Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony228 514
  • Obserwuję250
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań145 773

Jaworska-MichalikKatarzyna-Pomyślę o tym jutro

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
EBooki prywatne

Jaworska-MichalikKatarzyna-Pomyślę o tym jutro.pdf

Ankiszon EBooki EBooki prywatne Jaworska-Michalik Katarzyna
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 45 osób, 28 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 73 stron)

Wydawnictwo Dobra Literatura Słupsk 2014

Wydawnictwo Dobra Literatura Słupsk 2014

Spis treści Motto Pomyślę o tym jutro

Budowałem na piasku I zwaliło się. Budowałem na skale I zwaliło się. Teraz budując, zacznę Od dymu z komina. Leopold Staff, Podwaliny

SŁYSZAŁEM, ŻE ZNOWU JĄ ODRATOWALIŚCIE! Czy w tym kurewskim szpitalu nie ma absolutnie nikogo, kto miałby odrobinę cywilnej odwagi, by z tym wreszcie skończyć? – Pana córka żyje. Nie powinien się pan cieszyć? – Żyje? Pani to nazywa życiem?! Musi być pani jakimś potworem! – Ja? Gdyby to była moja córka, byłabym tu codziennie! Przychodzi pan do niej raz na kilka miesięcy, a mnie pan oskarża? – Co pani może o tym wiedzieć? Czy pani w ogóle ma dzieci? – Nie, ale jestem tu codzien… – nie pozwolił mi skończyć. – To o czym my w ogóle rozmawiamy? Jak, paniusiu, będziesz miała swoje dziecko, a najle- piej chore – wtedy… wtedy możesz mnie osądzać. *** Pierwszy raz płakałam w pracy. Zbiegam po schodach, potrącając jakąś kobietę. Nawet nie mówię „przepraszam”. Właściwie nie jestem nawet pewna, czy to była kobieta. Muszę się jak naj- szybciej dostać na świeże powietrze. Jeszcze chwila i zwymiotuję. Nie umiem tego wytłumaczyć. Tyle lat pracy i nagle taka reakcja. Nie był to trudniejszy przypadek od pozostałych. Od dziesiątek innych w ciągu tych dziesięciu lat, gdy pracuję jako pielęgniarka na oddziale kardiologii. Tu są same ciężkie przypadki. Pamiętam, jak spytałam swoją siostrę, ile lat może mieć dziecko ważące cztery i pół kilo. Chwilę się wahała. Jej tyle miało, gdy się urodziło. Założyła jednak, że to jest chore, więc pewnie ma z sześć czy siedem miesięcy. Ania ma cztery lata. Od trzech i pół roku jest u nas. Sama nie je, nie siedzi, nie załatwia swoich potrzeb. Jej mózg jest praktycznie martwy. Do tego ma chore serce. Nie żyje. Wegetuje. Pozbawiona świadomości leży w szpitalnym łóżeczku, pokarm dostaje dożyl- nie. Umierała pięć razy. Dziś reanimowaliśmy ją po raz szósty. Pierwszy raz w pracy płakałam. Mo- dliłam się, by tym razem reanimacja się nie udała. Aby ktoś odważniejszy podjął decyzję, że po- zwolimy jej umrzeć. Nie mogłam patrzeć na jej cierpienie. Odratowaliśmy ją. A ja poczułam, że muszę ratować siebie przed spazmami targającymi moim ciałem. Wciągam głęboko powietrze. W żaden racjonalny sposób nie umiem wytłumaczyć reakcji swojego organizmu. Podobną sytuację przeżyłam raz. Kiedyś. Dawno. Gdy zaczynałam pracę w tym zawodzie. Czemu dziś? Czemu właśnie teraz? Powoli szum w uszach zaczyna ustawać, a organizm się wycisza. Muszę wracać. Ale jeszcze chwila. Jeszcze jeden oddech. Wstaję i powoli ruszam schodami na oddział. Wszystko jest jak zawsze. Świat się nie za- trzymał. Nikt nawet nie przejął się tym, co przed chwilą zaszło. Kolejny dzień pracy. Jak każdy od dziesięciu lat. Zaraz za portierką skręcam w pierwsze drzwi na prawo. Nie mam siły pokazać się którejś z dziewczyn. Nie chcę zobaczyć w ich oczach, że to nie ma znaczenia, że nie wolno dać się ponieść emocjom. Nasze motto. Inaczej nie mogłabym tu pracować. Co zatem zdarzyło się dziś? Czy to jest ten osławiony kryzys, przed którym ostrzega nas starszy personel? Uporządkuj myśli – przywołuję siebie. – Jesteś Scarlett O’Hara. Pomyślisz o tym jutro – oddech, odwrót i uśmiech nu- mer trzy do małego pacjenta. Źle wybrałam drzwi. Zamiast do pokoju maluchów wchodzę do piętnastoletniego autystycz- nego Krzysia. Nic! Będę się uśmiechać. Muszę się uśmiechać, przecież to człowiek. Pod względem mentalnym dziecko, nie nastolatek. Sprawdzam monitor i mój wzrok wędruje wyżej, wzdłuż brązo- wawej ścieżki biegnącej aż do okna. Zrezygnowana spoglądam na niego z wyrzutem. Uśmiecha się radosny, jakby udało mu się spłatać najlepszego z możliwych figlów. Twarz dziecka, postura do- rosłego mężczyzny. I męskie reakcje na mój widok. Dobrze, że go to chociaż nie zawstydza, bo nie ma kompletnie świadomości, co się z nim dzieje. Dumnie wyciąga wymazaną kałem łapę. Leży u nas już trzy miesiące i codziennie ta sama historia. Artysta porąbany. Wracam do siebie. Nie wiem, gdzie byłam przed chwilą, ale Krzyś ściągnął mnie skutecznie na ziemię. Do roboty.

*** Ostre światło przedziera się pod przymkniętą powiekę. Jaskrawy neon dworca PKS wdziera się brutalnie w mój sen. Zasnęłam? Musiałam być bardzo zmęczona. Dobrze, że nie przespałam przystanku. Podrywam się szybko z miejsca i potrącając współpasażerów, dosłownie wypadam na zewnątrz. Otulam się szczelniej swetrem, bo mimo dość ciepłego sierpnia wieczory bywają już ra- czej chłodne. Skręcam za „Delikatesami 24h” czynnymi od godziny szóstej do godziny dwudziestej drugiej. Właściciel twierdził, że ta nazwa nagania mu klientów. Jeszcze dwie przecznice i będę w swoim mieszkaniu. Wezmę gorącą kąpiel, wtulę się w Marcina, pozwolę wymasować sobie sto- py. Plan jest dobry. Może w zamrażarce jeszcze są jakieś lody? Drugie piętro, trzecie, zamek, klucz, drzwi. Cisza. Cisza? Pewnie wyszedł. Może to nawet lepiej. Jeśli nie wróci, to po kąpieli pójdę prosto do łóżka. Tak zmodyfikowany plan też ma swój urok. A kąpiel zmyje ze mnie ten dzień. Spinam włosy na karku, odkręcam kurek. Ubranie trafia prosto do kosza na bieliznę. Przy- dałoby się zrobić pranie. Z kosza wysypują się już brudne rzeczy. Pomyślę o tym jutro. Jutro mam dyżur w nocy, zdążę rano ogarnąć trochę ten bałagan. Destroy – artystyczny nieład, jak mawia mój mąż. A właśnie. Ciekawe, gdzie się szwenda po nocy. Ach, mecz. Wspominał coś wczoraj. A może przedwczoraj? Dni stają się takie do siebie podobne. A przecież nie jestem jeszcze stara. No, może dojrzała też nie jestem. Trzydziestka na karku nie usprawiedliwia znużenia. Co w koszu na bieliznę robią podpaski? Musiały spaść z półki (tylko czego on szukał w moich rzeczach?). Opłaca się je upychać na półkę? Nie, powinny lada moment być potrzebne. Ile minęło dni? Dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć? Matko, jak ten czas leci. Muszę się jakoś pozbierać do kupy, bo niczego już nie kontroluję. Kalendarzyk! Gdzie mój kalendarzyk? Grzebię w torebce już dobrą minutę i nie mogę go namierzyć. Pamiętam, jak kiedyś w pociągu siedząca naprzeciwko mnie para sprzeczała się żar- tobliwie, kto jest większym bałaganiarzem. On nieopatrznie zaczął opowiadać o damskiej torebce. Dość nierozważny krok, ale mógł mieć może siedemnaście lat i nie zdążył opanować jeszcze tych kilku prostych zasad unikania konfliktów. Dziewczyna, najwyraźniej niezbita z tropu, odpowie- działa z właściwym tylko nastolatkom wdziękiem, iż on nie zna prostego stopniowania: bałagan – burdel – damska torebka. Mam! Dziś jest siedemnasty, to ile to dni? Trzydzieści sześć! Wykluczone! Sprawdzam raz jeszcze i siadam na sedesie. To niemożliwe. Zawsze miesiączkuję jak w zegarku, dwadzieścia pięć – dwadzieścia sześć dni. Może to stres? A może anemia? Ostatnio przełożona zwracała mi uwagę, że jestem wyjątkowo blada. Ciąża? Iskra szybko gaśnie. Od sześciu lat staramy się o dziecko. Bez- skutecznie. Robiliśmy badania. Obydwoje. Choć, jak twierdzi mój mąż, to „na pewno moja wina, bo z nim jest wszystko w porządku”. I była moja. Nie umiałam utrzymać zarodka w początkowej fazie ciąży. Nie mówi się nawet o poronieniach. Jest na to oddzielny termin – mikroporonienia. Nie da się ustalić, czy zachodzę w ciążę, a jeśli w ogóle zachodzę, to ile razy byłam w ciąży. Zanim za- rodek się zagnieździ, już go nie ma. Próbowałam się nawet leczyć. Odpuściłam. Ile razy można przeżywać zawód? Ile razy można niecierpliwie czekać i z drżeniem modlić się, by tym razem… To zawsze było dwadzieścia pięć – dwadzieścia sześć dni i krwawienie przychodziło, nie pozwalając nawet na złudzenia, że może tym razem… Pomyślę o tym jutro. Dziś tylko kąpiel i sen. Wsuwam się pod świeżą pościel z uczuciem ulgi. Przynajmniej pamiętał, że prosiłam, aby wywietrzył pościel na tarasie. Jak miło. Jedna owieczka, druga owiecz- ka, ta trzecia ma wyraźnie twarz Ani. Odejdź, proszę. Muszę odpocząć. A jeśli jestem w ciąży i po- ronię? Jak już będzie można określić, że byłam. I że ono było. A jeśli urodzę i będzie chore jak Ania? Czy starczy mi na to sił? Jej rodzice na początku mieszkali w szpitalu. Po roku bywali. Po dwóch zaglądali. Ojca Ani widziałam ostatnio na Dzień Dziecka. To będzie już trzy miesiące pra- wie. Nie powinnam ich winić – ona nigdy nie opuści szpitala, oni nigdy nie będą mieli dziecka. Ale ja bym była inna. Wiem to! Gdybym tylko mogła mieć dziecko… Miałam spać, ale natłok myśli nie pozwala odpłynąć. A tak potrzebuję odpoczynku. Klucz w drzwiach. Marcin. Jak dobrze. W jego ramionach natychmiast zasnę. Jak zawsze. Tylko że on

wcale nie idzie do sypialni, ale do pokoju. Włącza po cichu telewizor. Słyszę, że rozkłada kanapę. Wyciągnął koc, znam go i jego nawyki jak zły szeląg. Zaraz zaśnie przed tym telewizorem, ale do sypialni nie pójdzie. Gdzie mój telefon, która jest godzina? Druga trzydzieści! Straciłam poczucie czasu. Ale on, zdaje się, że też. Mecz trwał do dwudziestej pierwszej trzydzieści. Coraz częściej za- sypia przed telewizorem. Nie będę się teraz jeszcze tym zadręczać. Pomyślę o tym jutro. *** Wstaję, Marcina już nie ma. Może to i dobrze, przemyślę sobie wszystko na spokojnie. Przez kolejne dni jednak także nie mamy okazji na siebie trafić. Nasze dyżury przeplatają się. Nie mamy co liczyć na to, że uda nam się spędzić ze sobą więcej niż piętnaście minut. Pomyślałam, że może celowo układa sobie tak grafik, żeby się ze mną mijać. Oprzytomniałam w porę, było to nie- dorzeczne, zwłaszcza że jego komendant nie poszedłby mu na rękę, nawet gdyby prosił o dodatko- we służby. Ich niechęć do siebie wzrastała latami i chyba żaden już nie pamiętał, skąd w ogóle się wzięła. Ja tymczasem byłam u lekarza, zrobiłam badania, z którymi po odbiorze miałam się zgłosić za tydzień. Zrobiłam nawet test ciążowy – ujemny (nie wiem, po co, przeżywanie tego na nowo i na nowo było koszmarem). Wzięłam kilka dodatkowych dyżurów. Wakacje się kończyły, a dzieciate koleżanki chciały jeszcze złapać kilka dni słońca z dziećmi nad morzem. Zanim wchodzę do lekarza, pobieżnie rzucam okiem na wyniki badań. To absurdalne! Drżącą ręką naciskam klamkę. – Pani doktor, jestem w ciąży – zdążyłam wykrztusić, zanim zemdlałam. *** Siedziałam na taborecie w kuchni, tępo wpatrując się w dziurkę po gwoździku w ścianie. Co tu wisiało? I czemu na gwoździu, a nie na porządnie wkręconej śrubie? Ta zagadka miała na zawsze pozostać nierozwiązaną. Właśnie wszedł Marcin. Poderwałam się, jakby ten nieszczęsny zagubiony gwoździk odnalazł się na moim krześle, wbijając się boleśnie w moje siedzenie. – Musimy porozmawiać – wykrztusiłam z trudem, gdy wreszcie wszedł do kuchni. – Nie teraz, za pół godziny mam trening. Nie ma nic na obiad? – odburknął spod przykrywki garnka. – Nie. Nie zdążyłam nic zrobić. Byłam u lekarza. – Aha. No dobra, zjem na mieście. Zobaczymy się później. Cześć. – Doleciało już zza za- mkniętych drzwi wejściowych. Trwałam wciąż w tym samym miejscu, odkąd weszłam do domu. Mama mawiała, że cza- sem rzeczy same układają się lepiej, niż gdybyśmy je zaplanowali. Może dobrze, że tak się stało. Jeśli się dowie, będzie żył nadzieją. A jeśli nie utrzymam kolejnej ciąży? To będzie dla niego silny cios. Chociaż ten pierwszy trymestr niech się zakończy. Minie największe ryzyko. Ja też nie zniosłabym w tym wszystkim jeszcze jego rozczarowania. Dobrze się stało. *** Zmieniałam pościel u Krzysia, kiedy go zobaczyłam. Odkąd pozwalniali w ramach oszczędności salowe i dietetyczki, dwoimy się i troimy w obowiązkach – choć na podstawowe na- wet brakuje czasu. Dwie pielęgniarki na oddział w nocy to zdecydowanie za mało. A jeszcze ten gówniarz wymalował wszystko kałem. Kiedy to się skończy? Przecież nie mogę przywiązać mu rąk do łóżka. Poza tym jest silniejszy ode mnie. Zwłaszcza gdy się wkurzy. Siedział na krześle na korytarzu. Twarz trzymał w dłoniach. Podniósł głowę i zauważył mnie. Poderwał się z krzesła i podbiegł w moją stronę. – Słyszałem, że znowu ją odratowaliście! Czy w tym kurewskim szpitalu nie ma absolutnie nikogo, kto ma odrobinę cywilnej odwagi, by z tym wreszcie skończyć? – Pana córka żyje. Nie powinien się pan cieszyć? – Żyje? Pani to nazywa życiem?! Musi być pani jakimś potworem! – Ja? Gdyby to była moja córka, byłabym tu codziennie! Przychodzi pan tu raz na kilka mie-

sięcy, a mnie pan oskarża? – Co pani może o tym wiedzieć? Czy pani w ogóle ma dzieci? – Nie, ale jestem tu codzien… – To o czym my w ogóle rozmawiamy? Jak, paniusiu, będziesz miała swoje dziecko, a najle- piej chore – wtedy… wtedy możesz mnie osądzać. Trzasnął drzwiami tak, że koleżanka wybiegła na korytarz, a pod siódemką rozwrzeszczały się noworodki. Cholera, kiedy wpadł w tym szale do mnie, nie zauważył, że stanął na wybrudzo- nym prześcieradle rzuconym przeze mnie na podłogę. Teraz mam gówniane ślady na całym oddzia- le… *** Nie mogę przestać myśleć o tym, co mi powiedział. Czy rzeczywiście jest coś, co tłumaczy porzucenie dziecka? Czy mogę go osądzać? Kiedyś byli tu codziennie. A przecież życie toczy się dalej. Ktoś musi zarabiać, opłacać rachunki. A może mają już drugie dziecko? Jest zdrowe, żyje, wymaga opieki. Ania właściwie jest dla nich martwa od dawna… Ale to ciągle jest ich dziecko! Ja bym… No właśnie, co ja? Miał może rację – co ja mogę wiedzieć. Ta moja ciąża jest tak nierealna, że nawet nie zastanawiałam się zbyt długo, czy nie po- winnam pójść na zwolnienie. W końcu to szpital i cała masa zagrożeń dla płodu. Ale pójście na zwolnienie wiąże się ze zrobieniem szumu wokół siebie, przyznaniem się do ciąży chociażby przed Marcinem. A przecież lada dzień mogę ją stracić. Znam to. Nie zniosę współczucia koleżanek czy wyrzutu w oczach Marcina. Muszę się wziąć do pracy, myśli nie pozwalają mi się skupić, a dziś nie wiadomo, w co ręce włożyć. Mamy dziecko, któremu podłączyliśmy heparynę i co dwie godziny muszę pobierać krew do badań. W nocy nie ma gońca, za każdym razem same zjeżdżamy windą na poziom minus dwa i przechodzimy dobre trzysta metrów piwnicznymi korytarzami do laboratorium. W tym czasie na oddziale zostaje tylko jedna pielęgniarka. Tym, którzy kierują szpitalem, naprawdę brak wyobraźni. Moja kolej. Po raz trzeci przemierzam tę samą drogę w półmroku. Kątem oka dostrzegam ruch w lewym zaułku. A może mi się tylko wydawało? Powinnam sprawdzić, ale świadomość, że ochrona jest na parterze i w razie czego nawet nikt mnie nie usłyszy, każe mi przyspieszyć kroku. Teraz jestem pewna, wyraźnie słyszę szybkie kroki za sobą. Jeszcze dwadzieścia, dziesięć metrów. Naciskam klamkę i odwracam się gwałtownie. Przede mną niczym mur wyrósł wielki facet z brud- nymi włosami i dość mocnym odorem starego moczu. – Nie ma pani czegoś do jedzenia? Dostrzegam ruch za nim, szybko zamykam za sobą drzwi na zamek. Zdziwiona laborantka patrzy na mnie dość nieprzytomnie. – Zadzwoń po ochronę. Śpi tu kilku bezdomnych. Wiem, że na dworze jest coraz zimniej, ale muszę tej nocy przyjść tu jeszcze kilka razy i nie chcę się bać – tłumaczę się przed sobą i swoim odrętwiałym ze strachu sercem. *** Patrzę na niego, jak je. Lubię go wtedy obserwować. Jedzenie dla niego jest jak celebra. Każdy kęs, przymrużenie powiek i cichy pomruk są zapłatą za wysiłek włożony w przygotowanie posiłku. Jego twarz jest wtedy taka pogodna. Dziewięć lat razem, a ja wciąż to lubię. Budzi we mnie tkliwość i niemal mam ochotę mu powiedzieć o ciąży. Marzę, by zobaczyć jego radość. Wy- obrażam sobie jego oczy, w których rysuje się miłość do mnie, i chcę poczuć to szczęście, które możemy sobie wzajemnie dać. Kocham go wciąż tak samo jak w dniu, w którym włożył mi obrączkę na palec. No właśnie. Kocham go. Dlatego mu tego oszczędzę. Kiedy minie pierwszy trymestr ciąży i wszystko jakimś cudem będzie w porządku, wtedy mu powiem. Wtedy się odważę. – Było pyszne, dziękuję. Zawsze świetnie gotowałaś. Podnoszę się z krzesła, zbieram talerze i siadam na nim okrakiem, opierając się plecami o stół. Całuję go w powieki. Delikatnie. A potem w nos i w usta. Ściągam koszulkę przez głowę

i wpijam się w jego usta, tym razem na dłużej. Odwzajemnia z dużo większą siłą. Czuję jego ręce na moich piersiach i słyszę, że jęknął. Podnosi się z krzesła ze mną na sobie i sadza mnie na stole. Lekko odpychając mnie od siebie, robi trzy kroki w tył. – Nie. Ja już tak nie mogę – przeczesuje ręką potargane włosy. Wyraz mojego zdumienia na twarzy jest na tyle sugestywny, że kontynuuje niemal na jed- nym wydechu. – To donikąd nie prowadzi. Nie można tak żyć. Oszukujemy siebie od dawna, że to normal- ność, ale nią takie życie nie jest. Rodzina to mąż, żona i dziecko. A my jesteśmy jakimś sztucznym tworem. – Myślałam, że wystarczamy sobie. Mówiłeś, że najważniejsze, że mamy siebie… – Mówiłem, kiedy jeszcze miałem nadzieję, że będzie inaczej. Że w końcu się uda. Proszę, nie patrz tak na mnie. Sama przecież to czujesz, że nie jest w porządku. Dajmy sobie szansę na inne życie. Na pełne życie. – Ale przecież wiesz, że ja takiego życia być może nigdy nie będę mogła mieć. Może nigdy nie będę mogła mieć dzieci – przełykam systematycznie gulę, aby nie podeszła całkiem do gardła. Mówi to wszystko jeszcze z rumieńcami na twarzy po wcześniejszym podnieceniu. – Ale ja je chcę mieć. Zawsze marzyłem o dziecku, wiesz o tym. Daj zatem szansę mi… Zasłużyłem na nią… – Tak… zasłużyłeś… Podnoszę z ziemi rzuconą bluzkę i naciągam przez głowę. Łapie mnie za rękę, ale ją wy- szarpuję. Chwytam tylko wiszące na haczyku klucze i zatrzaskuję za sobą drzwi. Chłód wieczoru uzmysławia mi dopiero, że wyszłam bez okrycia i w kapciach. Daleko się tak nie wybiorę. Nie mam jednak siły tam wrócić. Ruszam przed siebie. Pamiętam, jak wrócił kiedyś ze służby. Zmęczony, bo była sobota – dyskoteki i dużo inter- wencji. Zwinęli do radiowozu trzynastoletnią smarkulę, pijaną do nieprzytomności. Siedziała w ro- wie i nie była w stanie się ruszyć. „Jeśli byśmy jej nie zabrali, to zaraz jakaś grupka mocno rozba- wionych kolesi by ją zgarnęła” – powiedział. Zawieźli ją do domu, a jej ojciec poszczuł ich psami i odgrażał się, że zrobi jej badania, czy jej nie tknęli. Chwilę potem znowu interwencja i dwóch agresywnych wyrostków. Skuł jednego i wsadził do radiowozu. Wtedy ten zaczął uderzać głową w kratkę oddzielającą pasażerów od kierowcy, aż rozciął sobie łuk brwiowy i zalał się krwią. Gdy kolega wrócił do radiowozu z drugim delikwentem, oświadczył, że chce złożyć zeznanie, że go Marcin pobił. Pamiętam, jak położył głowę na moich kolanach i powiedział, że jestem jego równowagą. Że jak kładzie się przy mnie, to cały ten zwariowany świat odzyskuje ład i porządek. Że jestem jego powietrzem i beze mnie by się udusił lub co najmniej zwariował. Jak widać, można żyć bez powietrza… *** Jak to się stało, że stoję pod drzwiami Lidki? Nie wiem, ile czasu szłam ani którędy, ale bezbłędnie trafiłam pod jej drzwi. To idiotyczne, jest prawie północ. Ma małe dzieci, na pewno już śpią. Ale gdzie pójdę? Co mam ze sobą zrobić w tych kapciach i bluzeczce? Nie wzięłam nawet portfela. Zapukam leciutko, jak śpią, to odejdę. Tylko co ja jej powiem? Dobra, na trzy. Raz, dwa, trzy. Nie słyszała. Nie zadzwonię, pobudzę wszystkich. Przejdę się jeszcze, może wymyślę coś in- nego. – Marta? Co się stało? – Mogę u ciebie przenocować? – Wejdź. Poprowadziła mnie po schodach na górę do pokoju syna. Wzięła go delikatnie na ręce i przeniosła do swojej sypialni. Wyjęła z szafy dodatkową pościel i posłała mi jego łóżko. Podała ręcznik i po dłuższej chwili przyniosła gorącą herbatę i swoją koszulę nocną. O nic nie spytała, rzu- ciła „dobranoc” i zamknęła za sobą drzwi.

Słyszałam jeszcze, że coś po cichu tłumaczy mężowi, i dom pogrążył się w ciszy. Początko- wo zmarznięta opatuliłam się szczelnie kołdrą, ale chwilę później wydała mi się potwornie ciężka. Miałam wrażenie, że mnie dusi i przytłacza. Cała się spociłam, więc ją z siebie zrzuciłam i otwo- rzyłam okno. Wdychane łapczywie powietrze nie pomogło. Złapały mnie mdłości i w ostatniej chwili zdążyłam do łazienki. Potem zasnęłam i spałam jak zabita, dopóki nie poczułam zapachu kawy i nie zobaczyłam Lidki siedzącej na łóżku po turecku i wyciągającej do mnie gorący kubek. – Zawiozłam dzieci do przedszkola, Paweł jest w pracy. Wzięłam urlop na życzenie, więc jestem tu tylko dla ciebie. Masz, napij się i doprowadź do stanu używalności. – Nie, dziękuję za kawę. – Napij się, bo wyglądasz jak zombie. – Nie pijam kawy. – Nie pijesz kawy? Od kiedy? Co jest grane? – Patrzyła na mnie wnikliwie… i jest! Jej źre- nice robiły się coraz większe i większe. – Cholera! Jesteś w ciąży, tak? Słyszałam, jak wymioto- wałaś. Jak to możliwe? Zajęło jej to naprawdę kilkanaście sekund, aby połączyć ze sobą wcale nie tak oczywiste fakty. Rzygałam z nerwów, a kawy nie piję ot tak, na wszelki wypadek. Zajęło jej to kilkanaście sekund, a Marcin nic nie spostrzegł przez trzy tygodnie. – Nie, no co ty… – zaczęłam, ale nie dała mi skończyć. – Jestem twoją siostrą, do cholery, więc mnie nie okłamuj. Poza tym byłam w ciąży, pragnę ci przypomnieć. – Jestem… – Mój Boże, tak się cieszę – rzuciła mi się na szyję, ani na chwilę nie odkładając kubka z wrzątkiem. – Czy to… czy tym razem to pewne? – Nie! To dopiero początek, więc nic nie jest pewne. Nawet u osób absolutnie zdrowych, a co dopiero u mnie. – Jej uśmiech szybko znikał z oczu. – Ale ciąża już tyle się utrzymała, a to w moim wypadku duży postęp – dodałam pospiesznie, usilnie chcąc podtrzymać ten jej życzliwy uśmiech. – Taak. To rzeczywiście nowość. Trzeba wierzyć. Co Marcin na to? Spuściłam głowę, bo łzy mimowolnie zaczęły mi płynąć po policzkach. – Zostawił mnie. – Zostawił? Teraz, kiedy w końcu zaszłaś w ciążę? – Nie powiedziałam mu… – Jak to? Co ty wyprawiasz? – Nie wiem… Nie mogłam mu powiedzieć. Początkowo bałam się robić mu nadzieję, dopóki ciąża się nie utrzyma przez trzy miesiące, ale potem… potem, gdy mówił te wszystkie słowa, że bez dziecka nie jesteśmy rodziną… że nie mogę go skazywać na takie życie… że ma pra- wo mieć rodzinę… Mam go zatrzymać dzieckiem? A jeśli za chwilę je stracę? Muszę się z tym li- czyć bardziej niż z tym, że urodzę. Mam to przechodzić ponownie? Bo ja tego dziecka dać mu nie mogę. To jego największe marzenie, pragnienie, życiowe spełnienie. Ja okazałam się „przeszkodą” w jego realizacji. Bez dziecka nigdy nie będzie szczęśliwy. Czuję się przegrana podwójnie, bo nie mogę być matką, no i miłość jednak nie pokonuje wszystkiego… A on nie chce o nas walczyć, mimo że byliśmy naprawdę świetną parą. Postawił na nas kreskę, ważne jest tylko to, że nigdy nie będziemy rodziną. – Nie mogę tego słuchać. On sprowadził cię do funkcji inkubatora. Jesteś nieprzydatna bio- logicznie, to do widzenia. Podsumował twoją wartość sprawnością twojej macicy. Dupek! – Nie mów tak! Nazywanie go dupkiem tylko dlatego, że pragnie mieć dzieci, nie jest w porządku. Nie uzurpuję sobie prawa do zatrzymania go. Ma prawo do prokreacji, ma prawo do bycia ojcem, jego rodzice mają prawo do wnuków – ale nikt nie ma prawa do nazywania go dup- kiem. Człowiek ma tylko jedno życie, a prokreacja jest jego sensem. Jeżeli nawet nie jedynym, to głównym. – O kurna! To się niewiele różnimy od bakterii… Czy ty słyszysz sama siebie? A dwoje lu- dzi? Co z nimi? Co z tym, co ich łączy? Myślisz, że między mną a Pawłem nie ma nic trwalszego

niż dzieci? – Nie ma. Twoją siłą, jako żony, jest to, że jesteś matką jego dzieci. Dałaś mu to, bez czego nie warto żyć. Gdybyś nie urodziła mu dzieci, nie miałabyś tej pozycji. – Co ty za bzdury wygadujesz? – Jak można nie rozumieć, że zupełnie inną „wartość” ma dwudziestodwuletnia dziewczyna, a inną matka dwójki dzieci, z którą się przeszło przez życie. W dodatku niełatwe. Zobacz, ile kosz- towała w siedemdziesiątym czwartym roku butelka niezłego, ale wcale nie jedynego czy najwspa- nialszego wina i ile ta sama butelka kosztuje obecnie. Może to pomoże ci zrozumieć coś, co dla mnie jest oczywiste. – Dobrze, postaram się nadążyć za twoim tokiem rozumowania. On z tobą też przeżył wiele lat. Trudnych dla was lat. To wszystko się nie liczy, bo nie dałaś mu dzieci? Przecież to absurd! A gdyby on był bezpłodny? Myślelibyście pewnie o adopcji. Przecież ważny jest partner, a nie jego gamety. – Są ważne… – Taaak… Czytałam kiedyś, że w związku, w którym dziecko jest chore, zostaje ponad dwa lata tylko trzydzieści procent facetów. Czyli cała reszta ma te swoje geny głęboko w dupie, gdy tymi genami trzeba się jakoś specjalnie zajmować. – On by się zajmował… – Z pewnością! Dał tego dowód wczoraj! Przysięgaliście „na dobre i na złe”. Dziś jest to tylko „na dobre”, „złe” powoduje zabranie swoich zabawek z piaskownicy. Wiesz co, nie wiem, jak z tobą rozmawiać… Ręce mi opadają… Nie wiem, które z was ma większy bałagan w głowie… – Prześpij się – rzuciła jeszcze za drzwiami. – Zrobię coś na obiad i zajrzę potem do ciebie. *** – Zrób mi dobrej herbaty, bo jakoś mocno mną telepie. Nie wiem już, czy to nerwy, czy hor- mony. – Musisz chwilę poczekać, dopiero nastawiłam czajnik. Siadaj. Śniadanie? – Nie, na razie nie. Schodząc, zajrzałam do twojej biblioteczki. Zobacz, co mam – Słownik języka polskiego PWN-u. Wiesz, jaka tu jest definicja? Mąż i żona tworzą tak zwane „stadło”, ro- dziną stają się w dniu narodzin dziecka… – Przestań! Czerpiesz z tego jakąś radość? Lubisz się zadręczać? Niech spada. To nie był związek, tylko jakaś pieprzona improwizacja. W związku, w którym ludzie się kochają, oboje szu- kają kompromisów. – Kompromisów? W przypadku dzieci nie ma kompromisu! Albo potomstwo jest, albo nie. Nie można mieć trochę dziecka ani być trochę w ciąży. – Kompromisem mogłaby być ewentualnie adopcja. Przypuszczam jednak, że przy tak sil- nym jego ciśnieniu na posiadanie własnego biologicznego dziecka moglibyście nawet nie przejść kwalifikacji na rodziców adopcyjnych. Postawiła przede mną herbatę i zaczęła kroić pierś kurczaka. Umyła paprykę, pieczarki i odwróciła się do mnie, nerwowo wymachując nożem. – Oszaleć można z tymi facetami! Najpierw się boją, że zostaną złapani na dziecko, a potem się rozwodzą, bo chcą dziecka. Kompletnie nie rozumieją, o co w tym wszystkim chodzi. Bycie ra- zem, we dwoje, to nasz wybór. Gdy oboje już jesteśmy pewni, że chcemy stworzyć jedno – przyrze- kamy to sobie. I wtedy dopiero możemy zacząć w ogóle myśleć o upostaciowaniu tego „jedno” w dziecku. Rodzina to mąż i żona! Dziecko jest jej naturalnym dopełnieniem. Do jego szczęścia po- trzebnych mu jest dwoje (!) kochających się, szanujących i bezpiecznych w związku rodziców. To nie dziecko jest powodem, dla którego są ze sobą. Jeżeli twój mąż nie chce z tobą tworzyć tej rodziny, czyli jego deklaracje nie były do końca uczciwe, to trudno się dziwić, że są kłopoty z dzieckiem. Po prostu nie ma ono warunków, by przyjść na świat. Poza tym nie ma żadnej gwarancji, że będzie miał dziecko z inną kobietą. A nawet gdy będzie je miał, że będzie szczęśliwy w tym związku mimo posiadania potomstwa. Czy dziecko jest

szczęśliwe, gdy rodzice są ze sobą tylko ze względu na nie? Czy to jest rodzina? Dobrze, załóżmy, że oboje znajdziecie innych partnerów i będziecie mieli z nimi udane związki. Będziecie mieli dzieci. Któż może to wiedzieć. Jednak zanim podejmie się tak radykalne decyzje, trzeba wszystko dobrze przemyśleć. Czy Marcin to zrobił? Wątpię… Dla niego samego le- piej jest, żeby dorósł… – Wytrzymał i walczył przez sześć lat. To dowodzi, że się starał. Gdybyśmy trwali w tym układzie, cierpiałyby dwie osoby. Gdy będzie miał dziecko z inną kobietą, będzie cierpiała jedna. Nie mogę go obwiniać, że nie dał rady dłużej żyć z kaleką… – Niepłodność to kalectwo? Rozumiem, że z równą konsekwencją przyjąłby fakt, że go opuszczasz, gdy dowiadujesz się, że ma chorobę nowotworową? – Nie wiem… Nic już nie wiem… Mam taki mętlik w głowie… I do tego ten ból… – Żałuję, że nie mogę choć trochę go od ciebie przejąć… Jesteś moją siostrą i nie mogę pa- trzeć, jak cierpisz. Z szacunku do ciebie nie będę już o nim chwilowo źle mówiła. Oczywiście dopóki sama nie zechcesz… Dlaczego w ogóle my mówimy o twojej niepłodności? Przecież jesteś w ciąży! A co, jeśli urodzisz to dziecko? – Przestań! Boję się nawet mieć nadzieję… To bolało już tyle razy… – Proszę, miej ufność! Jakkolwiek infantylnie to zabrzmi. Uwierz z całych sił, że się uda! I dbaj o siebie, na litość boską! Zamieszała warzywa na patelni i popatrzyła na mnie niepewnie. – Powiedz mi tylko, co dalej? Co zamierzasz? – Nie wiem. Znasz mnie – pomyślę o tym jutro. Na razie nie chcę tam wracać. Jutro będę musiała, bo idę na noc do pracy i muszę wziąć swoje rzeczy, ale dziś jeszcze nie chcę o tym myśleć. – Oczywiście możesz tu zostać, ile chcesz! Będziecie jednak musieli w jakimś momencie podjąć pewne decyzje. Chociażby co do mieszkania. W końcu kupowaliście je razem. – Przestań. Nie mówmy o tym. To brzmi tak ostatecznie… – A nie jest ostateczne? Odszedł od ciebie, a ty myślisz, że przemyśli i wróci? Dobrze. Na razie odłóżmy to. Jajecznicę? *** Ręce drżą mi okropnie, gdy próbuję wsadzić klucz do zamka. Że też musiałam odrzucić pro- pozycję Lidki, że przyjdzie tu ze mną. Nie mam w sobie tyle siły, jak zakładałam. W końcu udaje mi się otworzyć drzwi. Nie ma go. Co za ulga. Rozbieram się i wchodzę do środka. Wezmę tylko rzeczy i wyjdę szybko, aby na niego nie trafić. Torebka, świeży fartuszek na zmianę i przebrać się szybko. Otwie- ram szafę i staję jak wryta. W połowie pusta. Nie ma jego ubrań. Czy tylko to zabrał? Rozglądam się pospiesznie po mieszkaniu. Nie ma jego butów, płyt, książek, kosmetyków. Nawet ulubionych kufli do piwa. Zostawił mi telewizor, a przecież to on go kupował… Zabrał wszystkie swoje rzeczy. To już? Tak szybko? Zrobił to wczoraj? Tak mu się spie- szyło? Bez uzgadniania, co z mieszkaniem, telewizorem, akwarium… Gdzie się tak spieszył? Od jak dawna to planował, że zrobił to tak skrupulatnie. Niczego nie zapomniał. Jakby się do tego przygotował. Gdzie się wyniósł? Gdzie zabrał te wszystkie rzeczy? Gdzie mieszka? Zdążył już coś wynająć czy przeprowadził się do kogoś? Do kogo? Miał kogoś? W końcu często wracał bardzo późno. Jeśli tak, to jak to się stało, że tego nie zauważyłam? Jak mógł się ze mną kochać, będąc z kimś innym? Nie, nie byłby do tego zdolny. W końcu znam człowieka, z którym spędziłam tyle lat. Wyprowadził się pewnie do rodziców. Tylko czy rze- czywiście go znam? Nie ma już śladu po nim w moim życiu poza paroma wspólnie kupionymi rzeczami. Zniknął w ciągu jednego dnia. To już koniec? Tak ostatecznie? Nagły ból zgiął mnie wpół, aż kucnęłam. Wtedy poczułam krew płynącą po nogach.

*** Poruszam się jak we śnie. Wszystkie czynności wykonuję jak automat. Dziś jest trudny dyżur. Mamy wiele „złomków”. Złomkami nazywamy dzieci, które już nie rokują. Mówimy o nich tak, aby się do nich nie przywiązać. Oczywiście mówimy między sobą. Lidka nie mogła zrozumieć tej instrumentalności nazewnictwa. A ja nie umiem się z tego tłumaczyć. Trzeba tu być. Popraco- wać tu chociaż dzień, aby zrozumieć, że musimy się jakoś chronić. Te dzieci nie leżą tu przez ty- dzień. Są z nami miesiącami. Czasem latami. Stają się częścią nas, naszą rodziną. Niektóre po pro- stu kochamy i jesteśmy zazdrosne, kiedy nagle przyjeżdża rodzic po kilku miesiącach i zabiera jak swoje. Ale te chociaż wychodzą do domów. Miałam kiedyś taką Basię. Miała dwa latka. Była u nas cztery miesiące. Niespokojnie spała, więc nosiłam ją na rękach. Chodziłam i zajmowałam się inny- mi dziećmi, trzymając ją wciąż w objęciach. Czasem nie mogłam po takim dyżurze poruszać ręką. Basia była słodka. Otwierała oczka i kiedy byłam w pobliżu, uśmiechała się spokojna. Mogła zno- wu zasnąć. Wiedziałam, że to złomek i nie zachowałam czujności. Potem ją myłam, ubierałam i układałam do worka, nie uroniwszy nawet jednej łzy. Ale kiedy wróciłam do domu i Marcin żalił się, że pokłócił się z moją siostrą o to, co kto powinien względem wspólnej działki, potem zadzwo- niła Lidka, mówiąc, abym porozmawiała z mężem – krzyczałam na nich jak szalona. I wyłam rozhi- steryzowana parę godzin. Pogodzili się szybko przerażeni moją reakcją. A ja nie umiałam im wytłumaczyć, że to nie ma najmniejszego znaczenia, który kamień leży po czyjej stronie! Że dziś umarło dziecko, któremu nie dano żadnej szansy! Nie mieli właściwej perspektywy… Dziś jest wyjątkowo trudno, bo przyjechała jeszcze trójka z opieki społecznej. To podwójna robota. Rodzice jednak nam trochę pomagają. Karmią, przewijają. Dzieci z opieki po prostu się zo- stawia, więc wszystko na naszej głowie. A ponieważ w ramach redukcji zwolniono dietetyczki, same musimy przyrządzać mieszanki. I zapamiętywać, które dzieci czego nie mogą. W sumie to nawet dobrze, że jest tyle pracy, bo nie mam czasu myśleć. Pewne odrętwienie co prawda towarzyszy mi cały czas, nie jest jednak aż tak wszechogarniające. To jak bolesny kurcz barku – kiedy się go rozchodzi, nie czuć go tak dotkliwie. *** Od wyprowadzki Marcina minęły już dwa miesiące. Kontaktujemy się tylko w podstawo- wych kwestiach. Staram się nie być w domu, gdy przyjeżdża po rachunki czy listy. Zauważyłam, że dostaje takie ładne, w niebieskiej kopercie. Dziewczyna nie przysyłałaby na nasz adres, dałby jej swój, ale i tak intrygują. Jego rodzice próbowali się ze mną skontaktować, ale telefonu nie odbieram, a w domu prak- tycznie mnie nie ma. Wzięłam tyle dodatkowych dyżurów, na ile mi tylko pozwoliły zastępstwa i grafik. Wiem, że to nie jest zachowanie dojrzałej kobiety, ale o czym mam z nimi rozmawiać? To samo z Marcinem. Lidka mówi, że powinniśmy odbyć poważną rozmowę. Tylko co ja mam mu po- wiedzieć? Nie mogę zapewnić, że mu kiedyś urodzę to upragnione dziecko. Nie będę żebrać o łaskę pozostania ze mną mimo to. Podziękować za wspólne lata? To zbyt śmieszne, nawet jak dla mnie. Zresztą on też tego kontaktu nie szuka. Chyba nic więcej nad to, co powiedział, dodać nie może. Wiem, że rozmawiał już wstępnie z adwokatem. Pozostaje mi czekać. Czekać, a gdy przyjdzie już czas, zamknąć z godnością ten rozdział i… I co? Co dalej? Dalej muszę tylko próbować nie zapo- mnieć o oddychaniu... *** Dziś umarła Ania. Spokojnie, we śnie. Próbowaliśmy ją jeszcze reanimować, ale było za późno. Patrzyłam na nią, taką zgaszoną, głaskałam po główce, przygładzając poplątane włoski, i jej spokój wsączał się we mnie wolną strużką. Maleństwo. Ileż warte było to życie bez świadomości – można o to pytać tylko Boga, bo po ludzku nie znajduje się na to odpowiedzi. Wszyscy odczuliśmy pewnego rodzaju ulgę, ale nie bez złośliwości pomyślałam o jej ojcu, że dla niego już po kłopocie. Kiedy jednak zobaczyłam go potem, czekającego z żoną na wydanie

zwłok, było mi wstyd za tę myśl. Żaden rodzic nie powinien odbierać ciała własnego dziecka. Wy- czuł chyba mój wzrok, bo spojrzał na mnie i ruszył w moją stronę. Odwróciłam się, w panice udając, że jestem pochłonięta analizą karty pacjenta. Potem zauważyłam, że była pusta. – Chciałem pani podziękować. – Podziękować? – autentycznie mnie zatkało. – Tak, siostra mówiła, że to pani robiła jej pośmiertną toaletkę. Dziękuję, że się pani nią tak troskliwie zajęła. Widziałem nawet spineczki w jej włoskach. Wygląda jak mały anioł, nie jak kary- katura człowieka. – Jest w końcu spokojna, nic jej nie boli. Stąd ten wygląd. – Tak. W końcu… Wiem, że pani mnie już oceniła, ale nie jestem takim potworem. Mam uczucia. – Nie ma za co – przerwałam mu szybko. – To należy do moich obowiązków – ukłoniłam się i weszłam do drugiej sali. Myślałam potem jeszcze o Ani, jej rodzicach i naszej wymianie zdań. To nie jest normalne, by dziecko odchodziło przed rodzicem. Jakkolwiek bardzo wszyscy z miłości by już tego pragnęli. A oni? Tacy młodzi jeszcze, a już dość starzy. Czy zdecydują się kiedykolwiek na drugie dziecko? A może już je mają? Czy da się zastąpić jedno dziecko drugim? Czy kiedykolwiek czuli, że to ich dziecko? Odkąd się urodziło, było w szpitalu. Ona przestała przychodzić już dawno, on jeszcze czasem bywał. Dlaczego przychodził? Co go właściwie obchodziło, co ja o tym myślę? Ukłułam go tamtą uwagą. Muszę się bardziej pilnować. *** Siedzę na krześle w kuchni i staram się nie zauważać uporczywego wzroku mamy. Patrzy na mnie, jakby chciała mnie prześwietlić na wylot. Musiałam się w końcu z nią spotkać. Nie ma sensu dłużej udawać. I tak wszyscy wiedzą. Nie mogę znieść tego rentgena w jej oczach. Nie mogę też znieść, że nic nie mówi. Nie broni go, ale też nie atakuje. A powinna! Jestem jej córką! Skrzywdził mnie! Spuszczam wzrok i walczę, by się nie rozpłakać. Zazwyczaj bronię jego racji, ale dziś tak potrzebuję, by ktoś stanął za mną murem. Szczególnie matka. Bez względu na to, kto miał rację. By ktoś mi powiedział, że jestem pełnowartościowym człowiekiem, którego warto kochać dla niego sa- mego. Że nie jestem jakaś wybrakowana… Że to nie moja wina… – Jak ty sobie teraz poradzisz? – przerwała w końcu ciszę. – Normalnie. Jak do tej pory. – Ale samotna kobieta? Bez mężczyzny będzie ci trudno. – Nie bardziej niż tobie! A jakoś radzisz sobie od wielu lat! – Ale ja już jestem stara i swoje przeżyłam. Ty jesteś na początku życia. Może jeszcze kogoś spotkasz. – Mamo! Nie jestem zainteresowana spotkaniem kogoś. Miałam męża. Nie muszę go zastępować, bo nie umiem żyć bez faceta. Poradzę sobie. – Dziecko, ale będzie ci tak trudno. – Nie trudniej niż z nimi. Też potrafią utrudniać życie. Zresztą… kto mnie zechce, skoro nie mogę dać dziecka? – Nie bądź złośliwa. Są mężczyźni, którzy nie chcą mieć dzieci. – Mamo, ale ja je chcę! Przecież mogę adoptować. – Nawet nie wiesz, jaka to odpowiedzialność. To nie twoje geny, więc nie będziesz miała tyle wyrozumiałości. – Nie ma znaczenia, czyje to geny. Czemu wy wszyscy ciągle to samo. Będzie moje i będę je kochać. – To nie takie proste. Nie byłaś matką, więc nie możesz tego zrozumieć, co znaczy kochać dziecko, bo jest krwią z krwi i kością z kości. – Wyobraź sobie, że do tego wystarczy empatia. Potrafię zrozumieć. Byłam też matką, mamo! Jestem osieroconą matką. Taką, która nie kojarzy się z dzieckiem na rękach, nie pcha wózka

przed sobą, nie pokazuje dziecka światu, nie uczy go, nie przytula. Czasem tylko śpiewa kołysanki. Wracam sama do pustego domu. Patrzyłam latami na męża, który był tatą, ale także miał puste ra- miona. Jestem mamą, która kocha swoje dzieci, choć ich nigdy nie widziała. Mamą, która kupuje im kolejny wspólny znicz na pierwszego listopada zamiast kolorowych zabawek. Chcę o nich pamiętać, chociaż przyszły i odeszły tak cichutko. – Już, ciii… Nie chciałam cię zranić. – Wiem, ale idź już. Proszę. – Nie obrażaj się na mnie. – Nie obrażam się, mamo, ale i tak mi trudno. I bez twoich przytyków. – Matka nie jest tylko od głaskania. Czasem musimy też zwracać uwagę, jeśli to jest dobre dla naszych dzieci. – Ale ja mam w dupie, czy to jest dla mnie dobre. Będę myśleć o tym jutro. Dziś chciałam, abyś była po prostu matką i pomogła mi się podnieść z tych klęczek, na których tkwię od kilku ty- godni. Bez względu na to, czy mam rację czy nie… – Nie mogę ci przytakiwać, kiedy robisz źle. Byłabym złą matką. – Idź już! Proszę, idź. – Jeszcze to kiedyś zrozumiesz. Dopiero gdy zatrzasnęły się za nią drzwi, pozwoliłam popłynąć wezbranym łzom. A moim ciałem targał szloch. *** Wzięłam papiery z wypisem ze szpitala, by zanieść je rodzicom Piotrusia. Przywieźli go za- raz po narodzinach i spędził u nas pół roku. Przez ten czas nikt go nie odwiedził. Zostawiono go jak pakunek i dziś przyjechano odebrać. Przywykłam do tego, choć wciąż budzi to mój gniew. To dość częste, i to nie tylko, jak się przyjęło, wśród dzieci z patologicznych rodzin. W każdym razie nie w powszechnym tego słowa rozumieniu. Niemniej nie da się inaczej jak patologią określić zacho- wania ojca, który – choć ubrany w sweterek od Tommy’ego Hilfigera i spodnie od Hugo Bossa – zostawia dziecko po narodzinach na pół roku, aby je naprawiono, i przyjeżdża odebrać pełnowar- tościowy model. Jestem dość odosobniona w swoim szerokim postrzeganiu terminu określającego to zjawi- sko. Stosunkowo łatwo jest nazwać patologią zachowania typowo naganne, widoczne na pierwszy rzut oka. Gdy ojciec okłada razami swoje dzieci, a żonę spycha ze schodów, gdy matka poi potom- stwo gorzką żołądkową, której nadużywa. Trudniej powiedzieć wprost, że z tym samym mamy do czynienia w przypadku tysięcy kobiet cierpiących odtrącenie i doznających przemocy psychicznej ze strony swoich mężów. Często szanowanych obywateli. To samo dotyczy dzieci nieustannie tęskniących za swoimi rodzicami, za ich słowem, ciepłem, dotykiem. Czy cierpią przez to mniej, bo nie są okładane razami po brzuchu? „Ich rodzice zarabiają przecież na ich przyszłość, nie możemy zatem takich przypadków stawiać w jednym szeregu z patologią”. A ja mam wokół siebie zatrważająco dużo takich dzieci. I nie tylko w szpitalu. Moi znajomi – ci bliżsi i ci dalsi, zapracowani, zabiegani, robiący kariery. Bo muszą zapłacić za kolejne lekcje angielskiego, baletu, karate, tańca, teatru. A ich dzieci pachnące, zadbane, z fryzurami od Ralpha Laurenta i butami Ecco (bo nie wykrzywiają stópek, jak te, które kupują inni na bazarze), wycho- wywane przez dziadków, opiekunki, prywatne przechowalnie 24/h. Trudno to nazwać patologią. Chociaż dziecko mojej koleżanki pierwsze słowo powiedziało po ukraińsku. – Proszę, to jest cała dokumentacja medyczna, tu wypis, a za chwileczkę przyjdzie pani dok- tor, aby z państwem porozmawiać. – Proszę pani, ale, choć szukałem kilka razy, wśród tych rzeczy nie ma ubranek, w których przywiozłem Piotrusia do szpitala. – Nie ma? Jest pan pewien? – Tak, jestem pewien! Chyba wiem, w czym przywiozłem swoje dziecko. Tu są jakieś same szmaty, a to były porządne ubranka. – Wie pan, po takim czasie trudno mi będzie ustalić, co się z nimi stało.

– Co to znaczy, że trudno pani ustalić? Tak trudno odkładać rzeczy dziecka do szafki? – Mamy tyle obowiązków, że nie pilnujemy ubranek. Poza tym nie wiem, która z moich koleżanek mogła je akurat przekładać. Pewnie poszły do prania. – Mnie to średnio interesuje. Chciałbym, aby się znalazły. – Proszę pana, ja naprawdę nie jestem od pilnowania ubranek, tylko zdrowia pańskiego dziecka. Nie ustalę po pół roku, gdzie są ubranka pana synka. – Lepiej, aby to pani zrobiła, bo złożę na panią skargę. Pewnie któraś z was je ukradła. – Ukradła? Chyba pan żartuje? – W takim razie gdzie są? – Nie wiem! Mieliśmy go trzymać przez cały czas w tym jednym ubranku? Przez pół roku nie interesowało pana, czy mamy w co ubrać rosnące dziecko. Czy mamy dla niego pieluchy, środki higieniczne. Dostawał to, co mieliśmy na stanie szpitalnym. Być może poszły wymiennie do innego dziecka. – No to już szczyt! To były markowe ubrania za kilkaset złotych, nie jak te szpitalne szmaty. Proszę natychmiast poprosić swoją przełożoną! – Proszę się samemu do niej pofatygować, jest w pokoju pielęgniarek. Nie jestem pana służącą. – Jest pani bezczelna. To naprawdę jakaś kpina. Już ja panią załatwię. Ja tę sprawę nagłośnię. Nauczycie się mieć szacunek dla pacjenta. Podam do publicznej informacji, że tu pracują złodzieje. Coś jeszcze mówił, ale już nie słyszałam za drzwiami. Szłam cała rozdygotana, a ręce mi się trzęsły. Trzeba mieć tupet, aby przez taki czas nie interesować się w ogóle stanem zdrowia i samo- poczuciem swojego dziecka, a pamiętać dokładnie, w co było ono ubrane. Chciałam zamknąć się na chwilę w ubikacji, aby uspokoić się bez konieczności wysłuchiwania zbędnych pytań. Skręciłam i wpadłam wprost na ojca Ani. – Pan tutaj? Czy coś się stało? Czegoś zapomnieliśmy? – Nie. Szukałem pani. Czy nie zechciałaby… Czy mogłaby pani poświęcić mi chwilę? – Ale po co? Nie rozumiem. Wszystkie dokumenty pan dostał. Jeśli jest jakaś niejasność, proszę kontaktować się z doktor prowadzącą Anię. – Ale ja… Wszystko jasne. Po prostu potrzebuję chwili rozmowy. – Na pewno ma pan kogoś bliskiego. Żona z pewnością lepiej panu doradzi niż ja. – Ja nie potrzebuję doradzania. Potrzebuję rozmowy. Z panią. – Ale ja mam teraz dyżur. Bardzo przepraszam. Poza tym nie wiem, o czym miałabym z pa- nem rozmawiać. – Bardzo proszę. – To naprawdę zły moment. Jestem w pracy. Do tego mam trudny dzień. – Poczekam pod szpitalem. Proszę. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Nie słuchał argumentów ani też nie poczekał na kolejne. Zbiegł lekko po schodach. – Ale, proszę pana, ja naprawdę nie mogę… *** Przez chwilę myślałam, aby wyjść jakoś tyłem. Uciec. Opanowałam ten paniczny lęk, przy- wołując się do porządku. Przecież nie będę się chować przed obcym człowiekiem, który nic mi nie zrobił. Poza tym może już sobie wszystko przemyślał i poszedł. Nikomu nie chciałoby się czekać czterech godzin pod szpitalem. I tu się przeliczyłam. Był. Uważnie przyglądał się każdemu, kto wychodził. Ewidentnie mnie szukał. Gdy mnie spostrzegł, podszedł szybko w moją stronę. – Proszę pana, mówiłam panu, że czekanie jest bezcelowe. Ja naprawdę nie mam o czym z panem rozmawiać. – Nie może pani tego wiedzieć, dopóki pani ze mną nie porozmawia. Proszę. – No dobrze, ale nie mam zbyt wiele czasu. Poza tym jestem wykończona.

– To niech pani pozwoli się zaprosić na jakieś ciastko i kawę. – To już lepiej po prostu się przejdźmy spacerkiem do kolejnego przystanku. Stamtąd też mam autobus. Szliśmy powoli w świetle latarni. Początek listopada był jeszcze wyjątkowo ciepły. Gdyby towarzyszyły temu inne okoliczności, pewnie byłabym wdzięczna za ten pomysł spaceru niosącego ulgę nerwom dzisiejszego dnia. Milczeliśmy. Nie chciałam go zachęcać, a on nie mógł się jakoś ze- brać. Nic to, za chwilę dojdziemy do przystanku i podjedzie autobus, a ja podziękuję mu za spacer i wrócę do domu. – Nie wiem, jak zacząć. Chciałem panią przeprosić, że wtedy na panią naskoczyłem. – Nie ma o czym mówić. To emocje, ja to rozumiem. – I podziękować za to, że się pani nią zajmowała. Nie tylko na koniec, ale w ogóle. Przez ten cały czas. – Mówiłam, że nie ma za co. To należy do moich obowiązków. – Była pani tam przez te wszystkie lata. Była pani z nią częściej niż ja. – Ja wiem, że to trudne, ale proszę się teraz nie zadręczać. To niczemu nie służy. Naprawdę nie mógł pan nic więcej zrobić. – To wszystko jest takie… Tylko pani jest realną postacią z życia mojego dziecka. Namacal- nym dowodem na to, że żyło. Moi bliscy… Moi znajomi… Oni nigdy jej nawet nie widzieli! Każdy mi współczuł, ale nawet jej nie znał. Nikt tak naprawdę nie może ze mną nad nią zapłakać. Nikt przy mnie nawet nie wymawia jej imienia! Nie wiem, czy to z szacunku do cierpienia, lęku czy bra- ku wyobraźni. Udają, że nie istniała. A przecież ona żyła i była dla mnie ważna. Gdyby o niej mówili, miałbym potwierdzenie, że była ważna także dla nich. Przecież po coś żyła, prawda?! A nikt tego jej życia nawet nie zauważył. Nikt nie zatęskni, nikt nie wspomni przy niedzielnym obiedzie. Zaskoczył mnie, przyznaję. Częściowo to było powodem, że milczałam. Głównie jednak dlatego, iż czułam, że musi się wygadać. – Bycie rodzicem w żałobie jest w pojęciu niektórych zaraźliwe. Unikają mnie więc prawie wszyscy. Moje życie roztrzaskało się w drobny mak. Wiem, że to przygnębiające być blisko mnie, gdy tak myślę. Nie chcę być obiektem litości, więc sam też ich unikam. Błędne koło. Najtrudniejsze jest milczenie innych. Milczenie albo banalne rozmowy o niczym, które mają mnie rozerwać i odwrócić moją uwagę. Tymczasem tylko mnie denerwują. No i rady. To też ko- cham! Normalnie łyżkami bym jadł tych wszystkich „niespokojnych o mnie”! I co z tego, że potra- fię obiektywnie ocenić, że „żyć dzień za dniem” i tak odmierzać czas jest radą doskonałą w swej prostocie, jak obecnie dzień dla mnie to za dużo. Chciałbym wiedzieć, że daję sobie radę z godziny na godzinę. Wiem, w pani oczach byłem potworem. – Nie. To nie tak. Przepraszam, nie miałam prawa oceniać. – Proszę się nie tłumaczyć. Ja rozumiem, jak to wyglądało. Tylko że nie da się żyć latami w szpitalu. Żebym chociaż był jej potrzebny w jakiś sposób, ale ona nawet nie wiedziała, że ja tam jestem. – Tego pan nie wie. – Jak to? Przecież ona właściwie wegetowała. – Tak, tylko w żaden sposób nie jesteśmy w stanie zweryfikować jej stopnia świadomości. Tego, czy dziecko nie czuje bezpieczeństwa wynikającego z obecności bliskich. Podobnie jak z ludźmi w śpiączce. Trudno określić, co właściwie rejestrują. – Myśli pani, że ona miała pojęcie, że ja w ogóle jestem jej ojcem? – Nie wiem. Chwilę się nad tym zastanawiał. Zamilkł i patrzył gdzieś przed siebie. – Może powinienem z panią wcześniej porozmawiać. Kiedy jeszcze żyła. Ale wy, pielęgniarki, jesteście takimi cieniami. Elementami wyposażenia szpitalnego. Rozmawia się z leka- rzami, a oni, przy pomyślnych wiatrach, poświęcają naszym dzieciom kilkanaście minut dziennie. Znowu zamilkł, tym razem na dłuższą chwilę. Jakby zupełnie gdzieś odpłynął. Gdy w końcu

się odezwał, drgnęłam. Przez chwilę byłam też we własnym świecie. – Początkowo bycie z nią było tak naturalne jak oddychanie. To moje dziecko, więc gdzie mam być, jak nie z nią. Potem przyszły codzienne dylematy, kolejne urlopy były już niemożliwe, trzeba było zarabiać, nadrobić zaległości. Czas sprawiał, że uzmysławialiśmy sobie nieodwołalność wyroku, z jakim żyła nasza córka. Nie rozpoznawała nas. Nie byliśmy dla niej nikim bliskim. Przy- chodzenie, siedzenie, patrzenie na nią było ponad nasze siły. A i tak trudno było znaleźć w tym wszystkim sens. Odsunęliśmy się z żoną od siebie. Doszły jeszcze nasze problemy. W końcu żona odeszła. Obwiniałem ją, że się od nas odcięła. W pewien sposób straciłem i żonę, i córkę. Dziś już nie mam takiego żalu. W tamtym roku wyszła za mąż. Niedawno urodziła zdrową córeczkę. A mnie otacza jakaś taka gigantyczna pustka. Mam wrażenie, że mnie wchłania. Wiem, że średnio mnie to wszystko usprawiedliwia, ale czasem po prostu nie mam siły, by być codziennie ze swoim wyrzutem sumienia. Człowiek się jakoś chroni. Ucieka od bólu, pro- blemów. W pewnym momencie myślałem już tylko o tym, że powinna umrzeć. Myślałem o niej, o zakończeniu jej cierpień, ale też o sobie – o zakończeniu jakiegoś straszliwego bezsensu, prze- raźliwej bezcelowości w tym wszystkim. Pomyślałem, że gdy ją pochowam, to ja też przestanę cier- pieć. Myliłem się… Nie mylił się, widziałam to dziesiątki razy. Potrzebował tylko czasu. Ania dla nich była mar- twa od dawna. Potrzebował oczyszczenia, jakie daje złożenie zmarłego do grobu. I nie ma znacze- nia, czy ktokolwiek, ze mną włącznie, to akceptuje. Myślę, że on sam do końca tego nie robi. Dlate- go tu jest. Dlatego mówi mi te wszystkie rzeczy. Liczy, że powiem mu, iż nie jest potworem. Jedna z kobiet na forum internetowym poświęconym utracie nienarodzonych dzieci, na którym swego czasu poszukiwałam ukojenia czy czegoś, czego nazwać nie potrafię, opowiadała, jak urządziła pogrzeb dziecku z trzynastego tygodnia ciąży. Sama zrobiła dla niego trumienkę ze szkatułki, do której wsadziła uszytą przez siebie białą poduszeczkę i kołdrę, smoczek, samochodzik, napisany do dziecka list oraz ramkę ze zdjęciem USG dziecka i własnym. Dziewczyna pisała, że dzięki temu zrobiła dla tego dziecka wszystko, co mogła zrobić – a potem pochowała je w grobie swojego ojca. Dla kogoś, kto nie stracił dziecka, może to brzmieć jak scena z horroru, ja ją jednak rozumiem. Śmierć dziecka trzeba przeżyć od początku do końca, aby samemu zacząć żyć. Spacerowaliśmy jeszcze długo, niewiele już mówiliśmy, ale żadne nie chciało odejść pierw- sze. I z mojej strony to nie był tylko odruch. Naprawdę nie chciałam kończyć tej rozmowy i pozwo- lić mu odejść. Przedziwny rodzaj ukojenia daje przynależność do grupy. Kiedy wiesz, że los nie tyl- ko z tobą obszedł się brutalnie, ale obok również cierpią ludzie. To być może jest trochę chore, ale ten rodzaj jedności jest dość przyjemny. W końcu pożegnał się nagle, jakby o czymś sobie przypo- mniał. Dość obcesowo i pośpiesznie. Przeprosił tylko, że zmarnował mi tyle czasu, i prawie bie- giem ruszył do zaparkowanego pod szpitalem samochodu. Dopiero wsiadając do autobusu, po- czułam, że jestem przemarznięta do szpiku kości. *** To było bardzo przyjemne popołudnie. Lidka wyprawiła urodziny córce i zaprosiła dzieci wraz z rodzicami. Jestem chrzestną Zosi, więc zaproszenie dotyczyło i mnie. Wówczas gdy banda pięcioletnich, zdecydowanie zbyt głośnych potworów zamieniała pierwsze piętro jej domu w pobo- jowisko, my spokojnie piliśmy kawę i plotkowaliśmy przy najlepszym na świecie serniku. Taki po- trafi zrobić tylko nasza mama i Lidka. Idąc tu, miałam wiele obaw. Sami rodzice, niekończące się tematy dotyczące własnych po- ciech i niedyskretne pytania, czy ja nie zamierzam mieć dzieci. Diabeł okazał się nie taki straszny, jak go pewien kiepski malarz wymalował – jak mawiał Makuszyński, ten od Koziołka Matołka. Prawdopodobnie jest w tym duża zasługa Lidki, która tak moderowała rozmowę, by zawsze kręciła się wokół neutralnych tematów. Kilka razy co prawda udało się komuś zepchnąć ją na wydeptane przez wszystkich ścieżki. Szczęśliwie nikt mnie o nic nie pytał. Zresztą towarzystwo, ku mojemu miłemu zaskoczeniu, okazało się naprawdę ciekawym i zabawnym gronem. Żartom i śmiechom do- rosłych wtórowały piski i wrzaski z pięterka. Dawno się tak dobrze nie bawiłam. Czułam, jak opada ze mnie całe napięcie, i byłam zasko-

czona tym, jak lekko mi z tym śmiechem. Gdy Zosia odprowadziła już z mamą swoich gości do drzwi, a Paweł wyprawił dzieci w podróż do krainy snu, usiadłyśmy z Lidką jeszcze na kanapie i otworzyłyśmy wino. Właściwie nie rozmawiałyśmy o niczym konkretnym, ale było nam tak przy- jemnie siedzieć z nogami podkulonymi na sofie. Otulona kocykiem i z kieliszkiem w ręku komplet- nie straciłam rachubę czasu. Wyszłam o jakiejś skandalicznej porze, upierając się, że nie chcę prze- nocować, że spacer z pewnością dobrze mi zrobi… Gdy tak szłam, niespiesznie, wciągając mocno orzeźwiające (i otrzeźwiające) zimne powietrze, całkiem proste wydawało mi się odzyskanie kon- troli nad własnym życiem. Zawsze kochałam jesień. Jej nostalgię, melancholię i dekadentyzm. Wy- obrażałam sobie, że gdybym była poetką, pisałabym wiersze wyłącznie jesienią. Z deszczem bębniącym o szybę, z kieliszkiem koniaku obok klawiatury komputera i z papierosem w pożółkłych palcach. Nigdy nie napisałam nawet strzępka wiersza, papierosów nie palę, a koniaku nie znoszę. Ale jesień może być dobrym początkiem zupełnie nowego życia. Marty niezależnej, Marty silnej, samospełniającej się, szczęśliwej… Muszę tylko częściej cieszyć się z tego, że piję dobre wino w towarzystwie ludzi, których lubię. Muszę częściej wychodzić na spacery i wciągać świeże powie- trze aż do pięt. Cała nowa. Jak Feniks z popiołów. W końcu mam dopiero trzydzieści lat, a już się pochowałam i jestem w żałobie. Jeszcze tylko trochę mi wino szumi w głowie, ale jak uleci, to będę taka całkiem nowa. Podniecona tą myślą i wizją swojego nowego życia weszłam do mieszkania, wzięłam szybki prysznic i wsunęłam się z uśmiechem pod kołdrę. Podobałam się sobie w tej wizji. Zamknęłam oczy i jakieś ulotne wspomnienie zapachu Marcina dotarło do mnie. Nie wiem, gdzie się tyle czasu w tej poduszce skrywał, ale nagle go poczułam. I łzy trysnęły mi prawdziwym potokiem. Wyciągnęłam rękę i gładziłam pustą poduszkę obok. Czemu jej nie schowałam? Tak przeraźliwie pusto jest w tym mieszkaniu, pełnym kiedyś naszego śmiechu. Tak przeraźliwie pusto jest w moim życiu… Byliśmy jak jeden organizm, jeden układ krwionośny i kostny. Po przeprowadzonej opera- cji rozdzielenia bliźniąt syjamskich pozostały braki w obu ciałach. Jak to możliwe, że tyle nas łączyło, a dziś nie ma nic? Zerwanie wszelkich więzów wydawało się niemożliwe, a okazało się ba- nalnie proste w praktyce. Jedno cięcie i koniec. Jeden wieczór, kilka zdań. Oddychaliśmy jednym powietrzem, a dziś nie możemy ze sobą rozmawiać nawet o pogodzie. Zamknęłam oczy, przekręciłam się do ściany i przełożyłam rękę w taki sposób, aby była ułożona na moim biodrze – jakby on mnie obejmował. *** To niewiarygodne! Trzecie dziecko tej samej kobiety trafia do nas na oddział. Niemalże tuż po porodzie. To jest dodatkowo z zespołem Downa. Urodziła trzynaścioro dzieci i wszystkie oddała opiece społecznej. Trójka z nich z wadami serca trafiła do nas. To kombajn do rodzenia dzieci! Gniew furczy we mnie w każdym zakończeniu gałązek nerwowych. Wystarczyłoby jedno omsknięcie skalpela na jajowodzie podczas cesarskiego cięcia i rozwiązano by ten problem osta- tecznie. Żaden lekarz nie weźmie tego na siebie – zbyt wielu ludzi bierze udział w operacji. Ktoś się na nim odegra, a on pójdzie siedzieć. A ona rodzi kolejne i kolejnego się pozbywa. Bo w naszym wspaniałym państwie z opieką prorodzinną podwiązanie jajowodów jest zabronione. – Marta, kolejne wezwanie na nas czeka – koleżanka zajrzała do sali. – Szlag! Kto tym razem? – Usiłuję odgrzebać w myśli niedawne zgony. – Sprzed ośmiu miesięcy. Maja Ulanowska – odczytuje z kartki nazwisko, które kompletnie nic mi nie mówi. – Cholera, nawet tego nie pamiętam. Co to było? – Nie wiem, pogrzebię w papierach. – Kiedyś w końcu pójdziemy siedzieć, zobaczysz. I to tylko dlatego, że wykonujemy ten pieprzony zawód. Mówię ci, czasem mam już serdecznie dość. – Wiem. Jeszcze te idiotyczne komentarze mojego męża: „Zrozum ich, to rodzice. Też byś dochodziła, czy nie został popełniony błąd”. Niech dochodzą, tylko opowiadanie o błędzie nie jest wielką sztuką, a ja pójdę siedzieć za wykonywanie obowiązków. A przecież też mam dzieci, ro- dzinę.

– Ech, szkoda nawet gadać. Kiedy mamy się stawić w komisariacie na Wilczej? – Czternastego o dziesiątej. Muszę zamienić się z kimś dyżurami. – Spytaj Baśkę, ona chętnie pozbędzie się nocek w zamian za dyżur dzienny. Odkąd Andrzej wrócił z Irlandii, na okrągło kombinuje zamiany. – Daj jej spokój, za tydzień on znowu wyjeżdża, niech się nacieszy. Spytam ją. Wyszła z pokoju, a moje nerwy były tak napięte, że mogłabym naprawdę kogoś pobić. I to z dziką satysfakcją. Tamta płodzi dzieci i nikt z tym nic nie może zrobić, a ja zwiedzam komisariaty po każdym zgonie dziecka na oddziale. Naprawdę rozumiem rodziców, ale czasem stuknęłabym w tę czy drugą łepetynę. Przywożą do nas naprawdę chore dzieci, najtrudniejsze przypadki, ocze- kują boskiego cudu, a gdy się nie zdarza – szukają winnych wśród nas. Kto zawinił? No właśnie! Bez problemu mogą udowodnić mi winę, bo nie zawsze potrafię odpowiedzieć, gdzie byłam między dziesiątą pięć, kiedy spisywałam dane z aparatury do karty choroby, a dziesiątą jedenaście, gdy przestała pikać. Nocą jest nas dwie na cały oddział, a pracy po łokcie. Czasem jeszcze trzeba zbiec z badaniami do piwnicy. Nie mówię już o tym, że od czasu do czasu muszę odwiedzić ubi- kację i bardzo bym chciała coś zjeść w ciągu tych dwunastu godzin. A chwila na kanapkę może wypaść akurat między 10:05 a 10:11, i co wtedy? Albo transport – to jest najlepsze. Wsadzają cię do klekoczącej karetki z umierającym no- worodkiem i trzeba go natychmiast przewieźć do innego szpitala. A ty przy tych wstrząsach nie je- steś w stanie wkłuć się w tak małą, ledwie widoczną żyłkę. I siedząc w karetce, modlisz się, aby tylko zmarło na miejscu, a nie w czasie drogi, bo potem będą przesłuchania, zeznania itd. Lekarze zapobiegawczo nie jadą z tobą, nie potrzebują kłopotów. Dobrze, że chociaż teraz te przepisy zmie- nili. Musi w transporcie być lekarz. Więc wysyłają tych najmłodszych, przerażonych bardziej niż ty. I nie wiesz, czy reanimować białą jak śnieg młodziutką lekarkę, czy może jednak dziecko. Nie wiem, na ilu przesłuchaniach już byłam. Ile razy udowadniałam, że zrobiłam wszystko, co było w mojej mocy, i nie popełniłam zaniedbania. Nie dość, że ten zawód jest tak niewdzięczny na wszelkie możliwe sposoby, to jeszcze odpowiadasz za każdy ruch. Ile tak można? Ile jeszcze dam radę? Trzeba było znaleźć pracę w przychodni… O! Najlepiej prywatnej, to i pieniądz byłby przy okazji uczciwy, bo to, co tu dostajemy, to śmiech na sali. Tej Mai to nawet nie pamiętam. Jak mam sobie przypomnieć, co robiłam osiem miesięcy temu? Muszę poczytać papiery. Tylko co mi to powie? *** Zrobiłam sobie gorącą kąpiel i z prawdziwą ulgą zanurzyłam się wodzie. Gdy moje ciało na- bierało upragnionej temperatury, przypomniał mi się Marcin i jego wymówki, że studiowałam na Akademii Medycznej, a nie wiem, że gorące kąpiele osłabiają serce. Owszem, ale ja je tak lubię. To przyjemne ciepło rozkurczające napięte mięśnie i dające uczucie odprężenia. Jakby wszystkie troski spływały ze mnie do wody. Wystawiłam nogę nad kołderkę z piany i z niesmakiem szybko ją scho- wałam z powrotem. Kiedy ostatnio strzygłam ten trawnik? Nikt się tu nie zapuszczał od dawna, za- rosłam więc niemożebnie. Czy rzeczywiście muszę to robić dla kogoś? Nie mogę dla siebie? Czy ja nie mogę czuć się po prostu dobrze? Od razu myślę, że Basia, koleżanka, walcząca feministka, byłaby ze mnie dumna. Niemal słyszę, że jestem teraz kobietą wyzwoloną, że nie dałam się tyranii dzisiejszych czasów. „Przecież kobiety przestały być niewolnicami kuchni, a zaczęły być niewolni- cami własnego ciała. Wiesz, ile poświęcają czasu na te wszystkie pedikiury, manikiury, pilatesy i inne sresy? Założę się, że tyle nie poświęcały nigdy na sprzątanie czy gotowanie”. Swoją drogą coś w tym jest, bo znam wiele mądrych kobiet, wyzwolonych kobiet, ale żadna z nich nie jest wyzwolona na tyle, by zrezygnować z depilowania nóg. To znaczy, że ja się wyzwo- liłam od wszelkiej tyranii! Uśmiechnęłam się do tej myśli. Jak miło być panią sytuacji i siebie. Sięgnęłam po maszynkę i starannie wygoliłam namydlone nogi. Sprawdziłam jeszcze, przesuwając dłonią po łydce, czy nic nie zakłóca idealnie gładkiej skóry, i zastanawiałam się, czy ktoś będzie miał jeszcze ochotę ich dotykać. Głaskać, tak jak ja teraz, i czy sprawi mu to przyjemność. Za- mknęłam oczy i poddałam się tej pieszczocie, wyobrażając sobie, że robi to ktoś inny. Niestety ten ktoś ma oczy i dłonie Marcina. Pokutuje teraz to, że był moim jedynym. Pierwszym chłopakiem,

mężem, kochankiem. Lidka często się ze mnie podśmiewywała, że o niczym nie mam pojęcia. Złapałam pierwszą okazję i od razu kupiłam. Ona miała wielu facetów przed Pawłem i to w jej oczach stanowiło przewagę. „Przynajmniej nie kupiłam kota w worku, pierwszej lepszej kajzerki, tylko się najpierw dobrze rozejrzałam w asortymencie piekarni. Nabrałam pewności, czego szukam i czego właściwie chcę” – mawiała. Czy rzeczywiście byłam tak naiwna, że wydawało mi się, iż pierwsza miłość może starczyć na całe życie? Może faktycznie nie wyrobiłam sobie zdania, czego właściwie chcę? Tylko że ja go naprawdę kochałam. Miałam szukać mimo wszystko? Zresztą jakie to ma teraz znaczenie? Jestem w punkcie wyjścia. Mogę szukać teraz. Wyszłam z wanny i osuszyłam się ręcznikiem. Stanęłam nago przed lustrem i zaczęłam się sobie wnikliwie przyglądać. Pupa jest jeszcze dość jędrna. Gorzej z piersiami – grawitacja zaczęła na nie działać. Dobry stanik powinien załatwić sprawę. Długie nogi zawsze były moim atutem, ale brzuch wymaga trochę ćwiczeń. Trochę zmarszczek (to już? aby na pewno one tu powinny być?), sucha cera (gdzie odłożyłam krem?) i włosy (o rany!). Kiedy byłam ostatnio u fryzjera? Przez tych kilka miesięcy znacznie podrosły. Ostatnio długie włosy miałam w liceum i nie wyglądam korzyst- nie na zdjęciach z tamtego okresu. Z drugiej strony miałam wtedy pryszcze i to mogła być przyczy- na. Przyjemnie jest czuć włosy opadające na plecy. Od kilku lat ta sama długość do ramion, może pora coś zmienić? Zapiszę się do fryzjerki, aby mi je jakoś ładnie wycieniowała, i niech rosną. Zo- baczymy. W końcu to mam być całkiem nowa ja. A nowa ja chce się poczuć młodziej i mieć opa- dające na plecy włosy. Tylko kogo ja chcę oszukać? Nie jestem typem lubiącym przygody. A stały partner bez szans na dziecko? To się nie uda. Cholera, dość. Zrobię to dla siebie! W końcu jestem wyzwolona z męskiej tyranii i mogę się poczuć piękna tylko dla siebie! Muszę koniecznie zadzwonić do Basi i utrwalić w sobie to przeko- nanie. Wklepałam krem w szyję i dekolt, wzięłam obie piersi do rąk, unosząc je trochę, i jeszcze raz się sobie przyjrzałam. Koniecznie muszę z nimi coś zrobić. *** Powoli przestaję się bać własnego mieszkania. Odważyłam się nawet poprzestawiać kilka przedmiotów (szczyt awangardy) i wywaliłam pościel, która mimo kilkukrotnego prania wciąż pachnie Marcinem. Muszę się jeszcze rozstać ze zdjęciami z ramek, ale wciąż do tego „nie do- rosłam”. Co, notabene muszę przyznać uczciwie, jest dosyć śmieszne, bo gdy obok nich prze- chodzę, staram się nigdy nie patrzeć w tę stronę. Czemu jeszcze tego nie zrobiłam, nie mam pojęcia. Podobnie jak z łóżkiem – stoi tuż pod nieszczelnym oknem, które muszę kiedyś w końcu wymienić. Ciągle nie mam czasu się tym zająć. Marcin tak chciał, bo mówi, że dzięki temu przy- najmniej ma czym oddychać. Tymczasem ja opatulona po sam czubek nosa dygoczę z zimna przy otwartych oknach jesienią czy zimą. Swoją drogą, to dość zabawne z tym krążeniem u kobiet, że mają wiecznie zimne ręce. Łóżko pod oknem było kompromisem między jego „w tym pokoju jak zawsze jest duszno” a moim „nie otwieraj okna przy dwóch stopniach na plusie, bo zamarznę”. Marcina jednak tu nie ma od kilku miesięcy, a łóżko stoi, jak stało, okna niewymienione, ja marznę, ale nie mam odwagi go ruszać. Tak jakby zmiana wypracowanej harmonii w mieszkaniu miała na zawsze odciąć mnie od tego, co było. A ja chyba nie do końca jestem na to gotowa. Lubiłam moje życie. Kochałam Marcina. Chyba ciągle go kocham, ale wiem, że siłę do tego, by wstawać, odnajduję tylko dzięki temu, że nie mam z nim kontaktu; że uciął to tak radykal- nie. Może jednak zna mnie bardziej, niż myślałam? Może troszczy się odrobinę o to, bym stanęła na nogi po jego odejściu. A wie, że stanie się tak tylko wtedy, gdy nie będzie mnie nękał. Czyżby mnie kochał? Idiotko! – przywołuję się szybko do porządku. – Nawet jeśli cię kocha, to nie chce z tobą być, bo jesteś pusta i jałowa. Nie wydasz plonu. Zadzwonił dzwonek do drzwi i do mieszkania wtarabaniła się Lidka z wielkimi siatkami, nie czekając na zaproszenie. Muszę zacząć zamykać drzwi na klucz. – Przejrzyj te rzeczy i zostaw sobie to, co ci się podoba. Resztę wyniosę do kontenerów – wysapała, rzucając reklamówki pod moje nogi.

– Sklep okradłaś? Co to za rzeczy? – To moje złudzenia. Rozstaję się z nimi i muszę dopełnić rytuału. Nie ma szans, abym kie- dykolwiek wróciła do rozmiaru sprzed ciąży. Po trzech latach pora to przyjąć za fakt, a nie zawalać półki ubraniami, „do których jeszcze kiedyś wrócę”. – No co ty. Trochę konsekwencji i zrzucisz jeszcze parę kilo – próbuję zręcznie nie popełnić błędu, przyznając w duchu, że mogłaby stracić z pięć kilogramów. – Przestań! Wystarczy, że ja się tym łudziłam przez tyle czasu. W szafie przybędzie miejsca, a ja przestanę się oszukiwać. – A jeśli… – A jeśli jednak schudnę, to kupię sobie nową garderobę. Potrzebuję zmiany, odświeżenia wizerunku. Dość mam tego nieszczęsnego oblicza matki Polki. Co myślisz o skórzanych spodniach? – Ty i skórzane spodnie? Nieee. – Co – nie? Co – nie? To że mam dzieci, nie znaczy, że nie mogę być jeszcze laską i poczuć się młodziej. Nie wiem – inaczej. – Nie, no możesz. Jasne. Tylko czemu w skórzanych spodniach? Za chwilę mi powiesz, że kupujesz motocykl. – A wiesz, że to jest całkiem niezła myśl! Ty to masz łeb! – Eee? – Żartuję, głuptaku. Ale nowa garderoba by mi się przydała. Przejrzyj te rzeczy i chodźmy połazić po sklepach. Czuję, że muszę sobie dzisiaj coś kupić. – Pokłóciłaś się z Pawłem? – Nie, dlaczego? Nie mogę już o siebie zadbać tak po prostu, z własnej inicjatywy? – Możesz, tylko wybacz, to dość nieoczekiwane… Wiesz, w sumie to ja też o tym dzisiaj myślałam. Chciałam iść do fryzjera… – Sama widzisz, jak dobrze się składa. Pospiesz się z tymi rzeczami, bo nam sklepy zamkną. W sobotę są krócej otwarte. Wywaliłam zawartość toreb na środek sypialni. Właśnie się rozebrałam, by przymierzyć su- kienkę, gdy dzwonek u drzwi odezwał się ponownie. Lidka poszła otworzyć, a ja próbowałam się wbić w czarną, ołówkową suknię koktajlową. – Musisz przyjść podpisać panu. Polecony przyszedł – wrzeszczała Lidka, jakbym była na podwórzu, a nie w pokoju obok. Z rozpiętą na plecach sukienką (przecież nie będę się do listonosza odwracać tyłem) po- deszłam do drzwi. – Dzień dobry. Polecony, pani Marto. Z sądu. Proszę tu podpisać – przemówił. Ciekawe, czy wie, że kiedyś zabijano posłańców przynoszących złe wieści. Podpisałam i zamknęłam za nim drzwi. Drżącą ręką rozerwałam kopertę. To musiało być to, o czym myślałam. I było. Wezwanie na pierwszą rozprawę rozwodową. Lidka przyglądała mi się niespokojnie, gdy czytałam papiery, gotowa rzucić się na ratunek z siostrzanymi ramionami przy pierwszej oznace mojej słabości. Włożyłam je z powrotem do ko- perty i odłożyłam na konsolę pod lustrem. Zrobiła krok w moją stronę. Szybko umknęłam do sy- pialni. – Chodź – zawołałam. – Przydasz się, skoro już jesteś. Weszła niepewnie z miną nietęgą, widząc mnie w eleganckiej, wąskiej sukni, szarpiącą się z łóżkiem. – Złap z drugiej strony, zamiast przyglądać się głupio. Przenosimy to łóżko pod tamtą ścianę! *** Ojciec Ani stał pod szpitalem, gdy rano schodziłam z nocnego dyżuru. Dziwne, nadal nie wiem nawet, jak ma na imię.

– Pójdziesz ze mną na kawę? Nie wiem czemu, ale po prostu za nim poszłam. Weszliśmy do kawiarni naprzeciwko. Usie- dliśmy pod oknem, złożyliśmy zamówienie, wypiliśmy kawę i wciąż siedzieliśmy w milczeniu. Pa- trzyłam na wychodzące z pracy koleżanki, obserwując poranny ruch wymiany personelu i rodziców czuwających przy dzieciach. Zmęczenie i brak snu, towarzyszące pracy na nocnej zmianie, zawsze odbierały mi ostrość widzenia i dotąd nie byłam w stanie zarejestrować dynamiki tego ruchu w go- dzinach szczytu. Mężczyzna patrzył w tę samą stronę, ale jego myśli były znacznie dalej. W końcu, nie odrywając wzroku od okna, wydusił: – Życie z nią było cholernie trudne, ale bez niej… – Kochałeś ją… – Myślisz? – Spojrzał na mnie jakoś tak dziwnie. – Uważasz, że to możliwe, by kochać kogoś, w kim mimo usilnych starań nie możesz odnaleźć żadnej cząstki siebie? – Kiedy zaczyna się kochanie dziecka? Czy wtedy, gdy poczujesz pierwsze kopnięcie? Wte- dy, gdy je przytulisz, czy gdy przez cztery lata nie możesz na nie patrzeć? Ja swoje traciłam już kil- ka razy, zanim kopnęło. Czy to znaczy, że nie kochałam go jeszcze? Nie wiem… Może nie zdążyłam pokochać, ale zdążyłam zapragnąć. Zdążyło też zaboleć. A potem mąż ode mnie odcho- dzi, bo nie mogłam mu tego dziecka dać. Nie mogę uwierzyć, że to powiedziałam. Patrzył na mnie jakoś tak przenikliwie. Wyraźnie go zaintrygowałam. Coś ważył w sobie, wahał się, po czym wycedził: – Jakkolwiek okrutnie to zabrzmi, nie możesz go winić. Posiadanie potomstwa jest dla ludzi bardzo ważne. Bezceremonialność wypowiedzi starał się zmiękczyć łagodnym tonem. – Wiem, jednak my też byliśmy dla siebie ważni. Przynajmniej tak mi się wydawało. – Nie tak ważni jak pragnienie posiadania dziecka. – Gdy powiedziałam o tym swojej bezdzietnej koleżance, otworzyła się przede mną i wy- znała, że także nie może mieć dzieci. Myślałam, że to ich wybór, są tacy zapracowani. Powiedziała, że na pewnym etapie sama zaproponowała swojemu mężowi odejście. – Przyznasz, że to budzi szacunek. – Mąż jednak tylko postukał się w czoło. – Ale dała mu prawo wyboru. Dokonał go, ale to jego wybór! – Mój mąż takiego nie dokonał. To boli. Oni tymczasem są ze sobą, choć ona nie ukrywa, że jest im ciężko. – Ludzie są różni. Tak postanowili, tak uczynili, ale nie widzę wielkiej przewagi jednego rozwiązania nad drugim. Są nieszczęśliwi oboje, gdyby on miał dziecko z inną kobietą, tylko jedno z nich byłoby nieszczęśliwe. – Nie można budować szczęścia na cudzym nieszczęściu! – To stereotyp. Generalnie prawdziwy, ale… – A co z honorem? – Wiesz, to trudny temat. Honor jest wytworem epoki. Jego postępowanie nie narusza moje- go poczucia honoru, ale rozumiem, że twoje może naruszać. Jeszcze w Drugiej Rzeczypospolitej był kodeks honorowy i odpowiednie sądy, które go interpretowały. Dzisiaj nie ma ani kodeksu, ani tym bardziej sądów. A to tworzy ogromną dziurę „w dziedzinie”. – To wszystko takie racjonalne, co mówisz. Niby masz rację, ale gdy w tym wszystkim są uczucia, to przestaje być wiarygodne. – Pozostaje mi tylko współczuć. Rozumiem katastrofalne położenie, w jakim się znalazłaś. Nie wiem, czy odnalazłbym w sobie wystarczającą motywację, by postąpić jak on, ale nadal uważam, że ma do tego prawo. To, co cię spotyka, jest jedną z niesprawiedliwości życia, coś jak wrodzone kalectwo. Jak życie Ani. Zero winy i okrutna „kara”. Jakoś musisz z tym żyć. – Tak, pewnie masz rację. – Nie złość się. Popatrz na mnie. No proszę, popatrz. – Zmusił mnie do spojrzenia mu w oczy. – Ja też muszę z tym żyć.

– A jednak sam mówisz, że jest ci ciężko. – Tak, ale dlatego to artykułuję, aby to jakoś zracjonalizować. Im szybciej zrozumie się swoje uczucia, tym łatwiej będzie z nimi żyć. Tak mi się przynajmniej wydaje. Tak staram się sobie radzić. Z różnym efektem. Podejść z dystansem do uczuć jest łatwiej, gdy dotyczą one innych osób. Dlatego mogę się mądrzyć, jeśli chodzi o twoją sytuację. Łzy stanęły mi w oczach, ale starałam się, by nie popłynęły po twarzy. Musiał jednak do- strzec drganie podbródka, bo wziął moją rękę w swoją i delikatnie głaskał. Nie zabrałam jej, ale łez już nie byłam w stanie powstrzymać. Patrzył na mnie ze współczuciem i kontynuował. – Ale tego samego szukam u ciebie, dlatego tu przychodzę. Widzę, że codziennie zmagasz się z tym syfem – przepraszam za określenie, ale tylko ono oddaje to, co dziś czuję. Codziennie wi- dzisz śmierć, chore dzieci, walkę, rodziców, którzy nie rozumieją, dlaczego tę walkę przegrywają. I jakoś w tym funkcjonujesz. Na pewno masz ten dystans, którego szukam, i liczę, że pomożesz mi to jakoś zracjonalizować, uporządkować, może trochę zrozumieć. – Nie wiem, czy sama umiem to zrozumieć. – Z pewnością masz więcej dystansu niż ja. Pomóż mi, proszę. A ja spróbuję pomóc tobie. – Nie wiem, czy chcę – spanikowałam. – Nie jestem teraz gotowa… nie szukam… – Spokojnie, nie proponuję ci związku. Proponuję wsparcie. Robię to, co prawda, z pobudek egoistycznych, bo sam go potrzebuję. Pomóż mi. Tylko rozmowami. Może obecnością. Nic więcej, przysięgam. Jestem tak bardzo zmęczony… emocjami, udawaniem, litością i strachem… Przy tobie nie muszę udawać. Wiem, że ty wiesz… Nie masz dla mnie litości, co zaznaczyłaś na początku… – Już przepraszałam… – przerywam zawstydzona. – Ciii. To nie wyrzut. Tłumaczę, dlaczego tu jestem. Nie litujesz się nade mną, bo za dużo już widziałaś, może sama przeżyłaś… Nie wiem? Przeżywacie śmierć pacjentów? Obchodzi was to? – rzucił wyzywająco. Prawie natychmiast zmienił jednak ton. – Nie, nie odpowiadaj. Nie chciałem cię obrazić. – Musimy się jakoś chronić. Gdy jestem w szpitalu, jestem w nim całą sobą, gdy natomiast opuszczam moje miejsce pracy, pozostaję wolna. Nie chcę zabierać zmarłych ze sobą. Potrzebo- wałam sporo czasu, aby się tego nauczyć. – Tak, rozumiem. Jestem idiotą. Dzięki temu masz dystans, o którym mówię od początku. Ale to też chyba tylko pozorny pancerz. W końcu twój wybuch emocji, gdy mnie zbeształaś, nie świadczył o niczym innym, jak właśnie o empatii… Nie denerwuj się. Nie idź – złapał mnie za ramię, gdy podniosłam się z krzesła. – Posuwam się za daleko, wiem. Nie chcę ci robić wiwisekcji, próbuję wytłumaczyć, a może przeanalizować przed samym sobą, dlaczego tu jestem. Dlaczego wracam i cię zadręczam… Zostań, proszę. Ja naprawdę nie mam nikogo… Usiadłam z powrotem na krześle i patrzyłam na niego, gdy siedział tak ze spuszczoną głową. Nie wiem, co czuję. Nie mogę określić własnych emocji, gdyż kotłuje się w nich jak w garn- cu. Jest żal, jest litość, choć nie chciałby pewnie tego słyszeć, jest złość na niego, że babra się w moich wnętrznościach. Złość na siebie, że powiedziałam mu aż tyle, niechęć do całego rodzaju męskiego, przy jednoczesnym cieniu sympatii do tego pogubionego i pokaleczonego faceta. I trochę zainteresowania – bo jest dość oryginalną jednostką, ale nade wszystko jest strach. Strach przed jakimkolwiek układem damsko-męskim, którego nie chcę. No i jest jeszcze coś. Coś z tyłu głowy, co przecieka nieświadomie do tego tygla – czuję się, jakbym zdradzała Marcina. A irracjo- nalność tego odczucia sprawia, że ta mikstura zaczyna kipieć. – Pomyślę o tym, dobrze? – gdy się odzywam, nie rozpoznaję własnego głosu. – Nie ma nic złego w rozmowach… Tak mi się wydaje. Ale daj mi czas… Muszę to przemyśleć. Nie wiem, czy w tym układzie nie stracimy czegoś oboje. – Jak to? – Jesteś zbyt zraniony – nie wiem, czy potrafię ci pomóc. – Wystarczy, że wspomnisz ze mną czasem Anię. – Nie jestem pewna, czy to wystarczy… A i ja mam na razie problem z mówieniem o moim mężu. Nigdy o nim nie rozmawiałam, nawet z koleżankami w drobnych żartach czy złośliwościach wylewanych na partnerów. Czułam, że to nie w porządku wobec niego. A dziś wyrzyguję to wszyst-

ko przed zupełnie obcym człowiekiem… Wiem, wiem. Sama czuję irracjonalność tej wypowiedzi, ale też sama muszę sobie to jakoś poukładać. Na razie mam problem z oddzieleniem dobra od zła. A wiedzę tę przyswaja się na poziomie szóstego roku życia… – Co mam zrobić? Chciałbym cię jeszcze zobaczyć. – Daj mi numer telefonu. Zadzwonię. – Powiedziałam na odczepnego, wiedząc, że nigdy tego nie zrobię. Zbyt mi to wszystko komplikuje. – Proszę – wręczył mi wyciągniętą z portfela wizytówkę jakiejś firmy, na której odwrocie napisał długopisem swój numer. – A gdybym ja chciał zadzwonić? – Przykro mi... Wrzuciłam wizytówkę do przepastnej torebki i pospiesznie wyszłam z kawiarni. Właśnie podjechał autobus, podbiegłam do niego i odetchnęłam, gdy zamknęły się za mną drzwi. *** – Rozpoznanie problemu to pierwszy krok do zmiany… Co ja tu do licha robię? Ta kobieta bełkocze jakieś oczywistości i od pół godziny nie powie- działa jeszcze nic, co miałoby jakąś wartość. Najlepsze jest to, że ja jej jeszcze za to płacę… Wysta- wię za to rachunek Lidce. Ona i jej pomysły. „Nie poradzisz sobie sama, potrzebujesz pomocy. Za- pisz się na terapię”. A ja, głupia, posłuchałam. No i się zapisałam. Na grupową. Przecież czułam się tak dobrze w towarzystwie ojca Ani. Miałam poczucie przynależności i jedności. Kretynka. To trze- cie spotkanie, a ja za każdym razem czuję się jak po drugiej stronie lustra. Tylko białego królika jakoś nie mogę dostrzec, aby za nim pobiec. Pałętam się bez pomysłu po tej dziwnej krainie z prze- rysowanymi postaciami, z którymi nie mam żadnego pieprzonego poczucia jedności. Do tego trud- no nazwać przewodnikiem tę przymuloną prowadzącą, która sama jest jakby z zupełnie innej plane- ty. To jakiś absurd, to kompletnie nie dla mnie. Aaaaaaa, chce mi się krzyczeć. Najchętniej bym wyszła, ale zawsze miałam problem ze zwracaniem na siebie uwagi, a podnosząc się, niewątpliwie skupię na sobie wzrok wszystkich. Trwam więc na swym krześle, zamykając się kompletnie na szum wokół. – Marta? – czyjś głos wyrwał mnie z transu. – Jeszcze ty nam nic nie mówiłaś. Jesteś tu trzeci raz, pora powiedzieć parę słów. – Niee. Chyba nie jestem jeszcze gotowa – wybąkałam. – Spróbuj. – Ale ja naprawdę… – To część terapii, powinnaś zacząć w niej uczestniczyć. No tym mnie wpieniła. Jakbyś lepiej ją prowadziła, to bym uczestniczyła, pomyślałam. Ta- kie przeciąganie struny skupia na mnie jeszcze większą uwagę, niż jakbym mówiła. Poza tym narażam się na śmieszność. – Dobrze – zaczęłam bojowo. – Mam na imię Marta, co już wiecie. Mam trzydzieści lat i je- stem w trakcie rozwodu. – Powiesz nam o tym coś więcej? – No, czy ona siebie słyszy? Przecież to brzmi tak tandet- nie i infantylnie, że teraz naprawdę się wstydzę swojej obecności na tym przedstawieniu. Utwier- dziła mnie tylko w przekonaniu, że to nie są ludzie, którzy zasłużyli na jakąkolwiek wiedzę o mnie. I na pewno nie pozwolę im oceniać Marcina czy mnie. – Odeszłam od męża, bo pił i mnie tłukł. Byłam ofiarą przez kilka lat i postanowiłam już nią nie być. Ot i cała historia. – Jak się czułaś jako ofiara? Co sprawiło, że podjęłaś decyzję o odejściu? – Ożeż ty… Jak tak, to proszę bardzo. – Myślałam, że się zmieni, że w końcu zrozumie. Potem czułam, że to moja wina, że pije; że zasłużyłam na lanie… – popłynęłam z historią o ucieczkach z domu, o spaniu na dworcu, bo bałam się wracać, o dziwnych praktykach seksualnych z udziałem przedmiotów i zbieraniu sił. Ja, która nigdy nie napisałam nawet wersu wiersza, powinnam dostać literackiego Nobla za opowieść, którą