
wykorzystując powodowany grawitacją spadek wody, wytwarzają elektryczność. Muszę jasno powiedzieć, że moja znajomość tematu mniej więcej do tego się ogranicza: grawitacja ciągnie wodę w dół, jeśli więc na drodze spadającego strumienia postawi się turbinę, to woda zaczyna ją obracać i w jakiś sposób energia wody zamieniana jest na energię elektryczną. Silnik Goettreidera robi to samo z ruchem planety. Ziemia obraca się wokół własnej osi, równocześnie okrążając Słońce, które z kolei samo się porusza po nieskończonej drodze w Układzie Słonecznym. Podobnie jak turbina Silnik Goettreidera pozyskuje energię, ale nie z wody, tylko z nieustannego ruchu naszej planety, jest to więc energia nieograniczona. Jego mechanizm wykorzystuje grawitację i pole magnetyczne, ale uczciwie mówiąc, mogę o nim powiedzieć mniej więcej tyle, co o baterii alkalicznej, silniku spalinowym albo żarówce: po prostu działają. Silnik Goettreidera także działa. Po prostu. A raczej działał, dopóki się nie pojawiłem ja.
ROZDZIAŁ 4 Nie jestem geniuszem. Skoro wystarczyło ci cierpliwości, żeby doczytać aż do tego miejsca, to wiesz o tym doskonale. Ale za to mój ojciec, Victor Barren, jest najprawdziwszym, w pełni rozwiniętym geniuszem najwyższych lotów. Gdy obronił trzeci doktorat, poświęcił kilka lat na badania nad teleportacją długodystansową, po czym założył własny instytut badawczy, w którym rozpoczął pracę nad swoją wąską specjalizacją: podróżami w czasie. Nawet w świecie, z którego pochodzę, podróże w czasie uważano za mniej lub bardziej niemożliwe, ale nie z powodu upływu czasu, lecz ze względu na przestrzeń. Dlaczego każdy film o podróżach w czasie, który dotychczas nakręcono, to mniejsze lub większe mydlenie ludziom oczu? Ponieważ Ziemia się porusza. To z pewnością wiesz, choćby dlatego, że wspominałem o tym w poprzednim rozdziale. Ziemia co dzień wykonuje jeden pełny obrót wokół własnej osi, a przez rok okrąża Słońce, też pokonujące własną drogę w Układzie Słonecznym, który – z kolei – pędzi przez naszą Galaktykę, a ta z zawrotną prędkością się przemieszcza we wszechświecie. Grunt pod twoimi nogami pędzi naprawdę szybko. Na równiku Ziemia obraca się z prędkością ponad tysiąca sześciuset kilometrów na godzinę, dwadzieścia cztery godziny na dobę, równocześnie okrążając Słońce z prędkością prawie stu ośmiu tysięcy kilometrów na godzinę, co daje około dwóch milionów pięciuset osiemdziesięciu tysięcy kilometrów dziennie. Tymczasem cały nasz Układ Słoneczny pędzi z prędkością ponad dwóch milionów kilometrów na godzinę w galaktyce Drogi Mlecznej, dziennie pokonując zawrotną odległość prawie czterystu dziewięćdziesięciu milionów kilometrów. I tak dalej. Gdyby więc ktoś cofnął się w czasie o dwadzieścia cztery godziny, to Ziemia byłaby już w zupełnie innym miejscu przestrzeni. Nawet podróż o sekundę do tyłu oznaczałaby, że ziemia pod nogami podróżnika przemieściła się o prawie pół kilometra. W ciągu jednej sekundy! Tak więc powodem, dla którego każdy film o podróży w czasie to nonsens, jest fakt, że Ziemia bez przerwy się porusza. Cofając się w czasie choćby o jeden dzień, wylądujemy więc w zupełnie innym miejscu gdzieś w próżni przestrzeni kosmicznej. Marty McFly nie mógł pojawić się trzydzieści lat wcześniej w rodzinnym miasteczku Hill Valley w Kalifornii. Jego podrasowany delorean zmaterializował się gdzieś w ciemnościach kosmosu mniej więcej pięćset sześćdziesiąt trzy miliardy kilometrów od Ziemi. Nawet jeśli założymy, że z braku tlenu
momentalnie nie straciłby przytomności, to z powodu próżni płyny w jego organizmie natychmiast zaczęłyby bulgotać od gwałtownej utraty gazów, częściowo by wyparowały i zamarzły. W niecałą minutę Marty McFly byłby martwy. Terminator prawdopodobnie przeżyłby w przestrzeni kosmicznej, ponieważ jest niepowstrzymanym robotem zabójcą, ale cofnięcie go z dwa tysiące dwudziestego dziewiątego do tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego roku oznaczałoby, że Sarah Connor zyskałaby nad nim przewagę ośmiuset czterdziestu miliardów kilometrów! Powrót do przeszłości nie jest więc tylko podróżą w czasie: trzeba też wylądować w dokładnie wskazanym fragmencie przestrzeni, inaczej wycieczka może się zakończyć wewnątrz jakiegoś przedmiotu, zupełnie jak stara, dobra teleportacja. Weźmy miejsce, w którym właśnie teraz siedzisz. Przyjmijmy, że jest to oliwkowozielona kanapa. Na znajdującym się tuż przy niej tekowym stoliku obok ceramicznej misy ze sztucznymi zielonymi gruszkami leżą prawdziwe, brązowe szyszki. Nad twoim ramieniem połyskuje lampa ze szczotkowanej stali. Szorstki dywan przykrywa wiązowe deski z odzysku po dawnej oborze, które może i kosztowały zbyt drogo, ale za to pięknie się prezentują na podłodze… Wystarczyłoby cię teleportować o kilka centymetrów w każdą stronę, a twoje ciało utkwiłoby w jakimś przedmiocie. Dwa centymetry oznaczałyby poważne uszkodzenie ciała, cztery centymetry skończyłyby się poważnym kalectwem, a sześć śmiercią. W każdej sekundzie naszego życia od śmierci dzieli nas ledwie kilka centymetrów. Właśnie dlatego teleportacja jest bezpieczna i skuteczna tylko między dwiema precyzyjnie określonymi lokalizacjami w starannie wyskalowanym systemie. Wczesne badania mojego ojca nad teleportacją okazały się potem takie ważne, ponieważ pomogły mu zrozumieć mechanizm dematerializacji ludzkiego ciała i jego ponownej materializacji w innym punkcie przestrzeni, a ten właśnie problem udaremniał wszystkie wcześniejsze próby odbycia podróży w przeszłość. Cofnięcie upływu czasu nie jest nawet zbyt skomplikowane, prawdziwe trudności zaczynają się wtedy, kiedy trzeba z zegarmistrzowską precyzją zaplanować natychmiastową podróż w przestrzeni na odległość nawet miliardów kilometrów. Geniusz mojego ojca nie ograniczał się do rozwiązywania zarówno teoretycznych, jak i logistycznych problemów związanych z podróżami w czasie. Pozwolił mu także odkryć, że w tym, podobnie jak w wielu innych aspektach codziennego życia, naszym zbawcą jest Lionel Goettreider.
ROZDZIAŁ 5 Pierwszego Silnika Goettreidera po uruchomieniu nigdy nie wyłączono – pracuje więc nieprzerwanie od czternastej zero trzy w niedzielę jedenastego lipca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego roku. Oryginalne urządzenie Goettreidera nie zostało zaprojektowane do przechwytywania i emisji dużych ilości energii. Było eksperymentalnym prototypem, który przerósł najśmielsze oczekiwania konstruktora. Ponieważ jednak z założenia Silnik Goettreidera miał pracować bez konieczności wyłączania go, tak jak Ziemia nigdy nie przerywa swojego ruchu, prototyp pozostawiono w tym samym miejscu, gdzie na oczach szesnastu obserwatorów został uruchomiony, a więc w sekcji B7 podziemnego laboratorium Stanowego Centrum Nauki i Technologii w San Francisco. Tam, skąd pochodzę, każde dziecko zna nazwiska i twarze uczestników tego wydarzenia. O Szesnaściorgu Świadkach napisano wiele książek opisujących ze szczegółami, jak obecność przy tym epokowym wydarzeniu odmieniła życie każdego z nich, nawet jeśli nie była to prawda. Niezliczone obrazy przedstawiają Uruchomienie Silnika Goettreidera, które w nowym świecie jest jak tutejsza Ostatnia wieczerza. Utarło się, że każda z szesnastu twarzy wyraża określoną emocję. Sceptycyzm. Zadziwienie. Niepokój. Rozbawienie. Zazdrość. Złość. Zamyślenie. Przerażenie. Obojętność. Zatroskanie. Ekscytacja. Nonszalancja. Udręczenie. Zostały jeszcze trzy. Cholera, powinienem pamiętać wszystkie. Uruchamiając prototyp, Goettreider chciał zweryfikować swoje obliczenia i udowodnić, że jego teoria nie jest całkowicie chybiona – oczekiwał więc tylko, że Silnik zadziała. I zadziałał, miał jednak poważny defekt: emitował swoisty radioaktywny podpis, promieniowanie nazwane później radiacją tau, co było ukłonem w stronę fizyków, którzy w teorii względności używają majuskuły tej greckiej litery dla określenia czasu zjawiska zachodzącego w punkcie przestrzeni. Zanim cudowny Silnik Goettreidera wykorzystano jako źródło energii dla całego świata, promieniowanie wyeliminowano i olbrzymie urządzenia produkowane na potrzeby przemysłu nie emitowały radioaktywnego podpisu. Ale prototyp z laboratorium Goettreidera w San Francisco zostawiono włączony – teoretycznie na zawsze – kierując się szacunkiem, nostalgią oraz ostatnim życzeniem Lionela Goettreidera, które wyraził także w swoim testamencie. Pomysł mojego ojca polegał na tym, żeby użyć radiacji tau jako swoistej nawigacji okruszkowej. Okruszki wielkości atomu tworzyły ścieżkę w przeszłość, która wijąc się w przestrzeni kosmicznej, prowadziła do konkretnego momentu w historii – czternastej zero trzy i czterdzieści osiem sekund w niedzielę
jedenastego lipca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego roku, wiadomo było bowiem co do sekundy, o której Lionel Goettreider zapoczątkował przyszłość. To znaczyło, że mój ojciec mógł nie tylko cofnąć kogoś w czasie do określonego momentu, ale też wysłać podróżnika do precyzyjnie wskazanego miejsca – laboratorium Lionela Goettreidera na chwilę przed wydarzeniem, które zmieniło bieg historii. Zdawszy sobie z tego sprawę, mój ojciec miał w ręku niemal wszystkie elementy układanki. Aby sfinalizować swoje badania, musiał jeszcze tylko rozwiązać jeden problem – błahy w porównaniu z wysłaniem żywego człowieka w podróż do przeszłości, ale bardzo poważny, bo dotyczący bezpieczeństwa teraźniejszości: trzeba było znaleźć sposób, który zagwarantowałby, że podróżnik w czasie nie może w żaden namacalny sposób zmienić przeszłości. Projekt mojego ojca uwzględniał kilka takich zabezpieczeń, ale dla mnie istotna jest tylko kula defuzyjna, ponieważ tam życie Penelope Weschler zderzyło się z moim. ROZDZIAŁ 6 Niemal każde dzieło sztuki i rozrywki na tym świecie różni się od pozostałych. Na początkowych etapach historii zróżnicowanie nie było aż takie wyraźne, ale pod koniec lat sześćdziesiątych i w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku nastąpił znaczny przełom społeczny i technologiczny, dzięki czemu zmieniło się niemal wszystko. Popkultura, która nie istniała nigdy wcześniej, przez kilka dziesięcioleci pozwoliła pisarzom, malarzom i muzykom tworzyć całkowicie odmienne dzieła. Czasem zdarzają się fascynujące analogie, gdy wspomniane mimochodem w jednym dziele zdarzenie staje się punktem kulminacyjnym innego, jakaś kwestia dialogowa ląduje w ustach niewłaściwego bohatera, a znajoma sekwencja akordów towarzyszy całkowicie innym słowom piosenki. Jedenasty dzień lipca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego roku był punktem zwrotnym w historii, choć wtedy jeszcze nikt tego nie wiedział. Na szczęście ulubiona powieść Lionela Goettreidera została opublikowana w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym trzecim roku – Kocia kołyska Kurta Vonneguta. Tam, skąd pochodzę, twórczość Vonneguta jest inna. Tutaj mimo że wykazuje się on wiedzą i przenikliwością, można odnieść wrażenie, że jego zdaniem pisarz nie ma rzeczywistego wpływu na otaczający go świat. Vonnegut czuł przymus pisania, ale raczej nie wierzył, że jego twórczość może cokolwiek zmienić. Ponieważ Kocia kołyska miała naprawdę wielki wpływ na Lionela Goettreidera, w moim świecie Vonnegut był zaliczany do najznakomitszych
filozofów schyłku dwudziestego wieku. Zapewne wyszło to na dobre samemu pisarzowi, ale niekoniecznie jego powieściom, które traktowano coraz bardziej homiletycznie. Nie zamierzam streszczać Kociej kołyski. To powieść krótka i napisana znacznie lepiej niż ta książka, najlepiej więc będzie, jeśli każdy przeczyta ją sam. To dociekliwy, zuchwały i mądry tekst, a te trzy cechy w ludziach i w sztuce cenię najbardziej. A właśnie! Dociekliwość, zuchwałość i mądrość to trzy cechy, których nie mogłem sobie przypomnieć, gdy opisywałem Szesnaścioro Świadków. Kocia kołyska porusza wiele tematów, ale główny wątek toczy się wokół zamrażającej wszystko, co się z nią styka, substancji o kryptonimie „Lód-9”, która wymyka się spod kontroli jej twórcy i niszczy życie na Ziemi. Przeczytawszy powieść Vonneguta, Lionel Goettreider uświadomił sobie pewną kluczową prawidłowość, którą nazwał „Awarią”: kiedy wynajdujesz nową technologię, wynajdujesz także awarię tej technologii. Wymyślając samochód, wymyślasz także wypadek drogowy. Gdy wynajdujesz samolot, wraz z nim nadchodzi era katastrof lotniczych. Dokonujesz rozszczepienia atomu, a skutkiem twojego odkrycia jest także stopienie rdzenia reaktora jądrowego. Gdy tworzysz substancję o kryptonimie „Lód-9”, to równocześnie tworzysz warunki, żeby zamrozić na kamień całą planetę. Gdy więc Lionel Goettreider wynalazł Silnik Goettreidera, wiedział już, że nie może go włączyć, dopóki nie ustali, jaka awaria mu towarzyszy. Moja ulubiona ekspozycja w Muzeum Goettreidera pokazuje, co mogło się stać, gdyby Silnik uległ awarii podczas pierwszego uruchomienia. Najgorszy scenariusz przedstawia symulacja, w której olbrzymie ilości energii ściąganej przez urządzenie przekraczają możliwości kumulacyjne jego rdzenia, a w rezultacie potężny wybuch zamienia San Francisco w żarzący się krater, a prawie dwadzieścia sześć tysięcy kilometrów kwadratowych ziemi uprawnej w łany bólu i udręki, zanieczyszcza Pacyfik promieniowaniem tau oraz sprawia, że znaczna część Ameryki Północnej przez długie dziesięciolecia nie nadaje się do zamieszkania. Niektórzy rodzice skarżyli się dyrekcji muzeum, że wszystkie te potworności są zbyt drastyczne dla dzieci, a skoro eksperyment nie doprowadził przecież do żadnej katastrofy, to nie ma po co takimi groteskowymi spekulacjami na temat hipotetycznych globalnych kataklizmów odciągać uwagi od jakże olbrzymiego wkładu Lionela Goettreidera w rozwój cywilizacji ludzkiej. Katastroficzną symulację przeniesiono zatem do odległego zakątka muzeum, gdzie kolejne pokolenia nastolatków tłoczyły się w ciemności, oglądając, jak świat się rozpada w nieskończonej pętli. Nie jestem geniuszem jak Lionel Goettreider, Kurt Vonnegut czy mój ojciec. Ale też mam swoją teorię: awaria nie odnosi się tylko do technologii, ale także do
ludzi. Każda osoba, którą poznajemy, oznacza możliwość wypadku w naszych relacjach z tą osobą. Wszystkiego, co może się udać albo pójść nie tak. Każda znajomość pociąga za sobą jakieś konsekwencje. Co każe mi wrócić do Penelope Weschler i wypadku, który nam się zdarzył. Nam wszystkim.
ROZDZIAŁ 7 Penelope Weschler miała zostać astronautką. Już wczesne testy ewaluacyjne pokazywały, że Penelope ma wystarczające predyspozycje umysłowe i fizyczne oraz niepohamowaną ambicję. Nawet jako mała dziewczynka wiedziała, że ta ścieżka kariery będzie dla niej odpowiednia, i nie pragnęła niczego innego. Trenowała non stop, w szkole i poza nią. Nie po to, żeby się przejść po Księżycu. Po Księżycu mógł spacerować każdy. Penelope chciała przekroczyć kolejną granicę i badać kosmos głęboki. Nie chodziło tylko o naukę, treningi i ciągłe testowanie. Była to kwestia społeczna, a właściwie aspołeczna. Agencje rekrutujące astronautów do dalekich wypraw w kosmos szukają kandydatów, którzy dorastali z rodzeństwem i rodzicami, ponieważ tylko tacy dysponują wzorcami empatii, które mogą zastosować do współtowarzyszy długich, trwających lata, a nawet dziesięciolecia podróży. Nie chcą też jednak, żeby astronauci zbytnio za rodziną tęsknili, bo mogliby popaść w załamanie nerwowe po sześciu miesiącach sześcioletniej misji. Psychologowie stworzyli ruchomą skalę: pewni siebie samotnicy wychowywani przez rodziców, którzy się nie rozwiedli, raczej się nadają; socjopaci z oczami rekina już niekoniecznie. Począwszy od gimnazjum, Penelope utrzymywała przyjazne, ale celowo ograniczone relacje osobiste, żeby nikt nie przywiązał jej do Ziemi. I była naprawdę dobra. Łapała się do najlepszych we wszystkich rówieśniczych kategoriach. Wszyscy uważali, że idealnie się nadaje na liderkę misji kosmicznej. Że będzie pionierką. Że na własne oczy zobaczy burze na Jowiszu, a potem spacerkiem przejdzie się po pierścieniach wokół Saturna. Dla tego wszystkiego warto było nie mieć ani bliskich przyjaciół, ani chłopaka, ani wiernego psa. Wszystko szło zgodnie z planem. Aż do dnia, kiedy poleciała w kosmos. Start przebiegał bezproblemowo. Penelope wypełniała wszystkie swoje obowiązki z taką precyzją, że jej zachowanie mogłoby posłużyć następnym pokoleniom za wzór astronautycznego mistrzostwa. Była świetnie wyszkolona. Była gotowa. Była perfekcyjna. Dopóki nie dotarła do górnej warstwy atmosfery ziemskiej, bo tam w jej umyśle zapanowała całkowita pustka. Istnieje niewielka grupa ludzi, którym pobyt w przestrzeni kosmicznej zaburza funkcje poznawcze. Przejście od ciśnienia atmosferycznego do próżni wpływa na więzi między molekułami neuronów w mózgu i nie wiadomo nawet, dlaczego tak się dzieje. Penelope do owej niewielkiej grupy należała, ale jakimś cudem ten fakt nie wyszedł na jaw przez lata rygorystycznych testów. Sprawnie
prowadziła statek od startu aż do ostatnich warstw atmosfery ziemskiej, gdzie z bijącym ekstatycznie, choć miarowo sercem pierwszy raz w życiu patrzyła na ziejący bezmiar kosmosu i czuła się szczęśliwsza niż kiedykolwiek wcześniej. A potem – nic. Nie wiedziała, kim jest. Nie wiedziała, gdzie się znajduje. Nie wiedziała, co robić. Coś w jej pierwotnej konstrukcji psychicznej sprawiło, że nie doznała ataku paniki, którego doświadczyłaby większość ludzi, budząc się nagle za sterami pojazdu kosmicznego i widząc, że kula Ziemi za ich plecami sukcesywnie się zmniejsza. Nie mogła jednak niczego sobie przypomnieć. Kokpit, którego się uczyła na pamięć przez długie lata, z niczym jej się nie kojarzył, a niezrozumiałe akronimy nad poszczególnymi kontrolkami wyglądały jak przypadkowo pogrupowane litery. Przez kopułę widokową wpatrywała się w imponującą poświatę namalowanych na czarnym płótnie kosmosu gwiazd, które wyglądały zupełnie jak chmury pyłku kwiatowego unoszące się nad cedrami w ogrodzie jej dziadków, gdy wiewiórki przeskakiwały z gałęzi na gałąź. Nie potrafiłaby jednak wyjaśnić, dlaczego przychodzi jej na myśl coś, czego nie widziała od ósmego roku życia, a w słuchawkach słyszy głosy, które z każdą chwilą stają się głośniejsze i bardziej natarczywe. – Przykro mi, ale naprawdę nie wiem, gdzie jestem – oznajmiła. Członkowie załogi, wyszkoleni tak samo starannie, choć nie bez zazdrości przyjmujący zawsze fakt, że Penelope tak bardzo wyprzedza ich we wszystkich rankingach, uwolnili ją od obowiązków. Misję trzeba było przerwać – bez względu na koszty – ponieważ jej nieprzewidywalne w tym stanie zdrowia zachowanie mogło się okazać groźne w dalszej podróży. W ten sposób Penelope, najlepsza z najlepszych, stała się zagrożeniem. Przypięta pasami bezpieczeństwa do fotela obserwacyjnego na czas nagłego powrotu do domu obserwowała majaczącą pod nią Ziemię, podziwiając połyskliwy błękit i kłębiące się wiry zjawisk atmosferycznych. W oczach miała piekące łzy. Nigdy wcześniej nie widziała niczego piękniejszego i nigdy już niczego piękniejszego nie miała zobaczyć, choć wtedy jeszcze o tym nie wiedziała. Po powrocie na Ziemię odzyskała pełną sprawność i zrozumiała, że jej kariera astronauty właśnie się zakończyła. Choć planowała spędzić długie lata z dala od rodzimej planety, w przestrzeni kosmicznej przebywała krócej niż turysta, który postanowił zaszaleć i wykupił promocyjny bilet na niedzielną wycieczkę wahadłowcem do termosfery i z powrotem. Ten sam mózg, który uczynił z niej idealną astronautkę, uniemożliwił jej wykonywanie kosmicznych zadań. Przeciętny człowiek w takiej sytuacji by się załamał, ale Penelope nie była przeciętnym człowiekiem. Po kilku miesiącach spędzonych głęboko w grawitacyjnej studni nasilającej się depresji, podczas których odmawiała przyjmowania jakichkolwiek środków farmakologicznych, gdyż mogłyby one
negatywnie wpłynąć na medyczną ocenę jej dalszej przydatności zawodowej, Penelope Weschler znalazła nowy cel i znów mogła sobie narzucić morderczy rygor. Skoro nie dana jej była kariera astronautki, postanowiła zostać chrononautką.
ROZDZIAŁ 8 Wychodzę z mojego apartamentu i staję na sto osiemdziesiątym czwartym z dwustu siedemdziesięciu pięter wieżowca połączonego kratownicą pasaży z siedmioma bliźniaczymi wysokościowcami tworzącymi ośmiokątny kompleks z węzłem komunikacyjnym na dole. Mój ojciec użył swoich wpływów, jako że budynek należy do tego samego konglomeratu, w którym się znajduje dom moich rodziców, i dzięki temu okna mojego mieszkania wychodzą nie na gęstą zabudowę Toronto, lecz na jezioro Ontario, mam więc całkiem przyzwoity widok na kaskady w rezerwacie przyrody wokół Niagary i oświetlane porannym słońcem iglice majaczących na horyzoncie wieżowców w centrum Buffalo. Wielu mieszkańców miasta jeździ do pracy własnymi samochodami, ale mnie trzykierunkowy ruch pojazdów zwyczajnie wkurza. Owszem, aeromobile mogą sprawiać frajdę, ale nie w korkach tworzących się dwadzieścia pięter nad poziomem ulicy. Wolę więc korzystać z kapsuł transportowych jeżdżących po mieście w wielopoziomowych korytarzach. Kapsuła wygląda jak lśniące metalicznie ziarenko grochu, otwiera się jak muszla małża i ma w środku tapicerowane siedzisko oraz monitory i głośniki łączące się z interfejsem rozrywkowym użytkownika. Można nią dotrzeć do dowolnego punktu w systemie komunikacji miejskiej, a dodatkowo każda kapsuła wyposażona jest także w wysuwany silnik pozwalający pokonywać niewielkie odległości poza wyznaczonymi korytarzami. Zjawiam się w pracy dwadzieścia minut spóźniony, jak zawsze zresztą. Mój szef jest jednak zbyt zdegustowany dosłownie każdym aspektem mojego życia, żeby się specjalnie przejąć akurat moją opieszałością. Ponieważ szefem jest mój ojciec. Napis na budynku głosi: INSTYTUT CHRONONAUTYKI. Moim zdaniem jest nieznośnie tandetny, ale jestem w tej opinii odosobniony, ponieważ wszyscy inni podwładni mojego ojca go podziwiają. Nikomu oprócz mnie nie przyszłoby do głowy, żeby przewracać oczami, gdy widzi ten idiotyczny napis po drodze do pracy w laboratorium. Są też o wiele zbyt zajęci, żeby przewracać oczami, widząc mnie. Chcę to jasno powiedzieć: praca w laboratorium naukowym nie oznacza, że jestem mądry i zdolny. Tam, skąd pochodzę, każdy pracuje w jakimś laboratorium. Wszystkie banalne czynności codziennego życia zostały wyeliminowane dzięki technologii. Nie ma sklepów spożywczych ani stacji benzynowych, ani fast foodów. Nikt nie odbiera śmieci z kontenerów przy budynkach ani nie naprawia samochodów zwykłymi narzędziami w jakimś tam warsztacie. Wszystkie niewdzięczne, wymagające pracy rąk zajęcia są teraz zautomatyzowane, a międzynarodowe korporacje, które automatyzacją procesów zarządzają, nie ustają
w wysiłkach, żeby je doskonalić. Gdyby na przykład w domu się zepsuł moduł do usuwania odpadów organicznych, nie wzywałoby się hydraulika, nawet gdyby hydraulicy jeszcze istnieli, ponieważ w budynkach w wyposażeniu są roboty dokonujące wszelkich napraw. Krawcy, dozorcy, ogrodnicy i stolarze tak się mają do współczesności jak latarnik przemierzający ulice z pojemnikiem nafty i knotem na długim kiju w ręku. Co prawda nadal istnieją takie miejsca jak księgarnie czy kawiarnie, ale wyłącznie jako niszowe przedsiębiorstwa adresujące swoją ofertę do amatorów nostalgii. Nadal można się wybrać do restauracji, żeby zjeść posiłek przygotowany ręką szefa kuchni, ale kelner podający ten posiłek jest ni mniej, ni więcej, tylko aktorem, który wśród stanowiących element dekoracji klientów gra w swoistym przedstawieniu na żywo z udziałem publiczności. Wobec braku potrzeb materialnych gospodarka światowa niemal całkowicie się przeorientowała na rozrywkę – rozrywka jest zarówno podstawą, jak i paliwem współczesnej cywilizacji. Większość z nas pracuje w laboratoriach, które projektują i tworzą kolejną wspaniałą innowację na rynku rozrywki, bo tylko jej potrzebuje świat, którego mieszkańcy mają praktycznie jeden obowiązek: za tę rozrywkę płacić. Im jest ona nowsza, im bardziej krzykliwa i szalona, tym się płaci więcej. Naukowcami, którzy chcą łamać niemożliwe do złamania szyfry albo odkrywać jeszcze niepoznane tajemnice, nie interesuje się nikt oprócz chronicznie niedofinansowanych agencji rządowych. Jeśli jednak jakimś cudem się uda przedstawić łamanie niemożliwych do złamania szyfrów albo odkrywanie jeszcze niepoznanych tajemnic jako najnowszą i najbardziej szaloną formę rozrywki, to ograniczenia finansowe praktycznie przestaną istnieć. Właśnie dlatego mój ojciec, powszechnie uznawany za jednego z największych geniuszów na świecie, postawił swoją karierę i reputację na turystyczne podróże w czasie. Sama podróż w czasie inwestorów by nie przyciągnęła, jeśli jednak się do niej doda przymiotnik „turystyczna” niosący ze sobą obietnicę nieustannego napływu klientów, którzy chętnie zapłacą za to, żeby na własne oczy zobaczyć jakiś etap rozwoju życia na planecie Ziemia, to pieniądze zaczynają napływać bez ograniczeń. Chrononauci również.
ROZDZIAŁ 9 Eksperyment mojego ojca, wyznaczony na jedenasty lipca dwa tysiące szesnastego roku, ma wysłać w podróż do przeszłości pierwszych ludzi, którzy dzięki temu na własne oczy zobaczą, jak Goettreider po raz pierwszy uruchamia swój Silnik. Samo urządzenie posłuży w tym eksperymencie za kotwicę temporalną, ponieważ emitowane przez nie promieniowanie tau pozwoli odtworzyć trajektorię, którą Ziemia przebyła przez pięćdziesiąt jeden lat od jedenastego lipca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego roku. W roku dwa tysiące piętnastym obchodzono pięćdziesiątą rocznicę pierwszego uruchomienia Silnika Goettreidera, a obchody były oczywiście wyjątkowo huczne i każde miasto na tej planecie starało się zorganizować uroczystości wspanialsze niż wszystkie pozostałe. Ciśnienie krwi przeciętnego Duńczyka niebezpiecznie wzrosło, gdyż pojawiła się okazja, żeby przypomnieć światu, że chociaż Lionel Goettreider dokonał swoich największych odkryć naukowych w Stanach Zjednoczonych Ameryki, to przecież na świat przyszedł w Danii. Ale najbardziej spektakularna okazała się uroczystość w Muzeum Goettreidera, które wzniesiono wokół laboratorium Stanowego Centrum Nauki i Technologii w San Francisco, otaczając jego bure betonowe ściany nowoczesną fasadą z imponujących kryształowych spiral w dzień załamujących promienie słoneczne, a w nocy światło księżyca. Rankiem w sobotę jedenastego lipca dwa tysiące piętnastego roku, stojąc na podium, które z myślą o mediach ustawiono tak, by za jego plecami widać było wyraźnie Muzeum Goettreidera, Victor Barren otworzył obchody pięćdziesiątej rocznicy oświadczeniem, że dokładnie za rok, punktualnie o dziesiątej w poniedziałek jedenastego lipca dwa tysiące szesnastego roku odbędzie się pierwsza w historii ludzkości podróż w czasie. Gestem wskazał na umieszczony obok niego wielki zegar, po czym uruchomił odliczanie: 31 622 400 sekund, 527 040 minut, 8784 godziny, 366 dni – tyle dzieliło ludzkość od największego eksperymentu od dnia uruchomienia Silnika Goettreidera. Po spełnieniu przewidzianych prawem wymogów bezpieczeństwa ta najnowsza technologia miała zostać udostępniona publicznie przez sieć licencjonowanych centrów chrononautycznych, aby każdy mógł bezpiecznie odbyć podróż w czasie. Zapanowało tak wielkie szaleństwo, że technologia mojego ojca wręcz musiała się znaleźć wśród najpopularniejszych wynalazków wszech czasów. Tak więc Victor Barren stał się gwiazdą w pięćdziesiątą rocznicę uruchomienia Silnika Goettreidera. Wielki zegar przewieziono do Instytutu Chrononautyki w Toronto, gdzie kontynuował odliczanie, zupełnie jakby precyzyjnie obliczony moment, w którym
mój ojciec miał zająć miejsce wśród gigantów nauki, był matematyczną nieuchronnością. Że potrzeba tylko, aby w tym zegarze się skończyły cyfry. A skoro mowa o nauce, to obchody pięćdziesięciolecia nie miały dla niej żadnego znaczenia. Były hałaśliwą zagrywką pod publiczkę, obliczoną na wywołanie zainteresowania wśród ludzi oraz zaimponowanie inwestorom, którym pomysł mojego ojca bardzo się spodobał, ponieważ dostrzegli w nim zupełnie nową, wyrafinowaną formę rozrywki zdolną całkowicie odmienić sytuację na rynku. Jeśli jednak miał to być wiarygodny biznes, to mój ojciec musiał udowodnić, że ludzie mogą bezpiecznie podróżować w czasie. I tu na scenie pojawiają się chrononauci. Ze względów bezpieczeństwa prototyp wehikułu czasu zaprogramowany jest na podróż do jednego, dokładnie określonego celu wyznaczonego w podziemnym laboratorium Lionela Goettreidera w San Francisco na dzień jedenastego lipca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego roku. Ślad promieniowania tau prowadzi tylko tam, do żadnego innego miejsca. Powinno to zapobiec błędom w obliczeniach, przez które chrononauci mogliby trafić do zupełnie innej epoki. Prototyp wehikułu przypomina wagonik kolejki linowej rozpiętej między dwoma alpejskimi wierzchołkami – nie można nim dotrzeć nigdzie indziej i odchodzi tylko o określonych porach. Kiedy jednak eksperyment się powiedzie, trasa podróży między dwa tysiące szesnastym a tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym piątym rokiem zostanie dokładnie oznaczona w przestrzeni i czasie, co umożliwi dalszą eksplorację. Ale do chwili rozpoczęcia pierwszej misji eksperyment mojego ojca jest tylko niesprawdzoną teorią, chrononauci muszą więc być przygotowani na wszystko. Jest ich sześcioro, bo ta liczba wydaje się idealna dla tego typu przedsięwzięcia. Z psychologicznego punktu widzenia jest na tyle duża, że pozwala mówić o zespole, ale też wystarczająco mała, żeby utrzymywać rozsądnie bliskie relacje międzyludzkie. Wszyscy członkowie zespołu przechodzą intensywną szkołę przetrwania obejmującą nie tylko aspekty biologiczne, ale też kulturowe. Przypuśćmy, że coś pójdzie nie tak i zamiast o pięć dekad chrononauta się cofnie o pięć wieków albo pięć tysiącleci. Cały zespół musi więc być obeznany z warunkami w każdej erze historii Ziemi. W razie najgorszego można skorzystać z protokołu awaryjnego przerwania misji, który przywraca chrononautę do teraźniejszości, zanim się go jednak wdroży, trzeba przez kilka sekund radzić sobie ze śmiertelnym nawet zagrożeniem. Istnieje też oczywiście automatyczna funkcja powrotu, która sama się uruchamia w przypadku krytycznej awarii systemu, nawet więc gdyby cały zespół zginął, to sam wehikuł się nie zagubi w przeszłości, bo dla historii ludzkości mogłoby to mieć nieprzewidywalne skutki.
Z naukowego punktu widzenia lepiej byłoby wysłać w podróż jakiś przedmiot albo wyszkolone zwierzę, ale z takim ostrożnościowym podejściem wiążą się dwa problemy. Po pierwsze, mój ojciec chce, żeby wszystkim kapcie pospadały już na samym początku, a podróż w czasie jest o wiele bardziej emocjonująca, jeśli wybierają się w nią żywi ludzie, a nie roboty albo króliki. Po drugie, kiedy się majstruje przy czasie i przestrzeni, to margines błędu jest taki malutki, że tylko ludzki umysł może podjąć właściwe decyzje w razie nieprzewidzianych komplikacji. Niewłaściwa decyzja mogłaby oznaczać katastrofalną w skutkach zmianę na osi czasowej. Naprawdę katastrofalną. Ponieważ skomplikować się może niemal wszystko, to chrononauci muszą umieć zachować spokój w stresujących okolicznościach i muszą wiedzieć, jak przetrwać w sytuacji śmiertelnego zagrożenia o bliżej niesprecyzowanej naturze. W zespole chrononautów mogą się znaleźć tylko ludzie najwybitniejsi pod każdym względem. Właśnie dlatego było kompletnym nieporozumieniem, że wśród uczestników tej misji znalazłem się ja.
ROZDZIAŁ 10 Zdaje się, że teraz jest równie dobry moment jak każdy inny, abym wspomniał o tym, że cztery miesiące temu moja matka, Rebecca Barren, zginęła w idiotycznym wypadku samochodowym. Tak, mimo wszystkich tych technologicznych cudów w moim świecie ludzie ginęli bez powodu. Także bez powodu potrafili się zachowywać jak ostatnie dupki. Ale przecież chcę teraz mówić o mojej matce, nie o moim ojcu. Jak to bywa z wielkimi myślicielami, mój ojciec musiał mieć zorganizowane wszystko, co się nie wiązało z jego wielką umysłowością. Oczywiście większość tych codziennych czynności dałaby się zautomatyzować, ale moja matka uważała, że dla dobra rodziny wszystko powinna robić ręcznie, co można było uznać za staroświeckie i urocze, ale też neurotyczne i smutne. Zupełnie jakby żywiła przekonanie, że jeśli nie będzie własnoręcznie składała jego ubrań, sprzątała jego gabinetu i podawała mu posiłków, to ojciec nie zdoła rozwiązać zagadki podróży w czasie. Zresztą może to przekonanie było słuszne, bo ojciec otworzył drzwi do przeszłości, ale w kilka miesięcy po jej nagłej śmierci wszystko się posypało. Poznali się podczas studiów, w Toronto, dokąd ojciec przyjechał z Wiednia razem z rodzicami, którzy postanowili wyemigrować, kiedy miał dziewięć lat. Pewnie dlatego nigdy nie stracił niemieckiego akcentu, zwłaszcza w wymowie samogłosek. Matka przyjechała z Leeds w ramach wymiany studenckiej, żeby robić licencjat z literatury, i nigdy nie straciła brytyjskiej umiejętności pozycjonowania siebie samej w sztywnych ramach podziału na klasy społeczne. Mój ojciec robił magisterium z fizyki i moja matka wypatrzyła go na kampusie, ponieważ zawsze nosił skarpetki nie do pary. Chciała się dowiedzieć, czy jest to hołdowanie jakiejś modzie, która jej nie mieści się w głowie, czy też zachowanie człowieka, który ma na głowie ważniejsze rzeczy. Pewnego dnia zaczepiła go, wręczając prezent: pudełko z setką identycznych skarpet. Ojciec nigdy wcześniej nie zwrócił na nią uwagi. Po roku zawarli małżeństwo, w którym role podzielili między siebie następująco: ojciec był latarnią morską, a matka latarnikiem, który dwadzieścia cztery godziny na dobę poleruje soczewkę reflektora i zamiata kamienne stopnie. Ojciec miał więc żonę, która się zachowywała bardziej jak matka. Ja natomiast miałem matkę, która bardziej przypominała siostrę. Reputacja mojego ojca plasowała go coraz wyżej w naukowej społeczności, a moją matkę stopniowo umieszczała pod kloszem oddzielającym ją od prawdziwych przyjaźni. Miała do odegrania rolę położnej geniuszu mojego ojca, nie mogła nikomu wyznać, jak bardzo jest wypalona, samotna i zalękniona. Oprócz mnie. Matka mówiła mi wszystko. Byłem jej powiernikiem,
głupkowatym terapeutą, uchem zawsze gotowym wysłuchać niekończącego się, pełnego najróżniejszych niepokojów szczebiotliwego trajkotania. Zadaniem mojego ojca było odmienić świat, zadaniem mojej matki – stworzyć ojcu ciepłe i miękkie gniazdko, w którym mógł muskać sobie piórka, ja natomiast miałem za zadanie bez końca wysłuchiwać zwierzeń mojej matki, żeby nie doznała załamania nerwowego wskutek tłumienia ważnych emocji, których inaczej by nie uzewnętrzniła, nie chcąc psuć mojemu ojcu ciągłego nastroju kosmicznej kontemplacji. Pocieszeniem były dla mojej matki książki. Nie interaktywne moduły narracyjne, z których korzystała reszta z nas, lecz prawdziwe książki, drukowane na prawdziwym papierze, których nikt już nie wydawał, że o pisaniu nie wspomnę. Wolny czas poświęcała na czytanie słów napisanych w poprzedniej epoce. Zanim poznała mojego ojca, planowała budować swoje życie zawodowe wokół książek: chciała o nich uczyć, redagować je, a może nawet i pisać. Muszę wyraźnie zaznaczyć, że mój ojciec nigdy o to nie prosił. Przekonanie o własnej wielkości wprowadzało go w stan błogosławionej nieświadomości, w którym działań matki zwyczajnie nie zauważał. Tak jakoś wyszło, że się ożenił z kobietą, która z własnej woli gotowa była się dla niego zaharować. Zamieniła się w miękkie, ciepłe skarpety, które czekały w szufladzie, zawsze gdy ich potrzebował, a on był przekonany, że taka jest właściwość skarpet. Cztery miesiące temu, gdy moja matka czytała książkę, popijając kawę na trawniku przed domem, wadliwy system nawigacji sprawił, że latający samochód wypadł z kursu, przechylił się, przestał reagować na sygnały i uderzył w moją matkę, rozrzucając połowę jej ciała po całym trawniku. Widziałem tylko krew, kości, skórę – i koniec wszystkiego. Po śmierci ludzkie ciało staje się sztywne i zimne. Wiem, że to oczywiste, ale gdy chodzi o własną matkę, to wcale takie oczywiste nie jest – raczej szokujące. Najpierw wstrząśnięty, z zapartym tchem patrzysz, jak ratownicy medyczni neutralizują pole stazy i uruchamiają syntetyczny metabolizator organów. Zdobywasz się na sentymentalny gest, ale pocałunek złożony na jej czole sprawia, że się wzdrygasz, bo w chwili, gdy dotykasz wargami jej skóry, dociera do ciebie, jak bardzo jest chłodna i nieruchoma, jak nieodwracalny jest ten chłód i bezruch. Dosłownie odskakujesz w tył, jakby cię wrzucono do gorącej wody, i po raz pierwszy zaczynasz postrzegać śmierć jako stan biologiczny, w którym organizm przestaje funkcjonować. Jeśli wcześniej nie dotykałeś ludzkich zwłok, nie potrafisz pojąć, dlaczego to nieruchome ciało owinięte jest wokół nieożywionego przedmiotu, który ma twarz twojej matki. Wiesz tylko, że nie tak powinno być. Ogarnia cię poczucie żalu, smutku i winy za wszystkie te momenty, w których ze zniecierpliwieniem przewracałeś oczami albo ignorowałeś prośbę, albo myślałeś zupełnie o czymś innym, kiedy ona opowiadała ci jakąś nieistotną historyjkę. Nie
potrafisz sobie przypomnieć żadnego miłego, dobrego albo uprzejmego gestu, choć rozum podpowiada, że przecież musiałeś wobec niej jakiś wykonać. Pamiętasz tylko te sytuacje, w których okazywałeś małostkowość i fałsz. Była twoją matką i kochała cię tak, jak nikt inny nigdy cię nie pokocha. A teraz jej nie ma. Kiedy przyszedłem na świat, matka posadziła w ogródku drzewo cytrynowe, a potem raz do roku piekła ciasto cytrynowe według przepisu swojej babki – na moje urodziny. Po trzydziestu dwóch latach to drzewo było wystarczająco mocne, żeby zatrzymać aeromobil, bo inaczej rozpędzony przeleciałby przez wielkie okno w gabinecie mojego ojca akurat rozważającego tam sprawy wielkiej wagi nad grillowaną kanapką z serem, którą moja matka przygotowała dla niego, gdy robiła sobie kawę. Z tą kawą udała się potem na trawnik przed domem, żeby przeczytać rozdział Wielkich nadziei, zanim będzie musiała wykonać kolejną z podyktowanych niewyobrażalną troskliwością czynności, które tak bardzo umilały życie mojemu ojcu i których istnienie zauważył dopiero wtedy, gdy matka odeszła. Gdyby nie to drzewo, zginąłby także mój ojciec. Zostałbym sierotą, co byłoby o wiele, wiele lepsze dla wszystkich. Pamiętam ten moment, gdy jako mały chłopiec zrozumiałem, że widzimy ledwie połowę drzewa, bo skoro korzenie mają podobną wielkość jak strzelające w niebo gałęzie, to druga połowa znajduje się pod ziemią. Potrzebowałem znacznie więcej czasu, żeby zrozumieć, że z ludźmi jest tak samo.