Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony228 590
  • Obserwuję250
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań145 815

Joanna_Skwarek_-_Żona_Lota

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :2.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
EBooki prywatne

Joanna_Skwarek_-_Żona_Lota.pdf

Ankiszon EBooki EBooki prywatne Joanna Skwarek
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 8 osób, 9 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 402 stron)

Joanna Skwarek Żona Lota jeszcze się zastanowi Pascal

Mamie i Mężowi – umysłom ścisłym, ale nie ściśniętym.

Rozdział I – Wszystkie matki mają plamy na ramieniu – powiedziała ści- szonym głosem. – Jak myślisz skąd? Spojrzałam w kierunku sąsiedniego stolika. Siedziała przy nim dziewczyna z dzieckiem typu bobas na kolanach. Wszystko, co znaj- dowało się na blacie przed nimi – dzbanuszek z nędznym kwiatkiem, filiżanka kawy, jakaś książka, paczka chusteczek higienicznych, biały dysk wielkości spodka o nieznanym przeznaczeniu – odsunięte zostało na odległy koniec, tworząc przed niemowlęciem opuszczoną zatokę. Obrus lekko się zmarszczył, do sztormu było mu jednak daleko. Na falach bawełny z wiskozą dryfował samotny plastikowy motyl. Ocean poplamiony był tu i ówdzie na żółtobrązowy kolor. To pewnie ropa, pomyślałam. Motyl nie tonął, ale i nie latał, był gruby, ciężki i nafa- szerowany elektroniką. Niemniej jednak żył i w kontakcie z rączką dziecka wydawał nietypowe jak na owada dźwięki. Maluch walił w niego na oślep, a ten piszczał, dzwonił, a nawet wygrywał jakąś me- lodyjkę. Trudno uwierzyć w takiego motyla. W pewnym momencie owad został nagłym gestem sparaliżowa- ny, wyłowiony z fal i schowany do wiszącej na oparciu krzesła ogromnej torby, którą zauważyłam dopiero teraz. Siedzące na kola- nach matki dziecko zaczęło krzyczeć. – I tak źle, i tak niedobrze – powiedziałam do Ewy. – Najpierw darł się motyl, teraz ten. – Wolę tego, przynajmniej jest nieprzewidywalny. – A ja motyla. Motyl był pod kontrolą. Widziałaś? Ma przycisk na plecach, łatwo go unieszkodliwić. A bobasa nie – dodałam. Jak się jednak okazało, nie do końca miałam rację. Matka dziec- ka rozpięła kilka guzików i uwolniła zza bluzki pierś, prawdziwą,

kształtną ludzką pierś zakończoną gigantycznych rozmiarów sutkiem. Bobas wydał z siebie coś na kształt dyszenia połączonego z zachwy- tem, pacnął w nią radośnie piąstkami, podobnie jak przed chwilą w owada, ukrył cały sutek w ustach i zaczął ssać, wciąż trzymając tłu- stą rączkę na piersi, którą poddawał obróbce próżniowej. Nie powinno się ostentacyjnie przyglądać ludziom, zwłaszcza obnażonym. Wiem. Nie mogłyśmy jednak oderwać wzroku od rozgry- wającej się na naszych oczach sceny. Nie znałyśmy bliżej żadnego bo- basa. Na widowisko przed nami patrzyłyśmy z mieszaniną ciekawości i przerażenia. W tym momencie dziewczyna sięgnęła powolnym wykalkulo- wanym ruchem po leżącą na wybrzeżu, za zatoką z obrusa, książkę. Położyła ją na falach, otworzyła ostrożnie na pierwszej stronie i zaczę- ła czytać. Mniej więcej po dziesięciu sekundach dziecko wypuściło sutek z ust i odwróciło głowę w kierunku stołu. Jego matka natych- miast zamknęła lekturę i schowała ją za wazonikiem. Bobas popatrzył na nią, jakby chciał zapytać: A co to się tu robi pod moją nieuwagę?, lecz już po chwili wrócił do ssania. Dziewczyna odetchnęła z ulgą. – Nawet nie tknęła kawy – zauważyłam, upijając łyk swojego cappuccino. – Wystygnie jej. – Ale skąd one wszystkie mają te plamy? – Ewa wróciła do te- matu. Spojrzałam na białą bluzkę nieznajomej. W okolicach ramienia znajdował się bladożółty kleks. – Może to pagony? – przyszło mi do głowy, a wyszło ustami. – A wiesz, że to całkiem możliwe? – powiedziała z uznaniem Ewa. – Żółte dla początkujących, dla średnio zaawansowanych – po- marańczowe, dla zaawansowanych – czerwone, a profesjonalistkom wręczamy złote. Jak Oscary.

– To Oscary są złote? – spytałam zdziwiona. – Zawsze myśla- łam, że z brązu. – No jasne, że złote. – Skąd ta pewność? Masz? – Nie, ale to tak samo jak z dzieckiem. Patrzysz, patrzysz i w końcu wiesz. – Co niby? – Jaka jest gradacja pagonów, jak paraliżować motyle, gdzie sta- wiać wazon, a gdzie kawę. – Ale co to ma do Oscarów? – przerwałam jej. – To, że nie trzeba mieć, żeby wiedzieć. Można obserwować z daleka. Jak my. Skinęłam głową ze zrozumieniem. Łebska dziewczyna. Pago- nów mieć nie muszę, ale Oscarem bym nie pogardziła. Wolałabym Nobla, ale na początek mógłby być i Oscar. W sumie. – To jak? Jeszcze jedną? – zaproponowałam. Ewa spojrzała na zegarek i gestem ręki wezwała kelnera. – Jeszcze raz dwa cappuccino, szarlotkę i tort czekoladowy – po- wiedziała, gdy z uśmiechem przejechanej żaby pojawił się przy na- szym stoliku. Jej „raz dwa” zabrzmiało jak komenda. – Poproszę – zreflektowała się po chwili. – Dwa cappuccino. Przygnieciona bobasem matka przy stoliku obok rzuciła nam dłuższe spojrzenie. Odczytałam w nim błaganie, byśmy mówiły ci- szej. I pewną dozę zazdrości. – Może ona też by chciała? – powiedziałam do Ewy. – A nie wolno jej mówić głośno? Może jej też zamówię?

– W piekle jest oddzielne miejsce dla kobiet, które nie pomagają siostrom. – Ewa poparła moją inicjatywę uniesionym do góry kciu- kiem. W tym momencie mój wzrok padł na tytuł ukrytej za wazoni- kiem książki. Na okładce było napisane Sens. Ciekawe, czy uda jej się wyjść poza prolog, pomyślałam. Pode- szłam do niej i zaproponowałam: – Zamówię dla pani cappuccino. Z bliska rzuciło mi się w oczy, że kolor pagonu na ramieniu dziewczyny przechodził miejscami w jasnobrązowy. O jasnobrązo- wym Ewa nie wspominała. Dziewczyna podniosła się minimalnie, jakby zamierzała się do nas przysiąść. Bobas w tym momencie musiał chyba zacisnąć bezzęb- ne szczęki na jej sutku, bo wydała jęk i natychmiast opadła na krzesło. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że jej noga przypięta była do stołu zbyt krótkim łańcuchem, o którym dziewczyna na chwilę zapomniała. – Tylko bezkofeinowe, jakby pani mogła, bardzo proszę – wy- szeptała, wyraźnie artykułując słowa, szczególnie bezkofeinowe. Czyżby podejrzewała, że nie zrozumiem? To pewnie przez mój tępy wyraz twarzy. Matka zawsze mi powtarzała, że z moją fizjono- mią muszę zrobić co najmniej doktorat. Inaczej nikt mi nawet nie uwierzy, że mam maturę. Poczułam nieprzyjemny ucisk w dole brzu- cha. Tylko po co pić kawę bezkofeinową? – próbowałam skierować myśli na inny tor. Jeśli ktoś nie lubi kofeiny, wybiera chyba herbatę? Albo sok, czy ja wiem? Kawa jednak zawsze smakuje kofeiną. Nawet jeśli jest bez.

Podeszłam do baru i zamówiłam dla niej wreszcie to niepełne cappuccino. W przypływie damskiej solidarności poprosiłam, by po- dali do niego kieliszek likieru, dla złagodzenia bólu po ukąszeniu przez potomka. Zapłaciłam za wszystko z góry. Potem jeszcze, niesio- na nagłą chęcią szerzenia dobra i zbawiania świata, zamówiłam to samo dla siebie i Ewy. Z tym że dla nas oczywiście z kofeiną. Czło- wiek, który trochę jej zażył, ma jaśniejszy umysł i może na przykład w nagłym olśnieniu zrozumieć, że jeśli nie postarał się jeszcze o prze- dłużenie gatunku, łatwiej mu będzie ruszyć się z miejsca. Nieznajoma przy sąsiednim stoliku wciąż siedziała przyczepiona do swojego bobasa, nie próbując już nawet odnaleźć Sensu ukrytego za wazonikiem. Było mi jej szkoda. Skąd mogła wiedzieć? Mnie też zdarzało się robić rzeczy, na temat których wiele sobie wyobrażałam, choć w osta- teczności okazywało się zawsze, że wyobraźnię mam bujniejszą niż ten, kto urządził świat. Czasem można się jeszcze wycofać, ale w przypadku dziecka wycofanie nie należy do repertuaru możliwości porządnego obywatela. Sprawa ma się nawet gorzej niż z małżeń- stwem. Wyobraziłam sobie, jak w solidarnym milczeniu razem z niezna- jomą wznosimy w górę kieliszki i wymieniamy porozumiewawcze uśmiechy. Świat staje się jaśniejszy. Cierpienie podzielone. Nie jesteś sama wypisane na twarzy. Uśmiech. Stopklatka. Oscar. Bardzo z siebie zadowolona wróciłam do stolika. – No, ale nie skończyłaś mi o Locie – przypomniała Ewa. – Wrócił? – Wrócił w środę wieczorem jak gdyby nigdy nic. – Nie mówił, gdzie był?

– Spytałam, ale powiedział, że jak to gdzie, w delegacji. Spyta- łam, dokąd ta delegacja, a on na to, że po co ma mi mówić, skoro i tak nie wiem, gdzie to jest na mapie. – Odbiło mu? – oburzyła się Ewa. – Co ma tu mapa do rzeczy? Nie pomyślał, że będziesz się martwić? Dlaczego nie odbierał telefo- nu? – Mówił, że był poza zasięgiem. Nie wiem, gdzie teraz nie ma zasięgu. Może w Puszczy Kampinoskiej? Jak myślisz? – Albo gdzieś w Himalajach. Tam trzeba dzwonić przez satelitę, bo w niektórych rejonach nic nie sięga. – W sumie nic dziwnego, że nie sięga. Szczyty mają wysoko. – Co innego satelita. Patrzy sobie z góry – zauważyła Ewa rezo- lutnie. – Ale na poważnie: myślisz, że mógł pojechać w Himalaje? – No nie wiem, na pewno są jeszcze jakieś inne miejsca, do któ- rych nie da się dodzwonić. Oprócz Himalajów. – No tak. Na przykład w soboty do mojej kosmetyczki – przy- znałam. – Ale ja próbowałam go złapać w poniedziałek. I we wtorek. I w środę też. – To może jednak Himalaje? – Tylko czy tam są jakieś firmy? Pojechał przecież na spotkanie. – Może wszczepiał te czipy zwierzętom? – A wiesz, że to całkiem możliwe? Choć prawdę mówiąc, nigdy nie wspominał o żadnych zwierzętach. – To akurat o niczym nie świadczy.

– Fakt. Ale z tego, co wiem, te czipy wszczepiają głównie do urządzeń. – Może tylko na początek – powiedziała Ewa. – Dywersyfikacja, pamiętasz? Zaczyna się od urządzeń, a potem kolej na gryzonie. Nowe rynki zbytu i tak dalej. – Niby tak. Tylko że gdyby był w Himalajach, potrzebowałby sprzętu. Ciepłych ubrań. Zimowych butów. – Sprawdziłaś mu bagaż? – Tak. Niczego takiego nie zabrał. Wiedziałam oczywiście, że Lot pojechał po prostu do innego miasta w Polsce, pewnie nawet nie w górach, tylko na jakiejś zwykłej wyżynie czy nizinie. Nie odbierał moich telefonów i nie dzwonił, bo z jakichś powodów nie chciał się ze mną w tym czasie kontaktować. Wolałam nie zastanawiać się, jakie to były powody, bo z takich prze- myśleń trzeba by było wyciągnąć wnioski. A bałam się, że mogłabym zacząć od wyciągania wniosków, a skończyć na wyciągnięciu nóg. Nie umiałam bez niego żyć. Chyba. Nie na pewno, bo od dawna nie próbowałam. Na wszelki wypadek wolałam poszukać argumentów potwierdzających, że równie dobrze mógł wszczepiać te czipy gryzo- niom w Himalajach. W tym momencie kelner postawił przed nami kawę, ciasto i po kieliszku likieru. Po chwili podszedł też do karmiącej. – Ale ja nie zamawiałam likieru – powiedziała cicho. – To prezent od tych pań – wskazał w naszym kierunku. Dziewczyna obdarzyła nas uśmiechem pełnym wdzięczności. Wzniosłyśmy w jej stronę kieliszki. Odpowiedziała tym samym. Spłynęła na mnie niespodziewana błogość. Zapomniałam nawet na chwilę o Locie w Himalajach. Pomyślałam o tym, jakim to ja je-

stem dobrym człowiekiem. Tolerancyjnym. Wyrozumiałym. Nikogo niewykluczającym. Poza kochanką Lota, rzecz jasna. Poza nią żyłam przecież w przyjaźni z całym światem. No, może jeszcze z wyjątkiem szefowej, ale to każdy zrozumie. Z szefową się nie da żyć w przyjaźni, ale z drugiej strony należy sobie zadać pytanie, czy szefową w ogóle można zaliczyć do ludzi. I tyle. Poza nią i kochanką mojego męża Lota z całą resztą ludz- kości gotowa byłam na jedność. Wtedy na myśl przyszła mi niestety matka. I wątpliwości zaczę- ły się mnożyć. Bo być w jedności z matką, to znaczy przyjmować wszystkie jej uwagi, że należy, że wypada, że nie wolno, że powin- nam, że co mi przyszło do głowy, żeby taką spódnicę sobie kupić, że ona w moim wieku miała już dwójkę dzieci, że jak to nie prasuję Lo- towi koszul, że mężczyźnie trzeba stworzyć dom, to nie będzie latał, że do zupy robi się zasmażkę i że jak to obiad bez zupy. Że najlepsze są buty na trzycentymetrowym obcasie, w żadnym razie nie wyższym, i że powinnam jej słuchać, jeśli nie chcę nabawić się żylaków albo skręcić nogi w kostce. Że mam nie odzywać się przy stole niepytana, bo przy stole to się je. I matce nie pyskować, bo gdyby nie ona, toby mnie nie było, a poza tym to ona, nie ja, ma tytuł profesora i lata do- świadczenia we wszystkim. Popatrzyłam na kobietę przy sąsiednim stoliku, wciąż karmiącą dziecko. Dotarło do mnie, że moja matka też taka była. To znaczy mu- siały być takie chwile, w których moja wspaniała, nieskazitelna, wy- niosła i wszystkowiedząca matka profesor doktor habilitowany przy- gnieciona była robiącym w pieluchę bobasem. Uśmiechnęłam się na samą myśl o tym. Musiała sobie zrobić przerwę w pracy naukowej i dręczeniu studentów, bo przygniotłam ją ja. Czyli jednak miałam ja- kąś moc, przynajmniej na początku. Chociaż na pewno nie byłam grubasem. Domyśliłam się tego na podstawie ilości komórek tłuszczowych, które teraz mnie zdobią. Ich

liczba ustala się ponoć już we wczesnym dzieciństwie. Muszę przy- znać, że mnie ustaliła się na dość zadowalającym poziomie, jeśli po- minąć brzuch. Nogi mam chude i w klatce też jestem chuda. A nie za- wsze tak jest. Czasem trzymane w klatce zwierzęta robią się strasznie pulchne. Ale nie ja. Matka raczej nie chodziła ze mną do kawiarni, żeby mnie nakar- mić. Myślę, że karmiąc mnie, nie traciła czasu, tylko kroiła kapustę na zupę, robiąc jednocześnie tę paskudną zasmażkę. Jak tylko śmiałam odwrócić wzrok od cycka, żeby spojrzeć na nią z wyrzutem, z pewno- ścią dostawałam po głowie i słyszałam, że mam jeść, bo należy, bo wypada, i że matkę trzeba szanować, bo gdyby nie ona, toby mnie nie było. Myślę, że już wtedy spuszczałam wzrok po sobie i ssałam karnie dalej, choć mleko miało pewnie smak kapusty. Ale nigdy przecież nie jest tak, żeby na piersiach było wywieszone menu. Na przykład: z le- wej – sushi i kurczak tandoori, a z prawej – ogórkowa z zasmażką i pierogi. Zresztą, nawet gdyby było wywieszone, to co niemowlęciu z menu, skoro i tak nie umie czytać? Ssałam więc jako bobas tę kapustę w płynie i byłam tak zestreso- wana już od maleńkości, że komórki tłuszczowe udało mi się zgroma- dzić jedynie w talii. Trochę żałuję, bo wolałabym tak jakoś bardziej w górze, ale cóż. Być dzieckiem matki, która doskonale radzi sobie z wychowaniem niemowlaka, krojąc warzywa i rozbijając mięso na kotlety, a po trzech miesiącach zatrudnia nianię i wraca do pracy na- ukowej, to zupełnie inny start, niż być dzieckiem takiej, która karmiąc piersią w kawiarni, próbuje czytać Sens. Moja sensu nie musiała szu- kać, bo od zawsze miała go pod dostatkiem. Matka karmiąco-poszukująca przy stoliku obok w końcu ostroż- nie sięgnęła po swoje bezkofeinowe cappuccino i odważyła się upić łyk. Dotarło do mnie, że gdybym miała żyć w przyjaźni z całym świa- tem, poza oczywiście tymi osobami, z którymi w przyjaźni żyć się nie da, musiałabym, jeśli zdecyduję się zostać matką, chodzić z własnym

dzieckiem do kawiarni i budować mu na stoliku zatokę z różnych przedmiotów. Musiałabym robić wszystko odwrotnie niż moja matka, po to, żeby niemowlę, które przeze mnie przyszło na świat, nie było takie jak ja. Nie mogłabym mówić mu, że należy, że wypada, że nie wolno, że nie powinno się, że skąd do głowy jej przyszło taką spódni- cę albo jemu takie spodnie założyć. Co do płci nie mogłam mieć pew- ności, choć jeśli wszystko miałoby być odwrotnie, to pewnie wyszedł- by chłopczyk. W kwestii wychowywania dzieci wiedziałam więc wiele na te- mat jak nie. Jeśli chodzi o jak tak, nie miałam zielonego pojęcia ani w ogóle pojęcia jakiegokolwiek innego koloru. – Nie jestem jeszcze gotowa na to, żeby wydać z siebie nowe ży- cie – westchnęłam. – I słusznie. – Ewa podniosła kieliszek do ust. – Bo jeśli to życie ma pochodzić w połowie od Lota, to nie tylko ty, ale i młode byłoby utopione już na starcie – dodała, podnosząc mnie na duchu, jak tylko najbliższa, bo jedyna przyjaciółka potrafi. W międzyczasie dziecko przy stoliku obok zakończyło posiłek i zostało przerzucone przez ramię. Matka zaczęła poklepywać je deli- katnie po plecach. Kawa jej stygła, likier się ulatniał. Rozmyślałam o własnym dzieciństwie, o matce, która mnie chyba nie poklepywała, bo z pewnością nie miała na to czasu (przecież od poklepywania może się przypalić garnek). A teraz ja w konsekwencji, zachłyśnięta własny- mi myślami, nieodkrztuszanymi od lat, utopiona w swoim małżeń- stwie, w jego gęstej, błotnistej, ciemnosraczkowatej brei, nie mogę wykonać żadnego ruchu, mimo że ręce do rozgarniania mam dwie, z czego tylko jedną lewą. Pomyślałam też, że moja matka, jeśli w ogó- le miała jakieś pagony, to z pewnością zielone jak kapusta. Poza wszelkimi kategoriami.

W tym momencie bobas chlusnął żółtawą cieczą na ramię swojej rodzicielki. Wszystko stało się jasne. Złoty Oscar zrobiony jest głów- nie z cyny, a żółty pagon głównie z wymiotów. Dziewczyna nie zdradzała wcale oznak obrzydzenia. Posadziła sobie dziecko na kolanach i sięgnęła do wiszącej na oparciu torby. Wyjęła z niej paczkę chusteczek, wytarła niemowlęciu usta, a potem dopiero sobie plamę na ramieniu. Następnie podniosła dziecko w taki sposób, żeby jego tylna część znajdowała się na wysokości jej nosa. Wzięła głęboki oddech. W tym momencie wszystko nabrało rozpędu, jakby wydarzył się dramat, jakby ratować trzeba było czyjeś życie. Wrzuciła książkę do torby. Na stoliku położyła banknot. Przytrzymując dziecko lewą ręką na biodrze, prawą chwyciła filiżankę z bezkofeinowym cappuccino i opróżniła ją jednym haustem jak setkę. Rzuciła nam na pożegnanie uśmiechnięte „dziękuję” i z całym bagażem ruszyła w kierunku toale- ty. Jej kieliszek pozostał pełny. Rozejrzałam się dookoła i ostrożnie podeszłam do stolika, który przed chwilą zajmowała. Podniosłam li- kier i poczułam migdałowy zapach. Z nim wszystko było w porządku. – Dziwna jakaś – powiedziałam do Ewy. – Pije kawę bez kofe- iny, alkoholu nie tyka. – To może mieć jakiś związek z dzieckiem. – Myślisz? – Tak. Że w ciąży nie piję, czy coś. – Ale ona nie była w ciąży. – Fakt.

– Chyba że jak raz jest się w ciąży, to już na zawsze się w niej jest – przyszło mi do głowy. – Chociaż moja matka czasem wypijała sobie winko lub dwa. Tak mi mówiła w złości. – Twoja jest mądra, zaszła, ale wyszła. Nie każdy wie, jak to zrobić. – Może trzeba mieć doktorat z geografii? Masz? – Nie. Ale mam mapy Google w telefonie. Jak się zgubię, za- wsze się odnajduję. Chyba że internet mi się skończy. – Pokaż. – Nie czekając na pozwolenie, wzięłam ze stołu jej tele- fon. Wybrałam aplikację i zaczęłam wpisywać „ciąż”. – Ciążeń, Cią- żyn, Ciążyńskie Holendry – czytałam. – Może być ciężko. – Wpisa- łam „ciąża”. Wyskoczyła odzież ciążowa we Wrocławiu. – Ciąży nie ma – oznajmiłam ze śmiechem. – Jak nie ma, to nie ma wyjścia. – Lepiej nie zachodzić. – Lepiej nie. – Ewa przyznała mi rację. Zabrałyśmy swoje rzeczy i wyszłyśmy z kawiarni. Było sobotnie popołudnie, koniec września. Ogródki piwne na deptaku zapełniły się młodymi ludźmi. W Trublinie działały aż cztery wyższe uczelnie i po letnim letargu w miasto zaczęło wstępować nowe życie. Z deptaku skręciłyśmy w lewo, by przejść potem główną ulicą na przystanek pod parkiem. Na pożegnanie Ewa objęła mnie czule i poklepała po plecach, pomagając odkrztusić kilka złych myśli. – Dzwoń nawet w środku nocy, gdyby coś się działo – powie- działa jeszcze, znikając w drzwiach autobusu. Zostałam sama.

Przystanek oblegany był również przez młodzież studencką, pewnie w drodze do akademików na obrzeżach miasta. Dziewczyny z nadzieją na tytuł profesora doktora habilitowanego albo chociaż ja- kieś pagony i chłopcy bez nadziei, ale oni nadziei nie muszą mieć, wszystko i tak idzie im jak po maśle. Nawet jeśli w młodości nie będą mieli czasu lub ochoty zakręcić się za jakąś dobrą partią, ostatecznie znajdą sobie miłą, ładną i chętną dziewczynę z wykształceniem. Pod koniec studiów, szczególnie tych wysoce sfeminizowanych, panienki przechadzają się z wszystko mówiącym wyrazem twarzy i ciała: zgrabna prawie magister z ostatniego roku farmacji weźmie kogokol- wiek byle nie filozofa, licencjatka z filologii z planami na przyszłość pozna wysokiego pana, wiek obojętny, byleby nie smarkał w rękaw, absolwentce pedagogiki nie przeszkadzają nawet brzuszek i łysina. Jeszcze kilka miesięcy a zaczną się przeceny, pomyślałam, pa- trząc na grupkę nieopierzonych chłopców z czerwonymi policzkami stojących obok wiaty i wodzących spragnionym wzrokiem za długo- nogimi dziewczynami. Dziewczyny zupełnie nie zwracały na nich uwagi. Jeszcze trochę, a przestaną kręcić nosem na wasze tłuste wło- sy. Będą się cieszyć, że w ogóle jakieś macie. Wróciłam myślami do początku moich studiów, kiedy to pełna nadziei na świetlaną przyszłość wyprowadziłam się z Dubław, dziury, w której spędziłam szczenięce lata, karmiona przez matkę rzeczami na k. Kapusta, kartofle, kotlety – w trzech słowach zdrowa polska kuch- nia, bez udziwnień. I zupy, przede wszystkim dużo zup zagęszczo- nych tłustą zasmażką. Matka tytułu profesora doktora habilitowanego nie uzyskała niestety z dietetyki. Zniesmaczona wszystkim na k, od czasu zamieszkania w Trublinie przestawiłam się w ramach protestu całkowicie na s: sałatę, sushi, sery i soki ze świeżych owoców. Dobra byłam szczególnie w sushi. Robiłam je sama, czym zdobyłam sobie przychylność niejednej koleżanki. Sery, niestety, i sałatę musiałam na- bywać drogą tradycyjną, bo w doniczce na parapecie żadne warzywo by mi nie urosło, nie wspominając o trawie z pasącą się na niej krową.

Lota poznałam na początku drugiego roku studiów, na długo przed pierwszą powszechną falą przecen. Zostać wyłowioną już na początku sezonu było nie lada wyróżnieniem. Dla siebie samej przece- niona jednak byłam od momentu, gdy pojawiłam się na tym świecie, tym bardziej więc nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście, gdy pew- nego popołudnia w połowie października Lot zaczepił mnie na placu przed uczelnią. Przeglądałam właśnie notatki w oczekiwaniu na wy- kład, gdy usiadł obok mnie na ławce z wyrytym napisem Faraday (obok mieścił się Wydział Fizyki), nie pytając nawet o zgodę. Położył ramię na oparciu, założył nogę na nogę, a właściwie to kostkę jednej na kolano drugiej tak, że tworzyły cyfrę cztery, i oznajmił: – Przyjdę po ciebie jutro. Przeniosłam wzrok z jego nóg na twarz. W ułamku sekundy za- skoczenie przerodziło się w zachwyt. A zachwyt z kolei w muśnięcie pioruna – jedynie muśnięcie, bo siedziałam przecież na ławce Fara- daya. Dzięki niej grom tak umiejętnie mnie połechtał, że na zewnątrz żadne oznaki podwędzenia nie były widoczne. Zwoje w moim mózgu z pewnością doznały szwanku, bo od tamtej pory zaczęłam zachowywać się inaczej. Zasięg myśli i wes- tchnień został zawężony do osobnika obok mnie, bo myśli się przecież zwojami, a te doświadczyły spięcia. Nie widziałam czarnych wron krążących nad moją głową i gołębi ozdabiających odchodami pomnik na środku placu. Nie zauważyłam nic niepokojącego, nie tknęło mnie piekielne przeczucie, że osobnik siedzący obok mógł zostać wysłany przez matkę, żeby przejąć nade mną władzę. Zamiast tego zwróciłam uwagę na jego lśniące ciemne włosy, wypukłe oczy w kolorze czeko- ladowej polewy na torcie, szerokie ramiona i imponujący wzrost. No- sił lnianą koszulę i kolorowe dżinsy. Moje nadpalone zwoje od razu wyobraziły go sobie wyjętego z opakowania. Gładką skórę kryjącą twarde wypiętrzenia mięśni. – To jak? – powtórzył, zastając mnie przy swojej skórze.

– Ale czy my się znamy? – spytałam, siląc się na obojętny ton. A jest to bardzo trudne, gdy w myślach ma się młodego mężczyznę bez opakowania. – Ja cię w każdym razie znam. I najbardziej by mi pasowało, gdybyś już teraz się zgodziła, bez zbędnych ceregieli, bo zaczęło mi się seminarium, a nie wypada się spóźniać. – Seminarium? – spytałam z przerażeniem, bo jako studentce drugiego roku seminarium kojarzyło mi się na razie jedynie z duchow- nym i byłoby straszne, gdyby miłość mojego życia przeszła mi tak przed nosem z powodu Chrystusa Jezusa. – Tak, seminarium, moja droga. Dorośli ludzie mają semina- rium, a gówniary zajęcia. – Uśmiechnął się, podnosząc jeden kącik ust. – Ale wszystko ci wyjaśnię, jak się spotkamy. – Jak się spotkamy. – Stać mnie było tylko na powtórzenie jego słów, z akcentem na „jak”. – Tak. Przyjdę po ciebie jutro o dwudziestej. Załóż sukienkę w motyle. – Zabrał swoją torbę i skierował kroki w stronę budynku z lewej strony placu. – Ale gdzie przyjdziesz? – zawołałam jeszcze. – Znajdę cię. Pa! – odpowiedział. A więc musiał wiedzieć, gdzie mieszkam. Znał też moją białą sukienkę w motyle z cienkiego muślinu, której przecież nie nosiłam zbyt często. Ostatni raz miałam ją na sobie przed wakacjami. Skąd tyle o mnie wiedział? Byłam pewna, że nigdy wcześniej go nie spo- tkałam. Taką twarz zapamiętałabym na pewno. Moją głowę natychmiast zaprzątnął inny, o wiele poważniejszy problem: następnego dnia miała do mnie przyjechać matka w tak zwa- ne odwiedziny i zostać do końca weekendu. Oficjalnie po to, żeby zo-

baczyć, jak się urządziłam. W rzeczywistości jednak w tym celu, by skontrolować, na co poszły jej pieniądze i jak się prowadzę wyjęta spod jej jurysdykcji. Przed wakacjami, na pierwszym roku, mieszka- łam jeszcze pod opiekuńczymi skrzydłami ciotki – jej młodszej siostry – matka mogła więc liczyć na doniesienia o mnie z pierwszej ręki. Od kiedy jednak w czerwcu w rodzinie ciotki pojawił się bobas, sytuacja uległa drastycznej zmianie. Dzieciak okazał się wyjątkowo rozdarty. Wył regularnie po nocach. Kruszył tynk swoim krzykiem. Ciotka nie miała już czasu na długie rozmowy telefoniczne ze swoją siostrą. A mnie przez te krzyki ledwo udało się przygotować do sesji. W lipcu matka odbyła wreszcie z ciotką poważną rozmowę, w wyniku której dowiedziałam się, że mój pokój zostanie zaanektowa- ny przez wyjca i że natychmiast ruszają poszukiwania odpowiedniej dla mnie stancji. – Nie wiem, jak sobie sama dasz radę, ale nie mamy wyboru. Rozumiesz – powiedziała matka, a ja ledwie powstrzymałam się od skakania pod sufit. O niczym bardziej nie marzyłam niż o tym, by wreszcie za- mieszkać osobno. Nie mogłam jednak dać tego po sobie poznać. Mat- ka zamiast stancji zaczęłaby szukać dla mnie innych opiekuńczych skrzydeł lub gorzej nawet, przenieść mnie pod przymusem na inny kierunek, w Dubławach, gdzie ona sama prowadziła wykłady na filii trublińskiego uniwersytetu. – Trudno, rozumiem. Będę się starała jakoś dać sobie sama radę – zapewniłam ją z żalem kaliber jedenaście w głosie. Intensywne poszukiwania zaowocowały we wrześniu kawalerką na drugim piętrze starej kamienicy, dwadzieścia pięć minut szybkim marszem od uczelni, trzy przystanki autobusem. Było to moje pierw- sze niezależne miejsce na ziemi, którym ledwo zdążyłam się nacie- szyć, a już przyjeżdżała do mnie rodzicielka na kontrolę. Jak zostawić

ją samą pierwszego wieczoru? Co miałabym jej powiedzieć? Że umó- wiłam się z chłopakiem? Dopiero spłynęłaby na mnie lawina! Najbar- dziej wytrwały bernardyn żadną ilością alkoholu by mnie nie ocucił. Z jakim chłopakiem? Jak się nazywa? Czym się zajmuje? Co robią jego rodzice? Przecież to letnia sukienka? Dlaczego wychodzicie tak późno? Dlaczego nic mi o nim wcześniej nie wspominałaś? Na większość z tych pytań, poza ostatnimi dwoma i trzecim od końca, które pytaniem nawet nie było, nie znałam odpowiedzi. Umó- wiłam się z nim o dwudziestej, bo powiedział, że o tej godzinie po mnie przyjdzie, a sukienka jest może i letnia, ale taką właśnie sobie zażyczył. Nic ci o nim wcześniej nie mówiłam, mamo, bo szczerze mó- wiąc, sama wczoraj zobaczyłam go po raz pierwszy. Ale on mnie na pewno wyśledził już wcześniej, wiesz? Niewykluczone, że chodzi mu o twoją kasę. Ale co mi tam. Co by nim nie kierowało, nogi mi miękną na jego widok, więc zrobię wszystko, o co tylko mnie poprosi. Łącznie z podpisaniem upoważnienia do mojego konta. Obawiam się, że taki zestaw odpowiedzi mógłby spowodować zabarykadowanie mi drzwi przed nosem. Najlepszym wyjściem było więc udawać, że nic nie wiem, nicze- go się nie spodziewam. Tak też zrobiłam. Na sukienkę dla niepoznaki założyłam gruby sweter. Jadłyśmy właśnie kolację, gdy zadzwonił dzwonek. Podniosłam się od stołu natychmiast, by pobiec do drzwi, uprzedzając matkę, i przy okazji zrzucić z siebie po drodze bawełniany kamuflaż. Lot stał na progu w niebieskiej koszulce polo, jasnej marynarce i dżinsach. Z żelem na włosach wyglądał jeszcze fajniej niż wtedy, gdy widzia- łam go po raz pierwszy. Raczej bym nie protestowała, gdyby chciał zedrzeć ze mnie tę sukienkę, choć kosztowała małą fortunę. Otakso- wał mnie z aprobatą wzrokiem od dołu do góry, zwalniając w okoli- cach bioder. Z kuchni słyszałam już wołanie matki:

– Nina, kto to? Trzeba było działać szybko. – Wychodzę – odpowiedziałam, w pośpiechu chwytając torebkę i wskazując zjawisku przede mną drzwi. – Sorry, mamo. Przyszli po mnie znajomi. Będę późno! Pa! – zawołałam w stronę korytarza. Zbiegłam szybko na ulicę. Liczyłam na to, że matce nie będzie się chciało za mną gonić. W kamienicy nie zainstalowano windy, a stopnie schodów były wysokie i niezbyt wygodne. W momencie gdy znalazłam się na chodniku, okno mieszkania na drugim piętrze otwo- rzyło się z trzaskiem. Wychyliła się z niego głowa matki. Przystanę- łam, sparaliżowana, czekając na ręce do góry albo stój, bo strzelam. Za pięć miesięcy kończyłam dwadzieścia jeden lat, ale wciąż obowią- zywały mnie zasady wyniesione z domu. Za złamanie choćby jednej z nich groziła kara. Ja przed chwilą złamałam aż trzy: nie uprzedziłam o swoich planach, nie przedstawiłam kolegi, nie powiedziałam, o któ- rej wrócę. Za trzy mogłaby mnie nawet czekać śmierć. Zanim głowa matki zdążyła wydać z siebie dźwięk, usłyszałam zdecydowany męski głos dochodzący z prawej, od rynny. Głos należał do Lota. – Dobry wieczór pani. Zaprosiłem dziś Ninę na koncert i zostało nam tylko siedem minut, stąd nasz pośpiech. Obiecuję, że następnym razem wstąpię na dłużej. – Tak właśnie powiedział, tonem spokojnym i rzeczowym. Matka ku mojemu zaskoczeniu przybrała zadowoloną minę. Nie podnosząc głosu, odparła: – W takim razie miłego wieczoru i do zobaczenia. – Po czym za- mknęła usta i okno za sobą. Przez moment stałam jeszcze na tym chodniku jak wryta, dopóki mój towarzysz nie położył mi ręki na talii i nie pchnął leciutko do przodu.

– Bolesław Lot, przekaż swojej mamie, bo nie zdążyłem się przedstawić. Nawet się nie zdziwiłam, że ta prezentacja odbywa się za po- średnictwem mojej matki. O wszystkim zawsze dowiadywałam się jako druga. Bolesław Lot. Jakie staroświeckie imię. I to nazwisko, skądś mi przecież znane. Żona Lota, żona Lota, przeleciało mi przez głowę jak MiG-29 na wykładzie z mikroekonomii. Żona Lota. Za odwracanie się zamienio- na w słup soli. Ale ja będę uważać. Patrzeć tylko do przodu. Wtedy jeszcze myślałam, że trafił mi się Lot na loterii. Że było to tylko placebo, dotarło do mnie dopiero dwa lata po ślubie.

Rozdział II Placebo (łac.) – będę się podobał. (Wikipedia) Ale tylko do czasu. (Nina Lot) Mam do niego szczęście. A w zasadzie pecha. Wygląda jak prawdziwe, z początku działa bez zarzutu, ale z czasem zaczynają po- jawiać się drobne usterki, tu i tam coś nie gra, coś się nie zgadza. Za- czyna się od jednego elementu, i to dałoby się jeszcze znieść, ale tuż za pierwszym dołącza drugi i trzeci z całą resztą ferajny, facet zaczyna wciągać gluty i charczeć, a wcześniej nawet zwykły katar mu się nie zdarzał i zdaje się, że nawet nie defekował. W każdym razie – nie w twojej obecności. Zanim się spostrzeżesz, całe działanie terapeu- tyczne placebo, w które tak wierzyłaś, znika. Z początku nie chcesz uwierzyć, tłumaczysz sobie, że to omamy, ale potem widzisz omen – bez powodu pęka lustro albo przez drogę przebiega kot nie w tym ko- lorze – i wstępuje w ciebie niepokój, aż wreszcie przychodzi ostatecz- na katastrofa, facet rozwala się na kanapie i esemesuje z kochanką, chociaż siedzisz tuż obok. Pozostaje status quo, czyli tak jak jest i jak zresztą było zawsze. Może tylko tego nie dostrzegałaś, z powodu two- ich zwojów pracujących na pół gwizdka. Lot, od kiedy pamiętam, miał awersję do książek. Strata czasu, mówił. Teraz czyta zdecydowanie więcej, ale są to raczej krótkie frag- menty, literatura faktu, jeśli tak można powiedzieć. Wiadomości z iPada i przede wszystkim esemesy czy łotsapy. Ale ja takiej literatu- ry nie lubię. Nie wysyłam ich zbyt często, i tak zresztą nie za bardzo miałabym do kogo. Wolę sięgać po literaturę dużą, żeby nie powie- dzieć: wielką, bo wielka to tak naprawdę jest Wikipedia albo Encyklo- pedia Britannica. Po nie sięgam tylko od większego dzwonu. Na co dzień czytam przede wszystkim dużą.

Wzięłam na przykład ostatnio takie Odkrycie nieba1), przeczyta- łam opis z tyłu okładki, pomyślałam: wszystko się dzieje niby dawno i częściowo w niebie, powinno więc być miło, bo mnie nie dotyczy. Biorę. Poza tym rzecz jest o aniołach, więc czuję się bezpiecznie. A tu nagle w jednej trzeciej książki dowiaduję się, że i tam jest, jak jest, i że na dodatek Ada zdradza Onno z Maksem, a ci dwaj byli przyja- ciółmi. I robi mi się najpierw przykro, potem smutno, aż w końcu wpadam w rozpacz i czuję, że zaraz zacznę się telepać i zacisną mi się szczęki, a w domu jestem sama. Żeby się uspokoić, patrzę na gołębie za oknem, nie żebym była jakimś ornitologiem, bo do rzeczy kończą- cych się na -log lub -logia mam stosunek ambiwalentny, ale jest to ja- kiś sposób na odwrócenie uwagi. Gołębie na parapecie niestety tylko pogarszają sprawę, bo niechcący spoglądam też na dalszy plan, na za- laną deszczem ulicę i widzę, że Lot nie wraca. 1) Harry Mulisch, Odkrycie nieba, Warszawa 2003. Gdy ani wielka, ani duża literatura nie pomagają, zbawienie może nadejść od literaturki. Na półce w toalecie leżało Pięćdziesiąt twarzy Greya2), prezent od Ewy na urodziny. Miałam ją kiedyś prze- czytać, ale kiedyś długo jakoś nie nadchodziło i książka wylądowała w końcu w kiblu, bo tam, jakby nie było, człowiek siedzi i ma czas. Właśnie tamtego popołudnia, gdy gołębie i dalszy plan bez Lota przy- prawiły mnie o drgawki, przeczytałam w horoskopie z kalendarza w kuchni, że Ryby dziś powinny spojrzeć na swój problem innymi oczami. A zaraz potem mój wzrok przykuło Pięćdziesiąt twarzy, aż się zatoczyłam i o mało co nie wpadłam do muszli. Ja mam tylko dwoje oczu, ale pięćdziesiąt twarzy ma ich aż sto. Taka ilość może mi pomóc wprowadzić w życie radę z horoskopu, pomyślałam. W końcu drżący- mi rękami otworzyłam książkę na pierwszej stronie. I to ona mnie w końcu uratowała. 2) E.L. James, Pięćdziesiąt twarzy Greya, Katowice 2012.

Po prostu nie traktuje o samym życiu, dlatego też czytanie jej jest w stanie wzbogacić wszystkie osoby żyjące, bez względu na to, czy są akurat pełne życia, ledwo żyją czy stoją właśnie na skraju wy- czerpania nerwowego. Pięćdziesiąt twarzy ze swoją setką oczu po- zwala dowiedzieć się o wiele więcej, niż już i tak się wie, a przede wszystkim pojechać do Ameryki, zobaczyć, jaki mógłby być twój świat, gdyby nie był, jaki jest, bez konieczności stania w kolejce po wizę. Pięćdziesiąt twarzy pochłonęłam w tamto piątkowe popołudnie i wieczór. Lot wrócił z pracy po północy i zastał mnie zadowoloną, bez piany na ustach. Szczęki luźne, zero stresu w ramionkach, z książką w pościeli. – Nie śpisz jeszcze? – zapytał. – Śpię – odpowiedziałam. Co nie było wcale kłamstwem. W po- równaniu z pełnym uniesień życiem pięknej Anastazji moje wydawało się jednym wielkim zimowym odrętwieniem. Lot, nie mówiąc już nic więcej, poszedł do łazienki i odkręcił wodę w prysznicu. Podejrzewam, że mógł również oddawać do bro- dzika mocz, bo nie słyszałam odgłosu spuszczanej wody w toalecie, a przecież człowiek po powrocie do domu zawsze idzie się wysikać. Nawet ta myśl nie była w stanie mnie zdołować, taka byłam podnie- siona Pięćdziesięcioma twarzami. Zgasiłam światło, zamknęłam oczy i rozmyślałam o nich. Pięćdziesiąt to naprawdę bardzo dużo. Ale nie wierzę, że ktoś może mieć takie życie jak Anastazja. Nie mówcie mi, proszę, że tak się zdarza, bo nie pozostanie mi nic innego, jak zagrzebać się w kupkę liści. Jeśli naprawdę się zdarza, to żądam, aby powiedziano mi gdzie. Udam się tam od razu. I nie dam się zbyć ogólnikowym adresem, na przykład, że gdzieś w Seattle, bo jak będę