Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony228 514
  • Obserwuję250
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań145 773

Jacek_Lubinski_-_Carte_blanche

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :682.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
EBooki prywatne

Jacek_Lubinski_-_Carte_blanche.pdf

Ankiszon EBooki EBooki prywatne Jacek Lusiński
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 20 osób, 16 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 119 stron)

Ani i Kai

Wstęp Zgasił światło. Otulone półmrokiem kontury mebli zmiękły, jakby ktoś pokrył je szarym filcem. Uspokoił oddech i metodycznie przesuwał wzrok po ich kształtach: stolik trzeszczy pod byle książką, kanapę trzeba przesunąć na środek, biurko jest jeszcze cięższe. Zatrzymał spojrzenie na wielkiej puszce białej farby, która wciąż nieotwarta stała w rogu pokoju. Jeszcze niedawno miała być symbolem nowego początku – teraz pomoże wszystko zakończyć. Przysunął ją na środek pokoju i ostrożnie postawił stopę na wieczku. Żyrandol wyglądał jak martwy, pokryty szarą pleśnią pająk. Dmuchnął mocno i przed oczyma zawirowały kłęby uśpionego kurzu. Delikatnie dotknął stalowych ramion – wciąż były ciepłe, ale można je było zdjąć z haka. Uwolnione przewody jakby czekały przez wszystkie te lata, by teraz łapczywie zewrzeć się w elektryzującej namiętności. Błysnęły iskry, w przedpokoju strzeliły korki. Od strony kuchni dobiegł jęk wyłączającej się z ulgą lodówki. Wszystko ucichło. Wtedy dotarło do niego, że to samo za chwilę stanie się z jego życiem. Leżał na podłodze z ręką wsuniętą w wąską szparę pomiędzy kanapą a ścianą swego dwupokojowego mieszkania. Czubkami palców ledwo udało się dotknąć wtyczki przedłużacza. Tkwiła w ścianie od lat i teraz niechętnie dawała się ruszyć. Naparł z całych sił. Obudzony z letargu ciężki mebel zastękał i w końcu odsunął się nieco od ściany. Ręka chwyciła klejący się od brudu przewód. Szarpnął – wtyczka wyskoczyła wraz z gniazdkiem. Przekładał kabel w dłoniach, próbując ułożyć owalny kształt i zamknąć go jakimś węzłem. Trzydzieści lat temu mama wysłała go na harcerski obóz żeglarski, ale uciekł podczas pierwszego postoju pociągu. Pamiętał trzepoczące się światło jarzeniówki w prowizorycznej „harcówce”, gdzie odbywały się zbiórki zastępu. Wezwana do szkoły mama stała bez ruchu, blada z wściekłości albo ze strachu. Drużynowy najpierw zapalił papierosa, a potem zaczął wyzywać. Teraz przypomniał sobie ciepłą strużkę na udzie, która pojawiła się samoistnie zaraz po tym, gdy matka bez słowa dała drużynowemu w twarz. Zaczepił kabel o wystający z sufitu hak. Zawiązał supeł i założył pętlę na szyję. Stał na puszce farby zupełnie spokojny. Wyjął telefon i otworzył folder z kontaktami. Nawet nie musiał przewijać – wszystkie mieściły się na pojedynczym ekranie. Pominął „Pocztę głosową”, „Mamę”, „Sekretariat szkoły” i wybrał „Wiktora”. Ostatni esemes zamiast ostatniego papierosa. Palec zawisł bez ruchu nad klawiaturą. Schował telefon i upewnił się, że pętla przylega do szyi. Wziął głęboki oddech, naprężył mięśnie nóg – jeśli podskoczy, siedemdziesiąt siedem kilo powinno skutecznie przerwać rdzeń kręgowy, może nawet nie będzie bolało. Nagle poczuł, jakby ktoś odkręcił mu w głowie zawór i wypuścił fontanny myśli. Przez chwilę przelatywały szeroką falą, ale z każdą sekundą odrywały się jak pojedyncze krople, skapując wprost do mózgu. Obraz widzianego przez lunetę nocnego nieba, smak pizzy z kaparami, na którą wyskakiwali z matką od święta, rozgrzewający zapach ginu snujący się pomiędzy bilardowymi kulami, toczącymi się wolno w rytm roztkliwiających go zawsze piosenek Waitsa. Wtedy zaczął się wahać. Zwątpienie jednak przyszło za późno. Puszka, na której stał, pękła i czterdziestoczteroletni nauczyciel historii, Kacper Bielik zawisł w swoim mieszkaniu na ostatnim piętrze kamienicy w centrum miasta. W pierwszej chwili mogłoby się wydawać, że tańczy. Nigdy tego nie lubił, a teraz jego nogi wykonywały powtarzające się regularne ruchy, rozpaczliwie próbując znaleźć jakieś podparcie. Jedna stopa ugrzęzła w gęstej mazi, druga nerwowo ślizgała się po podłodze. Czuł, że wdzierający się w skórę kabel jest mocny i z pewnością nie pęknie. Choć wokół było cicho, paniczny krzyk

zaczął wypełniać czaszkę, a ruchy gęstniały niczym wylewająca się z puszki farba. Kolory i kształty łączyły się z sobą i poprzez pojawiającą się w oczach mgłę widział już tylko stojący obok regał i grzbiety książek. Jego danse macabre zbliżał się właśnie do końca, gdy ostatni drgawkowy wyrzut nóg wytrącił książki z równowagi. Regał odchylił się, zawahał i zaraz potem przewrócił się wprost na wiszącego Kacpra, który zdążył jeszcze pomyśleć, że – paradoksalnie – przedłużacz, na którym wisi, właśnie skraca mu życie.

I Nienawidził tego dźwięku. Próbował układać dłoń na różne sposoby, ale i tak co chwilę spod przesuwającej się po tablicy kredy wyskakiwał krótki wizg, który zamieniał się w przebiegające po karku dreszcze. Za jego plecami znajdowało się trzydzieści osób i żadna nie była zainteresowana tym, co Kacper zapisywał na tablicy. Był środek jesieni, a klasa 3b sprawiała wrażenie, jakby nie była zainteresowana również nadciągającą niczym gradowa chmura maturą. Zachowywali się jak w szkolnym autobusie, który wiezie ich właśnie nad morze i już niebawem będzie można jarać trawę i zgniatać puszki kolejnych obalonych na wydmach browarów. Nauczyciel skończył pisać i odwrócił się. Uczniowie swobodnie rozmawiali z sobą, przechodzili z miejsca na miejsce, ktoś grał w jakąś grę na komórce, a jedna z dziewczyn z uwagą pracowała nad makijażem. Kacper spojrzał za okno. Widział pochmurne niebo i szczyty kilku dachów, których pokrycie składało się z wielokolorowych, uzupełnianych przez lata dachówek. Klasa historyczna znajdowała się na ostatnim piętrze liceum, wokół którego zasiedziało się kilka starych, niewielkich kamienic przylegających bezpośrednio do szkolnego boiska. Westchnął ciężko, gdy uświadomił sobie, że to dopiero początek lekcji. Podszedł do biurka, podniósł długopis i zastukał nim w twardą okładkę dziennika lekcyjnego. Dźwięk nie był natarczywy i raczej nie mógł przeszkodzić uczniom w aktualnie wykonywanych czynnościach. Znalazł się jednak ktoś czujny, kto szyderczo rzucił: „Kto tam?” Uczniowie zareagowali prawidłowo, czyli ryknęli dzikim śmiechem. Kacper też miał zareagować, gdy nagle rozległ się dzwonek telefonu. Wyjął komórkę i spojrzał na ekran. Początkowo nie chciał odbierać, ale wiedział, że jeśli tego nie zrobi, w domu będzie musiał wysłuchać lawiny pretensji. Przytknął telefon do ucha i zasłonił dłonią usta. Uczniowie widząc, że nauczyciel jest zajęty, powrócili do swoich spraw. – Co się stało? – wyszeptał. – Czemu nie odbierasz? – usłyszał głos matki. – Przecież odebrałem. – Ale po ilu dzwonkach? – upomniała go. – Mam lekcję. – Jeszcze? – Nie ja ustalam plan zajęć! – A powinieneś. Nauczyciel bez ambicji... – Coś ważnego? – przerwał jej zdecydowanie. – Jestem na rynku, z zakupami... zmarzłam. Podjedź po mnie. Kacper spojrzał na zegarek. – Musisz poczekać. Kończę za jakieś pół godziny – wyszeptał do telefonu i szybko się rozłączył.

Poczuł narastającą irytację. Ilekroć matka robiła zakupy na podmiejskim rynku, musiał wysłuchiwać pouczających historii o cudownych rodzinach, dzieciach i wnukach, jakie przytrafiły się sprzedawcom ogórków i papryki. Potrafiła powtarzać przez cały wieczór, że los jest wyjątkowo złośliwy, bowiem zgotował jej na starość gorzkie życie bez wnuków, osłodzone synem – kawalerem po czterdziestce. Schował telefon i zaczął przyglądać się uczniom. – Jakbym teraz wyszedł, nawet by nie zauważyli – pomyślał. Spojrzał na tablicę, na której widniały trzy różne daty. Wcale nie chciał, żeby uczniowie uczyli się ich na pamięć. Ważniejsze było, aby zapamiętali wydarzenia i sens, który je łączył. Nikt w klasie nie miał jednak zamiaru zapamiętywać czegokolwiek, a już na pewno nie tego, co chciałby nauczyciel. Kacper uniósł dziennik lekcyjny i silnie uderzył nim w blat biurka. Tym samym zainteresowanie lekcją historii osiągnął dzięki fizyce i teorii rozchodzenia się fal dźwiękowych. Uczniowie siedzący najbliżej podskoczyli jak spłoszone króliki, ci zaś z ostatnich ławek jedynie leniwie podnieśli wzrok. Kilkanaście lat doświadczenia nauczyło go, że teraz nie powinien mówić do wszystkich. Na początek trzeba wybrać jedną ofiarę. – Madejski – powiedział głośno. Siedzący na końcu sali chłopak zaklął bezgłośnie i ciężko podniósł się w ławce. – Odrobiłeś pracę domową? – zapytał łagodnie. Madejski natychmiast wyczuł, że tylko język dyplomacji może go teraz uratować. – Oczywiście, tylko że... Kacper przerwał mu zdecydowanie. – Poczekaj, nie wszystko na raz. Jeżeli potraktujemy twoje „oczywiście” jako odpowiedź twierdzącą, to znaczy, że jeden punkt dla ciebie. No widzisz, Madejski, już na samym początku objąłeś prowadzenie. – Głos Kacpra był niemal pełen podziwu. – No to lecimy dalej, chłopie. Pokaż zeszyt. Madejski przełknął ślinę i przystąpił do ofensywy. – Kiedyś opowiadał pan o wojnie secesyjnej i o takim słynnym zagubionym rozkazie. – Kacper nie sądził, że chłopak odwoła się do wiedzy historycznej, czyli do czegoś, czego w zasadzie nie posiadał. – No i niestety to samo spotkało mój zeszyt – wyznał ze smutkiem Madejski. – I to właśnie ten, w którym, jak sądzę, z niemałym trudem zapisałeś swoją pracę domową? – Pan to jest jednak domyślny człowiek – pochwalił nauczyciela Madejski. – Lejesz chłopie miód na mój intelekt, ale smołę na serce. Drugie starcie masz przegrane, czyli mamy remis. Przechodzimy do finału. Jeśli odrobiłeś pracę domową, to znaczy, że wiesz, co łączy te trzy daty. W tablicę wpatrywał się już nie tylko Madejski. Uczniowie wyczuli zbliżające się niebezpieczeństwo, bo Madejski z pewnością za chwilę polegnie i nauczyciel, niczym nienasycony drapieżnik, zacznie węszyć za następną ofiarą. Ciała niektórych zaczęły niebezpiecznie się wyginać i kurczyć, jakby chciały zniknąć lub zająć jak najmniej miejsca we wszechświecie, jeśli nie na wieczność, to przynajmniej do końca lekcji. Ta strategia kamuflażu działała czasami w przypadku jednostek, ale traciła skuteczność, jeśli stosowała ją cała klasa. Dzięki temu właśnie Kacper natychmiast dostrzegł, że przejmuje inicjatywę; przez chwilę pielęgnował w sobie to przyjemne uczucie.

Madejski z głośnym mlaskiem przełknął resztki śliny, zupełnie niewystarczające, by zwilżyć wysychające gardło. – Może wody? – zapytał Kacper, wiedząc, że ironiczna troskliwość jego głosu potrafi być irytująca. Niejednokrotnie stosował tę metodę w niekończących się dyskusjach z matką. Ona zresztą też potrafiła być złośliwa, co udowodniła kiedyś zgłaszając jego akces przystąpienia do klubu samotnych gejów. Kacper jednak nie był homoseksualistą. Miał swoją pracę i astronomiczną co prawda nie pensję, ale pasję – dwa lata zbierał na ukochany teleskop Sky-watcher – a także wrodzoną nieśmiałość do dziewczyn. Wrodzoną, bowiem jego ojciec był tak nieśmiały, że już po roku małżeństwa zniknął i Kacpra wychowywała tylko matka. Madejski, choć wychowywał się w pełnej, zasobnej rodzinie – rodzice mieli kilka zakładów kosmetycznych w mieście – nie sprawiał teraz wrażenia szczęśliwego. Nauczyciel patrzył na niego i wiedział, że wszystko znowu pójdzie tak samo. Madejski dostanie jedynkę, kolejni uczniowie zresztą też, a on sam jak zwykle wróci do domu zatruty bezsilną złością na siebie, cały system oświaty i w końcu na gderającą przy kolacji matkę. Cóż robić? – pomyślał i sięgnął po długopis, by zakończyć ten nierówny pojedynek z młodszym pokoleniem. Wtedy właśnie go olśniło. Poczuł nagły przypływ euforii, jakby za chwilę miało nadejść coś niespodziewanego. Coś, co samą swoją nieprzewidywalnością daje nadzieję na nowe życie, które w żadnym elemencie nie będzie przypominać tego dotychczasowego. – Madejski, jedynka albo parapet, wybór należy do ciebie – oznajmił Kacper. – W sensie, że mam go umyć? – Masz na niego wejść. – Ale to trzecie piętro! – zaniepokoił się chłopak. – Po pierwsze, mam na myśli parapet wewnętrzny, a po drugie, jeśli masz lęk wysokości, to nawet lepiej. – Ale to lobbing panie profesorze – zaprotestował Madejski. Skonsternowani uczniowie spojrzeli po sobie, jakby szukając zagubionego wątku. – Lobbing byłby wtedy, gdybym był sprzedawcą parapetów. Ty miałeś na myśli mobbing, jak sądzę. Ale jesteś w błędzie – to tylko propozycja, możesz wybierać. Madejski przez chwilę kalkulował, a to skutecznie stłumiło lęk wysokości. Bez słowa wspiął się na parapet. Kacper zwrócił się do pozostałych uczniów. – Wy też macie wybór – pytam dalej albo włazicie za nim. Większość uczniów była wyraźnie zadowolona z takiego przebiegu lekcji. Ci, którzy poczuli strach, szybko ukoili go kurczowym uchwyceniem się chłodnych okiennych klamek, wiedząc, że tylko okno obok biurka nauczycielskiego daje się otworzyć. Cała reszta od dawna zabita była gwoździami i niektórzy łączyli ten fakt z próbą samobójczą sprzed lat. Nikt jednak nie pamiętał,

czy dokonał jej uczeń czy też może jakiś nauczyciel. Pewne było jedno – próba owa musiała być udana, bowiem kilkanaście metrów niżej znajdowało się asfaltowe boisko szkolne. W to właśnie boisko wpatrywali się teraz stojący na parapetach uczniowie. Jedynie Madejski, jeszcze w ferworze walki, schowany za jedną z dziewczyn, usilnie przeszukiwał Google w swoim iPhonie. I to Madejski właśnie odezwał się pierwszy. – Już sobie przypomniałem, profesorze! – powiedział z nieukrywanym triumfem. – No to dajesz – zachęcił go Kacper. – Defekacja! – powiedział poważnym tonem. – Mam nadzieje, że nie jest to stan, w którym aktualnie się znajdujesz, Madejski? – zapytał Kacper z niepokojem. Ogólny chichot zawładnął prawie wszystkimi, a Madejski, choć wyglądał na mocno zaskoczonego, brnął dalej, wspierany przez największe serwery świata. – To były tak zwane trzy defekacje praskie: pierwsza w 1419 roku, druga w... W tym momencie musiał ponownie spojrzeć na ekran telefonu, bowiem reszta dat nie pomieściła się już w jego pamięci. Tym samym zdradził wszystkim swoje źródło wiedzy, co wzbudziło wśród klasy ponowny wybuch śmiechu, zwłaszcza że wszystkie daty zapisane były na tablicy. Jedna z uczennic – Małgorzata, która z nieznanych bliżej powodów kazała nazywać się Megi – opanowała chichot i zapytała z troską: – Madej, a może chodzi ci o deflorację, co? Wywołało to kolejną salwę śmiechu, która opanowała na chwilę również Kacpra. Madejski już otwarcie trzymał iPhona przed twarzą, próbując zrozumieć powód tego klasowego szyderstwa. – Oj, no dobra, pomyliłem się, de-fe-ne-stra-cja czy jakoś tak – powiedział głośno, a zaraz potem tłumaczył ciszej stojącym obok kolegom: – Ekran mi się sam przyciemnił... Nauczyciel ponownie przejął inicjatywę. – Madejski, historia sama wchodzi do głowy. Tylko zamiast kuć, trzeba ją zrozumieć i poczuć... tak w trzewiach! Kacper spojrzał na chłopaka i szybko doszedł do wniosku, że wyraz jego twarzy wskazuje na to, że „trzewia” to będzie następne hasło, jakie Madejski wpisze w wyszukiwarkę. Przeniósł uwagę na resztę klasy, przyjął lekko belferski ton i zaczął mówić. – Defenestracja, po łacinie de fenestra, znaczy: przez okno. Tak kiedyś uprawiano politykę – po prostu wyrzucano władzę przez okno. Rzeczywiście chodzi tu o trzy tak zwane defenestracje praskie, bo zdarzyły się w czeskiej Pradze. Pierwsza w 1419 roku – przez okno ratusza wyrzucono siedmiu rajców. Druga w 1618 – z okien zamku na Hradczanach wyrzucono dwóch cesarskich namiestników oraz ich sekretarza. Trzecia, do dziś niewyjaśniona, w 1948 – śmierć poniósł minister spraw zagranicznych Czechosłowacji Jan Masaryk, syn prezydenta Tomasza Masaryka. Spójrzcie w dół i pomyślcie, co czuli ci ludzie, których wyrzucano przez okno. Zastanówcie się, co różni zwykłe morderstwo od racji stojącej po stronie ludu? Jak daleko może posunąć się społeczeństwo w obronie swoich praw? Kacper nakręcał się coraz bardziej i czuł, że za chwilę osiągnie stan, który wynagrodzi mu

niski status społeczny oraz przeciętną pensję nauczyciela. Uzyska poczucie, że jego słowa niczym pijawki potrafią przyssać się do duszy młodych ludzi, lecz zamiast pić, zapewniają im świeży dopływ krwi w postaci siejących ferment myśli. Nagle otworzyły się drzwi i do klasy wtargnęła wzburzona uczennica. Klara ubrana była w kwiecistą spódnicę, wytartą skórzaną kurtkę, na jednym nadgarstku miała mnóstwo drucianych bransoletek, na głowie zaś dredy. Wybity z rytmu Kacper zamilkł. Klara poświęciła tylko jedno spojrzenie stojącym na parapecie uczniom, po czym z wściekłym wyrazem twarzy ruszyła do swojej ławki, odsunęła ze zgrzytem krzesło i ciężko na nie opadła. Kacper spojrzał ostentacyjnie na zegarek, licząc na to, że ta mowa ciała podziała na dziewczynę deprymująco. Szybko się rozczarował, bowiem Klara jedynie milcząco wpatrywała się w ścianę. – Rozumiem, że twoje spóźnienie ma jakiś ważny powód? Dziewczyna przesunęła na niego wzrok i wysyczała: – Kompletnie nieważny. Byłam u dyrektorki. – Ale teraz jesteś już tutaj i liczę, że do nas dołączysz. – A planujecie zbiorowe samobójstwo? – odpowiedziała zjadliwie Klara. – Zapraszam na parapet. – A w jakim celu? – Edukacyjnym. Odrobiłaś pracę domową? – A jak pan myśli? – Na ogół dość szybko. – No to już pan wie. – A ty wiesz, co to za daty są wypisane na tablicy? Klara podniosła się, podeszła do tablicy i wzięła kredę. – Brakuje jeszcze jednej – powiedziała spokojnie i zapisała na tablicy cztery cyfry – 1997. Cała klasa przyglądała się temu w milczeniu. Klara odwróciła się do nauczyciela. W jej oczach rozjarzyła się taka jadowitość, że Kacper mimowolnie skulił się, bo to samo czasami widywał w oczach wściekłej matki. – Teraz mamy cztery praskie defenestracje – oznajmiła dziewczyna. – To trzy już ci nie wystarczą? – Jeśli nie zna pan czwartej, to zapraszam na parapet – powiedziała Klara i w klasie zaszumiały półgłośne komentarze. Kacper nawet się nie zdenerwował. Większość jego kolegów i koleżanek natychmiast

wyrzuciłaby dziewczynę z klasy, by potem w pokoju nauczycielskim pluć swym oburzeniem wprost do popijanej szybkimi łykami herbaty. Jemu jednak spodobała się odpowiedź Klary, zwłaszcza że jej hardość jednak czerpała energię z wiedzy, a nie z arogancji. Szybko przelatywał swoje zasoby pamięci, ale kompletnie nic nie kojarzyło się mu z czwartą datą zapisaną na tablicy. – Chyba za dużo czytasz science fiction, bo z rzeczywistą wiedzą historyczną to nie ma nic wspólnego. – 3 lutego 1997 przez okno szpitala na Bulovce wyleciał Bohumil Hrabal. Dodam, że nie był to pisarz science fiction – złośliwie zakończyła Klara. – To była autodefenestracja, zatem nie liczy się – powiedział Kacper, z trudem ukrywając zdziwienie. Przed laty przeczytał prawie wszystko Hrabala i wiedział, że pisarz co prawda wyleciał przez okno, nic jednak nie wskazywało na to, że ktoś go do tego zmusił. – Był pan przy tym, że jest taki pewny? – rzuciła Klara. – Podczas bitwy pod Grunwaldem też mnie nie było... – chciał kontynuować Kacper, ale ponownie przerwały mu otwierające się drzwi. W progu stała nauczycielka od polskiego, Ewa. Kobieta przed czterdziestką, z wyraźnie podkrążonymi oczami, którymi teraz wpatrywała się w stojących na parapecie uczniów. Jej skromny, błękitny sweterek unosił się i opadał w okolicach całkiem kształtnego biustu. Kacper nawet tego nie zauważył. Ewa oprzytomniała po chwili, choć z jej twarzy nie znikł grymas oburzenia pomieszanego z pogardą. Podeszła energicznie do biurka nauczycielskiego, wzięła bez słowa dziennik lekcyjny i ruszyła do wyjścia. Nikt w klasie się nie odezwał. Ewa odezwała się dopiero w progu. Odwróciła się teatralnie i wycedziła w stronę Kacpra: – Znowu pomyliłeś dzienniki. Na starość to najlepsze są okulary – zakończyła i poczuła zadowolenie, że mogła ukłuć kolegę jadowitą puentą.

II Miał siedemnaście lat, gdy mama wysłała go na wczasy z prawem jazdy. Dwa tygodnie w małym miasteczku nad jeziorem, po których miał wrócić już jako kierowca. Pamiętał swoje zdziwienie, gdy stał w drzwiach, a ona przywitała go stwierdzeniem: „I co, nie zdałeś?” Jej spojrzenie i ton absolutnego przekonania wstrząsnął nim, bo zrozumiał, że jej miłość zbudowana jest na zwątpieniu, a nie na bezgranicznej na ogół wierze matki w syna. Myliła się, bo wtedy zaliczył nie tylko egzamin, ale też pierwszą w swoim życiu dziewczynę. Była kilka lat starsza, pijana i w zasadzie to ona zaliczyła jego. Był tak przejęty i zaskoczony, że gdyby nie nagły skurcz w lędźwiach i krótka implozja w mózgu, to by się nawet nie zorientował, że właśnie został mężczyzną. Kierowcą został już bardziej świadomie. Teorię opanował bez najmniejszych problemów, gorzej było z koordynacją ruchów. Żeby zapanować nad rozlazłą skrzynią biegów i zacinającymi się kierunkowskazami małego fiata, trzeba było dokonywać nadludzkich wysiłków, a Kacper nigdy nie czuł, że jest kimś więcej niż tylko zwykłym człowiekiem. Po powrocie zamknął się w swoim pokoju i nie odzywał się do świata przez dobę. Dwie kobiety, z których jedna potraktowała go jak kochanka, a druga jak nieudacznika – to było dla niego zbyt wiele. Pierwszej miał już nigdy nie spotkać, z drugą miał żyć pod jednym dachem przez następne ćwierć wieku. Pchnął drzwi i wyszedł na ulicę. Stojąca przed szkołą grupa uczniów bez specjalnego zaangażowania rzuciła w jego stronę „do widzenia sorze” i Kacper z takim samym zaangażowaniem odpowiedział im kiwnięciem głowy. Ominął listopadową kałużę, jaka co roku zbierała się tuż przy furtce, i ruszył w kierunku samochodu. Błękitna laguna za kilka lat osiągnie dojrzałość, ale Kacper nie myślał zamieniać auta na inne. Motoryzacja nie była jego pasją i wszelkie pojazdy traktował jak chłop furmankę: ma służyć, a nie wyglądać. Kilka lat temu, gdy kupował lagunę, zaakceptował nawet ten perłowy błękit. W komisie co prawda była też czarna, ale mama, która zgodziła się wyłożyć połowę ceny, postawiła jeden warunek: do własnego karawanu za życia nie będzie dopłacać. Gdy dochodził do zaparkowanego nieopodal samochodu, jak zwykle przypomniał sobie, że znów nie wymienił baterii w pilocie. Otworzył auto kluczykiem i pomyślał, że w dzisiejszych czasach jest to nawet dość oryginalne. Chwilę później spodziewał się odgłosu rozrusznika, jednego z wielu elementów codzienności, ale stało się coś, co zapowiadać miało wyjątkowy dzień w życiu starego kawalera Kacpra Bielika. Ledwie żarzące się reflektory, niczym zmęczone całym dniem oczy, przygasły, a spod maski dobiegło jedynie krótkie pyknięcie. Jak większość kierowców w takiej sytuacji, męczył stacyjkę jeszcze kilkukrotnie, licząc na to że nagle stanie się cud i wszystko wróci do normy. Cudu jednak nie było, natomiast jak na zawołanie zaczął kropić deszcz. Kacper otworzył maskę i zaczął sprawdzać klemy akumulatora. Były trochę zaśniedziałe, ale nie na tyle, żeby uniemożliwić przepływ energii. Nauczyciel wpatrywał się bezradnie we wnętrzności samochodu, gdy nagle zaczął dzwonić telefon. Na ekranie pojawił się napis „Mama” i Kacper natychmiast zobaczył ją wkurzoną, stojącą na rynku pośród siąpiącego deszczu. Zignorował dzwonek i walcząc z coraz większym zdenerwowaniem ponownie spróbował skupić się na plątaninie kabli pod maską. Ze szkoły wyszła grupka uczniów. Większość natychmiast odpaliła papierosy i wyluzowana ruszyła w stronę wolności. Po kilku krokach jedna osoba oderwała się od grupy i wyraźnie zmierzała w stronę Kacpra. Nauczyciel zorientował się w tym dopiero wtedy, gdy Madejski stanął

tuż obok. – Pewnie zostawił pan na światłach. Kacper westchnął, bo uświadomił sobie, że chłopak trafił w sedno, i to bez używania Google. – Chyba tak – przyznał i spojrzał na Madejskiego nieco przychylniej. Chłopak prawidłowo odczytał ten nagły wyraz sympatii, jaki często towarzyszy człowiekowi potrzebującemu pomocy lub wsparcia. Pokiwał ze zrozumieniem głową i Kacper poczuł nagle, że mógłby tego ucznia nawet polubić. Madejski podrapał się po głowie, jakby chciał pobudzić do działania synapsy, i rozejrzał wokoło. Na jego twarzy pojawił się wyraz prawdziwej troski i teraz Kacper już był pewien, że jednak przesadne są obowiązujące w pokoju nauczycielskim opinie na temat głupoty i obojętności współczesnej młodzieży. – Niezła historia – powiedział Madejski. Spojrzał w niebo i założył na głowę kaptur. – I co robić? – odpowiedział Kacper i ponownie obdarował chłopaka lekkim uśmiechem. – Trzeba popchnąć... ale najpierw musi pan to zrozumieć i poczuć. Tak w trzewiach, wie pan... Lisi uśmiech wychynął na oblicze chłopaka i utknął w oczach zaskoczonego Kacpra. Tkwił tam jeszcze przez chwilę, mieszając się z obrazem oddalającego się Madejskiego. Gdy Kacper ochłonął, otworzył drzwi, chwycił kierownicę i mocno się zaparł, aby odpalić auto „na popych”. Naprężył mięśnie i natychmiast pożałował, że nie jest nauczycielem wuefu. Laguna ledwie drgnęła. Wielki krawężnik skutecznie blokował koła i Kacper uświadomił sobie, że sam nie ma najmniejszych szans, by ruszyć z posad ważące ponad tonę żelastwo. Mama nie lubiła niepotrzebnie wydawać pieniędzy i w tej kategorii mieściło się między innymi jeżdżenie taksówkami. Kacper ciężko westchnął i jednak sięgnął po telefon. Nagle uświadomił sobie, że nie zna żadnego numeru korporacji taksówkowej. Jego nokia pochodziła z czasów, gdy Internet w telefonie był poza zasięgiem wyobraźni konstruktorów, którzy uparli się, że stworzą telefon prosty i odporny na działanie czasu. Całkowicie im się to zresztą udało i od dawna używał tego starego aparatu. Poziom irytacji Kacpra przekroczył swą masę krytyczną i natychmiast pojawiła się bezdenna bezradność. I wtedy właśnie dobiegł go zdecydowany kobiecy głos: – Wsiadaj, popchnę cię! – Ewa, nauczycielka polskiego, jeszcze godzinę temu z niego kpiła, teraz rzucała koło ratunkowe. – To może ja ciebie? – zapytał. – Nie mam prawa jazdy – odparła i zajęła pozycję przy bagażniku. – To spróbujmy razem, a potem wskoczę – zaproponował Kacper. Tym razem laguna ochoczo dała się rozbujać i po chwili sunęła z szumem ciągle jeszcze letnich opon. Kacper szybko wskoczył do samochodu, wrzucił dwójkę, nacisnął sprzęgło i czekał,

aż auto nabierze prędkości. We wstecznym lusterku widział pochyloną Ewę, na twarzy której zaczęła pojawiać się coraz wyraźniejsza czerwień. Nawet niebrzydka – pomyślał i zmrużył oczy, by jeszcze lepiej jej się przyjrzeć. Samochód sunął już dostatecznie szybko, ale Kacper nie reagował. Na chwilę utonął w myślach, zastanawiając się, co o Ewie powiedziałaby jego matka. Znał odpowiedź. – Juuuuż? – wystękała ledwie żywa Ewa, a Kacper zawstydził się, bowiem natychmiast pojawiło się w nim skojarzenie z zupełnie inną międzyludzką sytuacją. Szybko puścił sprzęgło i silnik natychmiast odpalił. Ewa podeszła do uchylonego okna. Próbowała uspokoić rozregulowany oddech. – Bardzo ci dziękuję – powiedział. – Nie wiem, jak się zrewanżować – dodał kurtuazyjnie, chcąc szybko zakończyć tę niezręczną chwilę wdzięczności. – Postaw kawę – wysapała Ewa, kompletnie go zaskakując. – Noooo... to się jakoś umówimy, bo teraz się śpieszę – rzucił, a wymuszony uśmiech był puentą jego wypowiedzi. W chwilę potem błękitnoróżowa Laguna odjechała, zostawiając na ulicy stojącą pośród siąpiącego deszczu Ewę. – Dupek – powiedziała na głos kobieta i zdecydowanym krokiem ruszyła w stronę przystanku autobusowego. Im bardziej przyśpieszał, tym szybciej płynęła mu w żyłach krew. I nie chodziło o męską ekscytację, lecz o zwykłe ludzkie wkurwienie. Kacper nie znosił szybkiej jazdy i teraz, śpiesząc się do czekającej matki, coraz bardziej się denerwował. Mijał samochody, zmieniając raz po raz pas ruchu, zwalniając zdecydowanie w miejscach, gdzie troskliwe władze miasta poustawiały przydrożne radary. Od kilku chwil jakaś podekscytowana dziewoja wrzeszczała z radia: „It will be a lovely day”. Chyba twój – pomyślał Kacper, bo choć nie znał zbyt dobrze angielskiego, zrozumiał przekaz i pozostał nań kompletnie obojętny. Dwupasmowa droga skręcała łagodnym łukiem i chowała się w kilkudziesięciometrowym tunelu, na tyle krótkim, że nie warto było montować tam jakiegokolwiek oświetlenia. Toteż przejeżdżająca przez niego laguna zmieniła kolor na prawie czarny. Kacper niemal fizycznie poczuł na twarzy lepkość zagęszczonego w tym miejscu cienia. Promienie jesiennego słońca przedarły się przez gałęzie przydrożnych drzew i spłynęły nagłą smugą wprost na wyjeżdżający z tunelu samochód. Ból eksplodował pod powiekami niczym parząca paznokieć zapałka. Był tak intensywny, że Kacper na moment stracił dech. Bezwiednie sięgnął dłońmi do oczu, jakby chciał je zasłonić przed czymś jeszcze gorszym, co dopiero miało nadejść. Zakręciło mu się w głowie i ręce odruchowo chwyciły za kierownicę chcąc utrzymać równowagę ciała. To mu uratowało życie – kilka metrów dalej czekała stroma skarpa i rząd betonowych latarń. Ból zniknął tak, jak się pojawił. Pod powiekami powracał obraz świata i Kacper jak oniemiały sunął powoli prawym pasem, próbując zrozumieć, co się właściwie stało. Pierwszą myślą był wylew. Zamrugał oczami, poruszał palcami u nóg i rąk – wszystko było jak wcześniej. Nie odczuwał niczego, co powinno utrzymywać w nim stan niepokoju. Pomartwił się jeszcze przez

chwilę, tak na zapas, żeby nie drażnić swą postawą losu, i myśl o wylewie zamienił w przypadkowy i banalny nerwoból. Podkręcił radio i zdecydowanie przyśpieszył. Miejskie targowisko umościło się wzdłuż jednej z ulic w centrum miasta. Niczym pole niezakończonej nigdy bitwy codziennie przechodziło z rąk do rąk. O świcie nadciągali chłopi targając swą ziemniaczano-marchewkową amunicję, by przed południem powoli oddawać teren chińskim butom, rajstopom i dżinsowym mundurkom. Matka Kacpra czasami lubiła zatracić się w tej różnorodności, gdy zapachy polskich pól mieszały się z wonią azjatyckiego plastiku. Przez większość swego zawodowego życia pracowała na zapleczu dużej apteki i jako technik farmaceuta niemal uzależniła się od kakofonii zapachów. Wizyty na targu dawały jej nie tylko możliwość uzupełnienia zapasów, ale też szansę na uczestnictwo w intensywności świata. Dochodziła piętnasta i targ był już niemal wyludniony. Matka przytupywała w miejscu, stojąc obok dużego, wypełnionego po brzegi wiklinowego koszyka. Deszcz już nie siąpił, lecz przenikliwy wiatr zaganiał jej dłonie pod zarzucone na ramię sztuczne futerko. Kacper zatrzymał się i nie wyłączył silnika. Gestem wskazała na koszyk, więc wysiadł z samochodu. Podnosząc zakupy zachwiał się. – Coś ty nakupowała? – próbował przejąć inicjatywę spodziewając się wyrzutów. – Kupiłam sobie futerko – odpowiedziała matka z uśmiechem, jakby konieczność czekania wcale nie popsuła jej humoru. – W second handzie, a zupełnie jak nowe. – Ja muszę kupić nowy akumulator – rzucił Kacper i otworzył tylne drzwi. Matka od zawsze siadała z tyłu, po przekątnej od strony kierowcy. Ta pozycja spychała Kacpra do roli szofera, ale ona nigdy nie chciała słyszeć o zajęciu fotela obok prowadzącego. Z czasem się przyzwyczaił i gdy ktoś siadał obok niego, czuł wręcz zdenerwowanie, jak przed egzaminem. Jechali w milczeniu. Spoglądał na widzianą we wstecznym lusterku twarz matki i ze zdziwieniem spostrzegł, że się uśmiecha. Zwykle w takiej sytuacji musiała pomarudzić lub co najmniej posłać w jego kierunku kilka złośliwości. Teraz jednak spoglądała w okno i jakieś swawolne ogniki harcowały w jej oczach. Cierpliwie czekał. Wiedział, że to tylko kwestia czasu. Dojeżdżali do śródmieścia, gdy w końcu się odezwała. – Umówiłeś się na wieczór z Wiktorem? – Wieczorem oglądam Wenus. – Szkoda, że nie prawdziwą. – Prawdziwą jak cholera – powiedział i przyglądał się jej wciąż nie rozumiejąc, do czego zmierza. Milczała przez dłuższą chwilę. – U Wiktora w banku to musi dużo kobiet pracować... – zaczęła nieśmiało, a Kacper nareszcie zrozumiał. No przecież! A niby czego miał się spodziewać? Dyskusji o skoku aktywności Perseidów na polskim niebie? Matka znowu ma jazdę na kobiety i całe to swatanie, choć od lat było

jasne, że taka, którą by zaakceptowała, jeszcze się nie urodziła. Pierwszy i ostatni raz zakochał się na studiach – miłością, której pożywką była poezja. I choć pragnął wtedy posiąść jak największą wiedzę z tej dziedziny, to posiadł przede wszystkim urodziwą studentkę polonistyki – Agatę. W wyniku tego odjęło mu rozum i się jej oświadczył. W rewanżu matka oświadczyła mu, że taką panienkę można znaleźć na każdym rogu i nie teraz powinien jej szukać. Przede wszystkim studia. Kacper wpadł w szał, najpierw rozbił szybę w kuchennych drzwiach, a w chwilę potem swój związek. Z pewnością wpływ na to miała też sama Agata, będąca świadkiem wspomnianego wydarzenia. – Przecież ja bym ci doradziła – łagodnie powiedziała matka. – Tak jak zwykle – odpowiedział i na wszelki wypadek posłał do wstecznego lusterka delikatny uśmiech. Lusterko odwzajemniło się tym samym. – Bo kobieta powinna zadbać o mężczyznę, a nie tylko wyglądać. Tak mówiła twoja babcia. – I takie właśnie pracują w bankach? – No, na pewno nie w szkołach – odcięła się matka i Kacper ponownie się uśmiechnął. Zatrzymał się na czerwonym świetle i nagle poczuł, że dobrze jest tak, jak jest. Niebawem zjedzą ciepły obiad, wypiją po kieliszku nalewki na trawienie. Mama w swoim pokoju włączy telewizor, a on z wycelowanym w niebo teleskopem zapomni o bożym świecie. Nie wiedział, czy to właśnie jest szczęście. Jednak błogość, jaka go naraz ogarnęła, była z pewnością jakąś jego namiastką. Zapaliło się zielone światło. Wrzucił bieg, spojrzał na matkę i uśmiechnął się, tak od siebie, szczerze. – Po co mi żona, skoro mam ciebie? – Ano, zdaje się, że to twój największy pro... – i nie dokończyła. Terenowa toyota wpadła na skrzyżowanie z prędkością zapalającego się dla niej czerwonego światła. Wiedziona instynktem matka odwróciła się jeszcze i dostrzegła pędzący w jej kierunku pełen żółtego blasku reflektor. Krzyk, który wystrzelił w jej mózgu, nigdy nie dobiegł do warg. Zresztą i tak pochłonęłyby go eksplodujące szyby i galopujący po murach kamienic huk miażdżonej materii.

III Dźwięk brzmiał płasko, a jego powtarzalność kojarzyła się z rytmem jakiegoś tęsknego bluesa. Po chwili duet szpadli zakończył formowanie kształtu. Kacper pomyślał o wielkiej piaskowej babce, jaką kiedyś zrobili z mamą podczas wakacyjnego pobytu w Mielnie. Bezwiednie zacisnął dłoń, w której wciąż trzymał garść podniesionej wcześniej ziemi. Ortopedyczny kołnierz wrzynał się w niedawno ogoloną skórę. Powinien się podrapać, stał jednak nieruchomo. Patrzył na odręcznie napisane litery, ale ich treść kompletnie do niego nie docierała. Zastanawiał się, kim był człowiek, który z taką fantazją przedłużał i zaokrąglał niektóre ogonki. Napis na przybitym do krzyża kawałku blachy zdawał się żyć własnym życiem, choć istniał tylko po to, by zawiadamiać o śmierci. Anastazja Bielik żyła lat 77 – przeczytał po raz kolejny i po raz kolejny nie zrozumiał. Ciągnący się od klatki piersiowej aż do szyi ból nie pozwalał się odwrócić. Zmusił oczy do spojrzenia w bok i zatrzymał wzrok na stojącym nieopodal Wiktorze. Niski, łysiejący, krótka, zadbana broda, otulony kołnierzem czarnego płaszcza. Stojąca tuż obok Magda wtulała się w niego, drżąc od czasu do czasu, raczej z zimna niźli z emocji. Kacper pomyślał, że chyba tak powinno wyglądać modelowe małżeństwo. Przed oczami zamigotały mu płatki chryzantem. Kilkanaście zgromadzonych na cmentarzu osób kładło wiązanki, szepcząc w jego stronę zdawkowe kondolencje. Gdy ich sylwetki zaczęły znikać pomiędzy nagrobkami, do Kacpra nagłą falą powróciła świadomość. Zdążył jeszcze zobaczyć zbliżającą się szybko mogiłę i przestał czuć cokolwiek. Wiktor chwycił go w pół, ale zachwiał się pod ciężarem bezwładnego ciała. Magda pomogła mu odzyskać równowagę i wspólnie doprowadzili Kacpra do samochodu. Granatowy Opel Insignia zatrzymał się przed kamienicą. Praca naczelnika wydziału prawnego w lokalnym oddziale dużego banku dawała Wiktorowi solidną pensję, służbowy samochód i w miarę swobodne zarządzanie własnym czasem pracy. Dlatego Wiktor nie denerwował się, nie spoglądał ukradkiem na zegarek. Patrzył w lusterko wsteczne i w milczeniu czekał, aż Kacper odezwie się pierwszy. Siedząca obok niego Magda niecierpliwie zmieniła pozycję, ale widząc skupienie męża powstrzymała się od komentarza. Kacper miał otwarte oczy. Patrzył na jakiś fragment samochodowej tapicerki i nawet nie mrugał. Trwało to dość długo, więc Wiktor odwrócił się w końcu i starając się przybrać jak najłagodniejszy ton powiedział: – Jesteśmy na miejscu. Słysząc to Kacper ocknął się, rozejrzał i dopiero wtedy dotarło do niego, że są pod jego domem. Otworzył drzwi, zwalczył ból w szyi i wysiadł. Jego prawa dłoń uniosła się lekko, jakby w geście pożegnania, ale zaraz opadła i bez słowa ruszył w kierunku bramy. – Może byśmy go wzięli na parę dni do siebie? – powiedział cicho Wiktor. – No co ty? – zareagowała na to Magda, nawet nie próbując ukryć zaskoczenia. Dla jej męża Kacper był kolegą od czasów studiów, z którym spotykał się sporadycznie na bilard lub piwo. Rozumiała to i tolerowała, choć nigdy nie czuła sympatii do tego mieszkającego z matką starego kawalera. Obecność na pogrzebie potraktowała w ramach poczucia przyzwoitości, które powinno trwać najwyżej do czasu położenia na grobie wiązanki. Ludzie ciągle umierają i Magda nie czuła

najmniejszego powodu, by ta oczywistość miała teraz zakłócać jej porządek domowy. – Gdy umarł twój ojciec, to chciałeś być sam, pamiętasz? – powiedziała do męża. Wiktor nie chciał pamiętać. Zmusił się do uśmiechu i zmienił temat. – O której musimy odebrać Zośkę? – Za jakieś dwie godziny. – To co, skoczymy na sushi? Rozpromieniła się. Takiego właśnie go kochała. Gdy włączył silnik, zobaczyła, że miejsce, na którym siedział Kacper, pobrudzone jest świeżą ziemią. Skrzywiła się i strzepnęła ją rękawiczką. Matka Kacpra pilnowała, by po wejściu do mieszkania zamykał zamek na dwa razy. Nie zawsze o tym pamiętał, ale teraz zrobił to automatycznie. Na końcu długiego korytarza były drzwi do jego pokoju. By tam dotrzeć, musiał minąć znajdujący się po prawej stronie pokój matki. Czasami gdy wracał późnym wieczorem, pokonywał tę trasę na palcach. Starał się, by nie zbudził jej jęk jakiejś nadwyrężonej podłogowej deski. I nawet gdy mu się udało pokonać ten odcinek w ciszy, wiedziona jakimś szóstym zmysłem matka otwierała drzwi, a on czuł się jak przyłapany na niecnym uczynku gówniarz. Drzwi do jej pokoju były teraz otwarte. Zaścielone różową, połyskującą kapą łóżko, drewniana toaletka z pociemniałym na rogach lustrem i fotel, do którego prowadziła wąska dywanowa dróżka – wszystko czekało na jej powrót. Odwrócił się i zatrzymał wzrok na framudze. Powycierane tysiącem dotyków dłoni znaki wciąż były widoczne. Zaznaczane kopiowym ołówkiem kreski wspinając się odmierzały centymetry jego dojrzewania. Dla matki był to nieomal rytuał. Zbuntował się w swoje szesnaste urodziny. Złamał ołówek i odmówił dalszej współpracy. Teraz ta chwila powróciła, a czterdziestoczteroletni Kacper Bielik najpierw osunął się na podłogę, a potem rozpadł na tysiąc kawałków.

IV W środku panował półmrok, choć wiosenne słońce próbowało wedrzeć się przez zastawioną paczkami papierosów szybę. Pochylił się, by móc zajrzeć do środka. W niewielkim okienku dostrzegł kioskarkę, ale nie rozpoznał twarzy. – Dzień dobry. Czy jest może nowy numer „Astronomii”? To taki miesięcznik... – A co pan dzisiaj taki oficjalny? – zaczepnie rzuciła kobieta. – Siedzi pani w tej ciemnicy, to nie poznałem. – To może w końcu bogata będę? Kazali wystawić te fajki na całą szybę, przez to i ja mało już świata widzę. Im więcej zakazów, tym bardziej nas naciskają, żeby ludziom to świństwo wpychać. – Coś dzisiaj pani nie w humorze. – A bo sama próbuję rzucić palenie. Na taki elektroniczny papieros ostatnio przeszłam. Ale co to pana... pan to sobie w gwiazdach przecież siedzi. – I działa? – Piszą, że tak. Wypuściła niewielki kłąb pary i popatrzyła podejrzliwie na trzymane w dłoni urządzenie. – Ta pana „Astronomia” w przyszłym tygodniu powinna być. – To dziś proszę tylko dwa bilety. Szybko zabrał resztę i ruszył w stronę nadjeżdżającego trolejbusu. Zerknął jeszcze na numer, upewnił się, czy to 35 i wskoczył do wnętrza. Kacper zawsze lubił to miasto. Nie miało pretensjonalności stolicy, ale też zbytnich kompleksów prowincji. No i trolejbusy. Towarzyszący jeździe świst działał na jego dziecięcą wyobraźnię znacznie mocniej niż smrodliwe klekotanie autobusowego diesla. A gdy mama pokazała mu ślizgające się po trakcji szelki, mały Kacper kompletnie oszalał i zażądał szelek również dla siebie. W nocy, gdy nie mógł zasnąć, zdarzało mu się wyobrażać sobie, że szelki opadają i trolejbus, już zupełnie wolny, wyrusza gdzieś w świat. Gdy dorósł, potrzeba podróżowania kompletnie w nim skarlała, pojawiając się w szczątkowej formie tylko w okresach wakacyjnych. Podniósł się nagle, bo wydawało mu się, że trolejbus, którym jedzie, właśnie zerwał się z szelek i skręca gdzieś w bok, by uciec z miasta. Ruszył w stronę kierowcy, ale po chwili dostrzegł na tablicy numer 15. Piętnastka rzeczywiście skręca i jedzie w zupełnie inną stronę. Nie rozumiał, jak mógł się pomylić w tak dziecinny sposób. Biegł w kierunku szkoły i kompletnie zapomniał o tradycyjnej kałuży przy furtce. Wchodząc po schodach już nie rozróżniał, co irytuje go bardziej: spóźnienie czy nasiąkające wodą skarpetki.

Na niemal pustym korytarzu dyrektorka szkoły właśnie stawiała kogoś do pionu. Była wyraźnie wściekła, a to znaczyło, że ten ktoś wcale jej w tym nie pomaga. Gdy Kacper podszedł bliżej, zobaczył najpierw grube niczym liny dredy. Klara miała w ustach wszystkie przekleństwa tego świata. Pomimo złości nie dała im jednak wypełznąć na zewnątrz. Wykonała jakiś nerwowy gest, odwróciła się na pięcie i wybiegła ze szkoły nie zwracając uwagi na wchodzącego nauczyciela. Dostrzegła go za to dyrektorka, ale mina, jaką go powitała, ewidentnie przeznaczona była jeszcze dla Klary. – Pani dyrektor... byliśmy umówieni... – zwrócił się do niej, starając się tonem głosu zgasić szalejący w niej pożar. Nie udało się. Kobieta odwróciła się i już zza jej pleców usłyszał: – Ale na dziesiątą. Teraz to ja mam lekcję! – Przepraszam, trolejbusy mi się pomyliły. Odwróciła się. – Z czym się panu pomyliły? – zapytała ironicznie, co sprawiło jej wyraźną przyjemność. – To znaczy numery mi się pomyliły. – A lekcje się panu nie pomylą? Mówiąc to ruszyła w kierunku jednej z klas. Kacper poszedł za nią. Wiedział z doświadczenia, że jej zgryźliwe komentarze są jak zawór uwalniający zbyt duże ciśnienie emocji. – Chciałbym wrócić. Jak najwięcej pracować... – odezwał się znowu, a w jego głosie zabrzmiały wszystkie dni, które minęły od czasu wypadku. Te prawie dwa miesiące przeżył tylko dzięki podstawowym potrzebom fizjologicznym organizmu. One były impulsem i jedynym sensem, który skłaniał go do utrzymywania się na nogach. Czasem zawodnym, jak wtedy, gdy przyjechał Wiktor i próbował zabrać go do siebie na Wigilię. Teraz wiedział, że jedynie powrót do pracy pozwoli mu zapomnieć, zresetować się i wgrać w siebie jakiś inny, stabilniejszy system operacyjny. Dyrektorka weszła do klasy i zamknęła za sobą drzwi. Po chwili jednak drzwi się otworzyły. Patrzyła na niego w milczeniu, jakby chciała wedrzeć się do jego wnętrza. – Jutro o ósmej. Zaczyna pan z 3b – oświadczyła, a Kacper wyczuł, że nie powinien już więcej mówić. – I na początek dopilnuje pan, żeby ta dziewucha zaczęła wyglądać jak człowiek. Gdy wyszedł ze szkoły, skręcił w prawo i ruszył wzdłuż ogrodzenia. Na tyłach budynku, obok hałdy węgla, od lat leżały pordzewiałe ławki. Jedyne, na których uczniowie codziennie siadali z prawdziwą pasją. Na atrakcyjność miejsca zapewne wpływał fakt, że będąc niezauważonym, swobodnie można było palić tam fajki. Do tej uczniowskiej enklawy prowadziła zarośnięta krzakami stara furtka. Klara siedziała pod murem i samotnie paliła papierosa. Dredy miała upięte do tyłu tak, że na czoło opadał jej

zaledwie jeden i zarazem jedyny kolorowy kosmyk włosów. Skrzywiła się. – Żadnych, kurwa, pogadanek! – A po co ta kurwa? – zaczął Kacper pojednawczo. – Chce mnie zawiesić i nie dopuścić do matury. – Tylko za włosy? – Nie, kurwa! Jeszcze za krzyżyk na szyi! Złośliwa odpowiedź Klary nagle przypomniała mu matkę. Musiał się skoncentrować, by to uczucie nie zwyciężyło w tej chwili. Na szczęście Klara ostentacyjnie patrzyła gdzieś w bok, nie chcąc nawiązać kontaktu wzrokowego. Przełknął ślinę i zamrugał oczami, by wszelką wilgoć pozostawić we wnętrzu. – I co chcesz zrobić? – zapytał nieco załamującym się głosem. – Nie wiem. Może, kurwa, wezmę adwokata? „Kurwa” w roli przecinka zaczynała go irytować. Klara spojrzała na niego, zmieniła tonację i zapytała: – Jak jest? Pozbierał się pan? Jeśli teraz czegoś bardzo nie chciał, to właśnie łagodności, jaka wypełniała to pytanie. Poczuł, że mięknie i za chwilę zamieni się w małego chłopca, który właśnie zgubił mamę. Wyjął z ręki dziewczyny papierosa i zaciągnął się. Stracił oddech, ale łzawiące oczy miały przynajmniej alibi. Zakręciło mu się w głowie, lecz nie zakasłał. Odezwał się dopiero po chwili. – Thomas Jefferson mówił, że człowiek, który żyje jak zboże, staje się słomą historii. Klara wpatrywała się w niego z coraz większą uwagą. – A co to niby znaczy? – A skąd ja mam, kurwa, wiedzieć? – rzucił zgryźliwie i odszedł.

V Kiedy miał trzynaście lat, przeczytał Na srebrnym globie Żuławskiego i Księżyc zaczął pojawiać się w jego snach niemal co noc. I tak, jak czasem dzieci płaczem reagują na informację, że Święty Mikołaj nie istnieje, tak on przeżył szok, gdy mama oznajmiła mu, że na Księżycu nie istnieje życie. Teraz miał przed oczami ogromny wizerunek jedynego naturalnego satelity Ziemi i niewielką plamkę tkwiącą na jednym z jego kraterów. Odsunął oko od teleskopu i sięgnął po specjalny pędzelek Lenspena, którym zwykle usuwał większość delikatnych zabrudzeń. Od strony kuchni dobiegł przenikliwy pisk. Mikrofalówka meldowała o wykonaniu zadania. Kacper podniósł się i ruszył do kuchni. Z wnętrza tego urządzenia wyjął omdlałe od gorąca placki ziemniaczane i sięgnął do lodówki po keczup. Przez całe lata nie musiał pamiętać o robieniu zakupów i ostatnio kilka razy ze zdziwieniem stwierdził, że w domu nie ma nic do jedzenia. Przyjął więc specjalną taktykę i raz na jakiś czas lodówka wypełniana była gotowymi potrawami, czekającymi na swoją kolej, by zająć miejsce w mikrofali. Wrócił na balkon, usiadł i włożył do ust kęs jedzenia. Żując zerknął w okular teleskopu i ponownie zobaczył irytującą plamkę na powierzchni Księżyca. Odstawił na chwilę jedzenie na bok, wytarł dłonie i sięgnął po pędzelek. Z uwagą przeczyścił teleskop i znowu spojrzał na Księżyc. Plamka nie tylko nie zniknęła, ale miał wręcz wrażenie, że drwi z niego poruszając się nieznacznie na boki. Ściereczka z mikrofazy i płyn Baadera – ten zestaw powinien załatwić sprawę. Piętnaście minut później ów zestaw leżał obok wystygłych już placków. Na twarzy Kacpra pojawiło się zdziwienie przyprawione odrobiną irracjonalnego niepokoju. Klarę zobaczył zaraz po wejściu do szkoły. Otoczona grupą uczniów, z dumą prezentowała nową fryzurę. A właściwe jej brak. W pierwszej chwili nawet jej nie poznał, a teraz stał jak wryty i patrzył na jej kompletnie łysą głowę. Z gabinetu dyrektorki wysunęła się sekretarka i zdecydowanym gestem dała mu znać, żeby natychmiast wszedł do szefowej. Klara odprowadziła go niespokojnym spojrzeniem. Długopis w dłoni dyrektorki poruszał się niczym otępiały metronom. Wykonywała nim bezwiednie ruchy, siedząc za biurkiem i wpatrując się wprost we wchodzącego Kacpra. – Nauczyciel może z pana dobry, ale umiejętności wychowawcze... żenujące – zaczęła takim tonem, że poczuł się tak, jakby to jego los, a nie Klary, wisiał właśnie na włosku. Kiedyś to uczucie kazałoby mu skulić się i przeczekać, aż ta Harpia wypluje z siebie ostre, jak odłamki skalne, zdania. Teraz jednak ku swojemu zdziwieniu poczuł nagle otulającą go obojętność. Do tego stopnia, że powiedział coś, co i jego zaskoczyło. – Przynajmniej uchroniłem panią przed wątpliwą karierą medialną. Zmrużyła oczy, by niczym drapieżnik skoncentrować się tylko na jednym celu. – To znaczy? – W dzisiejszych czasach zawieszenie albo wyrzucenie ucznia z powodu fryzury od razu byłoby hitem w Internecie.

– Zna pan statut swojego miejsca pracy? – przerwała zdecydowanie. Kacper zamilkł. Co prawda każda szkoła miała swój statut, ale nie dla każdego nauczyciela stanowił on wskazówkę, jak pracować. Jednak dla niektórych dyrektorów – owszem, zwłaszcza jeśli byli jego autorami. Sięgnęła do szuflady biurka i z wyraźną satysfakcją podała Kacprowi niewielką broszurę. – Punkt 33 – oznajmiła. Przeglądał poszczególne punkty, ale nie mógł dostrzec tego właściwego. Czcionka była niezbyt duża, papier broszury przesadnie ekologiczny, a padające przez okna światło tego dnia wydawało mu się jakieś mizerne. Przybliżył kartki do oczu i przesunął się w stronę okna. Zirytowana dyrektorka wyjęła mu statut z dłoni i przeczytała: – „Uczeń powinien dbać o estetyczny wygląd i zachować umiar w wykorzystywaniu kontrowersyjnej mody oraz stosować się do uwag wychowawcy i dyrektora w tym zakresie”. – Ale oni nie mają wychowawcy – zauważył Kacper. – Jednak podobnie jak pan mają dyrektora. I w mojej ocenie wygląd tej dziewczyny nie ma nic wspólnego z normą estetyczną. – Mnie się kojarzy raczej z Dalajlamą. Gdyby wzrok mógł zabijać, Kacper zwijałby się w konwulsjach. – Gdzie dzieci rządzą, dorośli błądzą, panie Bielik. – Pani polecenie zostało wykonane, pani dyrektor. To świadczy o szacunku, jaki żywią do pani uczniowie. – Ciekawe, czemu nie jestem do końca usatysfakcjonowana? – Podobno nie można mieć wszystkiego. Popatrzyła na niego z jakąś nagłą przychylnością. Tak mu się przynajmniej wydawało. – Zmarnuje się pan tutaj. W polityce zrobiłby pan większą karierę. – Pani jest dowodem na to, że w edukacji też można wiele osiągnąć. – Pochlebstwem w szczególności. – Z pochlebstwem często mylone są komplementy. Wydawało mu się, że grymas na jej twarzy można by, przy odrobinie dobrej woli, zinterpretować jako lekki uśmiech. – Idź pan już, panie Bielik. I tak się w panu nie zakocham. – A co z Klarą? Dyrektorka zaszczycała już spojrzeniem jakieś leżące na biurku papiery i tylko machnęła

ręką. – Do matury i tak te strąki jej nie odrosną. Być może gdyby po prostu zamknął za sobą drzwi, strumień jego żywota popłynąłby innym korytem. Coś go jednak podkusiło i zapytał: – A kiedy wraca profesor Mastalerz? Niedługo matura, a bez wychowawcy 3b... – To już nie pana problem – odpowiedziała i podniosła wzrok. – Coście się naraz zrobili tacy opiekuńczy? Klara czekała na korytarzu. Zamiast hardej dumy emanowała z niej jakaś niepewność. Kacper wyczuł to w jej sylwetce. Stała tyłem do okna i kontrowe wiosenne światło nie pozwalało dostrzec jej twarzy. Wiedział, że czeka na wiadomość, i przekazał ją zwykłym uśmiechem. Gdy odchodziła, zauważył z tyłu jej głowy ocalony z pogromu cieniutki, drżący kolorowy warkocz.

VI Zszedł po kilku stopniach i jak zwykle po wyjściu ze szkoły skierował kroki w stronę samochodu. Na miejscu laguny od tygodni parkował już ktoś inny. Przez chwilę patrzył na ten obrazek jak na błąd w Matrixie albo źle ułożone puzzle. Pierwszy raz tak silnie poczuł, że naprawdę zaczyna inne życie. I pierwszy raz to poczucie go nie przygniotło. Lekkim krokiem ruszył w kierunku przystanku trolejbusowego. Posadzone wzdłuż budynku kasztanowce nieśmiało przygotowywały swój liściasty kostium, by wystąpić w maju w corocznym maturalnym show. Skojarzył intensywność estetyczną tego zestawienia z dorodnym jeleniem na rykowisku. Uśmiechnął się i sięgnął po telefon. Zaraz jednak zatrzymał się zaskoczony. Niewielka ciemna plamka skakała tym razem po ekranie komórki. Przetarł oczy rękawem kurtki i spojrzał ponownie. Wciąż tam była, ironiczna, drżąca, wkurwiająca. I takie coś ma mu popsuć odzyskany po wielu tygodniach dobry humor? Wybrał numer telefonu Wiktora i czekał przez dłuższą chwilę. – Podobno granie w bilard bez odpowiedniego towarzystwa i znacznych ilości alkoholu poważnie szkodzi zdrowiu i grozi kalectwem – oznajmił beznamiętnie swemu rozmówcy. – Nauka to potwierdza i nie śmiem nawet z tym polemizować – zdecydowanie odpowiedział Wiktor. – Ja mam jednakowoż wątpliwości i potrzebę empirycznego potwierdzenia – rzekł oschle Kacper. – Wątpliwości czasem i mnie ogarniają – wyznał Wiktor. – Pora zatem je rozwiać. Wiktor wyskoczył z konwencji. – Dzisiaj nic z tego, stary. Obiecałem Magdzie jakieś zakupy. Nie wykręcę się... może w weekend? Kacper poczuł falę emocji rozlewającą się w nim jak torfowa whisky. Najpierw uderzyła gorycz podkładów kolejowych, a zaraz za nią piekące płynne złoto. Gdy czasem pili ją z Wiktorem, pod koniec nadchodziła podniebienna rozkosz. Teraz poczuł jedynie rozczarowanie. Ocalił jednak w sobie inny stan. Nie chciał wrócić tak po prostu do domu, więc odwiedził centrum handlowe. Szedł w stronę stoiska alkoholowego, ale po drodze zobaczył farby. Spodobała mu się myśl, by zamiast od środka, zmienić swój świat na zewnątrz. Kupił dziesięciolitrową puszkę białej farby, folię malarską i pędzle. Wrócił do domu, postawił zakupy w rogu pokoju i pożałował, że nie połączył przyjemnego z pożytecznym. Łyk czegoś mocnego mógłby przecież tylko utwierdzić w nim potrzebę zmiany. Na szczęście w lodówce ostało się jakieś samotne piwo i Kacper w całkiem niezłym humorze położył się na kanapie. Od dawna obiecywał sobie „terapię młodzieńczych lektur” i to był idealny czas, by ją rozpocząć. Sięgnął na półkę i po raz pierwszy od dwudziestu lat ponownie otworzył najważniejszą jak dotąd książkę swojego życia. Litery nie chciały współpracować. Nieśmiało chowały się w bieli, tracąc swą intensywną czerń i znaczenie. Kacper przysunął książkę do twarzy i zmrużył oczy. Zdania plątały się ze sobą,