Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony228 590
  • Obserwuję250
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań145 815

Jest takie miejsce... - Wojciech Zawioła

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :3.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Jest takie miejsce... - Wojciech Zawioła.pdf

Ankiszon EBooki Pojedyńcze pdfy
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 30 osób, 21 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 233 stron)

Wojciech Zawioła Jest takie miejsce…

Copyright © 2011 by Wojciech Zawioła All rights reserved. Copyright for the Polish Edition © 2011 G + J Gruner + Jahr Polska Sp. z o.o. & Co. Spółka Komandytowa 02-674 Warszawa, ul. Marynarska 15 Dział handlowy: tel. 22 360 38 41–42 faks 22 360 38 49 Sprzedaż wysyłkowa: Dział Obsługi Klienta, tel. 22 360 37 77 Redakcja: Maria Aleksandrow Korekta: Dorota Majer Projekt okładki: Wioletta Wiśniewska Redakcja techniczna: Mariusz Teler ISBN: 978-83-7778-092-3 Skład i łamanie: Katka, Warszawa Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.

3 Rozdział I Jest takie miejsce w Warszawie, które szczególnie sobie upodo- bałem. To ławeczka między Agrykolą a Łazienkami. Siadam na niej czasem i patrząc na górujący nade mną Zamek Ujaz- dowski, zatapiam się w myślach. Układam sobie w głowie przy- szłość, przywołuję przeszłość i myślę o teraźniejszości. Zwykle nie ma tu warunków do dłuższej kontemplacji, ale i tak staram się wyłączyć na chwilę i uciec myślami od tego, co widzę. A co widzę? Ludzi próbujących zaczerpnąć ciszy po ucieczce z ru- chu miejskiego, dzieci wrzeszczące do siebie niemal bez prze- rwy, psy biegające wokół swoich opiekunów i korzystające z odrobiny wody z fontanny. Taka obserwacja daje przyjemność i odpoczynek. Pamiętam, jak któregoś dnia na sąsiedniej ławeczce dostrze- głem parę staruszków delektujących się słońcem i ciszą. Ona: siwe włosy spięte w koński ogon, jakby miała najwyżej trzy- dzieści lat, twarz pokryta zmarszczkami, ale szlachetna, twarz kobiety z klasą i godnością. On: włosy przerzedzone, zaczesane do tyłu, wpatrzony w jeden punkt na ziemi przed swoimi sto- pami. Bez wątpienia byli już grubo po osiemdziesiątce, pewnie zmęczeni życiem i przyzwyczajeni do siebie, a jednak urzekło mnie to, w jaki sposób ona uśmiecha się do siebie, trzymając go za rękę. Czerpałem swoistą rozkosz z obserwowania tej pary. Z jego twarzy niewiele wprawdzie można było wyczytać, ale za to wyraz jej oczu był wystarczająco czytelny. Wlepiłem w nich wzrok i ledwo zauważyłem, że staruszek zaczął się powoli pochylać do przodu. Było to jednak raczej

4 osuwanie się niż nachylanie w jakimś konkretnym celu. Ona coraz mocniej próbowała go przytrzymać za ramię, ale skut- ku pożądanego to nie przynosiło. Chciałem coś zrobić, pomóc, więc wstałem i z wolna ruszyłem w ich stronę, ciągle przyglą- dając się sytuacji. Nagle, w mgnieniu oka, starszy pan padł na ziemię, wysu- wając się z objęć partnerki. Błyskawicznie podbiegłem i spraw- nie podniosłem mężczyznę, sadzając go na ławce. – Dziękuję bardzo – powiedziała, uśmiechając się, starusz- ka. – Sama chyba nie dałabym rady, choć powoli zaczynam mieć w tym wprawę. Zaskoczył mnie ten łagodny uśmiech na jej twarzy, ten urok i spokój, który w sobie zachowała, mimo sytuacji, w jakiej się znalazła. – Trzeba sobie pomagać, droga pani, od tego też jesteśmy na tym świecie. I znowu uśmiech. Tym razem jednak podzielony. Część by- ła dla mnie, ale kiedy odwróciła głowę, uśmiechała się już do niego. Patrzyłem, jak całuje go w policzek, głaszcze po głowie i mówi: – Nic się nie stało, nic się nie stało. Stałem jak oniemiały, zafascynowany i zauroczony wido- kiem. Staruszkowie z miłością wymalowaną na twarzy. – Niech pan usiądzie – usłyszałem zaskoczony. – Być może będę jeszcze potrzebowała pomocy, nie będzie pan musiał pod- biegać – uśmiechnęła się. Usiadłem, choć – nie wiedzieć czemu – czułem się bardzo skrępowany. Zerknąłem na niego. Miałem wrażenie, że on tak- że się uśmiechnął, chociaż bardziej przypominało to jakiś gry- mas bez wyrazu.

5 – Odpoczywaj – szepnęła mu do ucha, trzymając za rękę. Potem odwróciła się do mnie. – To nie pierwszy raz… Tak jakby tracił kontrolę nad swo- im ciałem. Staram się nie spuszczać go z oka. – Musi być pani strasznie ciężko. Proszę mi wybaczyć, ale sama nie jest pani młoda – trochę żałowałem tych słów. – Mam na imię Barbara – przedstawiła się i podała mi dłoń. – Wojtek, bardzo mi miło – odpowiedziałem. Pani Barbara spojrzała w górę, na Zamek Ujazdowski. Przez chwilę myślałem, że powinienem sobie pójść. – Nie jest mi ciężko. – Nie zdążyłem się jednak ruszyć. Westchnęła i uśmiechnęła się. – Czekałam na niego wiele lat, choć wcale nie miałam pewności, że mam na kogo czekać. Czułem, że pani Barbara chce mówić dalej, więc już się nie odzywałem. Spojrzała na mnie badawczo. Miała niebieskie oczy, jej siwizna zdradzała, że w młodości była blondynką. Nie potrafiłem natomiast ocenić, czy była wysoka. Kiedy tak sie- działa, sprawiała wrażenie kobiety raczej drobnej. Staruszek też do wysokich z pewnością nie należał. Rzuciły mi się jednak w oczy jego szerokie ramiona. Za młodu na pewno lubił sport, był dobrze zbudowany i bardzo sprawny. – Dobrze panu z oczu patrzy – powiedziała po chwili. – Ma pan rodzinę? Uśmiechnąłem się. – Tak, żonę, syna. Myślimy z żoną o drugim dziecku. – Mówi pan o tym z błyskiem w oku – trochę mnie zasko- czyła, nie wiedziałem. – Jest pan szczęśliwy? – Tak – odparłem bez wahania. – Wie pan, dziś prawdziwie szczęśliwych ludzi już prawie nie ma. Zbyt wiele do szczęścia ludzie potrzebują, coraz więcej materialnych rzeczy. Dawniej było inaczej.

6 Mimo że drażnią mnie opowieści w stylu „za moich cza- sów” lub „ta dzisiejsza młodzież”, to jednak pomyślałem, że trudno się z panią Barbarą nie zgodzić. Położyła dłoń na udzie swego staruszka, spojrzała na niego, potem na mnie, a potem znów na Zamek Ujazdowski. – Z Henrykiem poznaliśmy się w czasie wojny. Dla pana to prehistoria, a my, starzy, pamiętamy takie rzeczy, jakby wyda- rzyły się wczoraj. Zrozumiałem, że zaczyna opowiadać. ] Był listopad 1942 roku. Warszawa. Moi rodzice nie opływali w luk- susy, wręcz klepaliśmy biedę. Dość szybko musiałam zacząć pracować. Mimo że trwała wojna, to jednak udało mi się znaleźć posadę u war- szawskiego krawca na Żelaznej. Było mi tam dobrze, bo Eustachy Więc- kowski to chodząca dobroć. Wymagał sporo, ale ja byłam bardzo praco- wita i pojętna. On odpłacał mi sercem i pensją, dzięki której życie moje i rodziców stało się nieco lżejsze. I tak dzień za dniem. Czekaliśmy na koniec wojny, choć tego końca nie było widać. Zmagaliśmy się z trudnościami dnia codziennego, stara- jąc się nie narażać Niemcom, bo ojciec nie widział sensu w walce zbroj- nej. Powtarzał tylko: „Musimy przetrwać i się podnieść”. Prawdziwego końca wojny nie dożył. Tuż przed sylwestrem ‘42 roku pierwszy raz zobaczyłam Henryka. Przyszedł z matką złożyć zamówienie na frak. Później dowiedziałam się, że między jego matką a moim pracodawcą istniała jeszcze jedna zależ- ność. Konspiracja. Frak był tylko przykrywką. Od razu przypadliśmy sobie do gustu. Nie byłam nieśmiała, więc już po chwili rozmawialiśmy. Niechętnie wychodził z naszej pracowni, a kie- dy umawiał się z Więckowskim na kolejny termin, patrzył na mnie.

7 Spotykaliśmy się początkowo tylko w pracowni. Henrykowi chyba zabrakło odwagi, by mnie gdzieś zaprosić. Uśmiecham się na samą myśl o tym. Dopiero w lutym ‘43 roku poszliśmy na spacer. Warszawa wyglą- dała wtedy zupełnie inaczej. Wszędzie widać było wojnę i patrole nie- mieckich żołnierzy. Nam to jednak nie przeszkadzało. Chodziliśmy tam i z powrotem wzdłuż Wisły. Rozmawialiśmy o wszystkim, a kiedy odpro- wadził mnie do domu, pocałowaliśmy się pierwszy raz. Ziemia zadrża- ła jak u Hemingwaya. Do końca dnia nie mogłam o niczym innym my- śleć. Serce waliło jak młot, w brzuchu te słynne motyle. Ojciec patrzył na mnie z niepokojem, mama uśmiechała się tajemniczo. Chyba wiedzieli, co się święci. ] Przerwała. Spojrzała na Henryka, a potem wbiła wzrok we mnie. – Nie zanudzam pana? – Nie, absolutnie. – Chce pan tego słuchać? Ma pan dużo czasu? – Korzystam z wolnego dnia. – A cierpliwość do sentymentalnej staruszki pan ma? – wręcz zachichotała jak nastolatka, zadając to pytanie. – Niecierpliwie czekam na ciąg dalszy – odpowiedziałem, uśmiechając się wymownie. Obok nas przeszła rodzina z małym dzieckiem na rowerku. Chłopczyk o mało się nie przewrócił, wpatrując się w panią Barbarę. Jego rodzice w porę przytrzymali kierownicę. Chwi- lę później mały wystraszył się przebiegającego psa i runął na ziemię. Pani Basia głęboko westchnęła.

8 ] Spotykaliśmy się, kiedy tylko było to możliwe, kradliśmy wszystkie wolne chwile. Jak na ironię, przeżywaliśmy najcudowniejsze dni naszego życia akurat wtedy, kiedy wokół była wojna. Nie raz byliśmy świadkami łapanki, nie raz widzieliśmy śmierć. Zdarzało się, że ludzie umierali na naszych oczach. Któregoś dnia Henryka drasnęła w ramię kula wystrze- lona w stronę niemieckich żołnierzy. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że przecież możemy nie dożyć końca wojny, że nie będzie nam dane cie- szyć się sobą dłużej. Żyliśmy zatem teraźniejszością. Z nim przeżyłam swój pierwszy raz, z nim układałam sobie w głowie swoją przyszłość, wy- obrażałam sobie, jak będą wyglądać nasze dzieci. Wszystko było dla nas nowe, romantyczne, cudowne. Ale też bardzo poważne, nie młodzieńcze. Moi rodzice pozwalali Henrykowi u nas bywać. Były rodzinne obia- dy, popołudniowa kawa i dyskusje, co powinniśmy zrobić, by dotrwać do końca wojny. Podejście mojego ojca to przeczekanie, Henryk rwał się do walki, ale przez wzgląd na matkę trzymał się w ryzach. Wiedziałam jed- nak, że chce walczyć, że jest rozdarty. Kiedyś widziałam, jak rozprawił się ze swoim rówieśnikiem, który śmiał powiedzieć, że Polska powinna się poddać i zostać częścią Niemiec… i jeszcze całować je za to po rę- kach. Henryk się wściekł, nie widziałam go ani wcześniej, ani później tak wzburzonego. Złamał mu nos, zmasakrował twarz, kopnął w brzuch i zostawił krwawiącego na bruku. Podobało mi się to, że staje w obronie ojczyzny, zaimponował mi. Ale kiedy postanowił, że na jakiś czas musi- my się rozstać, bo będzie walczył, serce mi stanęło. Z pomocą Więckow- skiego udało mu się przedostać do ruchu oporu. Powiedział wtedy: – Być może nie wrócę, więc zapamiętaj mnie takiego, jakiego teraz widzisz i jakiego dotykałaś przez cały ten czas. Patrzył mi długo w oczy, czułam, że nie wierzy w swój powrót, nie wierzy, że przeżyje. – Muszę to zrobić, bo żałowałbym do końca życia.

9 Oboje mieliśmy łzy w oczach. Powiedziałam: – Idź… Ale w duchu nie chciałam go wypuścić z ramion. Płakałam jak nigdy dotąd. Jemu też łzy spływały po policzkach. Przeżyliśmy razem półtora roku i nie mieliśmy pojęcia, co będzie dalej. ] Przerwała. Miała łzy w oczach, ale uśmiech na ustach. Nie chciałem o nic pytać, więc siedziałem w milczeniu. – Będzie pan tu jutro? – zapytała po chwili. – Będę przed południem. – Jeśli ma pan ochotę słuchać dalej, to… chętnie opowiem naszą historię. – Będę zaszczycony. Pomogła Henrykowi wstać, chwyciła go pod ramię i wol- nym krokiem zaczęli się oddalać. ] Wróciłem do domu. Było pusto. Żona w pracy, synek z bab- cią na spacerze. Nawet pies zabrany do lasu. Włączyłem komputer i usiadłem przy biurku. Wpatrzony w ekran, zastanawiałem się, czego właściwie chcę szukać. In- ternet to wprawdzie kopalnia wiedzy, ale trzeba wiedzieć, co chce się znaleźć. A ja o Barbarze i Henryku nie wiedziałem nic. Wpisywanie w Google ich imion nie miało sensu. Jeszcze głup- szym pomysłem byłoby wpisanie w wyszukiwarkę hasła „po- wstanie warszawskie” czy „druga wojna światowa”. Jeszcze chwilę myślałem z głową opartą o rękę i wreszcie wpisałem: „Eustachy Więckowski”.

10 Dość szybko uzyskałem połączenie z wikipedią. „1890–1944. Przedwojenny warszawski krawiec, właściciel pracowni znajdującej się przy ulicy Żelaznej. W czasie wojny działacz podziemia i uczestnik powstania warszawskiego. Roz- strzelany po zakończeniu powstania”. – Cześć, kochanie! – usłyszałem trzask zamykanych drzwi i głos Moniki. Wstałem i podszedłem do niej, całując w poli- czek. – Gdzie Mały? – Jeszcze pewnie z babcią na spacerze. Psa też zabrali. – Jadłeś coś? – zapytała, kładąc siatkę z zakupami na ku- chennym stole. – Nie, dlatego arbuza z twojej torby chętnie wciągnę – z za- chwytu aż mlasnąłem. Monika śmiejąc się, wbiegła do łazienki i zniknęła na kilka minut. Kiedy wróciła, powiedziałem jej o swoim dzisiejszym spacerze, o historii opowiedzianej przez panią Barbarę. – Myślisz, że spotkacie się jeszcze i poznasz całą historię? – Nawet jesteśmy na jutro umówieni. – Opiszesz to? – Nie wiem. Wtedy jeszcze nie wiedziałem. Historia wydawała się cie- kawa, ale znałem tylko jej część. I nie miałem pewności, że poznam resztę. Mocno w to zwątpiłem, kiedy przez dwa ko- lejne dni niemal non stop padał deszcz. Pierwszego dnia po- jechałem do parku, by sprawdzić, czy ich tam nie ma. Dru- giego już odpuściłem. Kolejne dni zajęła mi praca. Od rana do wieczora w redakcji, bez możliwości wyjścia nawet na go- dzinkę. Traciłem już nadzieję, że kiedykolwiek ich jeszcze spotkam. A jednak się udało. Pojechałem pod Zamek Ujazdowski z psem. Wreszcie wróciło słońce i żal było Lunę zostawiać

11 w domu. Wchodząc do parku, spuściłem ją ze smyczy, naj- wyraźniej uszczęśliwiając, bo błyskawicznie pognała przed siebie. Na szczęście tego dnia park nie był oblegany i nikt nie zgłaszał sprzeciwu wobec psa biegającego luzem i bez kagańca. Szedłem powoli w stronę ławeczki, na której siedzieliśmy poprzednim razem. Kiedy pani Barbara mnie dostrzegła, po- machała do mnie ręką. Dodało mi to odwagi. – Jak się państwo czują? – zapytałem po ucałowaniu jej w rękę. – W naszym wieku to już nie można czuć się dobrze, panie Wojtku – zamknęła oczy. – Patrzę teraz na życie nieco inaczej: jakoś dotrwać do końca swej drogi. – Martwiłem się, że już się tu nie spotkamy. – A to deszcz, a to gorsze samopoczucie. Ze starszymi ludź- mi tak już jest. Proszę nam wybaczyć. – Rozumiem doskonale… – zauważyłem, że delikatnie drży jej prawa dłoń… Szybko ją schowała pod lewą, kiedy dostrzegła mój wzrok. – Eustachy Więckowski zginął w powstaniu? – wypaliłem nagle bez uprzedzenia. Spojrzała na mnie z podziwem, zupełnie jakby nie wiedzia- ła, jak łatwo można taką informację zdobyć. – Internet? Nawet o takich rzeczach tam piszą? – pokręciła głową z niedowierzaniem. – Tak, przyznaję, że szukałem informacji i znalazłem wła- śnie to. – To pański pies? – ruchem głowy wskazała na Lunę space- rującą po trawce i wąchającą wszystko po drodze. Ta zaś tylko na chwilę podniosła pysk, by rozejrzeć się wokół i sprawdzić, gdzie jestem, po czym wróciła do swojego ulubionego zajęcia.

12 – Piękna jest. W sam raz dla pana synka – powiedziała pani Barbara, westchnąwszy głośno. Luna podbiegła do nas. Bez wahania podeszła do mojej roz- mówczyni i pozwoliła się pogłaskać. Dałaby się urobić nawet złodziejom. Ale to złoty pies. – Tak, zginął w powstaniu – zmieniła temat znienacka. – Dla mnie było to ciężkie przeżycie, bo przez ten czas zdąży- łam się do niego przywiązać. Bardzo pomagał mnie i moim ro- dzicom. Dzięki niemu też poznałam Henryka. Przeżywałam to również z innego powodu. Nie miałam wtedy żadnych wieści o Henryku, nie wiedziałam nawet, czy żyje. Trochę mi wstyd, ale nie obchodził mnie wtedy efekt powstania, tylko to, co się dzieje z Henrykiem. Tym bardziej, że kiedy się żegnaliśmy, po- wiedział: „Pewnie nie wrócę”. – Ale wrócił? – zapytałem, chcąc wyprzedzić jej opowieść. Uśmiechnęła się do siebie – Tak, ale nie do mnie... Do życia. ] Bardzo długo nie miałam żadnych wieści na jego temat. Zresztą wte- dy nie było nawet czasu, by szukać. Niemcy z zemsty za powstanie zaczęli bombardować Warszawę, zniszczyli większość budynków, wy- sadzili mosty. Na Woli wymordowali Polaków, tych, co przeżyli, wy- wieźli do obozów przejściowych. Czy pan wie, że w ruinach Warsza- wy przetrwało do końca wojny niecałe tysiąc mieszkańców? Kiedy Armia Czerwona zajęła prawobrzeżną Warszawę, zastała tam tylko 124 osoby. My byliśmy przez jakiś czas w obozie pruszkowskim, ale przekupiliśmy strażników i udało nam się uciec. Ukryliśmy pieniądze w paskach od spodni, od sukienek. Przydała się praca w pracowni kra- wieckiej.

13 Kiedy zaczęły się powroty do zrujnowanej stolicy, my też ruszyliśmy spod Skierniewic. W trakcie tej podróży zmarł tata. Nie wytrzymał tego wszystkiego. Pamiętam, że jedno z ostatnich zdań, jakie wypowiedział, to: „Dotrwaliśmy, teraz trzeba się tylko podnieść”. Zostałyśmy same z mamą. Patrzyłyśmy, jak Warszawa powstaje. Szczęśliwie się złożyło, że pracownię mogłyśmy otworzyć niemal od ra- zu. Pan Eustachy nie miał rodziny, przynajmniej nic o niej nie wiedzia- łyśmy, więc nikt się nie zainteresował lokalem przy Żelaznej. Początkowo było bardzo ciężko, bo kto wtedy myślał o sukienkach czy surdutach? Lu- dzie chcieli po prostu przeżyć. O Henryku nadal nie było wieści. Próbowałam szukać jego matki, ale ona także przepadła jak kamień w wodę. Mieszkanie, w którym żyli, już nie istniało. Po kamienicy zostały ruiny. – Zapomnij o nim – mówiła do mnie mama. Ale ja nie potrafiłam. Nie potrafiłam się pogodzić z tym, że coś, co tak pięknie się zaczęło, zo- stało brutalnie przerwane. Pięknym zjawiskom powinno się dawać szan- sę trwać. Niestety nie znałam żadnych przyjaciół Henryka, żadnych znajo- mych. Zawsze sami spędzaliśmy czas, chłonęliśmy go we dwoje. Nie wie- działam, gdzie o niego zapytać. I pewnego dnia, w marcu 1946 roku, zamieściłam ogłoszenie w ga- zecie: POSZUKIWANY HENRYK BURZYŃSKI, LAT 25… CZEKAM NA CIEBIE HENRYKU Takich ogłoszeń tuż po wojnie było mnóstwo. Obawiałam się, że moje zostanie niezauważone. Jednak po tygodniu redakcja gazety przy- słała mi informację, że zgłosił się ktoś, kto znał Henryka Burzyńskie- go. Podano mi adres, pod który miałam się udać. Poszłam natychmiast. Wpuszczono mnie do surowego mieszkania w jednej z kamienic, potem

14 do dużego pokoju, w którym centralne miejsce zajmowało drewniane biurko i stojące po jego obu stronach krzesła. Przy ścianach stały półki z setkami segregatorów. Okazało się, że czekał na mnie pewien człowiek, który najpierw zaczął mnie wypytywać o cel poszukiwania Henryka. – Dlaczego mnie pan o to wszystko pyta? – nie wytrzymałam po kilku minutach odpowiadania. Mężczyzna wstał i podchodząc do okna, zapalił papierosa. Byłam już bardzo zniecierpliwiona. – Tacy ludzie jak Henryk nie są mile widziani w Polsce, która się te- raz buduje. Musimy sprawdzać, kto go szuka. Pomyślałam wtedy, że to jakaś pomyłka. Mój Henryk niemile wi- dziany? Co on takiego zrobił? – Znałem go jeszcze przed powstaniem i wiem, jakie miał poglą- dy w związku z przyszłą Polską. Potem walczyłem z nim w powstaniu. Byłem pod ogromnym wrażeniem jego zaangażowania w walkę, ale po- tem poszedł w inną stronę. Nie oceniam, czy złą, ale na pewno inną. Po upadku powstania udało mu się przedostać poza Warszawę i przeżyć. Pewnie dostrzegł moją reakcję na twarzy, bo na nią zareagował. – Pani nie wie, że on żyje, prawda? Nie wiedziałam, co wtedy myśleć. – Gdzie on jest? – zapytałam. – Tego właśnie nie wiemy, sądziłem, że dowiemy się czegoś od pani. – Nie sądzi pan, że nie szukałabym go, gdybym wiedziała, gdzie jest? – powiedziałam ze łzami w oczach. – Miałem nadzieję, że uzyskam jakiekolwiek informacje – spojrzał na mnie badawczo i dodał: – Ale widzę, że się pomyliłem. Przez kilka minut siedzieliśmy bez słowa. On palił, ja patrzyłam w stronę okna. – Pani Basiu – zaczął wreszcie. – Nie mam złej woli. Odpowiedzia- łem na pani ogłoszenie po to, by ostrzec. Niech pani nie przyznaje się głośno do zażyłej znajomości z Burzyńskim. Władzę w Polsce przejmują

15 wrogowie Henryka, a właściwie to on jest wrogiem owych władz. Nigdy nie zaakceptuje takiego stanu rzeczy. A oni o tym wiedzą i wiedzą też, do czego jest zdolny. – Kim pan jest? – zapytałam, niemal krzycząc. – Jestem życzliwy, chcę pomóc, póki jeszcze mogę. A Henryk jest opozycjonistą wobec tego, co teraz się w Polsce dzieje. Czynnym opozy- cjonistą. – A co się w Polsce dzieje? Wstał. Podszedł do okna, zapalił kolejnego papierosa i skinął na mnie. – Proszę podejść, pani Basiu. Wstałam z trudem, bo po tej rozmowie czułam się kompletnie wy- czerpana. Głowę miałam ciężką, nogi miękkie. Kiedy stanęłam obok nie- go, nachylił się do mojego ucha: – Czekają nas bardzo trudne lata, ten kraj trzeba odbudować, ale sami tego nie zrobimy. Pomoc idzie ze wschodu, i zapłacimy za nią ol- brzymią cenę. Cenę wolności. Najlepiej stąd uciekać. Nawet nie wiem, jak wróciłam wtedy do domu. Zamknęłam się w pokoju i natychmiast zasnęłam. To wszystko dotarło do mnie dopie- ro po przebudzeniu. Płakałam dwa dni. Mamie opowiedziałam o tym po tygodniu, wcześniej nie potrafiłam. Pominęłam jedynie ostrzeżenie tego mężczyzny, którego nazwiska wtedy nawet nie pamiętałam. Oszczędzi- łam mamie słów, że trzeba stąd uciekać. ] – Nie uciekła pani? – zapytałem. – Nie, ale spotkanie z tym mężczyzną było przełomem w moim życiu. Zaczęłam pilniej obserwować to, co dzieje się wokół mnie, co dzieje się z Polską. Wszystko sobie przemyśla- łam. Henryk przeżył, ale mnie nie szukał. Skończyła się wojna,

16 trzeba było zająć się przyszłością i nie rozpamiętywać. Stałam się nieco twardsza. Rozkoszowałam się widokiem wstającej z kolan Warszawy. Płakałam jak dziecko, kiedy – latem ‘46 roku – otwarto pierwszy odbudowany most, most Poniatowskiego. Potrafiłyśmy z mamą cieszyć się z małych sukcesów. Nie klepałyśmy biedy, ludzie nas szanowali, przychodzili do pra- cowni nawet tylko po to, by posiedzieć i porozmawiać. Wstawi- łyśmy do pracowni stolik i cztery krzesła, żeby było łatwiej na- pić się herbaty. – A mężczyźni? – Unikałam ich jak ognia. Czułam się oszukana. Tyle cza- su czekałam na Henryka, a on tak łatwo o mnie zapomniał. Nie chciałam mieć nic wspólnego z mężczyznami. Pewien pan roz- mawiał nawet z moją mamą na temat ożenku ze mną. Chwalił się, że jest ważną personą we władzach. Pogoniłyśmy go. – Co było dalej? Kiedy się spotkaliście z Henrykiem? Jak do tego doszło? – byłem coraz bardziej podekscytowany. – Ho, ho! Do tego jeszcze daleka droga, jeśli wystarczy pa- nu cierpliwości, to zapraszam następnym razem. Chyba cieszyła się, że jej opowieść wzbudziła we mnie takie zainteresowanie. – Wie pan co? – zagadnęła. – Proszę wpaść do nas któregoś dnia na herbatkę i ciasteczko, coś panu pokażę. Co pan na to? – Z przyjemnością, pani Barbaro. Podała mi numer telefonu i adres. Schlebiło mi to zaufanie. ] Przez kilka następnych dni nie udało mi się znaleźć wystar- czająco dużo wolnego czasu, by się do nich wybrać. Często jed- nak moje myśli krążyły wokół wydarzeń sprzed przeszło sześć-

17 dziesięciu lat. Pytania, na które chciałem poznać odpowiedź, mnożyły się z każdym poznanym fragmentem tej opowieści. Nawet kiedy zajmowałem się bieżącymi sprawami, wracały do mnie pewne obrazy, które powstawały podczas słuchania tej hi- storii. Zawsze kiedy przejeżdżałem obok pomnika Powstania Warszawskiego, przed oczami miałem panią Barbarę i Henry- ka. Czasem widziałem ich w objęciach, choć to trudno było so- bie wyobrazić. Wolne chwile w pracy wykorzystywałem często na przeglądanie w sieci stron dotyczących powstania i Warszawy podczas wojny. Uświadomiłem sobie, że moja wiedza na ten te- mat wcale nie jest tak rozległa, jak do tej pory myślałem. Historii w szkole uczyłem się jeszcze w czasach, w których nie o wszyst- kim można było mówić, ale to przecież nikogo nie usprawiedli- wia. Tym bardziej że zawsze uważałem się za miłośnika historii. Pewnego dnia postanowiłem nawet przespacerować się ulica- mi Warszawy w celach poniekąd edukacyjnych. Nie jestem rodo- witym warszawiakiem, więc taki spacer mógł przynieść jedynie korzyści. Nie wymyśliłem oryginalnej trasy, przeszedłem Kra- kowskim Przedmieściem i stanąłem pod kolumną Zygmunta. Spojrzałem na Zamek Królewski i nie mogłem uwierzyć, że je- go odbudowa nastąpiła dopiero w 1974 roku. Kiedy wszedłem na Rynek Starego Miasta, pomyślałem, że pewnie tutaj nieraz się spotkali. Ale zaraz potem dotarło do mnie, że Stare Miasto zostało zbombardowane już 20 września 1939 roku, a Niemcy przecież nie mieli zamiaru w ogóle odbu- dowywać naszej stolicy. Wręcz przeciwnie, po powstaniu znisz- czyli prawie całą resztę. Pod wpływem opowieści Barbary stałem się wyczulony na wszelkie artykuły, książki historyczne, a nawet filmy o tam- tym okresie. Zdawałem sobie sprawę, że ani słowo pisane, ani też najlepsze nawet dzieła naszej kinematografii nie są w stanie

18 oddać w pełni tragizmu tamtych dni, ale choć w części chcia- łem się wczuć w sytuację ówczesnych mieszkańców. I zastana- wiałem się, czy poradziłbym sobie, i jak ludzie z „dziś” zacho- waliby się „wczoraj”. Usiadłem na ławce na Starym Mieście i obserwowałem ży- cie toczące się w tym miejscu. Mnóstwo kawiarnianych i piw- nych ogródków, pubów, kilka lodziarni. Codziennie przez Starówkę przetaczają się tłumy turystów, wsłuchanych w prze- wodników opowiadających dzieje stolicy. Część z tych opowie- ści dotyczy drugiej wojny światowej, trudno jednak poczuć to wszystko, stojąc na środku zabytkowego placu, na którym pro- mienie słoneczne oplatają roześmiane twarze przechodniów. „Szczęśliwe te nasze czasy”, pomyślałem. Wstałem i ruszyłem w stronę samochodu zaparkowane- go niedaleko. Musiałem przejść Rynek po przekątnej, po dro- dze mijając dwie wycieczki. Pierwsza to grupa Japończyków. Oni uwielbiają Warszawę, Polskę, Chopina. Zupełnie nie wiem, skąd im się to wzięło. Przewodnik akurat tłumaczył im coś w języku angielskim o rozbiorach Polski. Słuchali w milczeniu, rozglądając się i pstrykając zdjęcia tymi swoimi aparacikami, mieszczącymi się w malutkiej kieszonce spodni. Kilkadziesiąt metrów dalej wycieczka z polskiego gimnazjum. – Stare Miasto zostało zbombardowane przez Niemców we wrześniu 1939 roku – mówił jedyny dorosły w tym gronie, pewnie nauczyciel historii. – Odbudowywanie Rynku zakoń- czono w 1953 roku, a całego Starego Miasta – w 1963. – Po co? – zapytał jeden z uczniów. – Jak to po co? – zdziwił się nauczyciel. – Po co w ogóle ta cała odbudowa? Nie można było posta- wić czegoś nowego? Nie chciałem tego słuchać i poszedłem dalej.

19 W domu cisza. Babcia wyszła z Małym na spacer, żona w pracy. Wyjąłem z lodówki butelkę piwa i wyszedłem na ta- ras. Uspokajało mnie to miejsce. Gdzie spojrzeć, tam las. Cią- gły śpiew ptaków, a kiedy wchodziło się w głąb lasu, spotyka- ło się sarny. Wróciłem do środka. Wszedłem do biblioteki i spojrzałem na półki z książkami. Sięgnąłem po Boże igrzysko Normana Da- viesa. W spisie treści odszukałem lata drugiej wojny i usiadłem w fotelu. Zanim jednak zająłem się czytaniem, stanąłem przed odtwarzaczem CD, zastanawiając się, na jaką muzykę mam te- raz ochotę. Stanęło na Dead Can Dance – Into The Labirynth. Nastrojowość spowodowała, że miast czytać, zacząłem przypo- minać sobie fragmenty opowieści Barbary i… zasnąłem. Obudziły mnie odgłosy dobiegające z kuchni. Babcia wró- ciła z wnuczkiem, żona z pracy. Opowieściom o tym, co robił tego dnia Mały, nie było końca. Ile zjadł, jak biegał, jak się ba- wił, czy coś mówił itd., itp. Wreszcie zajrzałem do książki. Nor- man Davies zawsze zadziwiał mnie swoim zainteresowaniem historią Polski. Akurat miałem w ręku dwutomowe dzieło o jej dziejach, ponoć niezwykle dokładne, rzetelnie napisane i peł- ne życzliwości dla Polski i Polaków. Wszystko w nim spójne, wyczerpująco objaśniony jest na przykład kontekst politycz- ny wielu wydarzeń. Żałowałem, że dopiero pod wpływem pani Barbary po tę książkę sięgnąłem. Szczególnie interesował mnie oczywiście fragment o powstaniu warszawskim oraz jego prze- biegu i skutkach, choć więcej na ten temat można znaleźć w in- nym dziele Daviesa Powstanie 44. W głowie dopisałem ten tytuł do lektur obowiązkowych na najbliższe tygodnie. – Widzę, że cię wciągnęło – usłyszałem tuż nad uchem. Na- wet nie zauważyłem, kiedy Monika weszła do biblioteki i zbli- żyła się do mojego fotela.

– Cześć – uśmiechnąłem się. – Tak, wciągnęło mnie, sporo o tym myślę. Monika usiadła mi na kolanach. – Wiesz, co nasz syn dzisiaj zrobił? Wszedł do stawu i sobie w nim usiadł. Cały był w błocie. – Jak to? Przecież staw jest ogrodzony! – Mama na chwilę otworzyła bramkę i wystarczyło, że od- wróciła głowę – Monika uśmiechała się, ale widziałem też w tym uśmiechu lekki niepokój. – Trzeba coraz bardziej na niego uważać. – Ten niepokój udzielił się także mnie. – Jak było w pracy? – Nic szczególnego. Projekt za projektem, szkoda, że wszystko musi przechodzić przez Hamburg. Już dawno bym so- bie z tym wszystkim sama dała radę. Zamyśliłem się. – Zobacz, jak historia płata figle. Pani Barbara opowiada mi o czasach, kiedy Niemcy zabijali Polaków i niszczyli polskie miasta, a ty teraz z Niemcami współpracujesz, by te miasta roz- budować i wzbogacić. – Ale nadal robią to dla własnego zysku. Poza tym gdy- by w ten sposób to oceniać, musiałbyś zwrócić uwagę także na współpracę Polaków z Rosjanami. – Jej odpowiedź była niby banalna, ale dosyć trafna. – Mama jeszcze może zostać? Idziemy na rower? – Na moją propozycję Monika szybko skinęła głową i po kwadransie pe- dałowaliśmy już w stronę Wkry.

21 Rozdział II Wieczorem zadzwoniłem pod numer podany przez panią Bar- barę. Zupełnie odzwyczaiłem się od numerów stacjonarnych. Już prawie zapomniałem, że istnieją numery kierunkowe. Nikt nie odebrał. Od naszego spotkania minęło już kilka dni. Wła- ściwie nie wiem, jak Barbara spędza czas, kiedy akurat nie opo- wiada mi swojej historii. Druga próba była udana. Wprawdzie odebrał jakiś młody mężczyzna, ale poprosił Barbarę do telefonu. – Czekałam na pana telefon. – Nie chciałem być natarczywy i dzwonić od razu następ- nego dnia. Trochę odczekałem – odpowiedziałem, śmiejąc się głośno. Barbara również była w dobrym nastroju. Rozmawialiśmy krótko, ale ciągle się śmiejąc. – To kiedy pan do nas wpadnie? – rzuciła nagle. – Nie wiem, kiedy by to państwu odpowiadało – nadal nie chciałem być natrętny. – Pana towarzystwo sprawia mi ogromną przyjemność, więc zapraszam z egoistycznych pobudek – znów zachicho- tała. – Skoro tak, to proszę w równie egoistyczny sposób wyzna- czyć mi termin. – Dopiero jutro wieczorem będziemy wreszcie sami z Hen- rykiem, więc może pojutrze znajdzie pan czas na przedpołu- dniową kawę? – Świetnie, będę na pewno.

22 Kiedy odłożyłem słuchawkę, miałem wrażenie, że do te- go spotkania pozostały wieki. Zaledwie jeden dzień, a mnie się wydawało, że się nie doczekam. Następnego dnia snułem się po redakcji. Wszystko, co miałem zrobić, zrobiłem bardzo szybko. Zostałem jednak jeszcze i poszperałem w sieci. Na- tknąłem się na przykład na plan Warszawy z 1888 roku. Wi- dać na nim most Aleksandra (dziś Śląsko-Dąbrowski) i „Tar- guwek”, pisany przez „u”, a nie jak dziś przez: „ó”. Była także „Saskaja Kempa”. Całość oczywiście na zdecydowanie mniej- szym obszarze niż ten z czasów obecnych. Tyle wieków histo- rii, tyle zdarzeń znaczących dla Polski, tyle zabytków, pięk- nych budynków – prawie wszystko zniszczone we wrześniu 1939 roku, a potem wysadzone w powietrze w odwecie za po- wstanie. ] Znałem Mokotów dość dobrze, bo wynajmowałem mieszka- nie w tej dzielnicy, kiedy przywędrowałem na stałe do Warsza- wy. Łatwo znalazłem ulicę Wiktorską, trochę trudniej przyszło mi znalezienie numeru domu, ale i z tym sobie poradziłem. Są- dząc po wyglądzie budynku, był kilka lat temu remontowany, przynajmniej z zewnątrz. Domofon też wyglądał na nowy. Na charakterystyczny dźwięk oznaczający otwarcie drzwi nie mu- siałem długo czekać. Wchodząc do klatki, zdałem sobie sprawę, że pewnie nie ma tu windy. Nie wiedziałem, na którym piętrze mieszka pani Barbara. Znałem tylko numer, który nie musiał wcale wskazywać, jak wysoko znajduje się mieszkanie. Kiedy jednak pokonałem pierwszy stopień schodów prowadzących na półpiętro, usłyszałem trzask otwieranych drzwi. Przyznam, że poczułem ulgę.

23 – Zapraszam tutaj – usłyszałem głos pani Barbary. – Pro- szę, proszę. – Uśmiechnięta, bardzo szeroko otworzyła drzwi i wykonała zapraszający gest dłonią. Szarmancko pocałowałem ją w rękę i wszedłem. – Proszę nie zdejmować butów – rzuciła szybko, kiedy schyliłem się, by rozwiązać sznurowadła. Patrzyłem wokół, spodziewając się jakichś elementów przy- pominających wojnę czy powstanie. Niczego takiego jednak na pierwszy rzut oka nie dostrzegłem. Potem pomyślałem, że by- łoby to zbyt oczywiste, może nawet banalne. Być może tych dwoje nie chce żyć przeszłością, a zdjęcia z tamtego okresu leżą sobie spokojnie w szufladach. A było ich całkiem sporo w sa- lonie, do którego zostałem wprowadzony. Wystrój mieszkania zupełnie mnie nie zaskoczył. Nie spodziewałem się przecież nowoczesnego wnętrza, z plazmą zajmującą honorowe miej- sce w dużym pokoju. Był za to okrągły stół z pięcioma krze- słami rozstawionymi wokół. Obok mały stoliczek i sofa pokryta brązową narzutą, na której leżało kilka gazet i książka: Patrick Süskind – Pachnidło. – Czytał pan? – pani Barbara zauważyła, że się rozglądam i zatrzymałem wzrok na książce. – Tak, znakomita, szokująca. Polecam film. – Jestem pod tym względem staroświecka. Najpierw książ- ka, potem ewentualnie film, choć jeszcze chyba nikomu nie udało się dobrze zekranizować świetnej powieści. – Tym razem się udało. Zanim zobaczyłem film, byłem cie- kaw, jak reżyser pokaże zapach, który w książce jest opisany re- welacyjnie. Naprawdę polecam – miałem wrażenie, że Barbara w pewnym stopniu będzie się liczyć z moim zdaniem. – To ciekawe, co pan mówi, na razie jestem jednak zauro- czona książką i z tym filmem to sobie jeszcze poczekam. Skoro

24 długo zwlekałam, by się zabrać do jej przeczytania, to z filmem pewnie będzie podobnie – machnęła przy tym ręką z rezygna- cją, ale też z zawadiackim uśmiechem. – Czego się pan napije? – zapytała, niejako kończąc temat literatury. – Chętnie kawy, ale równie dobrze może być herbata – od- parłem. – Nie wygląda pan na człowieka, któremu jest wszystko jedno. – Znowu uśmiech zagościł na jej twarzy. Zaimponował mi jej dowcip, więc odwzajemniłem uśmiech. – W takim razie zapytam, co robi pani lepsze: kawę czy herbatę? – usiłowałem utrzymać dowcipny ton konwersacji, ale nie byłem zadowolony z efektu, mimo że uśmiech z jej twarzy nie schodził. – Po prostu nie chcę sprawiać kłopotu – dodałem już zupełnie poważnie. – Żaden kłopot, mam już swoje lata, ale jeszcze się jako tako trzymam. Chodzę powoli, ale zawsze docieram do celu, zwłaszcza w tej małej kuchni. Rzeczywiście, kuchnia nie była duża, choć pewnie pozaz- drościłbym takiej, gdybym mieszkał w poprzednim mieszka- niu. Tutaj również bez zaskoczeń. Pewnie podobnie jest u wie- lu innych par w tym wieku. No, może poza blatem opierającym się na jednej metalowej nodze, mającym stanowić stół. To już wyraz większej nowoczesności, zupełnie nieprzystającej do po- zostałych kuchennych mebli. – Mogę nawet szarlotkę panu zaproponować – rzuciła dum- nie. – Wprawdzie sama już nie piekę, ale ta akurat jest jak do- mowa. – Chętnie spróbuję. Stamtąd, skąd pochodzę, częściej mówi się „jabłecznik”. – Ooooo! Miałam kiedyś znajomą Ślązaczkę, która mówiła „jabłecznik” – powiedziała to pytającym tonem.