Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony235 438
  • Obserwuję255
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań149 613

Jezioro szczescia 04 - Agnieszka Krawczyk

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
MOBI,EPUB, PDF

Jezioro szczescia 04 - Agnieszka Krawczyk.pdf

Ankiszon EBooki MOBI,EPUB, PDF Agnieszka Krawczyk - cykl Magiczne miejsce 1-4 (pdf,mobi,epub) cykl Magiczne miejsce 01-04 Jezioro szczescia 04 - Agnieszka Krawczyk
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 177 stron)

1 Październik okazał się najpiękniejszym miesiącem tej jesieni. Wrzesień przyniósł niespodziewane ochłodzenie, smutne dni bez słońca, szare i przygaszone, zaś październik rozświetlił się wszystkimi barwami złotej polskiej jesieni. W powietrzu pachniały nagrzane słońcem liście, ale czasami czuło się już prawdziwie zimowy, chłodny wiaterek. Ranki były zimne, a noc nadchodziła bardzo szybko, jakby czaiła się wśród gałęzi drzew, czekając, by objąć ziemię w posiadanie na dłużej. Sabina Dolecka nie mogła się zmobilizować do pracy. Zamiast pisać kolejną książkę, która miała się ukazać wczesną wiosną, spędzała poranki na przyglądaniu się unoszącym się w górę jesiennym mgłom. Chodziła po swoim ogrodzie i obserwowała przebarwiające się liście oraz trawy. Uwodził ją ten charakterystyczny dla października aromat – ostry, ziemisty, a jednocześnie pełny dogasających już nieuchronnie letnich woni. Gdy rozcierała w dłoniach suchy żółty liść, jeszcze długo czuła na palcach jego roślinny, głęboki zapach. Miała wówczas wrażenie pełnego uczestnictwa w cyklu przyrody – wiosną widziała, jak ten liść zawiązuje się na drzewie, latem podziwiała go w chwale, teraz symbolicznie żegnała, krusząc w dłoni. Rankiem, gdy wyprawiła już swego męża lekarza do pracy, a przysposobioną córkę Julinkę odwiozła do szkoły, wracała na ganek tego pięknego domu położonego na skraju doliny mgieł i niespiesznie pijąc kawę, patrzyła na migotanie powietrza. Bardzo często towarzyszyła jej Luna, biały kot, którego przygarnęła latem. Luna, szczupła i piękna, o marzycielskich oczach i nieco sennym wyrazie pyszczka, siedziała na parapecie lub poręczy ganku z niepowtarzalną kocią gracją. Jej eleganckie i oszczędne ruchy zachwycały – kot był kwintesencją wyrafinowania oraz dobrego stylu. Tej jesieni Sabina najbardziej lubiła chodzić do Spółdzielni Wiejskiej Ida, gdzie trwały prace przy marynatach, sprzedawanych potem w pobliskim pensjonacie „Pod Graalem i Różą”, ale i w wielu sklepach na terenie całego kraju. W tym roku absolutnym przebojem była cukinia. Dolecka nie miała pojęcia, że z tego średnio efektownego warzywa da się wyczarować tyle niezwykle nęcących przetworów. Były tam oczywiście całkowicie banalne cukinie w marynacie lub w formie sałatki, ale gros przygotowanych przez członkinie potraw było absolutnie oryginalnych. Sabina podziwiała więc cukinię w pomidorach i w wanilii, w zalewie musztardowej i curry, a nawet zielony dżem z cukinii z dodatkiem pomarańczy. To ostatnie wzbudziło największe zainteresowanie pisarki, która długo oglądała słoiczek, zanim zdecydowała się spróbować. Produkt smakował całkiem dobrze, prawie tak jak galaretka agrestowa, również przygotowywana przez panie ze spółdzielni. – Mamy tego tyle, że trzeba będzie sprzedawać przez Internet! – cieszyła się Iwana, nazywana przez wszystkich Asią, która kierowała spółdzielnią. Spółdzielnia, oprócz domowych przetworów opartych na tradycyjnych wiejskich przepisach, zajmowała się także wyrabianiem koronek i artystycznych tkanin. Na ostatnim zebraniu wszystkie spółdzielczynie doszły do wniosku, że nadszedł czas, aby uczyć się batikarstwa – sztuki trudnej, prawie już zapomnianej, ale na którą był ogromny popyt. – Batikarstwo wywodzi się z wyspy Jawa w Indonezji – tłumaczyła Sabinie Asia, pokazując cudowną tkaninę, która stanowiła wzór dla przyszłych prac. – To prawdziwa sztuka zdobienia

jedwabiu, który też musi być określonego gatunku. Najlepszy jest robiony ręcznie w Tajlandii za pomocą naturalnych roślinnych farb. Na przykład indygo sprowadzanego z Laosu. – Brzmi cudownie! – Sabina rozmarzyła się, bo jak na pisarkę przystało, puściła już wodze fantazji i w wyobraźni widziała te wspaniałe wyroby malowane wyciągami z kwiatów, kory i traw. – Można również barwić przyprawami – dodała Asia. – Technika malowania jest bardzo czasochłonna, ale jaką przynosi satysfakcję! Zarys obrazka wykonujesz piórkiem, potem te miejsca, które nie mają być zabarwione, pokrywasz woskiem z lanoliną. Przygotowany w ten sposób materiał zanurzasz w barwniku, aż uzyska pożądaną głębię koloru. Czytałam, że aby uzyskać czarną barwę swych tradycyjnych tkanin, kobiety w Tajlandii farbują batik w barwniku indygo aż kilkadziesiąt razy! – A te kolory nie zlewają się podczas barwienia? – Sabina była szczerze zachwycona oglądaną tkaniną, która czarowała bogactwem kolorów i delikatnością rysunków. – Nie. Dlatego to taka czasochłonna sztuka. Każdy element pokrywasz woskiem i farbujesz tylko pozostałe fragmenty. To takie drukowanie kolorów, tylko ręczne i wymagające wielkiej precyzji. Chciałybyśmy robić batiki z wizerunkami naszych rodzimych roślin, tutejszych róż, ziół i polnych kwiatów – maków, bławatków i dzwonków. – Fantastycznie! – Sabina zapaliła się do pomysłu, bo wysoko sobie ceniła wyroby spółdzielni. Jej ślubna suknia, uszyta właśnie tutaj z miejscowych koronek i ozdobiona piękną atłasową różą Souvenir de Malmaison – o gęstych, stulonych płatkach w niespotykanym perłoworóżowym kolorze – zrobiła prawdziwą furorę. Dolecka wystąpiła w niej w sesji zdjęciowej dla magazynu ogrodniczego „Elegancki Ogród”, a potem suknia ta regularnie pojawiała się na okładkach czasopism o modzie i urodzie. Dzięki tym zdjęciom panie ze spółdzielni miały ręce pełne roboty. Musiały nawet odmawiać wykonania niektórych zleceń, ponieważ nie starczało już na wszystko czasu. – Późna jesień, listopad, to okres spokojniejszy, można więc wziąć się za coś nowego – skomentowała wesoło Asia, jakby myśląc o tym samym co Sabina. Iwana nigdy nie siedziała z założonymi rękami, przekonana, że trzeba ciągle iść do przodu, robić coś nowego. Spółdzielnia nie tylko zarabiała na własne utrzymanie, ale przynosiła też pewne dochody. Skrytym marzeniem Asi było wysłanie kilku pań do Indonezji, aby na miejscu mogły się uczyć batikarstwa. – Potrzebujemy też dostawców barwników, wszystko musi być najwyższej jakości – tłumaczyła Sabinie, która wciąż nie mogła wyjść z podziwu nad jej przedsiębiorczością. Założenie w tak małej miejscowości jak Ida wiejskiej spółdzielni, która prosperowałaby na tak znaczącą skalę, było prawdziwym osiągnięciem. A oprócz tego była tu jeszcze Królowa Róż – fabryczka wytwarzająca kosmetyki różane i zawierające wyciągi z miejscowych ziół. Sabina była udziałowcem tej właśnie firmy. Oddała na potrzeby plantacji róż wielką łąkę przed swoim domem i wsparła przedsięwzięcie niewielkim kapitałem. Jak się okazało, była to doskonała inwestycja. Królowa Róż nie przynosiła może kokosów, ponieważ jej prezes Marek Rokosz wszystkie zarobione środki inwestował w rozbudowę zakładu, ale miała znakomite perspektywy na przyszłość. – I za dziesięć lat okaże się, że ożeniłem się „z posagiem”, bo moja żona, niby to artystka, co nie potrafi do czterech zliczyć, jest współwłaścicielką kosmetycznego imperium – śmiał się mąż Sabiny, Krzysztof. Ona tylko wesoło wzruszała ramionami. Przyjemność sprawiało jej przebywanie w manufakturze Królowa Róż, którą kierowała pani Tekla Tyczyńska, starsza dama, potomkini dawnych właścicieli Idy. Pani hrabina wykształciła się w perfumiarskich zakładach Grasse, w szkole samego Fragonarda, i ze swych europejskich wojaży przywiozła tradycyjny sprzęt do destylacji różanych płatków – miedziany alembik. Wykonane na bazie olejku różanego wyroby cieszyły się niesłabnącym powodzeniem. Jak wyliczył Marek Rokosz na cokwartalnym zebraniu udziałowców, mieli już serie „Laura Rossa” – nazwaną tak od literackiego pseudonimu Sabiny, „Złota Róża” oraz „Rose de Nuit” – nocną różę, najnowszy produkt firmy: zestaw kosmetyków zainspirowany ogrodem księżycowym Sabiny. Główny zapach tej serii bazował na białych kwiatach, ze szczególnym uwzględnieniem róż,

wzbogaconych o zioła takie jak mirt i berberys. I oczywiście o supertajny składnik pani Tekli, którego nigdy nikomu nie zdradziła. Królowa Róż tej jesieni prosperowała znakomicie, co było doskonałym prognostykiem na przyszłość. Naturalnie kremy z nagietka i lipy, lawendowe mydła, pudry, wody oraz sole do kąpieli w przepięknie stylizowanych opakowaniach sprzedawały się świetnie. Marek Rokosz postawił na jakość i wykwintność swoich wyrobów. Nie zależało mu na tym, żeby marka stała się popularna. Starał się, by była elitarna, a dzięki temu właśnie tak pożądana. Sabina i pozostali udziałowcy obserwowali jego poczynania z radością. Dolecka od początku użyczała cytatów ze swoich książek na etykietki perfum oraz kremów. Marek był wdzięczny, że nikt nie usiłuje wpływać na jego decyzje i przeszkadzać mu w zarządzaniu firmą. Ostatnio poświęcił się biznesowi bez reszty, praktycznie przez cały czas przebywając za granicą, gdzie nawiązywał nowe kontakty. Jego przepiękny dom, przerobiony z odrestaurowanego młyna, już od miesiąca czekał na powrót właściciela. Marek kontaktował się wyłącznie z kierującym produkcją inżynierem i czasami z Sabiną. Przesyłał jej zdjęcia nowych flakonów perfum lub opisy zapachów, które można byłoby jeszcze stworzyć. Dolecka czytała te listy pani Tekli, która siedziała w swej pracowni perfumiarskiej, paląc papierosa w kryształowej lufce i kiwała ze zrozumieniem głową. – Ach, Marek! On mnie będzie uczył komponowania zapachów! Powiem ci, Sabino, że ja właściwie to nie chcę tego słuchać. Jeszcze się czymś zasugeruję i stracę swój indywidualny styl. Dobrze, że on nie wysyła tego do mnie! Musiałabym mu odpisać tak, żeby mu w pięty poszło! Zaraz zacznie podsyłać Iwanie przepisy na marynaty! Powinien już wracać do domu, chyba jest bardzo samotny. Sabina także uważała, że Marek Rokosz jest bardzo samotny. Oprócz pracy, towarzystwa dotrzymywały mu jedynie książki. W swoim domu miał wielką bibliotekę, złożoną głównie z angielskiej klasyki, którą szczególnie lubił. Klub Powieściowy z nieodległych Brzózek Wielkich próbował go włączyć w swoje prace, ale Rokosz grzecznie i stanowczo odmówił. Z biegiem czasu stawał się coraz większym odludkiem, małomównym i skupionym wyłącznie na swoich obowiązkach. Dolecka miała jednak nadzieję, że Marek spotka na drodze swego życia kogoś, kto odmieni jego samotne dni. Jeszcze kilka miesięcy temu myślała, że będzie to Kalina Olczak, właścicielka dużego centrum ogrodniczego w Lipniku. Doskonale się rozumieli i mieli wspólne zainteresowania. Marek jednak ograniczył ich znajomość do sfery czysto zawodowej, czym bardzo zniechęcił piękną i dumną Kalinę. Sabina zauważyła, że od jej ślubu z doktorem Doleckim, który odbył się w połowie sierpnia, Marek i Kalina nie widują się prawie wcale. Wszelkie sprawy związane z sadzonkami, nawozami i leczeniem chorób roślin załatwiał zatrudniony w Królowej Róż zarządca. – Trzeba mu dać czas – tłumaczyła pani hrabina, zaciągając się z lubością swoim papierosem. Poza kawą był to jedyny nałóg, któremu ulegała, i z którego nie mogła zrezygnować, mimo że – jak sama mawiała – dym tytoniowy stępia zmysł powonienia, więc prawdziwy perfumiarz absolutnie nie powinien palić. – Musi się uporać ze swoimi demonami. – Tu patrzyła na Sabinę znacząco, a ona uciekała wzrokiem w bok. Marek Rokosz oświadczył się jej przed blisko rokiem, a ona go odrzuciła, bo kochała już wtedy Krzysztofa. Wciąż jednak miała wrażenie, że Rokosz nie pogodził się z tym do końca, choć twierdził, że jest zupełnie odwrotnie. Podczas ślubu Doleckich uczestniczył wyłącznie w uroczystości w kaplicy pałacu „Pod Graalem i Różą”, a potem z trudem dał się namówić właścicielce pensjonatu Mili Mossakowskiej, która zorganizowała ślub, jedynie na powitalny toast. Wręczył Sabinie niezwykle drogi i cenny prezent – a był to srebrny komplet do herbaty – i wymówił się od dalszego uczestnictwa w przyjęciu koniecznością pilnego wyjazdu. Mila uznała, że to niepoważne i dziecinne, ale Sabina go rozumiała. Dostrzegała niezręczność tej sytuacji i była mu wdzięczna za delikatność oraz wyczucie. Może tam, w Anglii, pozna jakąś księżniczkę i zakocha się w niej bez pamięci? – rozmyślała Sabina, której przyszłość Marka Rokosza bardzo leżała na sercu. Tak, angielska księżniczka, to byłoby coś w sam raz dla niego. Nie miała jednak pojęcia, czy po pierwsze któreś z nich są wolne,

a po drugie, czy i Marek ma na to ochotę. Mila Mossakowska, której zwierzyła się z tego pomysłu podczas herbaty któregoś popołudnia pod koniec października, wybuchnęła śmiechem. – Księżniczka! Przepraszam cię, Sabino, ty chyba na głowę upadłaś! Wyobrażasz sobie arystokratkę tutaj, w naszej Idzie i z przeproszeniem – w Brzózkach Wielkich? – Wyobrażam sobie doskonale. Mamy tu już jedną – Teklę! Mila dolała herbaty, wciąż się śmiejąc. – Ale to jest nasza tutejsza arystokratka. Napływowa kompletnie nie ma tu racji bytu! Co ona by tu robiła? Przechadzałaby się po polach z ziołami, a może kręciła kremy pod światłym kierownictwem inżyniera Popieli? – Mogłaby się z nami zaprzyjaźnić – odparła Sabina z prostotą. – Przyznaj, że jesteśmy zabawnym towarzystwem. – Tak, zwłaszcza moja szwagierka Carmen Rojas – mruknęła Mila, krojąc ciasto porzeczkowe. Carmen Rojas była najmłodszą siostrą pierwszego męża Mili i agentką literacką Sabiny na kraje Ameryki Południowej i Środkowej. Charakteryzowała się ogromną bezpośredniością oraz dość oryginalnym podejściem do języka polskiego. Choć była wybitnie uzdolniona lingwistycznie – sama nie potrafiła zliczyć, iloma językami posługiwała się poprawnie – nie rozumiała idiomów. To znaczy starała się je zrozumieć, znaleźć dla nich logiczne wytłumaczenie, co sprawiało, że przekręcała je niemiłosiernie, doprowadzając towarzystwo do łez ze śmiechu. Gustowała także w literaturze staropolskiej i uwielbiała kwiecisty sposób wysławiania się rodem z epoki baroku. Z drugiej strony, jako wielbicielka telewizji, swym bezbłędnym uchem wyłapywała różne potoczne wyrażenia, które skojarzone z językiem literackiej klasyki dawały dosyć komiczny efekt. Tak, Carmen z pewnością stałaby się doskonałym towarzystwem dla księżniczki, zwłaszcza sztywnie respektującej zasady właściwe wyższym sferom. – O czym my w ogóle mówimy! O jakich księżniczkach? – Mila załamała ręce. – Dzięki spółdzielni i Królowej Róż będę miała mnóstwo gości w lecie, gdy zaczną się warsztaty tkackie i perfumiarskie, ale co ja zrobię zimą? Był to poważny problem „Graala i Róży”. Hotel umiejscowiony w przepięknym pałacu, niegdyś należącym do rodziny Tyczyńskich, potem przekształconym w PGR, a wreszcie odkupionym przez męża Mili, Witolda, musiał zarobić na siebie. Poprzedniej wiosny wymyśliły warsztaty literackie, które poprowadziła Sabina, ale teraz nie miała już na to za bardzo ochoty. Musiała pracować nad swoją książką, a nauczanie innych odciągało ją od tego zajęcia. Co prawda bardzo się cieszyła, że jedna z jej kursantek, pani Emilia Bejart, opublikowała wkrótce po zakończeniu warsztatów swój debiutancki kryminał, który odniósł spory sukces, ale nie chciała już tego kontynuować. Westchnęła więc tylko, przysłuchując się temu, co mówiła Mila. Pensjonat „Pod Graalem i Różą” był naprawdę cudownym miejscem. Mieścił się w niezwykle stylowym parku, a starannie odrestaurowane wnętrze budynku mogło zadowolić najwybredniejsze gusta. Mila dbała o to, żeby było tu elegancko i z klasą, a jednocześnie ciepło i domowo. Stąd kosmetyki z Królowej Róż w każdej łazience, a w kredensach w salonie wyroby Spółdzielni Wiejskiej Ida. Nie dało się jednak ukryć, że późna jesień i zima był to dla pensjonatu zupełnie martwy okres. – Nie martw się – pocieszyła ją Sabina. – Zawsze tak jest, że wszystkie problemy nagle się rozwiązują! – Albo przybywają nowe. – Mila się zaśmiała. – Muszę jednak coś wymyślić, bo przestaniemy się rozwijać, a to byłoby bardzo źle. – Mało kto słyszał o Idzie, miejscowości na końcu świata. Pewnie to dlatego. Westchnęły obydwie i zapatrzyły się w jesienny krajobraz za oknem. Park powoli zasypiał. Czerwone liście zaścielały trawniki i mąż gospodyni z pensjonatu, pan Kowal, toczył z nimi nierówną walkę. Teraz też, gdy kobiety umilkły, słychać było tylko miarowe szuranie grabi zgarniających liście w pachnące sterty. Mała córeczka Mili, Ida Sabina, lubiła turlać się w liściach i wskakiwać na starannie ułożone pagórki. Nikt nie miał jej tego za złe, bo dziecko uwielbiali

wszyscy. – Nie przejmuj się – po raz kolejny powiedziała Sabina. – Czuję, że już niedługo coś się wydarzy i zmieni wszystko. Nie miała tylko pojęcia, że zmiany nastąpią tak szybko, podobnie jak szybko przepiękny październik zamienił się w słotny listopad. 2 Krzysztof wrócił z gabinetu w Brzózkach Wielkich w doskonałym nastroju. Nie miał wielu pacjentów i nie trafiła mu się żadna wizyta domowa. Julinka została w Lipniku, u swej przyjaciółki Niki Olczak, więc Doleccy mogli zjeść obiad w samotności. Sabina snuła się po domu, przydeptując kapcie, co było u niej oznaką smutku i zniechęcenia. – Co się dzieje, kochanie? – zapytał doktor, a ona wzruszyła ramionami. – Może masz już dosyć życia w małżeństwie? – Roześmiał się. – Nie są to takie miody, jak opisują w książkach! – No właśnie. W książkach. – Sabina siadła przy stole i z ponurą miną patrzyła, jak Krzysztof nalewa zupę. – Nie chce mi się zupełnie pisać! A termin goni. Mąż poklepał ją po dłoni, podsuwając talerz. – Zjedz pożywnej zupki, od razu zobaczysz świat w innych kolorach! Zaraz ci postawię diagnozę, jeżeli chcesz – i to zupełnie gratis! – Myślisz, że coś mi dolega? – Zaniepokoiła się, a on pokręcił głową ze śmiechem. – Masz typową przypadłość nastolatków – jesteś chora na lenia! Obruszyła się. Nie uważała się za osobę leniwą, wręcz przeciwnie. Pracowała dużo i z zaangażowaniem. W ciągu ostatniego roku nie tylko napisała książkę, ale wyremontowała dom, założyła słynny w całej okolicy ogród i przeprowadziła warsztaty literackie. No i wyszła za mąż! Trudno zatem podejrzewać ją o lenistwo. – No właśnie! – zgodził się Krzysztof. – O tym mówię! Ty działasz całkiem sprawnie, gdy masz mnóstwo obowiązków! Wtedy realizujesz plan z żelazną konsekwencją. Gdy nagle pojawia się za dużo czasu, liczba spraw do zrobienia maleje, wszystko ci się rozłazi w rękach. To bardzo typowa przypadłość ludzi – że się tak wyrażę, w stylu minionych epok – czynu. Człowiek czynu działa. Gdy nie ma pola do popisu, to więdnie i usycha! – Brednie – stwierdziła Sabina, biorąc do ręki łyżkę. – Mam zacząć remontować inny dom albo zapisać się do spółdzielni i uczyć batikarstwa? – Doskonały pomysł! W Brzózkach i w Lipniku jest kilka malowniczych ruin wymagających troski. A co do prac spółdzielni – ich marynaty są po prostu fantastyczne! Sabina nie wyglądała na pocieszoną. Krzysztof sięgnął do kieszeni i wyciągnął kopertę. – Uważam, że po prostu powinnaś na chwilę zmienić otoczenie, zobaczyć wszystko z innej perspektywy. I oto trafia się okazja! – Co to jest? – zapytała zaciekawiona. – Zobacz! Sabina otworzyła kopertę. Na eleganckim kartoniku wydrukowano zaproszenie na wernisaż wystawy Karoliny „Loli” Adamskiej zatytułowanej Ogród dzienny i ogród nocny. Pisarka aż pokręciła głową ze zdziwienia. Lola Adamska była szwagierką Krzysztofa i na stałe mieszkała w Anglii. Parę miesięcy wcześniej przyjechała do Idy, przysparzając Doleckim,

wówczas jeszcze parze narzeczonych, wielu zmartwień. Przez cały swój pobyt Lola malowała, a właściwie wykonywała rysunki piórkiem i tuszem, z których powstał przepiękny cykl przedstawiający dom i ogród Sabiny. Teraz prace doczekały się prezentacji. – Pojedziemy na ten wernisaż? – zapytał Krzysztof, a pisarka zastanowiła się przez chwilę. Wizja odwiedzenia Warszawy po roku mieszkania na wsi była bardzo kusząca! Krzysztof miał rację, dobrze by jej zrobiło oderwanie się na chwilę, może wówczas jej powieść ruszy z miejsca. – Czemu nie! – odpowiedziała więc, a doktor przytulił ją do siebie. – Znakomicie! Zamieszkamy sobie w jakimś ładnym hotelu i pożyjemy jak turyści! – Julinka oczywiście jedzie z nami? – Sabina się zaniepokoiła, bo bardzo dbała o swoją przybraną córkę. Były ze sobą niezwykle związane, a ponieważ mała była dotknięta zespołem Aspergera, zaburzeniem ze spektrum autyzmu, wpływającym na jej kontakty ze światem i funkcjonowanie w społeczeństwie, Dolecka starała się otoczyć ją jak najlepszą opieką. Krzysztof uważał nawet, że trochę przesadzała, bowiem najważniejsze było wyrabianie w dziewczynce samodzielności. – No jasne! – powiedział. – Mam nadzieję, że będzie miała ochotę! Julinka, wróciwszy późnym popołudniem do domu, podwieziona przez Kalinę Olczak, była pełna entuzjazmu. – Fantastycznie! Nie mogę się doczekać! Pójdziemy do kina i do galerii handlowej! – Może zwiedzimy jakieś muzeum? – podsunął Krzysztof, ale córka natychmiast zaprotestowała. – Przecież będziemy już na wystawie cioci! To chyba wystarczy! – I to byłoby na tyle, jeżeli chodzi o sztukę wysoką – skomentował z uśmiechem doktor. Sabina machnęła ręką. Postanowiła zatelefonować do swego wydawcy, pana Arenda, by go poinformować o swoim przyjeździe i umówić się na kawę. – Po prostu genialna intuicja, pani Sabino! – usłyszała, gdy następnego dnia rano wykręciła numer biura wydawnictwa Driada. – Sam miałem do pani dzwonić. – Czy coś się stało? – Zaniepokoiła się, od razu zastanawiając się, czy chodzi o nową książkę. Do upływu terminu było jeszcze daleko, a ona zazwyczaj nie dawała wydawcy niczego wcześniej, więc raczej nie było powodów do obaw. Prawdopodobieństwo, by odkrył, że jego ulubiona autorka zmaga się z rozleniwieniem, było znikome. A może jednak? – Ależ nic się nie stało! Wszystko jest w najlepszym porządku! Wręcz – jest lepiej, niż można się spodziewać, proszę się nie martwić! Chciałbym przy okazji pani przyjazdu omówić pewien projekt, moim zdaniem bardzo interesujący. Kiedy pani będzie w Warszawie i na jak długo? Sabina wyjaśniła, że wyjeżdżają w najbliższy weekend, gdyż wernisaż zaplanowano na niedzielę. – To doskonale, pani Sabino! Proszę zarezerwować dla mnie poniedziałek w okolicach obiadu. Spotkamy się i wszystko pani wyjaśnię! Dolecka nie mogła nic więcej z niego wyciągnąć. Zdziwiła się, bo jej wydawca nigdy nie był taki tajemniczy. Lecz cóż było robić – chciała się z nim spotkać, żeby wybadać, czy nie dałoby się nieco przesunąć terminu wydania najnowszej książki. Wciąż trudno się jej było zabrać za pisanie. Milę, której zakomunikowała nowinę o wyjeździe, natychmiast pochłonęły kwestie techniczne. – Nie ma sensu wydawać pieniędzy na hotel, choć oczywiście tam serwują śniadania i to jest w porządku. Lepiej wynajmijcie sobie apartament! – Apartament? Przecież to sporo kosztuje? – Sabina nie rozumiała. Mąż Mili – Witold – także zgłosił zastrzeżenie, tylko innego rodzaju: – I to doradza właścicielka hotelu! Wstydziłabyś się! – Jestem właścicielką hotelu na prowincji, a mówimy o Warszawie. Tam się wszystko inaczej liczy! A poza tym nie przeszkadzaj! Sabina – zwróciła się do przyjaciółki – apartamenty to takie małe mieszkania do wynajęcia, zwykle zarządzają nimi firmy hotelarskie. Są urządzone bardzo elegancko, a mają zwykle dwa pokoje, kuchnię i łazienkę. Dużo większy metraż niż pokój

w hotelu, no i niezależność. Sabinie aż zaświeciły się oczy. Swoje warszawskie mieszkanie musiała sprzedać, gdy zabrakło jej na remont Bluszcza, jak nazywano jej dom ze względu na oplatające ściany pnącze. Perspektywa mieszkania w hotelu w rodzinnym mieście wydawała więc się jej dosyć nietypowa, a taki apartament był jednak bardzo dobrym rozwiązaniem. Mila przyniosła komputer i pokazała jej jedną ze stron rezerwacji internetowej. – Popatrz, możesz wynająć coś w ścisłym centrum miasta i to bardzo niedrogo! Sabina podzielała jej entuzjazm. Zdecydowała się dokonać wstępnej rezerwacji, a potem uszczęśliwiona pobiegła do domu. Rozpierała ją nowa energia. Luna, jej księżycowa kotka, wskoczyła na okno i przyglądała się jej uważnie. – Wyjeżdżamy na kilka dni – powiedziała Sabina, dotykając jej aksamitnego futerka. – Zaniosę cię do Mili, zaopiekują się tobą! – Kotek prychnął pogardliwie, dobitnie wyrażając swe niezadowolenie z otrzymanej propozycji. Luna chodziła własnymi ścieżkami i potrafiła zatroszczyć się o siebie. Pisarka doskonale rozumiała swoją podopieczną. Postanowiła zostawić jej zapas jedzenia i nie zabierać z Bluszcza. Parę dni do wyjazdu minęło w radosnym oczekiwaniu. Szczególnie cieszyła się Julinka, dla której była to miła odmiana od szkoły w małym miasteczku. – Może uda mi się spotkać z Rafałem… – powiedziała do Sabiny, gdy siadali do ostatniej przed wyjazdem kolacji, a Krzysztof był zajęty wyciąganiem zapiekanki z pieca, co pochłaniało całą jego uwagę. Sabina się uśmiechnęła. Rafał był synem jednego z uczestników jej wakacyjnego kursu. Chłopak na skutek rozwodu rodziców powtarzał pierwszą klasę gimnazjum, ale z tego, czego pisarka dowiedziała się od jego ojca, który tak jak inni uczestnicy warsztatów utrzymywał z nią kontakt, w nowej szkole szło mu dużo lepiej. Rafał bardzo zmienił się tego lata, o czym był przekonany jego ojciec. Sabina miała wrażenie, że zmienili się obaj – pan Wojciech starał się zrozumieć syna, a Rafał bardziej zbliżył się do świata dorosłych. No i zainteresował się też czymś innym niż komiksy i gry na tablecie – dzięki Mili i jej wielkiej bibliotece zakochał się w powieściach Juliusza Verne’a. Dolecka wiedziała, że jej przybrana córka i nastolatek polubili się tego lata. Julinka miała niespotykany dar zjednywania sobie ludzi. Choć była dosyć bezceremonialna i bezpośrednia, ceniono sobie jej szczerość. Początek znajomości z Rafałem nie był zresztą łatwy, dopiero później zaprzyjaźnili się ze sobą. Choć chyba to słowo było zbyt ostrożne do opisania tej znajomości. Jako autorka poczytnych romansów Sabina nie mogła nie zauważyć, że jest w tym jednak coś więcej. Błyszczące oczy córki i te delikatne muśnięcia rąk przypominały jej czasy, kiedy sama była nastolatką. – Możecie się umówić do kina – powiedziała więc, stawiając na stole dzbanek z herbatą. Zapachniało malinami. Julinka pisnęła cicho i z radością, rozkładając talerze i szklanki. – Co tak cudownie pachnie, żono? – odezwał się Krzysztof. – Nie żono, tylko najdroższa małżonko! – poprawiła go Sabina, naśladując nieco nosowy głos wójta Kręcichwosta, który właśnie tak zwykł mówić o swojej połowicy, pani Izie. – O przepraszam, już nadrabiam braki – co tak pachnie, najdroższa małżonko? Julinka ciekawie zajrzała do garnka, który został na kuchence. – Tu się jakieś patyki gotowały! – Patyki? – Doktor się zdziwił. – Mamy herbatę z patyczaków? – Nie z patyczaków, tylko z gałązek krzewów malinowych. Asia mi podsunęła ten pomysł. Podobno jest znakomita. Trzeba zagotować pokrojone gałązki, potem odcedzić i jeszcze raz zagotować wywar. Nabiera pięknego koloru, popatrzcie! – I jak pachnie! – powiedział Krzysztof z uznaniem. – Osobiście nie mam nic przeciwko zjadaniu gałęzi, ale kiedy Iwana namówi cię na zrobienie kotleta z mchu, chciałbym o tym wcześniej wiedzieć, żeby się duchowo przygotować! – Gałązki malin to naturalne źródło witamin – pouczyła go Sabina. – To ponoć świetna

herbata na zimę. Jeśli nam zasmakuje, będę ją częściej gotowała. – I w ten sposób, do wiosny, objemy wszystkie krzaki do korzeni – powiedział wesoło Krzysztof, mrugając do córki. – Zrobimy konkurencję zającom szarakom. – Naprawdę będziemy jeść kotlety z mchu? – zapytała Julinka, która jak wszystkie osoby z zespołem Aspergera traktowała żarty poważnie. – To smaczne? – Nie sądzę – stwierdziła Sabina. – Nie mam w planach kotletów z mchów, tata żartował, ale chciałam tylko powiedzieć, że czasami bardzo dziwne przepisy okazują się strzałem w dziesiątkę. Ta herbata jest po prostu pyszna! To była prawda. Napój miał przepiękną, głęboką barwę i równie intrygujący smak. Na plan pierwszy wybijały się maliny, ale lekko przełamane roślinną świeżością. Sabina uświadomiła sobie, że kiedyś chętnie piła herbaty z rumianku czy napary z lipy. Warto byłoby wrócić do tych przyzwyczajeń. Następnego dnia wyruszyli w drogę do Warszawy. Sabina, wyglądając przez okno, przypominała sobie dzień, kiedy po raz pierwszy zawitała do Idy. Przyjechała tu szukać inspiracji do książki, a znalazła dom na całe życie. Czy to nie dziwne? – pomyślała, uśmiechając się do siebie. Czasem znajdujemy zupełnie coś innego niż to, czego szukamy. To dobrze, że życie potrafi tak zaskakiwać, bo inaczej byłoby bardzo nudne i przewidywalne, a tak staje się pasjonującą przygodą. Warszawa przywitała ich deszczem. Julinka zasnęła w samochodzie, a Sabina patrzyła na miasto szeroko otwartymi oczami. Wszyscy się gdzieś spieszyli, migały reflektory przejeżdżających samochodów. W oknach biurowców paliły się światła, a ludzie pochylali się nad papierami lub wpatrywali w migające ekrany komputerów. Dolecka miała nadzieję, że choć trochę lubią swoją pracę i że czerpią z niej satysfakcję. Ona nie potrafiłaby tak żyć. Miała nawet wątpliwości, czy potrafiłaby z powrotem mieszkać w wielkim mieście. – Chciałabym zobaczyć mój dawny dom – powiedziała niespodziewanie, a Krzysztof skinął głową i zawrócił. Przepychali się przez korek dobre pół godziny i Sabina gotowa była nawet zrezygnować, ale w końcu nigdzie się nie spieszyli. Były to magiczne słowa jej życia w Idzie: „wcale się nie spieszę”. Coś niewyobrażalnego w tym miejskim świecie. Tutaj człowiek, choćby nie musiał nigdzie gnać, czuł pewien przymus, by to robić. Wszystko działo się tak szybko, samochody trąbiły na siebie, ludzie chodzili nerwowym krokiem. Przydałaby im się nalewka na pigwie pani Tekli albo herbatka z echinacei na nerwy – pomyślała z rozbawieniem Sabina. Przejechali ulicą, przy której kiedyś mieszkała. Dolecką zdumiało, jak mało jest tutaj zieleni i drzew. Kiedyś wydawało się jej, że jest to bardzo zielona i wesoła dzielnica. Teraz kilka pokrzywionych drzewek i zadeptany trawnik robiły na niej przygnębiające wrażenie. Sam dom też wyglądał dosyć smutno – wielka szara bryła, pozbawiona wdzięku i wyrazu. Nigdy nie przyglądała mu się w ten sposób, bo gdy tu mieszkała, to po prostu był jej dom i nie zastanawiała się nad jego wyglądem. – I nawet bluszczu nie ma – stwierdziła z westchnieniem, a jej mąż się roześmiał. – Zachowujesz się jak prowincjusz, co pierwszy raz w życiu odwiedził wielkie miasto! Wszystkiemu się dziwi i wszystko napełnia go niesmakiem! Uśmiechnęła się. W rzeczywistości było w tym trochę racji, reagowała jak przybysz z prowincji. Brakowało tylko tego, żeby się gdzieś zgubiła we własnym mieście! Podjechali pod kamienicę w centrum, w której wynajęli apartament. Tak jak mówiła Mila, było to wygodne lokum dla trzech osób. Z okien roztaczał się przepiękny widok na miasto. Julinka okręciła się z zadowoleniem wokół własnej osi. – Zamówmy pizzę! Jesteśmy na wakacjach! – Doleccy się roześmiali. – Julinko, może pójdziemy gdzieś na kolację? – zapytał doktor. Sabina prychnęła. – Jesteśmy w Warszawie, tu trzeba zamawiać stolik z wyprzedzeniem! – A kto ci powiedział, że nie zamówiłem – dumnie stwierdził doktor. – Masz mnie za mało zapobiegliwego, zdaje się? Sabina oczywiście zaprzeczyła, a Julinka zaczęła wypytywać, gdzie jest ta restauracja. – Tu, niedaleko, pod domem. Jako sprawny organizator wziąłem mapę i opracowałem plan.

Drogie panie – kolacja, kino i spacer, wszystko dopięte na ostatni guzik. – No proszę – stwierdziła Sabina. – Kto by się spodziewał! – Ty się powinnaś spodziewać! To w końcu nasza podróż poślubna! – Krzysztof się roześmiał, a Julinka zaczęła klaskać w dłonie. – Podróż, podróż! Wspaniały pomysł, Krzysiu! Wyszli prosto w noc wielkiego miasta. Ulicami ciągnęły sznury samochodów, a w błyszczących od deszczu kałużach odbijały się neony i światła ulicznych latarni. Kolację zjedli w niewielkiej afrykańskiej knajpce, a potem poszli do kina. Sabina długo nie mogła zasnąć przez hałas dobiegający zza okna apartamentu. Co się ze mną dzieje? – zadumała się. Naprawdę zrobiła się ze mnie wieśniaczka z końca świata. Jak mi świerszcz nie gra za kominem, nie mogę spać. Pomyślała z czułością o swoim pięknym domu w dolinie mgieł i róż. Tam księżyc zaglądał jej przez okno, a gwiazdy szeptały do snu tajemne opowieści. Wstała z łóżka i przez wielkie okno patrzyła na miasto, które nigdy chyba nie zasypiało. W oknach migotały światła, wciąż było widać ruch na ulicach. Z budynku naprzeciwko mrugał wielki neon reklamowy. Wielkie miasto, ogromna przestrzeń, w której można się zgubić, zostać anonimowym. Kiedyś bardzo jej to odpowiadało, gdy swoją prawdziwą tożsamość ukrywała, identyfikując się z Laurą Rossą. Miasto było wówczas jej parawanem, bezpiecznym schronieniem. Teraz, gdy swoje życie związała z Idą, nie odczuwała tej potrzeby zniknięcia, stopienia się z tłem. Dawniej uważała, że ukrycie się gwarantuje wolność. Dzisiaj wiedziała, że daje ją nieograniczona przestrzeń, horyzont bez kresu. Rozejrzała się za kotem, by go pogłaskać, co zawsze koiło jej nerwy. Niestety Luna została tam, a ona była tutaj. 3 Wernisaż wystawy Loli odbywał się w modnej galerii w centrum. Krzysztof i Sabina ruszyli tam pieszo, bo nie opłacało im się jechać samochodem. Julinka odmówiła wzięcia udziału w wyprawie. Po południu przyszedł po nią Rafał i po raz kolejny poszli do kina. – A wie pani co? – zagadnął chłopak, gdy zostali z Sabiną sami, bo dziewczynka wciąż nie mogła się zdecydować jaką założyć apaszkę. – Przeczytałem tę książkę, co mój ojciec pisze. Nawet nie jest nudna, aż się zdziwiłem! Sabina się uśmiechnęła. Wojciech Cichy podczas warsztatów pisał powieść historyczną w stylu Aleksandra Dumasa, opartą zresztą na autentycznych wydarzeniach dotyczących jego rodziny. Po zakończeniu kursu nadal korygował swe dzieło, które najwyraźniej przerodziło się w jego opus vitae. Do końca było jednak wciąż daleko, ale najwyraźniej pan Cichy znalazł sobie miłe hobby. – Ja co prawda z klasyki wolę Juliusza Verne’a, ale przeczytałem coś tego Dumasa. Królową Margot – bardzo mi się podobało. Wie pani, ten pomysł zabijania zatrutą księgą, no klasa! Myślę, że niejeden współczesny autor kryminału mógłby się od niego uczyć! – Jeden się już nauczył – odparła wesoło. – Umberto Eco w Imieniu róży. – Muszę przeczytać – stwierdził chłopak. – Ja się ogólnie zainteresowałem historią, wie pani. Najpierw historią wynalazków przez Verne’a, a potem to historią w ogóle… Byłby tak gadał bez końca, ale z pokoju wyszła Julinka w szmaragdowej apaszce i chłopak

natychmiast stracił zainteresowanie rozmową z Sabiną. Krzysztof przestrzegł jeszcze młodego Rafała, że dziewczynka ma zostać odprowadzona z powrotem przed dwudziestą pierwszą, i młoda para ruszyła do kina. Krzysztof patrzył za nimi takim wzrokiem, że Sabina poklepała go po dłoni. – Powinieneś jeszcze wyciągnąć polaroid, jak w amerykańskim filmie z lat osiemdziesiątych, i zrobić im pamiątkowe zdjęcie! – A żebyś wiedziała! – Doktor się zaperzył. – To zawsze jest tragiczny moment dla ojca, gdy jego córkę zabiera do kina jakiś pryszczaty smarkacz! – Nie ma pryszczy – oceniła Sabina. – A my musimy już iść, bo się spóźnimy. Wiadomo było, że Dolecka nie znosiła się spóźniać. Drogę do galerii przeszli więc dosyć szybkim krokiem i trafili właśnie na powitanie gości przez artystkę. Sabina musiała przyznać, że przez te kilka miesięcy Lola bardzo się zmieniła. Wciąż była pewna siebie, ale teraz jej poczucie własnej wartości miało wyłącznie pozytywny wyraz. Emanowała zadowoleniem z życia, co było widoczne na jej twarzy. Gdzieś zniknęło charakterystyczne dla niej napięcie i nerwowość. Lola była teraz jak królowa udzielająca swych łask zachwyconemu ludowi. A było się czym zachwycać. Obraz, który wykorzystano jako motyw plakatu informującego o wydarzeniu, Sabina rozpoznała od razu, choć nigdy go wcześniej nie widziała. Znała jednak doskonale miejsce, które przedstawiał. Był to jej księżycowy ogród nocą. Obraz utrzymany był w ciemnych barwach kobaltu i granatu, a rozjaśniały go blade plamy światła księżyca i migotliwe odblaski gwiazd. Na tle nieba rysowały się kwiaty i krzewy z tego ogrodu, a nawet sadzawka z białego kamienia o kształcie półksiężyca. Obraz był niezwykle nastrojowy i trudno było oderwać od niego wzrok. Sabina dostrzegła zresztą od razu oryginał we wnętrzu. Wisiał na osobnej ścianie i gromadziło się wokół niego najwięcej widzów. – Sabina! – wykrzyknęła Lola, gdy ich tylko zobaczyła. Stała z jakąś niewysoką, szczupłą kobietą o kruczoczarnych włosach, starannie ułożonych w grube fale. – Przepiękny obraz! – powiedziała z uznaniem Dolecka, witając się z artystką. Na twarzy Loli widać było dumę. – Cieszę się, że ci się podoba, i jestem szczęśliwa, że przyjechaliście! – Uścisnęła dłoń Krzysztofa. – Nie mogę się teraz bardziej wami zająć, bo muszę witać gości! – Sabina skinęła głową na znak, że doskonale to rozumie, i przecisnęła się bliżej obrazu przedstawiającego jej ogród. – Piękne miejsce, wprost magiczne – usłyszała obok siebie lekko zachrypnięty głos. – Mnie też ten się najbardziej podoba. Odwróciła się i ujrzała kobietę, która stała przedtem obok Loli. Z bliska jej włosy aż lśniły, jakby spryskane były gwiezdnym pyłkiem. Miała wielkie fioletowe oczy, podkreślone starannym makijażem. Stylowa! – pomyślała Sabina i się uśmiechnęła. – Nie wiedziałam, że Karolina potrafi tak malować – powiedziała kobieta. – Zdaje się, pobyt w Anglii doskonale jej zrobił. – Chyba tak – odparła oględnie Sabina. Lola miała wiele problemów ze sobą i wyjazd do Anglii był czymś w rodzaju ucieczki. Odnalazła się dopiero wróciwszy do Polski, gdzie pogodziła się ze swoją przeszłością. Tego jednak Sabina nie mogła powiedzieć nieznajomej kobiecie, która przypatrywała się jej ciekawie. – Jestem Katarzyna Wimmer, bardzo interesuję się sztuką – powiedziała, wyciągając do pisarki rękę. – Sabina Dolecka. Jestem krewną artystki – wyjaśniła po chwili namysłu. Właściwie nie były w żaden sposób spowinowacone, ale jak inaczej miała to wyjaśnić? – Od razu wiedziałam, że jest pani kimś bliskim – stwierdziła Wimmer, popijając wino z kieliszka. – Tak się ucieszyła na pani widok, że mogła być pani albo krewną, albo jakimś marszandem z Nowego Jorku! Roześmiały się, a Sabina znowu spojrzała na obraz. – Wieś – stwierdziła Katarzyna. – Nieco mnie przeraża, a panią?

– Mnie nie. Mieszkam na podobnej wsi. – Tak? To pasjonujące! – powiedziała tamta z entuzjazmem. – Dlaczego? – Bo tak się składa, że niedługo będę musiała spędzić na wsi parę miesięcy. Trochę to dla mnie straszne. Boję się zapadłych dziur i ludzi o ciasnych umysłach. Wie pani, kogut pieje, wstają do obrządku, potem kogut pieje – kładą się spać. Nie ma z kim porozmawiać, pustynia intelektualna. Sabina popatrzyła na nią z rozbawieniem. – No wie pani, czasy Konopielki[1] już dawno minęły. Nie wiem, czy znajdzie pani gdzieś równie przaśny skansen. – Jestem świadoma, że wieś to nie kosa i chodzenie za pługiem, ale co ja, nieszczęśliwa, będę robić w takiej zabitej dechami dziurze przez kilka tygodni? I to jeszcze zimą! – Może się pani wprosić na darcie pierza z gosposiami – zaproponowała z humorem Sabina. – Albo robić wycinanki łowickie, chyba że to inny region kraju, wtedy malowidła na szkle. Po co pani tam jedzie, skoro nie ma pani na to ochoty? – Muszę. Taką mam pracę! Sabina chciała jeszcze zapytać, jakiego rodzaju jest to praca, ale nie zdążyła, bo ponownie u jej boku pojawiła się Lola. – O, poznałyście się już z Kasią, to znakomicie! – powiedziała swobodnie. – Katarzyna robi mi świetną reklamę wśród różnych ważnych ludzi. Kupują moje obrazy jak ciepłe bułki. Wimmer zaśmiała się dyskretnie i lekceważąco poruszyła ręką. Ruchy miała oszczędne i pełne stonowanej elegancji, charakterystycznej dla francuskich gwiazd filmowych z lat sześćdziesiątych. Jak Catherine Deneuve w Placu Vendome[2], pełna klasy – pomyślała Sabina, obserwując ją bacznie. Lola rozgadała się na temat wystawy oraz swoich prac. Wprost kipiała energią i entuzjazmem. Trudno było w niej poznać tamtą zgorzkniałą i pełną pretensji dziewczynę. Sabina doszła do wniosku, że poprzednie wcielenie zniknęło kompletnie, a teraz ma przed sobą zupełnie inną osobę. Adamska zwróciła się właśnie w jej stronę, jakby przenikając jej myśli. – Ten obraz, Sabino, to mój ślubny prezent dla was! Nie miałam okazji nic wam dać i bardzo mi z tego powodu głupio. Malowałam go z pamięci, więc to bardziej obraz mojej wyobraźni niż odwzorowanie rzeczywistości, ale mam nadzieję, że i tak ci się spodoba! – Jest przepiękny! – powiedziała Dolecka ze wzruszeniem. – Gratuluję! – dodała Wimmer ze szczerym podziwem. – Myślałam, że go kupię, ale niestety… – Ogród Sabiny musi należeć do Sabiny, bardzo ci dziękujemy, Karolina. – Krzysztof się uśmiechnął. – To pani ogród? – zdumiała się Katarzyna, a Dolecka skinęła głową. – Tak. To mój ogród księżycowy. Specjalne założenie, zaprojektowane dla mnie przez właścicielkę centrum ogrodniczego w naszej okolicy. Ogród ma kształt półksiężyca i rosną w nim wyłącznie białe rośliny, poza perłową różą Souvenir de la Malmaison, moją ulubioną. Światło księżyca i gwiazd wydobywa niezwykłe kształty i podkreśla niewidoczne w dzień odcienie bieli. Teraz w ogrodzie kwitną chryzantemy. Wyglądają wręcz zjawiskowo, gdy matowy blask księżyca przesącza się przez ich postrzępione płatki. W centralnej części ogrodu jest sadzawka, nad którą przez całe lato zbierały się nocne motyle. Proszę sobie to wyobrazić – dziesiątki ciem wirujących nad wodą i muskających jej powierzchnię skrzydłami… – Niezwykłe! – stwierdziła Katarzyna z zachwytem. – Opowiada pani w tak sugestywny sposób, że aż się chce to wszystko zobaczyć! Zresztą obraz Loli daje pewne wyobrażenie o urokliwości tego miejsca! Sabina uśmiechnęła się z zadowoleniem. Nie była próżna, ale uważała, że jej dom i ogród są po prostu perfekcyjne. Włożyła wiele trudu w to, by wyglądały dokładnie tak, jak sobie to kiedyś wymarzyła. Idealne miejsce do codziennego życia i pracy. Nie chciała żadnego innego.

– To prawda! Obraz doskonale oddaje klimat tego miejsca – wtrącił się Krzysztof z uśmiechem. – Pożegnam już państwa, bo jutro mam ważne spotkanie, do którego muszę się jeszcze przygotować – powiedziała piękna Katarzyna i wyciągnęła rękę do Sabiny. – Miło było panią poznać! – Wspaniała wystawa, Karo – rzuciła jeszcze do Loli, która wywiązując się z obowiązków gospodyni, wołała już o przyniesienie płaszcza Katarzyny. – Robisz ogromne postępy, wkrótce będziesz wisiała w każdym domu w kraju! – Jak to mówi jedna z moich przyjaciółek: „z twoich ust do uszu Boga” – roześmiała się malarka. Katarzyna skinęła głową. – Też znam to powiedzenie, pochodzi z Grecji. A więc, żeby utrzymać się w klimacie, cheréte – do widzenia! – Intrygująca osoba – stwierdził Krzysztof. – Tak. Skończyła archeologię, ale teraz pracuje w mediach – wyjaśniła Lola. – Naprawdę strasznie się cieszę, że daliście radę przyjechać! – No jakże by mogło być inaczej! – Doktor gromko się zaśmiał. – Nie mogliśmy przepuścić takiej okazji oglądania cię w pełnym blasku sławy! Lola uśmiechnęła się, po czym usiadła na najbliższym fotelu i zdjęła swe niewiarygodnie wysokie szpilki. – Zaraz mi nogi odpadną – poskarżyła się. – Nie miałam pojęcia, że taka wystawa wymaga tyle zachodu! Trzeba wszystkiego dopilnować, być zawsze na miejscu, witać gości, z każdym rozmawiać… – Być miłą! – powiedział przekornie Krzysztof, ale ona tylko parsknęła śmiechem. – Tak. To dla mnie jest najgorsze! Tysiąc razy mam ochotę posłać kogoś do diabła, ale nie mogę, bo to nie wypada i może zaszkodzić karierze – tak mówi moja agentka. – Wskazała ręką kobietę, która w drugim końcu sali rozmawiała z grupką ludzi. – Po prostu dorastasz! – stwierdził doktor wesoło. – À propos. – Lola przypomniała sobie coś. – Gdzie jest moja siostrzenica? Nie zabraliście jej? – No, a jak myślisz? Namawialiśmy ją na ten wernisaż, ale pojawił się Rafał Cichy, ten chłopak, który był w Idzie razem z ojcem, i porwał ją do kina – wyjaśniła Sabina. – Rafał… – Lola zmarszczyła nos, co robiła zawsze, gdy intensywnie się nad czymś zastanawiała. – To ten, który spadł z konia podczas przejażdżki i musiałeś mu nastawiać rękę czy nogę? Niezdara taki? – Nic mu nie nastawiałem. Miał krwiaka. Ale rzeczywiście, to o niego chodzi – powiedział Krzysztof. – W każdym razie, o ile masz jutro czas, mogę ci przysłać Julinkę. Sabina idzie na spotkanie ze swoim wydawcą, a ja mam pewne sprawy w szpitalu. Mogłybyście pójść na obiad, porozmawiać. – Doskonały pomysł! – Lola była pełna entuzjazmu. – Chętnie spędzę z nią trochę czasu! Za kilka dni wracam do Anglii, a potem… – zawiesiła głos i spojrzała niepewnie na Sabinę. – Co potem? – zainteresowała się Sabina, wciąż nie mogąc się nadziwić, jak bardzo zmieniła się szwagierka Krzysztofa. Z odpychającej, wiecznie nadąsanej księżniczki, przeobraziła się niczym motyl z poczwarki w tryskającą energią, żywiołową młodą kobietę. – Myślałam o pewnym projekcie, który mogłabym zrealizować w Idzie na wiosnę. Chciałabym namalować serię portretów mieszkańców wioski, ale mają to być nie takie całkiem klasyczne portrety, raczej coś bardziej symbolicznego, związanego z okolicą i tym, czym się dana osoba zajmuje! – Cudowny pomysł! – stwierdziła Sabina, myśląc o swoich sąsiadach i ich życiu. Było ono bardzo barwne, co mogło niektórym wydawać się dziwne – szczególnie takim osobom jak Katarzyna Wimmer. – Jak tylko załatwię wszystkie swoje sprawy, od razu do was zadzwonię – obiecała Lola. – Mam nadzieję, że moje prace szybko się sprzedadzą. – Zatoczyła ręką koło.

– Może przyjedziesz do nas na święta? – zaproponowała cicho Sabina, a Lola skierowała na nią roziskrzony wzrok. – O ile nie masz innych planów! – Jeżeli tylko będę mogła, to chętnie! Dziękuję ci, że o mnie pamiętasz – powiedziała pełnym emocji głosem. Lola rzadko obchodziła święta, ale świadomość tego, że tym razem będzie je mogła spędzić w prawdziwej rodzinnej atmosferze, była dla niej ogromnie miła. Od dawna nie miała poczucia, że gdzieś przynależy i ktoś się o nią troszczy. Wspomniała Idę oraz osoby, które tam spotkała, i się uśmiechnęła. Tak, to było miejsce, do którego chciała wracać. – Julinka już chyba wróciła z kina – zaczął Krzysztof, patrząc na zegarek. – Będziemy się powoli żegnać. – Musisz mu to wybaczyć – skomentowała Sabina. – Pierwszy raz pozwolił córce wyjść na randkę i już tego żałuje! – Nieprawda! – obruszył się Krzysztof. – Wcale nie! Lola i Sabina roześmiały się z pełnym zrozumieniem. – Podjadę po Julkę jutro koło południa – powiedziała na pożegnanie Adamska. – Pójdziemy na obiad i na zakupy. Niech przywilejem ciotki z Anglii będzie rozpuszczanie siostrzenicy! – Bardzo słusznie! – stwierdziła Sabina z powagą, klepiąc uspokajająco Krzysztofa po dłoni, bo doktor już chciał protestować. Wyszli na zalaną światłem ulicę. Sabina czuła się tak, jakby porzuciła miasto wieki temu. Z ciekawością wpatrywała się w neony i rozświetlone witryny sklepów. Mijali ich ludzie pochłonięci swoimi sprawami, gadający przez telefony lub po prostu idący w pośpiechu z wzrokiem wbitym w chodnik. Ona miała wrażenie, że jest tutaj przybyszem z obcej planety, oderwanym od zwykłych codziennych spraw i problemów. Poczuła wielką wdzięczność do losu, że mogło tak być. Miała nadzieję, że ci ludzie są szczęśliwi, żyjąc w taki sposób, jaki sobie wybrali. Ona była i uważała to za mały cud. – O czym myślisz? – spytał Krzysztof, biorąc ją za rękę. – Zawsze gdy się nad czymś zastanawiasz, masz taki specyficzny wyraz twarzy. – Głupi, prawda? – Sabina się roześmiała. Mówiono już jej o tym w szkole. Gdy się głęboko zamyśliła, jej twarz nabierała lekko nieobecnego, zagubionego wyrazu. Przyzwyczaiła się do tego. – Nie, wcale nie – zaprotestował. – Wyglądasz, jakbyś odprawiała jakieś misterium w swojej głowie. Wesoło się roześmiała i przytuliła do niego. Zaczął padać drobny listopadowy deszcz, pierwsza zapowiedź zbliżającej się zimy. Jego kłujące jak małe igiełki krople były przedsmakiem przyszłych śnieżyc, mroźnych i przenikających lodowatym chłodem. – Nie lubię późnej jesieni – stwierdził doktor. – Wszystko jest takie szare, nieostre, jakby świat odchodził w mrok. Sabina nie lubiła zimna, ale każda pora roku była dla niej na swój sposób atrakcyjna. Także ta funkcjonująca na pograniczu jesieni i zimy. Miała wrażenie, że właśnie w te listopadowe krótkie dni widzi świat spod podszewki, który pokazuje swoje prawdziwe oblicze. Gałęzie drzew stały się nagie, odsłaniając realne kontury. Uschnięte trawy, leżące na ziemi, ujawniały prawdziwe kształty powierzchni. To, co w lecie było utajone, teraz pokazywało się w całej okazałości. Najważniejsza stawała się ziemia i jej niezwykły wygląd. Listopad był w Idzie porą mgieł. Już nie tylko rano, ale do wczesnego popołudnia otulały dolinę, rozpełzając się na całą okolicę jak szary dym. Jeszcze wciąż płonęły jesienne ogniska, napełniając otoczenie niezwykłym aromatem. Gdy wychodziła wczesnym popołudniem na werandę, czuła ich korzenny, lekko drażniący zapach. Ogniska, gnijące liście, zapach pieczonych kartofli i chłodny powiew zimy – tego brakowało jej w mieście. Tutaj w powietrzu nie odróżniało się barw ani zapachów. Wszystko roztapiało się i ginęło w ogólnym zgiełku. Westchnęła, co Krzysztof zinterpretował jako przytaknięcie temu, co powiedział o jesieni. Sabina była jednak już myślami przy jutrzejszym spotkaniu z wydawcą. Gdy to załatwi, będą mogli wracać do domu!

[1] Konopielka – powieść E. Redlińskiego z 1973 r. Akcja toczy się w odizolowanej od świata wsi Taplary, do której przybywa młoda nauczycielka, a wraz z nią – nowoczesność w postaci prądu i radia. [2] Plac Vendome – dramat kryminalny z 1998 r. w reżyserii N. Garcii, w którym C. Deneuve gra żonę jubilera, znajdującą po śmierci męża w sejfie pięć diamentów, jak się później okazuje – kradzionych. 4 – I co pani o tym sądzi? – Wydawca, pan Arend, zawiesił na niej pytający wzrok. Sabina odetchnęła i zapadła się głębiej w fotel. Jej powieści były już ekranizowane, nawet ze sporym sukcesem, ale coś takiego? Musiała to dobrze przemyśleć. Tego dnia od samego rana wszystko układało się świetnie. Krzysztof pojechał na spotkanie, które miało się odbyć w szpitalu, Julinka szykowała się do wyjścia z Lolą. Nie mogła się doczekać „shoppingu” z ciotką, przy śniadaniu mówiła o tym bez przerwy. Jak się zresztą okazało, nie na ciuchach zależało jej najbardziej – marzyła o nowych kolczykach i czapce. Zwłaszcza to ostatnie zadziwiło Sabinę. Julinka wyjaśniła jej, że każdy sezon zimowy kończy zgubieniem czapki. W ubiegłym roku zgubiła czerwoną, dwa lata temu czarną, zaś trzy lata temu miała jeszcze dziecięcą czapkę w paski i z tą akurat rozstała się bez żalu. Zgubienie czapki było czymś w rodzaju rytuału przejścia – nakrycie głowy ginęło wraz z pierwszym powiewem wiosny. – Kupię ci tę czapkę – powiedziała z rozbawieniem Sabina, wręczając jej pieniądze. – To jakaś niezwykła historia z tym znikaniem czapek. Może to czarna magia? – Tak myślisz? – Julinka się zainteresowała. – Że czapka trafia do innego wymiaru? – Tak. Jest zapewne specjalny wymiar dla czapek, gdzie gromadzą się ich całe stosy. Co ja mówię – góry czapek! Ogromne łańcuchy beretów i uszanek! Śmiejąc się, Sabina zerknęła na zegarek i uznała, że czas już się zbierać. Spóźnianie się nie leżało w jej naturze, więc dokładnie o wyznaczonej godzinie stanęła w drzwiach wydawnictwa Driada. Pan Arend poczęstował ją kawą, zapytał o nową powieść, ale gdy odpowiedziała dość zdawkowo, nie drążył tematu. Wiadomo było, że Sabina nie cierpiała mówić o książce, którą aktualnie pisała. Bardziej nie znosiła tylko rozmowy o planowanych powieściach. Dlatego właśnie wydawca nie naciskał, pochłaniało go zresztą zupełnie nowe zagadnienie, czyli film. A właściwie serial. Telewizja chciała nakręcić serię opartą na motywach powieści Sabiny. I właśnie to określenie „na motywach” było tu kluczowe. Pragnęli zachować klimat powieści, głównych bohaterów, ale znacznie rozbudować wątki i dodać nowe historie oraz postaci. – Na razie zrobiliby pilota i pierwsze odcinki. Jeżeli sezon się spodoba, będą kręcić dalej. Pani Sabino, to może być znakomity pomysł! I jaka reklama! Dolecka patrzyła na niego z uwagą, dokładnie zastanawiając się nad tym, co powiedział. Tak, taki serial, ciągle obecny w telewizji, to było coś dużo lepszego niż jednorazowa ekranizacja. Widzowie mają szansę lepiej poznać bohaterów, zaprzyjaźnić się z nimi. Z drugiej strony ona nigdy nie pisała scenariuszy, nie umie tego robić, i taka praca, z odcinka na odcinek, byłaby chyba zbyt dużym obciążeniem. Nie jestem Henrykiem Sienkiewiczem ani Aleksandrem Dumasem, żeby pisać powieści

w odcinkach, i chyba nie umiałabym tego robić – pomyślała. – Jak pan to widzi? – zapytała więc ostrożnie. – Generalnie pomysł jest kuszący, ale obawiam się, że mogę nie podołać temu zadaniu… – Jakiemu zadaniu? – No, wie pan – nigdy nie pisałam scenariuszy, mam też swoje terminy na wydanie powieści, nie mam pojęcia, jak pan to planuje w czasie… – Pani Sabino. – Wydawca wstał i podszedł do okna. – Nie musiałaby pani sama tego pisać. Telewizja ma scenarzystkę, ogromnie zdolną osobę, która przygotuje scenariusz według pani książek, opracuje nowe wątki, rozbuduje różne sceny. O, to się już Sabinie bardzo nie podobało! Ktoś miałby przerabiać jej książki? Wkładać tam swoje historie i nowe postaci? Na pewno nie! – Absolutnie się na to nie zgadzam – powiedziała więc zdecydowanie. – Rozumiem pana punkt widzenia – taki serial to popularność, reklama… – Duże zyski! – Poddał pan Arend zachęcająco, ale Sabina pokręciła głową. – To także biorę pod uwagę, oczywiście! Ale ja nie chcę tracić kontroli nad tym, co wymyśliłam! To są moje książki, moje pomysły i mój świat. Nie czuję się gotowa na to, by kogoś do niego wpuścić. Co innego adaptować książkę na scenariusz, rozumiem pewne zmiany czy skróty, bo język filmu jest inny niż prozy, ale coś takiego? W końcu okaże się, że nie jestem już autorką własnych prac! – Ależ proszę się nie obawiać! – powiedział z całą mocą wydawca. – Nie ma takiego zagrożenia! Pierwszy bym się na to nie zgodził! Scenarzystka wszystko będzie z panią konsultowała, zarówno szkic, jak i ostateczną wersję scenariusza otrzyma pani do wglądu. Niczego nie pozostawimy własnemu losowi! Chyba pani nie podejrzewa, że mógłbym pozwolić na zepsucie marki Laura Rossa? Szczerze mówiąc, Sabina tego nie podejrzewała. Wierzyła w zdrowy rozsądek pana Arenda, który choć przede wszystkim był biznesmenem, to jednak zdecydowanie ponad interesy przedkładał jej dobro. I dobro jej książek. Miał rację – Laura Rossa to była marka, podobnie jak marka perfum pani Tyczyńskiej. Dolecka uśmiechnęła się i odprężyła. – Skoro pan nad wszystkim czuwa, to chyba możemy się temu przyjrzeć prawda? – powiedziała ostrożnie, a on kiwnął głową. – Pani Sabino, nie ma zatem co zwlekać. Jesteśmy umówieni na obiad z przedstawicielami telewizji i scenarzystką. Pozna ją pani, porozmawia, a potem się zastanowimy, dobrze? To jeszcze nic zobowiązującego, choć przyznam, że podoba mi się ten projekt. Jeśli panie dojdą do porozumienia w kwestiach artystycznych, a prawnicy we wszystkich innych, to ja bym ryzykował, jak mówią w sporcie. – To zupełnie coś nowego – Sabina się zadumała. – A ja lubię nowe wyzwania! – No właśnie! Czasem warto wypłynąć na nieznane wody, prawda? – Prawda! – Sabina roześmiała się, wstając z fotela. Pan Arend, jak zawsze, był zaskoczony zmianą, jaka w niej zaszła. Gdy się poznali, Dolecka była wiecznie skwaszoną i obrażoną na cały świat perfekcjonistką. Rozmawiało się z nią niezwykle trudno, bo nigdy nie było wiadomo, co ją urazi czy zdenerwuje. Teraz miał przed sobą osobę otwartą na świat we wszelkich jego przejawach. Sabina była ostrożna, to prawda, ale niczego z góry nie przesądzała, nie odrzucała nowości. Wychodziła im naprzeciw z wielką ciekawością. Wiejskie powietrze czyni cuda! Może i ja powinienem spróbować odstresować się w ten sposób – pomyślał z humorem, prowadząc Sabinę do windy. Pojechali do niewielkiej portugalskiej restauracji o śmiesznej nazwie Tirli-Pirli. Słowo to było tak melodyjne, że od razu wprawiło Sabinę w dobry humor i usunęło przykre uczucie napięcia. Wnętrze lokalu sprawiało dobre wrażenie, ponieważ było wyłożone płytkami azulejo, komponowanymi w geometryczne mozaiki z wzorem kwiatowym. Na głównej ścianie imponująca mozaika przedstawiała natomiast bitwę morską. Był to, jak wyjaśnił jej wydawca, prawdziwy miłośnik kuchni i kultury portugalskiej, „panel historyczny” wyobrażający epizod z XVII-wiecznej

bitwy morskiej między Hiszpanią a Portugalią. Wnętrze rozweselały kolorowe portugalskie tkaniny i fantazyjna porcelana. Sabinę tak zajęło przyglądanie się wystrojowi, że dopiero po dłuższej chwili zauważyła osoby, z którymi byli umówieni. Od stolika w głębi podniosło się dwóch mężczyzn, jak się domyśliła, przedstawicieli telewizji. Towarzyszyła im kobieta, która wzbudziła w Sabinie zdumienie. – To nasza najlepsza scenarzystka, królowa romantycznego filmu obyczajowego, Katia Wimmer! – zaprezentował ją mężczyzna, który wcześniej przedstawił się jako dyrektor programowy telewizji, Jerzy Skoczek. – My się właściwie znamy – powiedziała zaskoczona Sabina, a mina scenarzystki wyrażała dokładnie to samo zdumienie. – Tak? Nie miałem pojęcia, że znasz Laurę Rossę! – zwrócił się Skoczek do Katarzyny, która przecząco pokręciła głową. – Nie. Ja nie znam Laury Rossy, a Sabinę Dolecką, krewną malarki Loli Adamskiej, która jest moją przyjaciółką. – Ach, to pani jest krewną Loli! Mam jej wspaniały obraz – dorzucił drugi mężczyzna, będący radcą prawnym stacji telewizyjnej. Pan Arend uśmiechnął się zadowolony. Sprawy układały się znacznie lepiej, niż można było przypuszczać. Usiedli i zagłębili się w lekturze karty dań. Sabina spoglądała spod oka na Katarzynę, która, podobnie jak wczoraj, czarowała starannością stroju i makijażu. W dziennym świetle jeszcze bardziej niż zwykle przypominała francuską gwiazdę kina. Taką, która w leniwe popołudnie siedzi w restauracji przy Wielkich Bulwarach i niespiesznie wybiera menu na elegancki posiłek. Dolecka rzadko oglądała telewizję, ale przypomniała sobie, że obiło się jej o uszy nazwisko scenarzystki. Wimmer była uważana za prawdziwą czarodziejkę. Każdy wykreowany przez nią film czy serial odnosił ogromny sukces. Telewizje po prostu zabijały się, żeby pracowała właśnie dla nich. Katarzyna jednak, słynąca z pracowitości i lojalności, od lat była wierna właśnie tej prywatnej stacji. Stworzyła dla niej szereg filmów nazywanych w branży „romantycznym obyczajem”, bo dominowało w nim przedstawienie uczuć, bardzo barwne i poruszające. Prawdziwą furorę zrobił serial, który napisała, czyli Czary codzienności, opowiadający o blaskach i cieniach życia w małym miasteczku na prowincji. Serial wypromował kilka gwiazd srebrnego ekranu i stał się nawet podstawą pełnometrażowego filmu, który Sabina obejrzała któregoś lata w kinie. Tak, musiała przyznać, że Katarzyna Wimmer była obecnie najlepszą specjalistką od scenariuszy, jaka była na rynku. Powinna być zadowolona, że właśnie ta osoba miała z nią pracować. Wciąż jednak targały nią sprzeczne uczucia. Jak powierzyć swoje postaci i historie w ręce innej osoby? Dopuścić, by ktoś wszedł w stworzony przez nią świat i zaczął zaprowadzać swoje porządki? Jeżeli się zgodzi, wszystko się zmieni, choćby pan Arend zapewniał, że wydawnictwo niczym Cerber będzie stać na straży jakości tej historii. Sabina miała pełną świadomość, że w momencie rozpoczęcia prac nic już nie będzie takie jak dawniej. A jeśli sama całkowicie straci serce dla własnych bohaterów, których dotknęła już inna ręka, skaziło obce oko? Może brzmiało to dziwnie, ale Dolecka kochała swoich bohaterów jak własne dzieci. Miałaby teraz oddać ich na wychowanie komuś innemu? Nie, to było zbyt bolesne dla niej jako pisarki i kreatorki fabuły. Przyszedł kelner i wszyscy złożyli zamówienia. Sabina wybrała zapiekanego dorsza, a Katia Wimmer, co mogło lekko zaskakiwać, grillowaną na kamieniu polędwicę. Dolecka była pewna, że tak wspaniale prezentująca się osoba jest z pewnością wegetarianką, unikającą czerwonego mięsa. Jak się okazało, było zupełnie inaczej. – Lubię takie potrawy – wyjaśniła Katarzyna, zauważywszy, że pisarka ją obserwuje. – Mają w sobie coś pierwotnego. Takie kamienne naczynia kuchenne przypominają mi wystrój z epoki neolitu! – Sabina przypomniała sobie to, co mówiła o przyjaciółce Lola, że Katarzyna jest archeologiem, więc kiwnęła tylko przyjaźnie głową. Przy deserze i winie panowie z telewizji przeszli do rzeczy. Plan był właściwie opracowany już w najdrobniejszych szczegółach, co Sabinę nieco zaskoczyło, bo nie sądziła, że sprawy zaszły

już tak daleko. Katarzyna przeczytała właśnie wszystkie jej książki i miała pierwszy zarys swego pomysłu. – Oczywiście, zgodnie z sugestią pana Arenda, plan ten zostanie z panią skonsultowany – wyjaśnił dyrektor Skoczek. – Mamy pewien pomysł… – Pomysł jest taki – przerwała mu Katarzyna, odstawiając pustą filiżankę po kawie. – Że pojadę do Idy, miejscowości, w której pani mieszka, obejrzę miejsca, którymi się pani inspiruje, i postaram się jak najlepiej oddać to w moim scenariuszu. – Liczymy też, że będą się panie mogły na bieżąco konsultować, to dla nas byłaby wielka wygoda i pomoc – dodał Skoczek. Sabina spojrzała na Katarzynę ze zdumieniem. A więc ową wioską, w której scenarzystka miała spędzić najbliższe jesienno-zimowe tygodnie, była Ida! To Idę uważała za intelektualną pustynię, jałową i pozbawioną wszelkich myślowych podniet. Prawie wybuchnęła śmiechem na wspomnienie słów, które Katarzyna wypowiedziała podczas wernisażu Loli. – To dobry pomysł – stwierdził tymczasem pan Arend, a Sabina skinęła głową. – Sądzą więc państwo, że dojedziemy do porozumienia? – zapytał dyrektor Skoczek, podczas gdy Dolecka zapatrzyła się na scenę bitwy morskiej i zamyśliła nad wielką zmianą, jaka miała nadejść w jej życiu. Rzeczywiście, najlepszą osobą do takiej pracy była Katarzyna Wimmer, nie mogła chyba liczyć na więcej. Jej obecność w Idzie dawała jej poczucie, że będzie miała pełną kontrolę nad powstającym tekstem. Trzeba zatem było doprecyzować kilka oczekiwań. – Rozumiem, że będę miała decydujący głos w sprawie fabuły – powiedziała więc, a przez twarz Wimmer przeleciał delikatny cień. Ona też był artystką i zapewne nie lubiła tak obcesowego stawiania sprawy. – Pani Sabino, mamy nadzieję, że dopuszcza pani wolność artystyczną – powiedział z pewnym ociąganiem telewizyjny prawnik. – Jasne jest, że nie przeprowadzimy żadnych drastycznych zmian bez pani akceptacji, ale na pewno zdaje sobie pani sprawę, że formuła serialu wymusza pewne standardowe rozwiązania… Dolecka nie bardzo miała ochotę tego słuchać. Była gotowa bronić swej prozy do końca, nawet gdyby miało to oznaczać brak porozumienia między nimi. Wyjaśniła delikatnie, ale stanowczo, że chce mieć ostatnie słowo w każdej sprawie, przynajmniej do momentu, gdy nie przekona się, że wszystko idzie zgodnie z jej zamysłem. Przedstawiciele telewizji nie wyglądali na uszczęśliwionych, zaś Katia Wimmer wyraźnie czuła się dotknięta. Sabina z kolei uważała, że takie kwestie należy postawić stanowczo na początku, żeby później nie było żadnych niejasności. Dała do zrozumienia, że zamierza patrzeć Wimmer przez ramię jak czający się sęp i nie akceptować niczego, co się jej nie spodoba. – Będziemy wymagać spisania naszych ustaleń – poparł ją pan Arend. – Wychodzimy z założenia, że Laura Rossa jest marką wydawnictwa Driada i jako taka musi zachować swój niepowtarzalny charakter. Pani Sabina Dolecka musi mieć status przynajmniej konsultantki, jeśli nie współautorki scenariusza! – Nigdy nie pracuję w żadnych spółkach – powiedziała Katarzyna naburmuszonym głosem. – Jestem w stanie zrozumieć, że ani pani Sabina, ani wydawnictwo nie mają do mnie na razie zaufania i mówiąc wprost, boją się, czy nie schrzanię całej roboty, choć przyznam, że jest to dla mnie nieprzyjemne i krzywdzące, ale nie przystanę na narzucenie mi cenzora, nawet w postaci tak popularnej pisarki. Sabina musiała przyznać, że znalazła w osobie Wimmer godnego przeciwnika. Katia nie złościła się i nie podnosiła głosu. Nawet rozdrażniona zachowywała elegancję i klasę. To była rozgrywka punkt za punkt i co więcej – Dolecka rozumiała sposób widzenia scenarzystki. Nie miała jednak litości w tej sytuacji – to telewizja starała się o ten serial, a nie Laura Rossa i wydawnictwo. Pan Arend i dyrektor Skoczek zaczęli łagodzić ten nieprzyjemny zgrzyt, zapewniając, że wszelkie szczegóły doprecyzuje umowa, nad którą zasiądą teraz prawnicy obu stron. Sabina nie powinna jednakże obawiać się o jakość planowanego scenariusza, a Katarzyna o swą twórczą wolność. Obie strony na pewno będą usatysfakcjonowane. Miny pań nie wskazywały na to, że są uspokojone.

– Uważam, że wszystko jest na dobrej drodze – tłumaczył Arend, odwożąc Sabinę do wynajętego apartamentu. – Bardzo dobrze, że jasno przedstawiła pani swoje stanowisko. Wszystko dopracujemy umową, proszę się nie martwić! – Nie martwię się – stwierdziła Sabina. – Po prostu jestem ciekawa, jak to wszystko będzie działać. – Na pewno doskonale! Jutro spotkają się prawnicy, zobaczy pani, że osiągniemy porozumienie. – A jeśli nie, to możemy się wycofać? – Oczywiście! Nie pozwolimy na żadną samowolę! Może mi pani zaufać! Nie miała innego wyjścia. Nie znała się na sporządzaniu kontraktów i negocjacjach biznesowych. Pomyślała o tym, że jeśli wszystko uda się omówić, Katarzyna Wimmer pojawi się w Idzie. Czy będą potrafiły ze sobą współpracować? To było prawdziwe pytanie! Sabina po raz pierwszy stawała przed tego typu wyzwaniem. Nie pójdę na ustępstwa. To w końcu ja to wszystko stworzyłam i ona musi się dostosować do mnie – postanowiła z całą mocą. Za oknem znowu padał listopadowy deszcz i wiał silny, chłodny wiatr, tak porywisty, że strącał resztki liści, które zaścielały chodniki smutnym, nasiąkniętym wodą kobiercem. Poczuła, że musi wracać do siebie, do Idy. Im szybciej, tym lepiej. 5 W Idzie już wczesnym popołudniem zerwał się wiatr, który później pojawił się w Warszawie. Mila Mossakowska wyszła jak zwykle na taras swego pensjonatu i z trudem domknęła drzwi balkonowe. Wiało tak mocno, że ledwo utrzymała klamkę. Zaraz odlecę jak Mary Poppins – pomyślała z humorem, wyobrażając sobie, jak porywa ją wiatr, a ona pędzi w nieznane, trzymając w dłoni wyrwaną klamkę. Wiatr jednak przyniósł coś całkiem innego. Przed pensjonatem zatrzymał się samochód, najwyraźniej wypożyczony w Przemyślu, a z wnętrza wysiadł starszy mężczyzna o bardzo długich, patykowatych nogach. Włosy miał siwe, starannie zaczesane do góry, a jego wyraźnie świeża opalenizna kontrastowała z porą roku. Odziany był w tweedową marynarkę i zamszowe buty, które starannie obejrzał, wysiadając z samochodu, w poszukiwaniu nieistniejących zabrudzeń. – Witam pana – powiedziała Mila, zaciekawiona niespodziewanym gościem. W pamięci szybko przejrzała listę rezerwacji, ale nie przypominała sobie, aby ktoś dzwonił w sprawie pokoju. – Czy pani mówi po hiszpańsku? – zapytał mężczyzna angielszczyzną z silnym latynoskim akcentem. Mila skinęła głową, a on uśmiechnął się z zadowoleniem. – Nazywam się Juan Emiliero, pochodzę z Argentyny i szukam pani Sabiny Południewskiej – to ostatnie wymówił z niejakim trudem, a Mila się przeraziła. Gdy książki Sabiny zostały przetłumaczone na hiszpański i ukazały się w Argentynie oraz Kolumbii, a potem telewizja państwowa wyemitowała film o pisarce, znajomi zaczęli żartować z Doleckiej, że tłumy zamorskich wielbicieli zaczną najeżdżać ją w Idzie. Był to tylko dowcip, ale być może wcale nie mijali się z prawdą, czego Mila miała teraz żywy dowód przed sobą. – Sabiny nie ma w tej chwili w Idzie – wyjaśniła, zapraszając dziwnego gościa do środka na herbatę, co przyjął z dużym zadowoleniem. – A można zapytać, dlaczego pan jej szuka? Emiliero rozejrzał się po wnętrzu i z aprobatą kiwnął głową. Rozsiadł się przy niewielkim

stoliczku, stojącym tuż przy balkonowym oknie, skąd roztaczał się wspaniały widok na park. Starannie podciągnął nogawki spodni, by nie zniekształciły się na kolanach, odsłaniając jednak tylko nieurągającą zasadom dobrego wychowania część skarpetki na wysokości może pięciu centymetrów nad butem. Tak, widać było, że to dżentelmen w starym stylu. – Zanim odpowiem na pani łaskawe pytanie – powiedział, kiwając przyzwalająco głową, gdy pani Kowalowa przyniosła herbatę i ciasto. – Chciałbym, żeby powiedziała mi pani, czy zna może ten przedmiot. – Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął fotografię i podał ją Mili przez stolik. Zerknęła zaciekawiona, licząc na to, że zdjęcie coś wyjaśni. Stało się tak istotnie – fotografia przedstawiała naszyjnik Sabiny, ten, który hrabina Tyczyńska podarowała jej z okazji ślubu. Był niezwykle oryginalny i wykonany z kamienia księżycowego, zwanego też selenitem. Miał on tę właściwość, że w świetle migotał wszystkimi barwami tęczy. – Tak, znam ten wisior – powiedziała, zwracając zdjęcie. – Należy do Sabiny Doleckiej, to jest kiedyś Południewskiej. – Widziała go pani? – wypytywał dalej Emiliero, a Mila skinęła głową, choć miała nieprzyjemne wrażenie, że może zdradziła jakąś tajemnicę. Ale jaką? Sabina fotografowała się w naszyjniku podczas sesji zdjęciowej dla jednego z pism i w ogóle bardzo chętnie go nosiła przy wielu okazjach. Jakby na potwierdzenie tych słów pan Emiliero wyciągnął argentyńskie pismo rozrywkowe i pokazał jej efektowny fotos przedstawiający Sabinę. – Na tym zdjęciu jest ten naszyjnik? – zapytał mężczyzna, stukając w fotografię końcówką złotego pióra, które wyciągnął z kieszonki marynarki. – Tak. – Mila uważnie spojrzała na magazyn, w którym opublikowano jedno ze zdjęć zrobionych w sukni ślubnej. Oczywiście Sabina na szyi miała wisior z selenitem, choć z racji wymiarów fotografii nie był szczególnie wyraźnie widoczny. – Jest pani pewna? – Emiliero naciskał, a Mila w końcu się zdenerwowała. – Czemu mnie pan tak wypytuje? Jest pan z policji? Coś się stało? Zanim cokolwiek panu powiem, chcę wiedzieć, kim pan jest i o co właściwie chodzi. – Co się dzieje, Mila? – Do salonu, zwabiony hałasem, wszedł Witold – mąż właścicielki pensjonatu, prowadząc za rękę ich dwuletnią córeczkę, Idę Sabinę. Mała wyrwała się ojcu i podbiegła do matki, wspinając się jej na kolana. – Pan jest z Argentyny i wypytuje o Sabinę – wyjaśniła Mila po angielsku, żeby i pan Emiliero zrozumiał. – Chodzi o jej naszyjnik z selenitem, czekam, aż dowiem się czegoś więcej na ten temat. – Jestem Mossakowski – przedstawił się Witold, a Emiliero uniósł się z galanterią na krześle, wymieniając swoje nazwisko. – Mam nadzieję, że nie straszy pan mojej żony? – Ani mi to w głowie – zapewnił Argentyńczyk swą osobliwą angielszczyzną z akcentem. – Zaraz wszystko państwu wyjaśnię i rozwieję obawy. Jestem prawnikiem, prowadzę w Rio Gallegos praktykę adwokacką i działam na zlecenie mego klienta. On to właśnie polecił mi przyjazd do państwa i poszukiwanie tego wisiorka. – Kim jest pański klient? – zainteresował się Witold, ale adwokat Emiliero pokręcił tylko przecząco głową. – Niestety, nie mogę tego ujawnić, ale postaram się państwu powiedzieć wszystko, co mogę. Mój klient obejrzał film o pani Sabinie Południewskiej, a potem odszukał ten magazyn ze zdjęciem. Zauważył bowiem, że pani Sabina nosi naszyjnik z selenitu, który w jego rodzinie ma wielkie znaczenie. Jest to dla niego na tyle istotne, że wynajął mnie i polecił przyjazd tutaj, bym przekonał się ponad wszelką wątpliwość, że naszyjnik, który pokazałem pani na zdjęciu, i ten, który nosi pani Sabina, są takie same. Witold wziął do ręki czarno-białe zdjęcie wisiorka oraz pismo rozrywkowe, zapowiadające premierę nowej książki Sabiny. – Takich naszyjników mogą być setki – powiedział. – Nie rozumiem, dlaczego to takie ważne? – Nie, nie. Nie setki! – zaprzeczył Emiliero. – Ten wyrób jest bardzo, bardzo rzadki.

Kamień ma nietypowy, lekko spłaszczony kształt, a osadzony jest w ażurowej oprawie z polerowanego srebra… – Oj, to chyba nie ten – przerwała Mila. – Naszyjnik Sabiny jest bardzo ciemny, wygląda jak oksydowany! – Zapewniam panią, że to srebro polerowane. Oprawa jest bardzo charakterystyczna, ma nietypowy rysunek, naśladujący splątane pnącza. Długo studiowałem wraz z moim klientem ten wzór i jeżeli tylko będę mógł spojrzeć na wisior pani Sabiny, z pewnością określę, czy mamy do czynienia tylko z podobieństwem, czy jednak z identycznością. Mossakowscy spojrzeli po sobie. Juan Emiliero był naprawdę zdeterminowany. Poszukiwania Sabiny i podróż do Polski na pewno pochłonęły niemałe środki. Jaka więc tkwiła w tym tajemnica? – Nie powiedział nam pan jeszcze, dlaczego pański tajemniczy klient szuka tego naszyjnika? – zagadnęła Mila, dolewając gościowi herbaty. Adwokat skinął głową i ujął filiżankę w dłonie, jakby chciał się ogrzać jej ciepłem. Nie było jakoś przesadnie zimno, a wewnątrz pałacu raczej ciepło. Widocznie Argentyńczyk nie był jednak przyzwyczajony do takiego klimatu, choć w prowincji Santa Cruz, z której pochodził, aura była znacznie surowsza niż w innych częściach kraju. A chłodne wiatry, zwane pampero, prawie tak samo dotkliwe jak listopadowa wichura w Idzie. – Mój klient podejrzewa, że pani Sabina może być jego krewną – powiedział w skupieniu, a oni spojrzeli na niego pełnym zaskoczenia wzrokiem. – To niemożliwe! – stwierdził Witold. – W jaki sposób polska pisarka, która nigdy w życiu nie była w Argentynie, może być krewną pańskiego klienta? To musi być pomyłka. – O pomyłce nie może być mowy, jeżeli naszyjniki okażą się identyczne! – A więc to chodzi o naszyjnik, nie o Sabinę? – powiedziała cicho Mila, a adwokat Emiliero kiwną głową. – Tak, señora! Mogę tylko zdradzić, że naszyjnik ten był w posiadaniu rodziny mego klienta. Osoba, która go nosi, jest najprawdopodobniej jego krewną. – Skąd ta pewność? – Witold nie rozumiał. – Nawet gdyby się pan nie mylił i był to dokładnie taki sam wisior, to takie rzeczy, zwłaszcza stare, przechodzą z rąk do rąk i czasem trudno dociec, kto był ich pierwszym właścicielem. – Owszem, señor, ma pan całkowitą słuszność. Kluczowe jest tu pańskie łaskawe stwierdzenie „przechodzą z rąk do rąk”. Tak właśnie jest w przypadku rodziny mego klienta. Ergo – pani Sabina z dużym prawdopodobieństwem do tej rodziny należy. Dodam jeszcze, by rozwiać wszystkie państwa wątpliwości, że mojemu klientowi nie zależy na naszyjniku. Zależy mu na swojej rodzinie. Mila i Witold ponownie popatrzyli po sobie, a on wymownie, pod stołem ścisnął jej rękę. Zrobił to zupełnie niepotrzebnie, bo Mila była tego samego zdania – nie zamierzała zdradzać adwokatowi Emiliero tajemnicy wisiora Sabiny. Jeszcze nie. Póki nie dowiedzą się, o co w tym wszystkim chodzi. – Jak już panu powiedziałam, Sabiny nie ma w tej chwili w Idzie. Wróci niedługo, może za dzień lub dwa. Możemy spróbować się z nią skontaktować i zapytać, czy chce się z panem zobaczyć. Adwokat był bardzo wdzięczny. – Czy mógłbym poczekać tu na nią? Zatrzymać się w tym urokliwym hoteliku na kilka dni? – Nie widzę przeszkód – zapewnił go Witold. – Będziemy gościć pana z prawdziwą przyjemnością. – Gracias! To znaczy – dziękuję bardzo. Na marginesie całej mojej przygody z tym zleceniem, muszę przyznać, że przyjazd tutaj podoba mi się najbardziej. Ta okolica jest taka romantyczna, jak z powieści gotyckiej! Zaskakujące wrażenie! Gadał tak jeszcze przez jakiś czas, aż Mila wtrąciła się, mówiąc, że przygotują mu zatem pokój z widokiem na park. Powiedziała również, w jakich godzinach wydawane są posiłki, a on wreszcie wstał od stołu. Wskazał Mirkowi, synowi pani Gertrudy, która gotowała w hotelu, gdzie

w samochodzie ma bagaż. Mirek, młody mężczyzna, który w „Graalu i Róży” pomagał zarówno swoim rodzicom, jak i właścicielom we wszystkich pracach, chwycił zręcznie walizki i szybkim krokiem wbiegł z nimi na schody. Za nim podążył pan Emiliero, lekko kołysząc się na swoich tyczkowatych nogach. Mossakowscy odprowadzili ich wzrokiem. – Co o tym wszystkim sądzisz? – spytała Mila, gładząc po włosach Idę Sabinę, która podczas rozmowy rodziców cały czas bawiła się grzecznie swoimi zabawkami w rogu pokoju, a teraz znowu wspięła się matce na kolana. – Jakaś dziwna historia. – Witold się skrzywił. – Musimy być bardzo ostrożni. Zatelefonuj do Sabiny i uprzedź ją o przyjeździe tego cudaka, a ja pójdę porozmawiać z Teklą. Na razie nie mówmy mu, że ten naszyjnik Sabina dostała od Tekli. Nie wiadomo, czy hrabina w ogóle zechce z nim rozmawiać! – Masz rację! W sumie zupełnie nie wiadomo, co to za człowiek i czego właściwie chce – dodała Mila. – Ale ma to też swoje dobre strony! – stwierdził z humorem jej mąż. – Pensjonat dorobił się listopadowego gościa. – Tak, a myślałam już, że jak w Dolinie Muminków w listopadzie zamieszkają tu tylko Homek i Wuj Truj, a my odejdziemy gdzieś w nieodgadnioną dal! Witold przytulił ją do siebie. – Przestań! Nie jest tak źle. Listopad też ma swój urok. Ja zawsze bardzo lubiłem ten miesiąc przechodzenia od jesieni do zimy. Jak to mówił Robert Frost: „te czarne dni jesiennych słot są najpiękniejsze, jakie mogą być”[3]. Mila roześmiała się i zwichrzyła mu dłonią włosy. Robert Frost, kto by pomyślał? Zawsze jej się wydawało, że to ona jest specjalistką od poezji w tej rodzinie, ale mąż jak zwykle potrafił ją zaskoczyć. Wiatr gwałtownie uderzył w balkonowe okno tarasu, jakby chciał wepchnąć szybę do środka. Jego groźne pohukiwanie słychać było w kominach i w wentylacji. Mila miała wrażenie, że powietrze rozpoczęło jakiś obłędny taniec, porywając do zabawy resztki suchych liści, jakie jeszcze zdołały ocaleć na gałęziach drzew. W taki dzień powinny pojawiać się duchy – pomyślała i właściwie miała wiele racji. Sięgnęła po telefon i zadzwoniła do Sabiny, by opowiedzieć jej o niespodziewanym gościu. Dolecka sama miała dla niej wiele nowin – pomysł z serialem wzbudził w Mili wielki entuzjazm. – To znakomity pomysł, Sabino! Taki serial przysporzy ci popularności. I twoim książkom! – Sama nie wiem. – Pisarka nie była przekonana. – Scenarzystka jest na pewno profesjonalistką, ale wydaje mi się, że jest również uparta jak osioł. Boję się, że trudno będzie z nią dyskutować. – A kto to jest? – zainteresowała się Mila. – Ktoś znany? – Katarzyna Wimmer. – Słynna Katia Wimmer! – wykrzyknęła Mila. – Czy ty wiesz, że każda produkcja, która wyjdzie spod jej ręki, jest murowanym sukcesem? To prawdziwa czarodziejka! Królowa scenariusza filmowego! – Tak, wiem – powiedziała Sabina z pewnym ociąganiem. – I to mnie właśnie niepokoi. – A co konkretnie? – Że będzie chciała przerobić moje fabuły pod gust swoich widzów. A ja nie jestem pewna, czy za taką cenę chcę odnieść sukces. – Nie przesadzaj – uspokoiła ją Mila. – Nie możesz zakładać, że Wimmer chce tak bardzo przekształcić twoje pomysły! Zresztą sama mówiłaś, że wydawca dopilnuje, aby taki zapis znalazł się w umowie – będziesz miała nad wszystkim kontrolę. – Powiem ci szczerze, Mila. Nie mam siły, żeby się z nią kłócić, gdy przyjdzie co do czego. Bardzo sobie cenię spokój i nie mam ochoty na niezapowiedziane wstrząsy. To mnie najbardziej martwi, że wzięłam sobie na głowę coś, co ostatecznie nie wyjdzie mi na zdrowie. Sama wiesz, że ja lubię niespodzianki, ale nie wszystkie od razu muszą być miłe!

Mila przypomniała sobie o wizycie adwokata Emiliero i opowiedziała o tym Sabinie. – To raczej Tekla może być kimś z jego rodziny, mówiłaś mu o tym? Mila wyjaśniła, że razem z Witoldem uznali to za przedwczesne, a Sabina po namyśle przyznała im rację. Rzeczywiście lepiej było uprzedzić panią Teklę o tym wydarzeniu. – A może powinnaś zapytać o tego Emiliero Carmen – zaproponowała pisarka. Szwagierka Mili była akurat w Argentynie, gdzie czuwała nad kolejnym wydaniem powieści Sabiny. – Ona jest na miejscu, może się czegoś o nim dowie. Po pierwsze czy to nie jakiś oszust lub naciągacz. Każdy może przedstawić się jako adwokat! – Masz rację – zgodziła się Mila. – Mogłam sama o tym pomyśleć! Zaraz do niej dzwonię. A ty przestań widzieć ten serial w tak czarnych barwach! Zobaczysz, że wszystko się ułoży lepiej, niż przypuszczasz! – Chyba ta jesień tak na mnie działa, że mam wciąż czarne myśli. – Westchnęła Sabina, żegnając się z nią. Zamierzali opuścić Warszawę wczesnym rankiem, by dojechać do Idy na popołudnie. Sabina marzyła o zjedzeniu kolacji już we własnym domu, a poza tym tęskniła za swoim kotem. Jesienią Luna znacznie więcej czasu spędzała w Bluszczu niż latem. Całymi godzinami wysiadywała na okiennym parapecie i patrzyła, jak deszcz rozbija się na szybach. Próbowała łapać krople delikatną białą łapką i mruczała uspokajająco, gdy za oknami szalał porywisty wiatr, gwiżdżąc w kominach. Dolecka uświadomiła sobie, że trudno jej pisać bez kota. Gdy Luna poruszała koniuszkiem ogona, leżąc obok niej na stole lub śledziła jej poczynania spod półprzymkniętych powiek, błyskając niebieskim okiem, Sabina czuła spokój. Czasem przerywała pracę na sekundę, by pogładzić opalizujące perłowe futerko, a kotka zaczynała wówczas mruczeć bardziej gardłowo, w pełni zadowolona. Sabina miała nadzieję, że kot również za nią tęskni. [3] R. Frost, My November Guest (Mój listopadowy gość), tłum. A. Krawczyk. 6 Wiatr jeszcze się wzmógł, gdy Witold dotarł do dawnego domku myśliwskiego, w którym obecnie mieszkała Tekla Tyczyńska. Miała tu również swoją główną pracownię. Oczywiście Marek Rokosz zrobił jej w swojej posiadłości prawdziwe laboratorium z ogromnym wyborem nowoczesnego sprzętu, ale ona wolała pracować nad swymi mieszankami właśnie tutaj. To prawda, miejsce to miało niezaprzeczalny urok, zwłaszcza teraz, późną jesienią, gdy mrok sączył się przez okno, przenikając wszystko jak gęsta mgła. Pani hrabina siedziała przy wielkim sosnowym stole, w kręgu światła rzucanym przez zawieszoną na solidnym łańcuchu lampę nad stołem. Jak zwykle czytała, popijając kawę. Gdy Witold zjawił się przed domem, właśnie spoglądała w okno. Wpuściła go, a on starał się na progu strząsnąć drobne kropelki deszczu z ubrania. Właśnie zaczęło padać. – Jesienna pogoda – zauważył, gdy doprowadził już kurtkę do względnego porządku. – Daj to – mruknęła Tekla. – Powieszę przy kominku, szybciej wyschnie. Pogoda jest taka, że i psa by się nie wypuściło. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego Marek uparł się wracać właśnie teraz, w sam środek tego armagedonu! – Marek wraca? – zainteresował się, a ona kiwnęła głową.

– Przysłał list, właśnie go czytam. Będzie za kilka dni. Ma oczywiście całą furę nowych pomysłów, ale chyba sam będzie je realizował, bo ja czuję się już zmęczona. Witold spojrzał na nią z uwagą. Hrabina zawsze wyglądała tak, jakby czas się jej nie imał. Właściwie nikt nie wiedział na pewno, ile ona ma lat. Sama mówiła, że jest po osiemdziesiątce, ale ten stan utrzymywał się od pewnego już czasu, więc na pewno była bardziej wiekowa. Z drugiej strony zawsze cechowała ją niezwykła witalność i młodość ducha. Była pełna energii i zadowolenia z życia. Teraz jakby przygasła i zapadła się w sobie. – Chyba wreszcie dopadła mnie starość – powiedziała, uśmiechając się blado. – Czuję to bardzo wyraźnie, że siły mnie opuszczają, brak mi motywacji… – Motywacji? – Witold się zdziwił. – Brak ci motywacji do pracy? – Raczej w ogóle do życia. – Hrabina zatoczyła ręką koło. – Jak to pisał Tetmajer: „Gdzie natchnień tęcza?… Spłowiała i zbladła…/Gdzie wiary zorza?… W otchłanie zapadła…/Gwiazda nadziei gdzie?… Pomrok ją ćmi…”[4]. Witold się roześmiał, ale zrobiło mu się lekko nieprzyjemnie. Spojrzał na panią Tyczyńską i zrozumiał, że mówiła poważnie. Czuła się już znużona zbyt intensywnym życiem, jakie prowadziła przez ostatnie lata. – Wiesz, Witoldzie, mam dziwne wrażenie, że Pan Śmierć[5], jak to mówią w Ameryce Południowej, o mnie zapomniał. Czasem wszystko mi tak obojętnieje, że trudno z tym żyć. – To ta pogoda – stwierdził mąż Mili. – Ja też mam dosyć wszystkiego, choć na swój sposób lubię ten dekadencki stan. Myślę, że wszyscy artyści fin-de-siècle’u[6] tworzyli wyłącznie jesienią! – To nie pogoda, to wspomnienia – zaprzeczyła. – Wciąż słyszę wołanie przeszłości. „A głos ten łamie, obala i kruszy,/I budzi zgrozę i rozpacz i strach”[7]. – Jesteś po prostu rozdrażniona – powiedział Witold, choć po raz kolejny zrobiło mu się bardzo nieswojo. Postanowił jednak powiedzieć hrabinie o wizycie dziwnego gościa z Argentyny. – Ten człowiek wypytuje o twój naszyjnik – zakończył opowieść o Juanie Emiliero rodem z Santa Cruz. – Naszyjnik? – zdumiała się hrabina. – Tak. Ten, który podarowałaś Sabinie w dniu ślubu. Z oprawionym w srebro selenitem. – Facet nie ma pojęcia, o czym mówi. Ten naszyjnik był w mojej rodzinie od lat. Sądzę, że nawet od stu. To jedna z niewielu pamiątek, które mi pozostały, matka dała mi go, zanim wyjechałam podczas wojny z Polski. – No właśnie. On tu przywiózł zdjęcie. Jakąś czarno-białą reprodukcję, która wygląda na powiększenie detalu ze starej fotografii i twierdzi, że posiadacz tego naszyjnika jest krewnym jego klienta. Oczywiście nie chce powiedzieć, kim jest ten klient, ale można wysnuć logiczny wniosek, że mieszka on w Argentynie i prawdopodobnie gdzieś blisko swego mecenasa, czyli na południu kraju, w prowincji Santa Cruz. – To brednie – stanowczo stwierdziła Tekla. – Nie mam żadnych żyjących krewnych, a już w szczególności w Argentynie, wszystko jedno gdzie, w Pampie czy w Buenos Aires! Jego naszyjnik musi być po prostu podobny do tego, który podarowałam Sabinie. – Być może, ja zresztą myślę podobnie, bo cała ta historia wydaje mi się dosyć nieprawdopodobna. Chciałbym to jednak wyjaśnić, żeby jacyś dziwni ludzie z końca świata więcej nas nie niepokoili. – Nie ma sensu. Najlepiej zostaw to tak, jak jest. – Obawiam się, że tak się nie da. Emiliero przywiózł reprodukcję wisiorka oraz zdjęcie Sabiny z jakiejś argentyńskiej kolorowej gazety. Jest zdeterminowany, by spotkać się z nią i obejrzeć naszyjnik. Osobiście uważam, że trzeba to zrobić. Najprawdopodobniej okaże się, że to zupełnie inny egzemplarz i sprawa będzie ostatecznie załatwiona. Jeżeli będziemy usiłowali go spławić, nigdy się od nas nie odczepi, bo uzna, że coś ukrywamy. Hrabina nie wyglądała na przekonaną. – Nie rozumiem, dlaczego mamy ulegać kaprysom jakiegoś pana z Argentyny! To, że przejechał pół świata, goniąc za jakąś mrzonką, nie znaczy, że musimy od razu ułatwiać mu zadanie. A może ja nie mam ochoty na takie dziwaczne znajomości?

– Oczywiście. – Witold uspokajająco poruszył ręką. – Przede wszystkim musimy sprawdzić, czy pan Emiliero jest tym, za kogo się podaje. Mila zadzwoni w tej sprawie do Carmen. Kto jak kto, ale ona błyskawicznie rozpracuje ewentualnego oszusta. Jeżeli jednak pan adwokat jest w porządku, to nie widzę powodu, dlaczego by nie pokazać mu tego naszyjnika, skoro i tak pewnie nie jest to ten, którego szuka. Dlaczego nie zamknąć tej sprawy od razu? – Bo nie. Ja się nie zgadzam na takie cyrki i to jest moje ostatnie słowo! – Wstała od stołu i zaczęła krążyć po pracowni, przekładając różne przedmioty z miejsca na miejsce. Widać było, że jest zdenerwowana, choć Witold nie mógł zrozumieć czym. – Teklo – powiedział bardzo spokojnym głosem. – Teraz właścicielką naszyjnika jest Sabina. Może pozwolimy, aby to ona zadecydowała? Nie odbieraj jej tego prawa, proszę! Hrabina odwróciła się gwałtownie od jednej ze swych szaf z aptekarskimi precjozami, gdzie właśnie ustawiała menzurki według wielkości. Jej twarz wyrażała wielkie wzburzenie. – Dobrze. Ale jeśli okaże się, że ten wisiorek jest podobny do mojego, to pod żadnym pozorem nie skierujecie tego pana Emiliero do mnie! Czy wyrażam się jasno? Możecie powiedzieć, że Sabina kupiła go w Desie albo dostała w paczce od ciotki z Ameryki! Ja nie chcę mieć z tym nic wspólnego! Nie życzę sobie żadnych kontaktów z tym człowiekiem, ani dalszego omawiania tej sprawy. Ona dla mnie nie istnieje! – Ale dlaczego? Przyznam, że kompletnie nie rozumiem twojej irytacji. – Nie jestem zirytowana. Po prostu chcę mieć święty spokój i tyle. Naszyjnik nie jest kradziony ani nic z tych rzeczy, więc chyba mogę sobie nie życzyć śledztwa w związku z nim? To jakaś przedziwna sprawa i nie mam na nią czasu! Mówiła to tak zdenerwowanym głosem, że Witold postanowił nie drążyć sprawy. Może to w istocie były tylko dziwactwa starszej pani? On z kolei uważał, że sprawę trzeba wyjaśnić do końca. Emiliero przemierzył tysiące kilometrów tylko po to, by zobaczyć wisiorek Sabiny, więc zwykła ludzka życzliwość nakazywała, by mu pomóc. Najwyraźniej dla jego klienta było to bardzo ważne. – W porządku – powiedział Witold pojednawczo. – Zrobimy tak, jak chcesz, zresztą myślę, że cała sprawa okaże się pomyłką. Podejrzewam, że pan Emiliero zupełnie niepotrzebnie wybrał się w tak długą podróż. Chyba lepiej było wcześniej napisać i się upewnić. – No właśnie! – Hrabina się wyraźnie odprężyła. – Po prostu nie lubię takich sytuacji, zawsze mi to pachnie jakimś naciągactwem. – Tak, to prawda. Odkąd świat stał się globalną wioską, dzieją się na nim rzeczy, o których nie śniło się nie tylko filozofom, ale i psychiatrom! Tekla się roześmiała i poklepała go po ręce. – Dobry z ciebie przyjaciel, Witoldzie. Nie martw się o mnie. Ja zawsze daję sobie radę! Zabrzmiało to enigmatycznie i dosyć niepokojąco, ale nie chciał wypytywać, by ponownie nie zdenerwować pani Tyczyńskiej. Zapytał więc o nowe projekty Marka Rokosza, o których wspomniała, gdy przyszedł. Hrabina machnęła ręką z lekceważeniem. – Wyobraź sobie, że Marek chce tutaj założyć stawy rybne! Wymyślił sobie, że zarybi to jeziorko na granicy lasu i kilka innych, które powstały po melioracji pól, ma je zasilać woda z Modrzanki. Ma zamiar tu wszystko przebudować, stworzyć jakieś urządzenia do obsługi tych stawów i hodować karpie i amury! Witold się zamyślił. Wbrew pozorom to nie był wcale śmieszny pomysł. Stawy były niezagospodarowane i tylko się marnowały, a hodowla ryb mogła być zupełnie dochodowym przedsięwzięciem. Poza tym kuchnia pensjonatu „Pod Graalem i Różą” zyskałaby stały dostęp do świeżych ryb. Panie ze spółdzielni także mogły się zająć przetwarzaniem tego produktu. Tak, to tylko na pozór wyglądało absurdalnie. Marek, jak zwykle, myślał z dużym wyprzedzeniem i projektował przyszłość swego gospodarstwa. Rzeczywiście rzeczka Modrzanka mogła stać się rezerwuarem wody dla stawów rybnych. Pomysł był naprawdę dobry i przyszłościowy. – Poza tym jak to będzie pięknie wyglądało! – stwierdził Witold, a pani Tyczyńska przytaknęła.