ROZDZIAŁ 1
Malua, Samoa
współcześnie
DWIE MINUTY.
Ładunek wybuchowy został umieszczony pod werandą z tyłu
domu.
Agent Art Benkman prześlizgnął się wzdłuż tylnej ściany
ogrodu, otaczającej basen i dom. Czekał.
Tym razem wszystko musiało pójść jak trzeba. Jego
przełożony nie zniósłby kolejnej porażki. Dano mu do
zrozumienia, że Blacka należy zlikwidować, ponieważ był
potworem, który wiedział za dużo.
Benkman widział Paula Blacka wchodzącego do domu
godzinę temu. To był jego ulubiony czas na zabijanie. W domu
oprócz tego sukinsyna była tylko jedna osoba - gosposia, która
zajmowała najodleglejszy pokój pełnego zakamarków domu.
Widział, jak zgasiła światło dwie godziny temu. Najpewniej
już spała.
Dobranoc.
I do widzenia.
Nikt nie byłby w stanie przeżyć takiej eksplozji. Musiał być
pewny. Minuta.
Płomienie po wybuchu prawdopodobnie zrównałyby się z
koronami palm kołyszących się nad dachem.
- Mam cię, Black - wymamrotał. - Będziesz się smażył w...
BÓL.
Ktoś go przewrócił i Benkman patrzył teraz na mężczyznę,
który dźgnął go ostrym jak igła sztyletem wprost w kręgosłup.
Black. To niemożliwe. Paul Black był przecież w domu.
A jednak. Ta ciemna, diabelska twarz...
- Kto cię przysłał? Kto ci powiedział, że tu jestem? - zapytał
Black, przeszukując kieszenie Benkmana. Wyciągnął portfel i
pognieciony wydruk wiadomości sprzed dwóch dni.
Uśmiechnął się.
- Raczej dobitnie. A ty oczywiście musiałeś posłusznie
wykonać zadanie, jak przystało na dobrego agenta? Nieważne,
nie musisz odpowiadać. Nie jesteś mi już potrzebny.
- Zabić... - wyszeptał Benkman. - Muszę cię... musisz...
- Umrzeć - dokończył Black, podnosząc Benkmana, jakby nic
nie ważył. - Musisz umrzeć, tylko tyle masz do zrobienia -
dodał.
Niósł go w kierunku domu.
- Co sądzisz o kremacji?
- Nie! - W przypływie paniki Benkman zaczął się szamotać. -
Nie zostawiaj mnie tu. To wszystko zaraz...
- Wybuchnie? - Black upuścił go na podłogę salonu. - W
ciągu około czterdziestu pięciu sekund - popatrzył na niego z
góry. - A może dasz radę doczołgać się do okien i wyleźć na
taras? Wtedy miałbyś szansę.
Odwrócił się i wyszedł z domu. Sukinsyn.
Benkman przewrócił się na brzuch i zaczął się czołgać w
kierunku okna. Ból.
Broczył krwią. Każdy ruch potęgował krwawienie. Słabość.
Krew była śliska... Umierał.
Nie, będzie w porządku, przeżyje. Przecież zawsze było w
porządku. Musiał jedynie wydostać się z tego cholernego
domu.
Strasznie wolno. Poruszał się tak wolno.
Wreszcie dotarł. Trzeba jeszcze tylko wyczołgać się na
werandę. Już prawie się udało...
I wtedy zobaczył Blacka stojącego pod ścianą ogrodu,
obserwującego go. Uśmiechał się.
Wskazał na zegarek.
Benkmana ogarnęła rozpacz, uświadomił sobie, że jest za
późno. Za późno. Czas minął.
- Nie zostawiaj mnie! - ryknął. - Zabierz mnie z...
Dom eksplodował, zamieniając się z morze ognia.
- PROSZĘ BARDZO, OTO RAPORT, SZEFIE. Mam
zadzwonić do Atlanty i jej go dać?
Venable z niechęcią popatrzył na raport, który agent David
Harley właśnie mu przedłożył. Miał przekonanie, że to
śledztwo przyprawi go o gigantyczny ból głowy. Czemu dał się
wciągnąć w ten bałagan?
Znał odpowiedź. Lubił Joego Quinna i Eve Duncan, którzy
już wcześniej pomagali CIA na wiele różnych sposobów.
Kiedy Catherine Ling poprosiła go, by pociągnął za kilka
sznurków i uzyskał raport dotyczący śmierci córki Eve,
pomyślał, że mógłby to być sposób na spłatę długu wobec nich.
Teraz już nie był tego taki pewien. Eve Duncan była bardzo
wyczulona na wszystko, co dotyczyło jej zamordowanej córki
Bonnie.
- Wszystko w porządku? - zapytał agent Harley. - Mam
informacje z trzech źródeł. Wszystko potwierdzone. Catherine
Ling jest zwykle bardzo skrupulatna.
Venable pomyślał, że na jego miejscu czułby się mniej pewny
siebie. Harley był chętny do pracy i sumienny, ale od niedawna
w służbie.
- Tak, tak, jestem pewien, że wszystko dokładnie sprawdziłeś
- wzruszył ramionami. - Po prostu czuję, że będzie z tego niezła
afera.
- Ale Catherine Ling napisała w e-mailu, że...
- Wiem.
Venable uniósł rękę, powstrzymując dalszy wywód. Harley
spotkał Catherine Ling tylko raz i z miejsca go onieśmieliła.
Większość mężczyzn właśnie tak na nią reagowała. Była
doskonałą agentką CIA, pół-Azjatką i jedną z najbardziej
zachwycających i egzotycznych kobiet, jakie Venable poznał.
- Catherine może być najbardziej skrupulatną osobą na
świecie, ale to nie znaczy, że nie wywołałaby jakiejś afery.
Przedziera się przez wszystkie dostępne źródła informacji, aby
uzyskać to, czego chce, i nie sądzę, żeby coś było w stanieją
powstrzymać.
- Eve Duncan - zastanawiał się Harley, spoglądając na raport.
- Słyszałem o niej. Widziałem zdjęcia. Czaszki i takie tam.
Rekonstruuje czaszki, jest biegłym antropologiem sądowym,
mam rację?
- Okaż trochę szacunku. Ona jest TYM antropologiem
sądowym - powiedział Venable. - Jest prawdopodobnie
najlepszym antropologiem sądowym na świecie. Wszystkie
wydziały policji w tym kraju ustawiają się w kolejce, żeby z nią
współpracować nad nierozwiązanymi sprawami, jeśli tylko
mają jakieś szczątki do zbadania. Całkowicie oddana pracy.
- Nie tak całkowicie. - Harley uśmiechnął się. -Czytałem ten
raport. Od lat mieszka ze swoim kochankiem, detektywem
Joem Quinnem. W prawdziwym
życiu chyba zdecydowanie woli żywe ciało niż te wszystkie
szkielety.
- To dobry facet - stwierdził Venable. - I niezły twardziel. Był
w marynarce wojennej. Jak powiedziałem, okaż trochę
szacunku albo pożałujesz. Quinn jest z Eve, odkąd jej córka
Bonnie została porwana przez seryjnego zabójcę lata temu.
Miała tylko siedem lat. Cała ta sprawa omal nie wykończyła
Eve.
- Rozumiem, traumatyczne przeżycie. Została zamordowana?
- Najprawdopodobniej, aczkolwiek ciała Bonnie nigdy nie
odnaleziono, a zabójcy nigdy nie aresztowano. To dlatego Eve
wróciła do szkoły i została antropologiem sądowym. Chciała
pomagać w odnajdywaniu innych zaginionych dzieci.
Oczywiście przez te wszystkie lata wciąż tropi zabójcę.
- Moja żona jest w ciąży, niedługo urodzi mi syna
- powiedział Harley. - Nie wiem, co bym zrobił, gdyby coś mu
się przydarzyło.
- Ścigałbyś zabójcę - odrzekł Venable. - Tak jak robi to Eve
Duncan i tak jak robi to Joe Quinn.
- A pan ma dzieci, agencie Vanable? Venable pokręcił głową.
- Jestem rozwiedziony. Dzieci brak. Mam absorbującą pracę,
trudno byłoby ją pogodzić z rodziną.
- Postukał palcem w raport. - A Eve Duncan jest najlepszym
przykładem, że tak jest lepiej. Znalezienie zabójcy córki stało
się jej obsesją, która zdominowała wszystko i wszystkich
wokół niej, ze mną włącznie. Przeklął pod nosem. - Catherine
Ling powinna była trzymać się od tego z daleka, ale skąd!
Wydaje jej się, że może zbawić świat, jeśli tylko odpowiednio
się do tego przyłoży.
- Jest bardzo mądra - stwierdził Harley. - To wielce
prawdopodobne, szefie.
- Czekamy jeszcze na jakieś informacje? Harley potrząsnął
głową. - Nikogo więcej nie kazał
mi pan podsłuchiwać.
Właściwie Catherine Ling nie kazała Vanable'owi nikogo
więcej podsłuchiwać. Wiedziała dokładnie, czego chce. Prosił
ją, by zaczekała na te raporty, zanim pójdzie z informacjami do
Eve Duncan, ale nie miał żadnej pewności, że tak zrobi.
Catherine działała po swojemu, a kiedy była tak spięta jak
obecnie, wolała mieć tę konfrontację z głowy. Po prostu tak
działała. Była śmiała, otwarta, gotowa do ataku.
Eve Duncan działała podobnie. Był to pewnie jeden z
powodów, dla których zostały przyjaciółkami.
- Chętnie zadzwonię do agentki Ling i przekażę jej informację
o raporcie w pana imieniu - zaoferował Harley.
- Niewątpliwie - wymamrotał Venable. - Lepiej będzie
jednak, jeśli sam się tym zajmę. Nie możesz oczekiwać od
Catherine łatwych pytań.
- Jak dla mnie wszystko jest jasne.
- Tak? Miał ochotę nakazać Harleyowi skontaktować się z
Catherine i pozwolić jej go przepytać. Jeśli Harley myślał, że
Catherine zostanie jego nową najlepszą przyjaciółką, mylił się
bardzo. Venable wiedział, że Catherine zażąda szczegółów i
będzie strzelała pytaniami, żeby rozważyć wszystkie za i
przeciw. Nieczęsto zawierała przyjaźnie z kimkolwiek, ale
polubiła Eve Duncan, dlatego chciała znać najdrobniejsze
detale, by mieć stuprocentową pewność.
- Nie, ja z nią porozmawiam.
Harley wyglądał na zawiedzionego, wzruszył ramionami i
wyszedł z gabinetu.
- No dobrze, Catherin. - Venable wyjął telefon. -Zaraz
otrzymasz amunicję, żeby powalić Eve. Możesz mieć dobre
intencje, ale skutek może być różny. Mam wielką nadzieję, że
obie zdołacie to przełknąć - wymruczał do siebie.
Z EVE DZIAŁO SIĘ COŚ NIEDOBREGO.
Stojąc przy grillu nad jeziorem, Joe Quinn zerknął odruchowo
na werandę. Chwilę wcześniej Eve siedziała na huśtawce, teraz
jednak stała obok Catherine Ling, ale nawet z takiej odległości
Joe mógł dostrzec, że każdy mięsień jej ciała napręża się.
Co do cholery?
Może się mylił. Słońce właśnie zachodziło, było już prawie
ciemno. Może po prostu wydawało mu się, że widzi te drobne
oznaki niepokoju. Catherine Ling była dobrą przyjaciółką Eve i
nie było mowy, żeby celowo starała się ją zmartwić.
Psiakrew, nie mylił się!
Był z Eve na tyle długo, że rozpoznawał każdą zmianę
nastroju, każde drgnienie jej ciała, jakby było jego własnym.
Cokolwiek Catherine teraz mówiła, wyraźnie wzbudzało
niepokój w Eve. Lepiej będzie, jeśli pójdzie teraz na werandę
i...
W tym momencie Joe usłyszał dzwonek telefonu. Zerknął.
Venable. CIA.
Chciał odrzucić połączenie i oddzwonić później. Nie,
Catherine Ling też jest w CIA. Przyszło mu jednak do głowy,
żeby odebrać, zanim pobiegnie Eve na ratunek.
- Czego chcesz, Venable? - zapytał.
- Czy jest u was Catherine Ling? Nie odbiera telefonu.
- Tak, jest tutaj. Właściwie jest u nas całe popołudnie. Może
nie chce z tobą rozmawiać. Zadania, które jej powierzasz, nie
zawsze są łatwe. Istnieje prawdopodobieństwo, że chce złapać
oddech.
- Catherine? Kazałem jej wziąć wolne po akcji w Rosji, ale
oczywiście natychmiast zajęła się tym dochodzeniem i jeszcze
mnie wciągnęła - dodał gniewnie.
- Jakim dochodzeniem?
- Nic takiego. Powiedz Catherine, żeby się ze mną
skontaktowała. Mam ostateczny raport.
- Venable, o co w tym wszystkim chodzi?
- Zapytaj Catherine, ja muszę zachować dyskrecję. Jeszcze
pomyślałbyś, że to ona jest MOIM szefem. -Rozłączył się.
Joe spojrzał na werandę. Było już całkiem ciemno, ale jeszcze
nie zapalili światła. Kobiety opierające się o poręcz werandy
były ledwie dostrzegalne. Ale to, czego nie widział, zaczął
mocniej odczuwać. Jego instynkt w stosunku do Eve był
wyostrzony, Joe wyczuwał emocjonalny niepokój kłębiący się
wokół niej.
„Zapytaj Catherine" - przypomniał sobie.
Z pewnością zapyta. Nie podobało mu się to, co się dzieje.
Poczuł się wykluczony.
Przeszedł kilka kroków w stronę werandy, potem jednak
zatrzymał się.
Co mógłby zrobić? Instynkt podpowiadał mu, żeby dołączyć
do Eve i Catherine, by stać się częścią tego, co się między nimi
dzieje. Jednakowoż Eve nie spodobałaby się taka ingerencja.
Czuła się niezależna. Catherine nie stanowiła dla niej
zagrożenia, była jej przyjaciółką.
Z drugiej jednak strony nawet przyjaciel może zagrażać w
pewnych okolicznościach. Ale nie Catherine. Ufał jej.
Powoli odwrócił się i poszedł z powrotem w kierunku grilla.
Trzeba zachować spokój. Eve w końcu wtajemniczy go w
swoje sprawy.
Postanowił zignorować niepokój. Przynajmniej dopóki będzie
w stanie go znieść.
- ALE DLACZEGO NIE WYJECHAĆ RANO? - Eve zapytała
Catherine.
- Nie chcę ci przysparzać dodatkowych kłopotów. Zrobiłaś
dla mnie wystarczająco dużo, Eve. Wzrok Catherine pobiegł w
kierunku Joego stojącego przy grillu. - Ciągle rozmawiamy
tylko o moich problemach. Pogadajmy o tobie i Joem.
Wszystko między wami w porządku?
- Czemu pytasz?
- Po prostu wydał mi się jakiś inny. Spojrzenie Catherine
wciąż obejmowało Joego. -
Jesteś wielką szczęściarą, wiesz o tym, prawda? Joe jest
naprawdę fantastyczny.
- To prawda - dodała Eve. -1 wiem, że ty też uważasz, że jest
wyjątkowy. Mówiłaś mi o tym.
- Tak, zawsze byłam z tobą szczera - Catherine zamyśliła się. -
I zawsze będę. Patrzyła na Eve. -Pamiętaj, że nie jestem dla
ciebie zagrożeniem.
- Mogłabyś być, gdybyś chciała. Masz niezwykle
magnetyczną osobowość, Catherine - Eve przyglądała się jej. -
Ale koniec końców zagrożeniem dla mnie mógłby być tylko
Joe, tylko on jest w stanie mnie zranić.
- Nigdy bym cię nie zraniła - powiedziała Catherine z pasją w
głosie. Nigdy nie miałam takiej przyja-
ciółki jak ty. Faktycznie na początku obchodziło mnie tylko
to, co możesz dla mnie zrobić, ale już tak nie jest. Zmieniłaś
moje życie. Poczułam... nić porozumienia między nami.
- Ty też jesteś mi bliska, Catherine - Eve uśmiechnęła się.
Więc przestań się zadręczać.
- Nie chcę cię zranić.
Uśmiech Eve powoli znikł z jej twarzy. - Nadal rozmawiamy
o Joe?
- Nie... Tak... W pewnym sensie.
- Mów konkretnie. To do ciebie niepodobne, żeby nie potrafić
się wysłowić.
Catherine odwróciła się i ponownie spojrzała na Joego. -
Skończyłaś już rekonstrukcję czaszki Cindy?
Eve rozpoczęła rekonstrukcję czaszki Cindy na długo przed
wyjazdem do Rosji, spełniając prośbę Catherine. Zadanie nie
było to łatwe, ale Catherine stanowiła nieocenioną pomoc. -
Oczywiście, że tak. Skończyłam tydzień po naszym powrocie z
Rosji. To nie było zbyt trudne - uśmiechnęła się. - Nie po tym,
jak otrzymałam drobną pomoc od mojej przyjaciółki podczas
wstępnych przygotowań.
- Była ładną dziewczynką?
- Tak.
- Taką jak Bonnie?
Cień niepokoju przebiegł po twarzy Eve. Cindy w ogóle nie
przypominała Bonnie.
- Czemu wspominasz Bonnie, Catherine?
- Ponieważ wydaje mi się, że Joe jest zazdrosny o twoją
obsesję na jej punkcie. Nie o samą Bonnie, tylko o twoje
uczucia do niej. Musiałby być święty, gdyby nie czuł się trochę
skołowany. Nie mam racji?
Eve nie odzywała się.
- Masz, ale bez względu na to, czy się przyjaźnimy, czy nie,
nie chcę o tym rozmawiać, Catherine.
- Ale ja muszę z tobą o tym pogadać. Myślisz, że to dla mnie
łatwe? Myślałam nawet, żeby po prostu dać sobie spokój, ale
nie mogę, Eve.
Eve zmarszczyła brwi. - O czym ty mówisz?
- Ty i Joe i tak macie gigantyczny problem, nie chcę go
jeszcze powiększać.
- A niby w jaki sposób?
- Prosty - Catherine skrzywiła się. - Jestem dobra w tym, co
robię. Jestem ekspertem. Jeśli się do czegoś wezmę, nic nie jest
w stanie mnie powstrzymać.
Eve powoli wstała z huśtawki i stanęła obok Catherine. - O co
chodzi?
Catherine znów odwróciła wzrok.
- Mówiłam ci, że kiedyś ci się odwdzięczę, pamiętasz? Byłam
zdeterminowana, żeby dać ci to, czego pragniesz najbardziej na
świecie.
Eve przyglądała się jej z rozdrażnieniem. Nie mogła
przekonać Catherine, by potraktowała jej pomoc jako dowód
przyjaźni. Kiedyś Catherine poprosiła Eve o przygotowanie
portretu progresywnego dla jej syna Lukę'a, porwanego w
wieku dwóch lat i zaginionego przez kolejnych dziewięć. Eve
została zaangażowana ^ w poszukiwania, które zakończyły się
morderczym pościgiem aż do Rosji, gdzie wreszcie wyrwano
dziecko z rąk porywacza.
- Mówiłam, żebyś odpuściła.
- Wiesz, że to do mnie niepodobne - Catherine przez chwilę
milczała. - Najbardziej na świecie pragniesz odnaleźć małą
Bonnie, ale żeby to zrobić, musisz dopaść jej zabójcę. Kiedy
wróciłam z Hongkongu, miałam mnóstwo czasu, żeby się na
tym skon-
centrować. Starałam się spojrzeć na sprawę świeżym i
obiektywnym okiem. A potem zaczęłam się bardziej zagłębiać.
Wykorzystałam każdy możliwy kontakt, informatora i każdą
pozyskującą informacje jednostkę, którą tylko mieliśmy do
dyspozycji ja i agent Venable. Założyliśmy nawet podsłuch w
NSA*.
Eve czuła, że zaczyna się dusić. Nie chce robić sobie nadziei.
Poszukiwania trwają już zbyt długo, żeby Catherine mogła tak
po prostu wkroczyć i zdziałać cuda.
- Joe był w FBI, kiedy Bonnie została porwana. Nie
ograniczyliśmy się w poszukiwaniach tylko do lokalnych
organów ścigania.
- Tak, ale nie wszystkie informacje były wtedy dostępne.
- Wiem. Mój przyjaciel Montalvo dał mi ostatnio listę trzech
nowych podejrzanych. Dwóch nie pasuje, ale trzeci jest wciąż
do sprawdzenia. Paul Black. Czy to nazwisko coś ci mówi? -
zapytała Catherine.
- Słyszałam je.
Eve spojrzała podejrzliwie. - Ale?
- Bardziej interesuje mnie ktoś inny.
- Kto?
- Miał okazję. Miał motyw - Catherine mówiła szybko i
zwięźle. - W przypadku tego rodzaju zbrodni jest duże
prawdopodobieństwo, że mógł to być ktoś taki.
- Cholera jasna! Czemu mówisz tak wymijająco?
- Joe. Rozumiem, że musisz być ostrożna, jeśli o niego
chodzi. Jest dość wrażliwy w kwestii twojej obsesji na punkcie
Bonnie. Szaleje za tobą.
Catherine zacisnęła ręce na poręczy werandy: - I nie musi się
jej poddawać tylko po to, by dać się
* NSA - National Security Agency, jedna z amerykańskich agencji
wywiadowczych.
zniszczyć. Do diabła! Oboje możecie na tym ucierpieć.
- Catherine!
- W porządku - wzięła głęboki wdech. - Od momentu kiedy
cię poznał, Joe uważa, że należysz tylko do niego. To jedyna
siła, która jak dotąd podtrzymywała go, kiedy musiał mierzyć
się z twoją obsesją na punkcie Bonnie. To buduje jego poczucie
bezpieczeństwa.
- Nie ma możliwości, żeby je utracił.
- Nie ma? Jesteś bardzo opanowana, zachowujesz
samokontrolę, ale nie zawsze tak było. Był czas, kiedy straciłaś
dla niego głowę.
Eve zaczynała rozumieć, dokąd zmierza Catherine. Nie, tak
nie mogło być. To było niemożliwe. Zapytała ochrypłym
głosem: - Catherine, kto zabił moją Bonnie?
- Nie powiedziałam, że mam stuprocentową pewność.
Eve zaczęła drżeć. - Powiedz mi. Powiedz mi, kto to zrobił.
- Chcesz nazwisko? - Catherine wzięła głęboki oddech. - Eve,
to nazwisko, którego nawet nie uznałaś za stosowne wpisać w
akt urodzenia Bonnie - powiedziała łagodnie. - Chodzi o jej
ojca, Johna Galio.
EVE SPODZIEWAŁA SIE TO USŁYSZEĆ, ale dźwięk nazwiska
uderzył ją i zaskoczył. Nie mogła oddychać. Ledwo mówiła.
- Nie... to nieprawda. Nic nie rozumiesz. To nieprawda.
Ale jeśli Catherine uważała, że to prawda, tak mogło być.
- Nie, to niemożliwe - pomyślała Eve.
- Eve, nie wymieniłabym tak po prostu tego nazwiska,
gdyby...
- Nie!
Musiała zostać sama. Odwróciła się i zatoczyła w kierunku
drzwi wejściowych. - Mylisz się, Catherine. Bardzo się mylisz.
To nie jest...
Trzasnęła za sobą drzwiami i osunęła się po nich, patrząc w
ciemność.
Opanowana i pełna samokontroli, tak nazwała ją Catherine.
Gdzie teraz był ten spokój? Czuła się tak bezbronna i naga
emocjonalnie jak wtedy, gdy jako szesnastolatka urodziła
Bonnie. Tak wściekła, tak krnąbrna, tak namiętna.
John Galio.
Słowa Catherine uruchomiły wspomnienia i przeniosły ją z
powrotem w świat owej szesnastolatki. Z powrotem do Johna
Galio.
ROZDZIAŁ 2
Osiedle Peabody
Atlanta, Georgia
- Potrzebuję trochę pieniędzy, Eve.
Miękki południowy akcent Sandry Duncan brzmiał dość
przekonująco. - Wczoraj dostałaś wypłatę, prawda? Dziesiątak
mi wystarczy.
Uniosła drżącą dłoń do swoich krótkich rudobrązowych
włosów. - Muszę je ufarbować, żebym mogła wyjść i poszukać
pracy. Muszę wyglądać jak najlepiej.
Ku swojej rozpaczy Eve zorientowała się, że matka znów była
naćpana. Wzrok lekko rozbiegany, ruchy powolne i
nieskoordynowane. A dziesiątak, którego zażądała, zamiast na
koloryzację równie dobrze mógł pójść na kokainę lub
marihuanę. Ale cóż do cholery mogła zrobić? Sandra nie miała
pracy od czterech miesięcy, a każdy grosz, który matka mogła
zarobić, był na wagę złota. Już miesiąc zalegały z czynszem, a
pensja Eve z dorywczej pracy w Mac's Diner ledwie wystar-
czała na rachunki.
- Mogę ci dać tylko pięć dolarów, mamo. W salonie przy
College Park ufarbujesz włosy trochę taniej.
- Ile razy mam ci powtarzać, żebyś zwracała się do mnie po
imieniu - zaprotestowała Sandra. - Wszyscy mówią, że jestem
za młoda, żeby mieć prawie dorosłą, szesnastoletnią córkę. W
końcu sama mam niewiele ponad trzydzieści lat - poklepała
Eve po policzku. - Urodziłam cię w wieku piętnastu lat.
Mogłam mieć aborcję, ale zdecydowałam, że cię urodzę. Nie
było mi lekko. Jesteś mi to winna, skarbie? Dziesiątak?
Za każdym razem gdy Sandra czegoś chciała, wypominała
Eve ten „dług wdzięczności". Gdy Eve była młodsza, bardzo
się przejmowała, ale później zorientowała się, że „wielkie
poświęcenie" matki wiązało się z tym, że była zwyczajnie w
zbyt zaawansowanej ciąży, aby ją usunąć. Eve sięgnęła do
portfela i wyjęła dziesięciodolarowy banknot.
- Dobrze. Ale chcę, żebyś mi jutro pokazała, jak ładnie
wyglądasz w nowej fryzurze.
- Myślisz, że jestem ładna? - Sandra popatrzyła w lustro. -
Nigdy tego nie mówisz.
Ponownie dotknęła włosów. - Nie jesteś klasyczną
pięknością, Eve, ale włosy masz po mnie. Wszyscy mówią, że
moje włosy są naprawdę ładne. Wzięła torebkę. - Dlatego
właśnie muszą ładnie wyglądać - odwróciła się do drzwi. -
Wiesz, założę się, że właściciel Mac's Diner dałby ci cały etat,
gdybyś tylko ładnie go poprosiła.
To nie była pierwsza tego typu sugestia Sandry. Jej matka
miała krótką pamięć do rzeczy, których nie chciała pamiętać. -
Nie zamierzam go o to prosić. Nie skończyłam jeszcze liceum,
Sandro. Poza tym pan Kimble powiedział już, że mnie
zatrzyma i jakoś zorganizuje mi pracę, kiedy pójdę do
college'u.
- Do college'u? - Sandra uśmiechnęła się z rozbawieniem. -
Tacy jak my nie idą do college'u, skarbie. Będziesz o wiele
szczęśliwsza, jeśli wybijesz sobie ten pomysł z głowy.
- Będę? - Eve bezskutecznie próbowała zdławić gniew. - A ty
jesteś zadowolona, przeskakując z jednej pracy do drugiej,
Sandro? Jesteś zadowolona z wciągania koki, by stworzyć
sobie iluzję, że wszystko jest tak, jak być powinno? - rozejrzała
się po obskurnym mieszkaniu. Starała się je utrzymać w
porządku, ale wszystko wokół było stare, ponure i
przygnębiające. - Jesteś
zadowolona, że tu mieszkamy? No więc ja nie jestem i nie
przestanę myśleć o tym, jak się stąd wyrwać. Sandra patrzyła
na córkę w osłupieniu.
- Nie zachowuj się tak. Nie ma nic złego w wypaleniu jointa
albo wciągnięciu koki od czasu do czasu. Przecież nie jestem
jedną z tych ćpunek z Peachtree.
- Nie? Próbowałaś to ostatnio rzucić?
- A niby dlaczego? - otworzyła drzwi. - Za bardzo się o
wszystko spinasz. Mam wrażenie, że zawsze jesteś wściekła,
kiedy mnie widzisz. W kółko tylko albo pracujesz, albo
czytasz. Nawet nie masz chłopaka. Czasami przestaję cię
rozumieć, Eve - trzasnęła drzwiami.
Eve pomyślała, że matka nigdy jej nie rozumiała. Nawet
kiedy była dzieckiem, często patrzyła na nią jak na stworzenie
z innej planety.
Później jednak, odkąd tylko pamięta, Sandra zaczęła obracać
się w swoim własnym świecie. Marihuana, kokaina, kwas.
- Nie myśl o tym. Sandra i tak nie posłucha, a ty masz własne
bitwy do wygrania - powiedziała do siebie Eve. Nie mogła
pomóc matce, ale mogła pomóc sobie. Wychowała się na ulicy
i perfekcyjnie nauczyła się każdej sztuczki niezbędnej do
wygrania tej walki.
Rzuciła okiem na zegarek. Była prawie szósta. Musiała iść
do pracy, żeby się nie spóźnić. Miała nadzieję przed wyjściem
skończyć geometrię, ale Sandra była w domu, a to zwykle
oznaczało opóźnienie. Zamknęła książkę do geometrii i
wrzuciła ją do płóciennego plecaka. Może będzie szansa
dokończyć podczas przerwy.
Zamknęła drzwi i zbiegła w dół, pokonując cztery piętra
betonowych schodów. Smród był niemiłosierny. Ktoś wyrzucił
worek śmieci na drugim piętrze. Wystar-
czyło wynieść go do kosza, ale to już było zbyt wiele zachodu.
- Nie patrz na śmieci, żelazne fragmenty poręczy, graffiti
nagryzmolone na brudnych szarych ścianach -powtarzała sobie
Eve. Nad własnym mieszkaniem miała kontrolę, ale wszystko
inne mogła tylko zignorować.
Otworzyła zniszczone dębowe drzwi wejściowe. Zbliżały się
dwie srebrnowłose czarne kobiety. Eve zaczekała i
przytrzymała dla nich drzwi.
Potem szybko wyszła na zewnątrz, biorąc głęboki oddech.
Świeże powietrze. Słońce. Smród śmieci mniej tutaj
dochodził.
- Cześć Eve, nie jesteś przypadkiem spóźniona? -Rosa
Desprando siedziała w słońcu na zielonej ławce ze swoim
rocznym maluchem. Spędzała dużo czasu na powietrzu. Ojciec
bez przerwy na nią wrzeszczał, narzekając, że dziecko jest zbyt
głośne.
- Odrobinkę - Rosa była w jej wieku. Miała szesnaście lat i
chodziła na zajęcia wychowawcze, zanim zaszła w ciążę i
wyleciała ze szkoły. Eve zawsze ją lubiła. Była trochę
powolna, ale to było bez znaczenia. Miała dobre serce i zawsze
się uśmiechała, miała więc cechy rzadko spotykane w świecie
Eve. Właściwie Rosę cechowała zbytnia dobroć i naiwność w
stosunku do ludzi. Stanowiła łatwy cel dla każdego chłopaka w
szkole, każdy mógł ją wykorzystać. Swojego syna Manuela
kochała jednak jak nikogo na świecie.
Eve zatrzymała się obok ławki i zmierzwiła ciemne loki
malucha.
- Cześć przystojniaku - powiedziała miękko. - Co u ciebie
słychać?
Manuel gaworzył, trzepocząc długimi rzęsami. Raz
wspomniała Rosie, że mógłby wystąpić w reklamie
tuszu do rzęs. Był pulchnym czarującym dzieckiem o
zaróżowionych policzkach.
Eve zachichotała. - Najwyraźniej wszystko z nim w porządku.
Nadal nie daje ci spać przez ząbkowanie?
- Tak, ale to nieważne - powiedziała Rosa, poprawiając
dziecku koszulkę z logo drużyny baseballowej Braves z
Altanty. - Jest tego wart. Czy nie wygląda uroczo w tej
koszulce od ciebie? Manuel, powiedz dziękuję.
- To nic wielkiego. Kosztowała tylko pięćdziesiąt centów w
secondhandzie.
- Ale wygląda w niej uroczo, jak prawdziwy baseballista.
Próbuję nauczyć go mówić dziękuję. Wczoraj to powiedział.
- Manuel uśmiechnął się promiennie do Eve. -Mama.
- Nie wydaje mi się - powiedziała Eve.
- Wszystkich tak nazywa - odparła Rosa. - Nawet mojego
ojca.
- Niedługo się nauczy - cmoknęła dziecko w główkę i
otworzyła furtkę osiedlowej bramy. - Na razie, Roso.
Rosa pokiwała głową. - Widziałam twoją mamę kilka minut
temu. Wyglądała naprawdę ładnie.
- Sandra zawsze wygląda ładnie - odparła Eve poszła w
kierunku przystanku cztery przecznice dalej.
- Eve.
- Tak? - Eve zerknęła przez ramię.
- Uważaj. - Rosa wbiła wzrok w uliczkę na końcu przecznicy.
- Widziałam Ricka Larazo, Franka Martinellego i jeszcze kilku
z ich bandy dzisiaj rano. Rick wyglądał na... wściekłego.
Chyba kombinuje coś złego.
- Zawsze uważam - odparła Eve. - Będę trzymać się od nich z
daleka, Roso.
- Nie robią nic takiego, tylko mnie wyzywają. -Rosa przytuliła
dziecko. - Mnie nie mogą zranić, ale nie znoszę, gdy wygadują
straszne rzeczy o Manuelu. On nie jest niczemu winien. To
wszystko była moja wina.
- Nie, nie była. To nie była prawda. Rosa zawiniła swoją
ufnością, naiwnym zaufaniem do ludzi i w ogóle istnieniem w
świecie, który prześladuje niewinnych i słabych. - To się po
prostu wydarzyło. Ale wszystko się ułoży. Dobrze opiekujesz
się Manuelem, ale zerknij też do tej broszury, którą ci dałam.
Zdobędziesz dyplom, a potem dobrą pracę.
Rosa pokręciła głową. - Nie jestem tak mądra jak ty.
- Nie musisz być tak mądra, ale musisz zwyczajnie tego
chcieć. Słuchaj Roso, nie musimy być takie jak nasi rodzice,
nie musimy popełniać tych samych błędów, ledwo wiązać
koniec z końcem. Możemy się stąd wyrwać.
Nigdy nie mogła pojąć, dlaczego to pragnienie nie jest
udziałem ludzi wokół. Dla niej ta myśl zawsze była bardzo
ważna, ale w chwili obecnej nie miała czasu na dyskusję z
Rosą. - Ucz się do matury. Pogadamy później. Na razie.
Zwiększyła tempo marszu, czujnie obserwując ciemną jamę
mijanej przecznicy. Nie raz już była napadnięta przez
szumowiny czające się w tej zaśmieconej norze.
Tym razem miała szczęście.
Najwyraźniej Rick Larazo i jego gang przenieśli się w inne
miejsce i już nie musiała...
KRZYK.
Rosa.
Eve odwróciła się. Dobry Boże.
Rick Larazo, Frank Martinelli i dwóch innych łobuzów stało
na wprost ich blokowiska.
Rick zabrał Rosie Manuela i trzymał go nad głową. Rosa
podskakiwała rozpaczliwie, próbując go odebrać. Frank
Martinelli cofał się ze śmiechem. - Rzuć nim, Rick. Skoro
myśli, że jest baseballistą, to sobie zagramy.
- Nie! - Rosa wrzasnęła, kiedy podrzucili dziecko, a potem
cisnęli nim w poprzek boiska.
Eve zatrzymała się z przerażeniem.
Obserwowała bieg wydarzeń jakby w zwolnionym tempie.
Małe pulchne nóżki Manuela kopały powietrze, Rosa kręciła
się zrozpaczona, nie mogąc go dosięgnąć, a wszyscy śmiali się
i krzyczeli.
- Nie bój się Rosa. Trzymam go. - Frank Martinelli wysunął
się do przodu. Udawał, że złapie dziecko, a potem cofnął się i
Manuel upadł na ziemię.
Do diabła z nimi. Do diabła. Do diabła. Eva wbiegła z
powrotem na teren osiedla. Rosa płakała, próbowała dostać się
do dziecka, ale Rick ją przytrzymywał.
Dziecko leżało na ziemi wygięte i nieruchome.
- Puść ją! - Eve zaatakowała Ricka Larazo, łapiąc go za krocze
i wykręcając je.
Dobrze.
Teraz Eve musi spróbować uciec. Za późno.
Frank Martinelli złapał ją za włosy i szarpnął do tyłu. Rick
uderzył ją w brzuch i zepchnął z siebie na ziemię.
- Suka. Wścibska suka! - Klęczał nad nią i uderzył ją pięścią w
policzek. - Chodźcie chłopaki, zabawimy się.
Ból.
Ciemność.
Nie można się temu poddać.
Nie pozwoli się im zgwałcić.
Potrząsnęła głową, żeby oprzytomnieć. Ugryzła w rękę tego,
który trzymał ją za włosy - Franka Martinellego. Wrzasnął i
puścił ją. Z całej siły uderzyła głową w klatkę piersiową
Larazo.
Obróciła się na bok, sięgając po plecak z książkami. Cisnęła
nim z całej siły w głowę Larazo. Wstała jak najszybciej się dało
i zaczęła biec w kierunku wejścia do budynku.
Dwaj inni obserwowali całe zajście z uśmiechami i teraz
zablokowali jej drogę.
- Bierzcie ją! - wrzasnął Larazo. - Nie pozwólcie jej wejść do
środka. Frank, obserwuj ulicę. Sprawię, że będzie wrzeszczała.
Chcę...
Nagle jego głos zmienił się w bełkot. - Cholera!
Eve spojrzała przez ramię. Jakiś ciemnowłosy mężczyzna stał
za Larazo trzymając go od tyłu za szyję. Patrzyła, jak szarpnął
jego głowę na bok, podniósł rękę i ciosem karate uderzył
krawędzią dłoni w szyję Larazo.
Tamten upadł, a mężczyzna zwrócił się do Franka
Martinellego. - No dawaj - powiedział łagodnie. -Jeszcze nie
mam dość.
Martinelli zawahał się i zrobił wypad, sięgając po nóż.
Ledwie zdołał go wyciągnąć, kiedy mężczyzna wykręcił mu
rękę za plecami. Wrzeszczał piskliwie, kiedy nieznajomy
podnosił mu rękę wyżej i wyżej.
Eve usłyszała trzask kości.
Pozostali dwaj, którzy blokowali dziewczynie wejście do
budynku, rozstąpili się jak Morze Czerwone i uciekli,
pozostawiając Larazo i Martinellego na ziemi.
Martinelli jęczał, próbując doczołgać się do ulicy, a Larazo
nadal leżał nieruchomo.
- Zabiłeś go? - wyszeptała Eve. - Lepiej już idź. Ludzie,
którzy tu mieszkają, nigdy nie odważą się pomóc, ale dzwonią
na posterunek, a policji nie obchodzi, kto był winien; zabierają
i spisują wszystkich.
- Wiem. Nie zabiłem go. Nie pozwoliłbym takiemu draniowi
zrujnować mi życia. Mam swoje plany. Dojdzie do siebie za
kilka minut. Ciemnowłosy mężczyzna, który powalił Larazo i
Martinellego podszedł do niej. - Z tobą wszystko w porządku?
Eve czuła się oszołomiona, kręciło jej się w głowie.
- Tak.
Był młodszy niż jej się wydawało na pierwszy rzut oka.
Dawała mu dwadzieścia kilka lat. Wysoki, dobrze zbudowany,
ale nie miał więcej niż osiemnaście, dziewiętnaście lat.
Oliwkowa cera, ciemne włosy, ciemne oczy, pełne usta i
wgłębienie w podbródku sprawiały, że wyglądał egzotycznie.
Miał na sobie biało-niebieską marynarkę, dżinsy i czarną
koszulkę.
- Kim jesteś? Nie widziałam cię nigdy w okolicy.
- Jestem John Galio. Mój wujek właśnie się przeprowadził
dwie przecznice dalej, dokładnie dwa dni temu. - Zbliżył się,
wyciągnął rękę i dotknął jej policzka. - Paskudny siniak.
Cofnęła się instynktownie, a jego ręka opadła.
Zdała sobie sprawę po chwili, że wcale nie chciała się cofać.
Dlaczego...
- Nic mi nie jest.
Szok powoli ustępował. Eve przypomniała sobie o Rosie i
dziecku. Manuel leżał tak nieruchomo...
- Ale z maleństwem Rosy może nie być w porządku -
odwróciła się i pospieszyła w kierunku schodów. - Widziałeś,
co zrobili?
- Widziałem wszystko. - John Galio stał za nią na schodach. -
Będzie dobrze. Dzieciak może być po prostu oszołomiony.
- Taa... Dzieci są takie kruche. Bolała ją już sama myśl o tym,
jak łatwo je skrzywdzić.
Dranie.
Rosa siedziała na półpiętrze, tuląc Manuela i kołysząc go w
przód i w tył. - Nie żyje. - Łzy płynęły jej po policzkach. - On
się nie obudzi, Eve.
- Ciii. - Eve spojrzała na dziecko. Był blady. Jego
niespotykanie długie rzęsy spoczywały na policzkach.
Nachyliła głowę do jego ust.
- Chyba oddycha.
- Serio? - Twarz Rosy nagle pojaśniała. - Nie umiałam tego
stwierdzić.
- Przestań go kołysać. Słyszałam, że jeśli jest ranny, nie
powinnaś go ruszać. -1 tak na to było pewnie już za późno.
Mogło dojść do jakiegoś uszkodzenia. Najpierw musieli zabrać
Manuela z daleka od tych drani, a później któż winiłby Rosę
będącą w skrajnej rozpaczy o przytulanie i kołysanie dziecka. -
Zadzwonię po pogotowie.
- Nie, ja to zrobię. - John Galio zbiegł po schodach na
pierwsze piętro, podniósł słuchawkę i wrzucił monetę. -
Dopilnuję, by przyjechała pomoc, a potem znikam. Nie chcę
odpowiadać na pytania, jeśli nie muszę. Pewnie wezmą go do
szpitala Grady. Pojedziesz z nią?
Johansen Iris W pułapce kłamstw
ROZDZIAŁ 1 Malua, Samoa współcześnie DWIE MINUTY. Ładunek wybuchowy został umieszczony pod werandą z tyłu domu. Agent Art Benkman prześlizgnął się wzdłuż tylnej ściany ogrodu, otaczającej basen i dom. Czekał. Tym razem wszystko musiało pójść jak trzeba. Jego przełożony nie zniósłby kolejnej porażki. Dano mu do zrozumienia, że Blacka należy zlikwidować, ponieważ był potworem, który wiedział za dużo. Benkman widział Paula Blacka wchodzącego do domu godzinę temu. To był jego ulubiony czas na zabijanie. W domu oprócz tego sukinsyna była tylko jedna osoba - gosposia, która zajmowała najodleglejszy pokój pełnego zakamarków domu. Widział, jak zgasiła światło dwie godziny temu. Najpewniej już spała. Dobranoc. I do widzenia. Nikt nie byłby w stanie przeżyć takiej eksplozji. Musiał być pewny. Minuta. Płomienie po wybuchu prawdopodobnie zrównałyby się z koronami palm kołyszących się nad dachem. - Mam cię, Black - wymamrotał. - Będziesz się smażył w... BÓL. Ktoś go przewrócił i Benkman patrzył teraz na mężczyznę, który dźgnął go ostrym jak igła sztyletem wprost w kręgosłup.
Black. To niemożliwe. Paul Black był przecież w domu. A jednak. Ta ciemna, diabelska twarz... - Kto cię przysłał? Kto ci powiedział, że tu jestem? - zapytał Black, przeszukując kieszenie Benkmana. Wyciągnął portfel i pognieciony wydruk wiadomości sprzed dwóch dni. Uśmiechnął się. - Raczej dobitnie. A ty oczywiście musiałeś posłusznie wykonać zadanie, jak przystało na dobrego agenta? Nieważne, nie musisz odpowiadać. Nie jesteś mi już potrzebny. - Zabić... - wyszeptał Benkman. - Muszę cię... musisz... - Umrzeć - dokończył Black, podnosząc Benkmana, jakby nic nie ważył. - Musisz umrzeć, tylko tyle masz do zrobienia - dodał. Niósł go w kierunku domu. - Co sądzisz o kremacji? - Nie! - W przypływie paniki Benkman zaczął się szamotać. - Nie zostawiaj mnie tu. To wszystko zaraz... - Wybuchnie? - Black upuścił go na podłogę salonu. - W ciągu około czterdziestu pięciu sekund - popatrzył na niego z góry. - A może dasz radę doczołgać się do okien i wyleźć na taras? Wtedy miałbyś szansę. Odwrócił się i wyszedł z domu. Sukinsyn. Benkman przewrócił się na brzuch i zaczął się czołgać w kierunku okna. Ból. Broczył krwią. Każdy ruch potęgował krwawienie. Słabość. Krew była śliska... Umierał.
Nie, będzie w porządku, przeżyje. Przecież zawsze było w porządku. Musiał jedynie wydostać się z tego cholernego domu. Strasznie wolno. Poruszał się tak wolno. Wreszcie dotarł. Trzeba jeszcze tylko wyczołgać się na werandę. Już prawie się udało... I wtedy zobaczył Blacka stojącego pod ścianą ogrodu, obserwującego go. Uśmiechał się. Wskazał na zegarek. Benkmana ogarnęła rozpacz, uświadomił sobie, że jest za późno. Za późno. Czas minął. - Nie zostawiaj mnie! - ryknął. - Zabierz mnie z... Dom eksplodował, zamieniając się z morze ognia. - PROSZĘ BARDZO, OTO RAPORT, SZEFIE. Mam zadzwonić do Atlanty i jej go dać? Venable z niechęcią popatrzył na raport, który agent David Harley właśnie mu przedłożył. Miał przekonanie, że to śledztwo przyprawi go o gigantyczny ból głowy. Czemu dał się wciągnąć w ten bałagan? Znał odpowiedź. Lubił Joego Quinna i Eve Duncan, którzy już wcześniej pomagali CIA na wiele różnych sposobów. Kiedy Catherine Ling poprosiła go, by pociągnął za kilka sznurków i uzyskał raport dotyczący śmierci córki Eve, pomyślał, że mógłby to być sposób na spłatę długu wobec nich. Teraz już nie był tego taki pewien. Eve Duncan była bardzo wyczulona na wszystko, co dotyczyło jej zamordowanej córki Bonnie. - Wszystko w porządku? - zapytał agent Harley. - Mam informacje z trzech źródeł. Wszystko potwierdzone. Catherine Ling jest zwykle bardzo skrupulatna.
Venable pomyślał, że na jego miejscu czułby się mniej pewny siebie. Harley był chętny do pracy i sumienny, ale od niedawna w służbie. - Tak, tak, jestem pewien, że wszystko dokładnie sprawdziłeś - wzruszył ramionami. - Po prostu czuję, że będzie z tego niezła afera. - Ale Catherine Ling napisała w e-mailu, że... - Wiem. Venable uniósł rękę, powstrzymując dalszy wywód. Harley spotkał Catherine Ling tylko raz i z miejsca go onieśmieliła. Większość mężczyzn właśnie tak na nią reagowała. Była doskonałą agentką CIA, pół-Azjatką i jedną z najbardziej zachwycających i egzotycznych kobiet, jakie Venable poznał. - Catherine może być najbardziej skrupulatną osobą na świecie, ale to nie znaczy, że nie wywołałaby jakiejś afery. Przedziera się przez wszystkie dostępne źródła informacji, aby uzyskać to, czego chce, i nie sądzę, żeby coś było w stanieją powstrzymać. - Eve Duncan - zastanawiał się Harley, spoglądając na raport. - Słyszałem o niej. Widziałem zdjęcia. Czaszki i takie tam. Rekonstruuje czaszki, jest biegłym antropologiem sądowym, mam rację? - Okaż trochę szacunku. Ona jest TYM antropologiem sądowym - powiedział Venable. - Jest prawdopodobnie najlepszym antropologiem sądowym na świecie. Wszystkie wydziały policji w tym kraju ustawiają się w kolejce, żeby z nią współpracować nad nierozwiązanymi sprawami, jeśli tylko mają jakieś szczątki do zbadania. Całkowicie oddana pracy. - Nie tak całkowicie. - Harley uśmiechnął się. -Czytałem ten raport. Od lat mieszka ze swoim kochankiem, detektywem Joem Quinnem. W prawdziwym
życiu chyba zdecydowanie woli żywe ciało niż te wszystkie szkielety. - To dobry facet - stwierdził Venable. - I niezły twardziel. Był w marynarce wojennej. Jak powiedziałem, okaż trochę szacunku albo pożałujesz. Quinn jest z Eve, odkąd jej córka Bonnie została porwana przez seryjnego zabójcę lata temu. Miała tylko siedem lat. Cała ta sprawa omal nie wykończyła Eve. - Rozumiem, traumatyczne przeżycie. Została zamordowana? - Najprawdopodobniej, aczkolwiek ciała Bonnie nigdy nie odnaleziono, a zabójcy nigdy nie aresztowano. To dlatego Eve wróciła do szkoły i została antropologiem sądowym. Chciała pomagać w odnajdywaniu innych zaginionych dzieci. Oczywiście przez te wszystkie lata wciąż tropi zabójcę. - Moja żona jest w ciąży, niedługo urodzi mi syna - powiedział Harley. - Nie wiem, co bym zrobił, gdyby coś mu się przydarzyło. - Ścigałbyś zabójcę - odrzekł Venable. - Tak jak robi to Eve Duncan i tak jak robi to Joe Quinn. - A pan ma dzieci, agencie Vanable? Venable pokręcił głową. - Jestem rozwiedziony. Dzieci brak. Mam absorbującą pracę, trudno byłoby ją pogodzić z rodziną. - Postukał palcem w raport. - A Eve Duncan jest najlepszym przykładem, że tak jest lepiej. Znalezienie zabójcy córki stało się jej obsesją, która zdominowała wszystko i wszystkich wokół niej, ze mną włącznie. Przeklął pod nosem. - Catherine Ling powinna była trzymać się od tego z daleka, ale skąd! Wydaje jej się, że może zbawić świat, jeśli tylko odpowiednio się do tego przyłoży.
- Jest bardzo mądra - stwierdził Harley. - To wielce prawdopodobne, szefie. - Czekamy jeszcze na jakieś informacje? Harley potrząsnął głową. - Nikogo więcej nie kazał mi pan podsłuchiwać. Właściwie Catherine Ling nie kazała Vanable'owi nikogo więcej podsłuchiwać. Wiedziała dokładnie, czego chce. Prosił ją, by zaczekała na te raporty, zanim pójdzie z informacjami do Eve Duncan, ale nie miał żadnej pewności, że tak zrobi. Catherine działała po swojemu, a kiedy była tak spięta jak obecnie, wolała mieć tę konfrontację z głowy. Po prostu tak działała. Była śmiała, otwarta, gotowa do ataku. Eve Duncan działała podobnie. Był to pewnie jeden z powodów, dla których zostały przyjaciółkami. - Chętnie zadzwonię do agentki Ling i przekażę jej informację o raporcie w pana imieniu - zaoferował Harley. - Niewątpliwie - wymamrotał Venable. - Lepiej będzie jednak, jeśli sam się tym zajmę. Nie możesz oczekiwać od Catherine łatwych pytań. - Jak dla mnie wszystko jest jasne. - Tak? Miał ochotę nakazać Harleyowi skontaktować się z Catherine i pozwolić jej go przepytać. Jeśli Harley myślał, że Catherine zostanie jego nową najlepszą przyjaciółką, mylił się bardzo. Venable wiedział, że Catherine zażąda szczegółów i będzie strzelała pytaniami, żeby rozważyć wszystkie za i przeciw. Nieczęsto zawierała przyjaźnie z kimkolwiek, ale polubiła Eve Duncan, dlatego chciała znać najdrobniejsze detale, by mieć stuprocentową pewność. - Nie, ja z nią porozmawiam. Harley wyglądał na zawiedzionego, wzruszył ramionami i wyszedł z gabinetu.
- No dobrze, Catherin. - Venable wyjął telefon. -Zaraz otrzymasz amunicję, żeby powalić Eve. Możesz mieć dobre intencje, ale skutek może być różny. Mam wielką nadzieję, że obie zdołacie to przełknąć - wymruczał do siebie. Z EVE DZIAŁO SIĘ COŚ NIEDOBREGO. Stojąc przy grillu nad jeziorem, Joe Quinn zerknął odruchowo na werandę. Chwilę wcześniej Eve siedziała na huśtawce, teraz jednak stała obok Catherine Ling, ale nawet z takiej odległości Joe mógł dostrzec, że każdy mięsień jej ciała napręża się. Co do cholery? Może się mylił. Słońce właśnie zachodziło, było już prawie ciemno. Może po prostu wydawało mu się, że widzi te drobne oznaki niepokoju. Catherine Ling była dobrą przyjaciółką Eve i nie było mowy, żeby celowo starała się ją zmartwić. Psiakrew, nie mylił się! Był z Eve na tyle długo, że rozpoznawał każdą zmianę nastroju, każde drgnienie jej ciała, jakby było jego własnym. Cokolwiek Catherine teraz mówiła, wyraźnie wzbudzało niepokój w Eve. Lepiej będzie, jeśli pójdzie teraz na werandę i... W tym momencie Joe usłyszał dzwonek telefonu. Zerknął. Venable. CIA. Chciał odrzucić połączenie i oddzwonić później. Nie, Catherine Ling też jest w CIA. Przyszło mu jednak do głowy, żeby odebrać, zanim pobiegnie Eve na ratunek. - Czego chcesz, Venable? - zapytał. - Czy jest u was Catherine Ling? Nie odbiera telefonu.
- Tak, jest tutaj. Właściwie jest u nas całe popołudnie. Może nie chce z tobą rozmawiać. Zadania, które jej powierzasz, nie zawsze są łatwe. Istnieje prawdopodobieństwo, że chce złapać oddech. - Catherine? Kazałem jej wziąć wolne po akcji w Rosji, ale oczywiście natychmiast zajęła się tym dochodzeniem i jeszcze mnie wciągnęła - dodał gniewnie. - Jakim dochodzeniem? - Nic takiego. Powiedz Catherine, żeby się ze mną skontaktowała. Mam ostateczny raport. - Venable, o co w tym wszystkim chodzi? - Zapytaj Catherine, ja muszę zachować dyskrecję. Jeszcze pomyślałbyś, że to ona jest MOIM szefem. -Rozłączył się. Joe spojrzał na werandę. Było już całkiem ciemno, ale jeszcze nie zapalili światła. Kobiety opierające się o poręcz werandy były ledwie dostrzegalne. Ale to, czego nie widział, zaczął mocniej odczuwać. Jego instynkt w stosunku do Eve był wyostrzony, Joe wyczuwał emocjonalny niepokój kłębiący się wokół niej. „Zapytaj Catherine" - przypomniał sobie. Z pewnością zapyta. Nie podobało mu się to, co się dzieje. Poczuł się wykluczony. Przeszedł kilka kroków w stronę werandy, potem jednak zatrzymał się. Co mógłby zrobić? Instynkt podpowiadał mu, żeby dołączyć do Eve i Catherine, by stać się częścią tego, co się między nimi dzieje. Jednakowoż Eve nie spodobałaby się taka ingerencja. Czuła się niezależna. Catherine nie stanowiła dla niej zagrożenia, była jej przyjaciółką. Z drugiej jednak strony nawet przyjaciel może zagrażać w pewnych okolicznościach. Ale nie Catherine. Ufał jej. Powoli odwrócił się i poszedł z powrotem w kierunku grilla.
Trzeba zachować spokój. Eve w końcu wtajemniczy go w swoje sprawy. Postanowił zignorować niepokój. Przynajmniej dopóki będzie w stanie go znieść. - ALE DLACZEGO NIE WYJECHAĆ RANO? - Eve zapytała Catherine. - Nie chcę ci przysparzać dodatkowych kłopotów. Zrobiłaś dla mnie wystarczająco dużo, Eve. Wzrok Catherine pobiegł w kierunku Joego stojącego przy grillu. - Ciągle rozmawiamy tylko o moich problemach. Pogadajmy o tobie i Joem. Wszystko między wami w porządku? - Czemu pytasz? - Po prostu wydał mi się jakiś inny. Spojrzenie Catherine wciąż obejmowało Joego. - Jesteś wielką szczęściarą, wiesz o tym, prawda? Joe jest naprawdę fantastyczny. - To prawda - dodała Eve. -1 wiem, że ty też uważasz, że jest wyjątkowy. Mówiłaś mi o tym. - Tak, zawsze byłam z tobą szczera - Catherine zamyśliła się. - I zawsze będę. Patrzyła na Eve. -Pamiętaj, że nie jestem dla ciebie zagrożeniem. - Mogłabyś być, gdybyś chciała. Masz niezwykle magnetyczną osobowość, Catherine - Eve przyglądała się jej. - Ale koniec końców zagrożeniem dla mnie mógłby być tylko Joe, tylko on jest w stanie mnie zranić. - Nigdy bym cię nie zraniła - powiedziała Catherine z pasją w głosie. Nigdy nie miałam takiej przyja-
ciółki jak ty. Faktycznie na początku obchodziło mnie tylko to, co możesz dla mnie zrobić, ale już tak nie jest. Zmieniłaś moje życie. Poczułam... nić porozumienia między nami. - Ty też jesteś mi bliska, Catherine - Eve uśmiechnęła się. Więc przestań się zadręczać. - Nie chcę cię zranić. Uśmiech Eve powoli znikł z jej twarzy. - Nadal rozmawiamy o Joe? - Nie... Tak... W pewnym sensie. - Mów konkretnie. To do ciebie niepodobne, żeby nie potrafić się wysłowić. Catherine odwróciła się i ponownie spojrzała na Joego. - Skończyłaś już rekonstrukcję czaszki Cindy? Eve rozpoczęła rekonstrukcję czaszki Cindy na długo przed wyjazdem do Rosji, spełniając prośbę Catherine. Zadanie nie było to łatwe, ale Catherine stanowiła nieocenioną pomoc. - Oczywiście, że tak. Skończyłam tydzień po naszym powrocie z Rosji. To nie było zbyt trudne - uśmiechnęła się. - Nie po tym, jak otrzymałam drobną pomoc od mojej przyjaciółki podczas wstępnych przygotowań. - Była ładną dziewczynką? - Tak. - Taką jak Bonnie? Cień niepokoju przebiegł po twarzy Eve. Cindy w ogóle nie przypominała Bonnie. - Czemu wspominasz Bonnie, Catherine? - Ponieważ wydaje mi się, że Joe jest zazdrosny o twoją obsesję na jej punkcie. Nie o samą Bonnie, tylko o twoje uczucia do niej. Musiałby być święty, gdyby nie czuł się trochę skołowany. Nie mam racji? Eve nie odzywała się.
- Masz, ale bez względu na to, czy się przyjaźnimy, czy nie, nie chcę o tym rozmawiać, Catherine. - Ale ja muszę z tobą o tym pogadać. Myślisz, że to dla mnie łatwe? Myślałam nawet, żeby po prostu dać sobie spokój, ale nie mogę, Eve. Eve zmarszczyła brwi. - O czym ty mówisz? - Ty i Joe i tak macie gigantyczny problem, nie chcę go jeszcze powiększać. - A niby w jaki sposób? - Prosty - Catherine skrzywiła się. - Jestem dobra w tym, co robię. Jestem ekspertem. Jeśli się do czegoś wezmę, nic nie jest w stanie mnie powstrzymać. Eve powoli wstała z huśtawki i stanęła obok Catherine. - O co chodzi? Catherine znów odwróciła wzrok. - Mówiłam ci, że kiedyś ci się odwdzięczę, pamiętasz? Byłam zdeterminowana, żeby dać ci to, czego pragniesz najbardziej na świecie. Eve przyglądała się jej z rozdrażnieniem. Nie mogła przekonać Catherine, by potraktowała jej pomoc jako dowód przyjaźni. Kiedyś Catherine poprosiła Eve o przygotowanie portretu progresywnego dla jej syna Lukę'a, porwanego w wieku dwóch lat i zaginionego przez kolejnych dziewięć. Eve została zaangażowana ^ w poszukiwania, które zakończyły się morderczym pościgiem aż do Rosji, gdzie wreszcie wyrwano dziecko z rąk porywacza. - Mówiłam, żebyś odpuściła. - Wiesz, że to do mnie niepodobne - Catherine przez chwilę milczała. - Najbardziej na świecie pragniesz odnaleźć małą Bonnie, ale żeby to zrobić, musisz dopaść jej zabójcę. Kiedy wróciłam z Hongkongu, miałam mnóstwo czasu, żeby się na tym skon-
centrować. Starałam się spojrzeć na sprawę świeżym i obiektywnym okiem. A potem zaczęłam się bardziej zagłębiać. Wykorzystałam każdy możliwy kontakt, informatora i każdą pozyskującą informacje jednostkę, którą tylko mieliśmy do dyspozycji ja i agent Venable. Założyliśmy nawet podsłuch w NSA*. Eve czuła, że zaczyna się dusić. Nie chce robić sobie nadziei. Poszukiwania trwają już zbyt długo, żeby Catherine mogła tak po prostu wkroczyć i zdziałać cuda. - Joe był w FBI, kiedy Bonnie została porwana. Nie ograniczyliśmy się w poszukiwaniach tylko do lokalnych organów ścigania. - Tak, ale nie wszystkie informacje były wtedy dostępne. - Wiem. Mój przyjaciel Montalvo dał mi ostatnio listę trzech nowych podejrzanych. Dwóch nie pasuje, ale trzeci jest wciąż do sprawdzenia. Paul Black. Czy to nazwisko coś ci mówi? - zapytała Catherine. - Słyszałam je. Eve spojrzała podejrzliwie. - Ale? - Bardziej interesuje mnie ktoś inny. - Kto? - Miał okazję. Miał motyw - Catherine mówiła szybko i zwięźle. - W przypadku tego rodzaju zbrodni jest duże prawdopodobieństwo, że mógł to być ktoś taki. - Cholera jasna! Czemu mówisz tak wymijająco? - Joe. Rozumiem, że musisz być ostrożna, jeśli o niego chodzi. Jest dość wrażliwy w kwestii twojej obsesji na punkcie Bonnie. Szaleje za tobą. Catherine zacisnęła ręce na poręczy werandy: - I nie musi się jej poddawać tylko po to, by dać się * NSA - National Security Agency, jedna z amerykańskich agencji wywiadowczych.
zniszczyć. Do diabła! Oboje możecie na tym ucierpieć. - Catherine! - W porządku - wzięła głęboki wdech. - Od momentu kiedy cię poznał, Joe uważa, że należysz tylko do niego. To jedyna siła, która jak dotąd podtrzymywała go, kiedy musiał mierzyć się z twoją obsesją na punkcie Bonnie. To buduje jego poczucie bezpieczeństwa. - Nie ma możliwości, żeby je utracił. - Nie ma? Jesteś bardzo opanowana, zachowujesz samokontrolę, ale nie zawsze tak było. Był czas, kiedy straciłaś dla niego głowę. Eve zaczynała rozumieć, dokąd zmierza Catherine. Nie, tak nie mogło być. To było niemożliwe. Zapytała ochrypłym głosem: - Catherine, kto zabił moją Bonnie? - Nie powiedziałam, że mam stuprocentową pewność. Eve zaczęła drżeć. - Powiedz mi. Powiedz mi, kto to zrobił. - Chcesz nazwisko? - Catherine wzięła głęboki oddech. - Eve, to nazwisko, którego nawet nie uznałaś za stosowne wpisać w akt urodzenia Bonnie - powiedziała łagodnie. - Chodzi o jej ojca, Johna Galio. EVE SPODZIEWAŁA SIE TO USŁYSZEĆ, ale dźwięk nazwiska uderzył ją i zaskoczył. Nie mogła oddychać. Ledwo mówiła. - Nie... to nieprawda. Nic nie rozumiesz. To nieprawda. Ale jeśli Catherine uważała, że to prawda, tak mogło być. - Nie, to niemożliwe - pomyślała Eve.
- Eve, nie wymieniłabym tak po prostu tego nazwiska, gdyby... - Nie! Musiała zostać sama. Odwróciła się i zatoczyła w kierunku drzwi wejściowych. - Mylisz się, Catherine. Bardzo się mylisz. To nie jest... Trzasnęła za sobą drzwiami i osunęła się po nich, patrząc w ciemność. Opanowana i pełna samokontroli, tak nazwała ją Catherine. Gdzie teraz był ten spokój? Czuła się tak bezbronna i naga emocjonalnie jak wtedy, gdy jako szesnastolatka urodziła Bonnie. Tak wściekła, tak krnąbrna, tak namiętna. John Galio. Słowa Catherine uruchomiły wspomnienia i przeniosły ją z powrotem w świat owej szesnastolatki. Z powrotem do Johna Galio.
ROZDZIAŁ 2 Osiedle Peabody Atlanta, Georgia - Potrzebuję trochę pieniędzy, Eve. Miękki południowy akcent Sandry Duncan brzmiał dość przekonująco. - Wczoraj dostałaś wypłatę, prawda? Dziesiątak mi wystarczy. Uniosła drżącą dłoń do swoich krótkich rudobrązowych włosów. - Muszę je ufarbować, żebym mogła wyjść i poszukać pracy. Muszę wyglądać jak najlepiej. Ku swojej rozpaczy Eve zorientowała się, że matka znów była naćpana. Wzrok lekko rozbiegany, ruchy powolne i nieskoordynowane. A dziesiątak, którego zażądała, zamiast na koloryzację równie dobrze mógł pójść na kokainę lub marihuanę. Ale cóż do cholery mogła zrobić? Sandra nie miała pracy od czterech miesięcy, a każdy grosz, który matka mogła zarobić, był na wagę złota. Już miesiąc zalegały z czynszem, a pensja Eve z dorywczej pracy w Mac's Diner ledwie wystar- czała na rachunki. - Mogę ci dać tylko pięć dolarów, mamo. W salonie przy College Park ufarbujesz włosy trochę taniej. - Ile razy mam ci powtarzać, żebyś zwracała się do mnie po imieniu - zaprotestowała Sandra. - Wszyscy mówią, że jestem za młoda, żeby mieć prawie dorosłą, szesnastoletnią córkę. W końcu sama mam niewiele ponad trzydzieści lat - poklepała Eve po policzku. - Urodziłam cię w wieku piętnastu lat. Mogłam mieć aborcję, ale zdecydowałam, że cię urodzę. Nie było mi lekko. Jesteś mi to winna, skarbie? Dziesiątak?
Za każdym razem gdy Sandra czegoś chciała, wypominała Eve ten „dług wdzięczności". Gdy Eve była młodsza, bardzo się przejmowała, ale później zorientowała się, że „wielkie poświęcenie" matki wiązało się z tym, że była zwyczajnie w zbyt zaawansowanej ciąży, aby ją usunąć. Eve sięgnęła do portfela i wyjęła dziesięciodolarowy banknot. - Dobrze. Ale chcę, żebyś mi jutro pokazała, jak ładnie wyglądasz w nowej fryzurze. - Myślisz, że jestem ładna? - Sandra popatrzyła w lustro. - Nigdy tego nie mówisz. Ponownie dotknęła włosów. - Nie jesteś klasyczną pięknością, Eve, ale włosy masz po mnie. Wszyscy mówią, że moje włosy są naprawdę ładne. Wzięła torebkę. - Dlatego właśnie muszą ładnie wyglądać - odwróciła się do drzwi. - Wiesz, założę się, że właściciel Mac's Diner dałby ci cały etat, gdybyś tylko ładnie go poprosiła. To nie była pierwsza tego typu sugestia Sandry. Jej matka miała krótką pamięć do rzeczy, których nie chciała pamiętać. - Nie zamierzam go o to prosić. Nie skończyłam jeszcze liceum, Sandro. Poza tym pan Kimble powiedział już, że mnie zatrzyma i jakoś zorganizuje mi pracę, kiedy pójdę do college'u. - Do college'u? - Sandra uśmiechnęła się z rozbawieniem. - Tacy jak my nie idą do college'u, skarbie. Będziesz o wiele szczęśliwsza, jeśli wybijesz sobie ten pomysł z głowy. - Będę? - Eve bezskutecznie próbowała zdławić gniew. - A ty jesteś zadowolona, przeskakując z jednej pracy do drugiej, Sandro? Jesteś zadowolona z wciągania koki, by stworzyć sobie iluzję, że wszystko jest tak, jak być powinno? - rozejrzała się po obskurnym mieszkaniu. Starała się je utrzymać w porządku, ale wszystko wokół było stare, ponure i przygnębiające. - Jesteś
zadowolona, że tu mieszkamy? No więc ja nie jestem i nie przestanę myśleć o tym, jak się stąd wyrwać. Sandra patrzyła na córkę w osłupieniu. - Nie zachowuj się tak. Nie ma nic złego w wypaleniu jointa albo wciągnięciu koki od czasu do czasu. Przecież nie jestem jedną z tych ćpunek z Peachtree. - Nie? Próbowałaś to ostatnio rzucić? - A niby dlaczego? - otworzyła drzwi. - Za bardzo się o wszystko spinasz. Mam wrażenie, że zawsze jesteś wściekła, kiedy mnie widzisz. W kółko tylko albo pracujesz, albo czytasz. Nawet nie masz chłopaka. Czasami przestaję cię rozumieć, Eve - trzasnęła drzwiami. Eve pomyślała, że matka nigdy jej nie rozumiała. Nawet kiedy była dzieckiem, często patrzyła na nią jak na stworzenie z innej planety. Później jednak, odkąd tylko pamięta, Sandra zaczęła obracać się w swoim własnym świecie. Marihuana, kokaina, kwas. - Nie myśl o tym. Sandra i tak nie posłucha, a ty masz własne bitwy do wygrania - powiedziała do siebie Eve. Nie mogła pomóc matce, ale mogła pomóc sobie. Wychowała się na ulicy i perfekcyjnie nauczyła się każdej sztuczki niezbędnej do wygrania tej walki. Rzuciła okiem na zegarek. Była prawie szósta. Musiała iść do pracy, żeby się nie spóźnić. Miała nadzieję przed wyjściem skończyć geometrię, ale Sandra była w domu, a to zwykle oznaczało opóźnienie. Zamknęła książkę do geometrii i wrzuciła ją do płóciennego plecaka. Może będzie szansa dokończyć podczas przerwy. Zamknęła drzwi i zbiegła w dół, pokonując cztery piętra betonowych schodów. Smród był niemiłosierny. Ktoś wyrzucił worek śmieci na drugim piętrze. Wystar-
czyło wynieść go do kosza, ale to już było zbyt wiele zachodu. - Nie patrz na śmieci, żelazne fragmenty poręczy, graffiti nagryzmolone na brudnych szarych ścianach -powtarzała sobie Eve. Nad własnym mieszkaniem miała kontrolę, ale wszystko inne mogła tylko zignorować. Otworzyła zniszczone dębowe drzwi wejściowe. Zbliżały się dwie srebrnowłose czarne kobiety. Eve zaczekała i przytrzymała dla nich drzwi. Potem szybko wyszła na zewnątrz, biorąc głęboki oddech. Świeże powietrze. Słońce. Smród śmieci mniej tutaj dochodził. - Cześć Eve, nie jesteś przypadkiem spóźniona? -Rosa Desprando siedziała w słońcu na zielonej ławce ze swoim rocznym maluchem. Spędzała dużo czasu na powietrzu. Ojciec bez przerwy na nią wrzeszczał, narzekając, że dziecko jest zbyt głośne. - Odrobinkę - Rosa była w jej wieku. Miała szesnaście lat i chodziła na zajęcia wychowawcze, zanim zaszła w ciążę i wyleciała ze szkoły. Eve zawsze ją lubiła. Była trochę powolna, ale to było bez znaczenia. Miała dobre serce i zawsze się uśmiechała, miała więc cechy rzadko spotykane w świecie Eve. Właściwie Rosę cechowała zbytnia dobroć i naiwność w stosunku do ludzi. Stanowiła łatwy cel dla każdego chłopaka w szkole, każdy mógł ją wykorzystać. Swojego syna Manuela kochała jednak jak nikogo na świecie. Eve zatrzymała się obok ławki i zmierzwiła ciemne loki malucha. - Cześć przystojniaku - powiedziała miękko. - Co u ciebie słychać? Manuel gaworzył, trzepocząc długimi rzęsami. Raz wspomniała Rosie, że mógłby wystąpić w reklamie
tuszu do rzęs. Był pulchnym czarującym dzieckiem o zaróżowionych policzkach. Eve zachichotała. - Najwyraźniej wszystko z nim w porządku. Nadal nie daje ci spać przez ząbkowanie? - Tak, ale to nieważne - powiedziała Rosa, poprawiając dziecku koszulkę z logo drużyny baseballowej Braves z Altanty. - Jest tego wart. Czy nie wygląda uroczo w tej koszulce od ciebie? Manuel, powiedz dziękuję. - To nic wielkiego. Kosztowała tylko pięćdziesiąt centów w secondhandzie. - Ale wygląda w niej uroczo, jak prawdziwy baseballista. Próbuję nauczyć go mówić dziękuję. Wczoraj to powiedział. - Manuel uśmiechnął się promiennie do Eve. -Mama. - Nie wydaje mi się - powiedziała Eve. - Wszystkich tak nazywa - odparła Rosa. - Nawet mojego ojca. - Niedługo się nauczy - cmoknęła dziecko w główkę i otworzyła furtkę osiedlowej bramy. - Na razie, Roso. Rosa pokiwała głową. - Widziałam twoją mamę kilka minut temu. Wyglądała naprawdę ładnie. - Sandra zawsze wygląda ładnie - odparła Eve poszła w kierunku przystanku cztery przecznice dalej. - Eve. - Tak? - Eve zerknęła przez ramię. - Uważaj. - Rosa wbiła wzrok w uliczkę na końcu przecznicy. - Widziałam Ricka Larazo, Franka Martinellego i jeszcze kilku z ich bandy dzisiaj rano. Rick wyglądał na... wściekłego. Chyba kombinuje coś złego. - Zawsze uważam - odparła Eve. - Będę trzymać się od nich z daleka, Roso.
- Nie robią nic takiego, tylko mnie wyzywają. -Rosa przytuliła dziecko. - Mnie nie mogą zranić, ale nie znoszę, gdy wygadują straszne rzeczy o Manuelu. On nie jest niczemu winien. To wszystko była moja wina. - Nie, nie była. To nie była prawda. Rosa zawiniła swoją ufnością, naiwnym zaufaniem do ludzi i w ogóle istnieniem w świecie, który prześladuje niewinnych i słabych. - To się po prostu wydarzyło. Ale wszystko się ułoży. Dobrze opiekujesz się Manuelem, ale zerknij też do tej broszury, którą ci dałam. Zdobędziesz dyplom, a potem dobrą pracę. Rosa pokręciła głową. - Nie jestem tak mądra jak ty. - Nie musisz być tak mądra, ale musisz zwyczajnie tego chcieć. Słuchaj Roso, nie musimy być takie jak nasi rodzice, nie musimy popełniać tych samych błędów, ledwo wiązać koniec z końcem. Możemy się stąd wyrwać. Nigdy nie mogła pojąć, dlaczego to pragnienie nie jest udziałem ludzi wokół. Dla niej ta myśl zawsze była bardzo ważna, ale w chwili obecnej nie miała czasu na dyskusję z Rosą. - Ucz się do matury. Pogadamy później. Na razie. Zwiększyła tempo marszu, czujnie obserwując ciemną jamę mijanej przecznicy. Nie raz już była napadnięta przez szumowiny czające się w tej zaśmieconej norze. Tym razem miała szczęście. Najwyraźniej Rick Larazo i jego gang przenieśli się w inne miejsce i już nie musiała... KRZYK. Rosa. Eve odwróciła się. Dobry Boże.
Rick Larazo, Frank Martinelli i dwóch innych łobuzów stało na wprost ich blokowiska. Rick zabrał Rosie Manuela i trzymał go nad głową. Rosa podskakiwała rozpaczliwie, próbując go odebrać. Frank Martinelli cofał się ze śmiechem. - Rzuć nim, Rick. Skoro myśli, że jest baseballistą, to sobie zagramy. - Nie! - Rosa wrzasnęła, kiedy podrzucili dziecko, a potem cisnęli nim w poprzek boiska. Eve zatrzymała się z przerażeniem. Obserwowała bieg wydarzeń jakby w zwolnionym tempie. Małe pulchne nóżki Manuela kopały powietrze, Rosa kręciła się zrozpaczona, nie mogąc go dosięgnąć, a wszyscy śmiali się i krzyczeli. - Nie bój się Rosa. Trzymam go. - Frank Martinelli wysunął się do przodu. Udawał, że złapie dziecko, a potem cofnął się i Manuel upadł na ziemię. Do diabła z nimi. Do diabła. Do diabła. Eva wbiegła z powrotem na teren osiedla. Rosa płakała, próbowała dostać się do dziecka, ale Rick ją przytrzymywał. Dziecko leżało na ziemi wygięte i nieruchome. - Puść ją! - Eve zaatakowała Ricka Larazo, łapiąc go za krocze i wykręcając je.
Dobrze. Teraz Eve musi spróbować uciec. Za późno. Frank Martinelli złapał ją za włosy i szarpnął do tyłu. Rick uderzył ją w brzuch i zepchnął z siebie na ziemię. - Suka. Wścibska suka! - Klęczał nad nią i uderzył ją pięścią w policzek. - Chodźcie chłopaki, zabawimy się. Ból. Ciemność. Nie można się temu poddać. Nie pozwoli się im zgwałcić. Potrząsnęła głową, żeby oprzytomnieć. Ugryzła w rękę tego, który trzymał ją za włosy - Franka Martinellego. Wrzasnął i puścił ją. Z całej siły uderzyła głową w klatkę piersiową Larazo. Obróciła się na bok, sięgając po plecak z książkami. Cisnęła nim z całej siły w głowę Larazo. Wstała jak najszybciej się dało i zaczęła biec w kierunku wejścia do budynku. Dwaj inni obserwowali całe zajście z uśmiechami i teraz zablokowali jej drogę. - Bierzcie ją! - wrzasnął Larazo. - Nie pozwólcie jej wejść do środka. Frank, obserwuj ulicę. Sprawię, że będzie wrzeszczała. Chcę... Nagle jego głos zmienił się w bełkot. - Cholera! Eve spojrzała przez ramię. Jakiś ciemnowłosy mężczyzna stał za Larazo trzymając go od tyłu za szyję. Patrzyła, jak szarpnął jego głowę na bok, podniósł rękę i ciosem karate uderzył krawędzią dłoni w szyję Larazo. Tamten upadł, a mężczyzna zwrócił się do Franka Martinellego. - No dawaj - powiedział łagodnie. -Jeszcze nie mam dość. Martinelli zawahał się i zrobił wypad, sięgając po nóż. Ledwie zdołał go wyciągnąć, kiedy mężczyzna wykręcił mu
rękę za plecami. Wrzeszczał piskliwie, kiedy nieznajomy podnosił mu rękę wyżej i wyżej. Eve usłyszała trzask kości. Pozostali dwaj, którzy blokowali dziewczynie wejście do budynku, rozstąpili się jak Morze Czerwone i uciekli, pozostawiając Larazo i Martinellego na ziemi. Martinelli jęczał, próbując doczołgać się do ulicy, a Larazo nadal leżał nieruchomo. - Zabiłeś go? - wyszeptała Eve. - Lepiej już idź. Ludzie, którzy tu mieszkają, nigdy nie odważą się pomóc, ale dzwonią na posterunek, a policji nie obchodzi, kto był winien; zabierają i spisują wszystkich. - Wiem. Nie zabiłem go. Nie pozwoliłbym takiemu draniowi zrujnować mi życia. Mam swoje plany. Dojdzie do siebie za kilka minut. Ciemnowłosy mężczyzna, który powalił Larazo i Martinellego podszedł do niej. - Z tobą wszystko w porządku? Eve czuła się oszołomiona, kręciło jej się w głowie. - Tak. Był młodszy niż jej się wydawało na pierwszy rzut oka. Dawała mu dwadzieścia kilka lat. Wysoki, dobrze zbudowany, ale nie miał więcej niż osiemnaście, dziewiętnaście lat. Oliwkowa cera, ciemne włosy, ciemne oczy, pełne usta i wgłębienie w podbródku sprawiały, że wyglądał egzotycznie. Miał na sobie biało-niebieską marynarkę, dżinsy i czarną koszulkę. - Kim jesteś? Nie widziałam cię nigdy w okolicy. - Jestem John Galio. Mój wujek właśnie się przeprowadził dwie przecznice dalej, dokładnie dwa dni temu. - Zbliżył się, wyciągnął rękę i dotknął jej policzka. - Paskudny siniak. Cofnęła się instynktownie, a jego ręka opadła.
Zdała sobie sprawę po chwili, że wcale nie chciała się cofać. Dlaczego... - Nic mi nie jest. Szok powoli ustępował. Eve przypomniała sobie o Rosie i dziecku. Manuel leżał tak nieruchomo... - Ale z maleństwem Rosy może nie być w porządku - odwróciła się i pospieszyła w kierunku schodów. - Widziałeś, co zrobili? - Widziałem wszystko. - John Galio stał za nią na schodach. - Będzie dobrze. Dzieciak może być po prostu oszołomiony. - Taa... Dzieci są takie kruche. Bolała ją już sama myśl o tym, jak łatwo je skrzywdzić. Dranie. Rosa siedziała na półpiętrze, tuląc Manuela i kołysząc go w przód i w tył. - Nie żyje. - Łzy płynęły jej po policzkach. - On się nie obudzi, Eve. - Ciii. - Eve spojrzała na dziecko. Był blady. Jego niespotykanie długie rzęsy spoczywały na policzkach. Nachyliła głowę do jego ust. - Chyba oddycha. - Serio? - Twarz Rosy nagle pojaśniała. - Nie umiałam tego stwierdzić. - Przestań go kołysać. Słyszałam, że jeśli jest ranny, nie powinnaś go ruszać. -1 tak na to było pewnie już za późno. Mogło dojść do jakiegoś uszkodzenia. Najpierw musieli zabrać Manuela z daleka od tych drani, a później któż winiłby Rosę będącą w skrajnej rozpaczy o przytulanie i kołysanie dziecka. - Zadzwonię po pogotowie. - Nie, ja to zrobię. - John Galio zbiegł po schodach na pierwsze piętro, podniósł słuchawkę i wrzucił monetę. - Dopilnuję, by przyjechała pomoc, a potem znikam. Nie chcę odpowiadać na pytania, jeśli nie muszę. Pewnie wezmą go do szpitala Grady. Pojedziesz z nią?