Sergiusz Pinkwart
(ur. 1973).
Pisarz, muzyk, dziennikarz, podróżnik. Ukończył Akademię Muzyczną im.
F. Chopina w Warszawie. Był szefem działów zagranicznych w „Vivie!”, „Gali”
i „Pani”. Od 1994 jest członkiem orkiestry Teatru Muzycznego „Roma”. Autor po-
wieści Cień Kilimandżaro i Klub racjonalistek, a także książek dla dzieci. Jego pa-
sją są podróże. To co zobaczy i przeżyje, opisuje na swoim blogu.
www.miculapinkwart.natemat.pl
Spis treści
O autorze
Tego autora
PROLOG
CZĘŚĆ IROZDZIAŁ IROZDZIAŁ IIROZDZIAŁ IIIROZDZIAŁ
IVROZDZIAŁ VROZDZIAŁ VIROZDZIAŁ VIIROZDZIAŁ VIII
CZĘŚĆ IIROZDZIAŁ IXROZDZIAŁ XROZDZIAŁ XIROZDZIAŁ
XIIROZDZIAŁ XIIIROZDZIAŁ XIV
CZĘŚĆ IIIROZDZIAŁ XVROZDZIAŁ XVIROZDZIAŁ XVIIROZDZIAŁ
XVIIIROZDZIAŁ XIXROZDZIAŁ XXROZDZIAŁ XXIROZDZIAŁ XXII
CZĘŚĆ IVROZDZIAŁ XXIIIROZDZIAŁ XXIVROZDZIAŁ
XXVROZDZIAŁ XXVIROZDZIAŁ XXVIIROZDZIAŁ XXVIIIROZDZIAŁ
XXIXROZDZIAŁ XXXROZDZIAŁ XXXI
EPILOG
Przypisy
PROLOG
Ewa z całej siły wdepnęła hamulec i szarpnęła kierownicą. Samochód zatań-
czył na mokrym asfalcie, ale nie zmienił ani na milimetr kursu i sunął wprost na
furgonetkę jadącą z naprzeciwka. Zbliżające się z ogromną prędkością przednie
światła vana oślepiły Ewę. Odruchowo zamknęła oczy, puściła kierownicę i skuliła
się na siedzeniu, czekając na uderzenie. Wszystko trwało ułamki sekund, choć gdy
później wracała myślami do tego momentu, rozciągał się w czasie niczym bezsenna
zimowa noc. Furgonetka odbiła na pobocze, ale i tak zahaczyła o renault Ewy.
Urwane lusterko poszybowało ostrą parabolą w stronę rosnącej przy drodze kępy
leszczyny. Zgrzytnęła blacha, a Ewa krzyknęła rozpaczliwie. Świat wokół niej za-
wirował. Samochód obrócił się dwa razy wokół własnej osi, a potem przeciął pobo-
cze i uderzył w spróchniały pień olchy. Drzewo pękło na pół i z grzechotem su-
chych gałęzi zwaliło się na dach, wgniatając blachę. Wszystko nagle znieruchomia-
ło i właśnie w tym momencie z hukiem wyskoczyła z kierownicy poduszka po-
wietrzna, przyciskając głowę Ewy do oparcia fotela. Silnik zakrztusił się i zgasł, ale
radio wciąż grało. Ewa niezdarnie uwolniła twarz z flaczejącej już powłoki i się-
gnęła do stacyjki. Wyjęła kluczyk i Rolling Stonesi przestali irytująco narzekać na
brak satysfakcji. Pchnęła drzwi, które – o dziwo – odskoczyły bez problemu.
Chciała wstać, wyrwać się, uciec z tej pogiętej konserwy, jednak zapięte pasy unie-
możliwiały jakikolwiek ruch.
– Dziecko! O Boże! Moje dziecko!
Serce załomotało jej w piersi, a po plecach pociekła strużka potu. Tłumiąc
strach, przycisnęła obie dłonie do zaokrąglonego brzucha.
Jaki jest najczęstszy powód śmierci kobiet w ciąży? – przypomniała sobie ar-
tykuł w kolorowym magazynie. Tekst był jej autorstwa, a napisała go zaledwie trzy
miesiące temu, więc doskonale znała odpowiedź na to pytanie.
– Wypadki samochodowe – powiedziała półgłosem. – Cholera! Że też mnie
to musiało spotkać…
Szarpnęła rozpaczliwie pas, który zablokował się, napięty do granic możli-
wości. Czuła, że niemal przecina ją na pół. W końcu przekręciła się na bok i prawą
ręką wymacała zapięcie. Usłyszała trzask zapadki i nareszcie mogła głębiej ode-
tchnąć. Poruszyła niepewnie nogami. Wyglądało na to, że nic sobie nie złamała.
Bolała ją szyja, a z rozbitego uderzeniem poduszki powietrznej nosa sączyła się
strużka krwi. Większych obrażeń na razie nie zauważyła. Zresztą nie jej stan był
w tej chwili najważniejszy. Liczyło się tylko dziecko, które nosiła w brzuchu od
ośmiu miesięcy.
– Na co czekasz? Wysiadaj!
Ewa, krzywiąc się z bólu, odwróciła głowę. Obok samochodu stała dziew-
czyna w skórzanym kombinezonie motocyklowym. Zdjęła kask i potrząsnęła grzy-
wą kasztanowych włosów.
– Wysiadaj wreszcie. Nic ci nie jest, ale samochód za chwilę trafi szlag! –
powiedziała głośno i stanowczym gestem wzięła Ewę za ramię. – Jeśli zostaniesz tu
jeszcze minutę, zginiesz. Co będzie bez sensu, skoro przeżyłaś ostatnie sto dwa-
dzieścia sekund.
Dziewczyna wywlekła ją z auta, nie bacząc na nieśmiałe protesty i prośby,
by zostawiła ją w spokoju i wezwała pogotowie.
– Nie pieść się ze sobą. Trochę naciągnęłaś sobie mięśnie, to wszystko. Kie-
rowca furgonetki ocalił ci życie, ale chyba tylko po to, żeby nie narobić sobie jesz-
cze większych kłopotów.
Ewa spojrzała nieprzytomnym wzrokiem na kobietę w skórzanym kombine-
zonie.
– O czym pani mówi? Skąd…
– Rozejrzyj się, sieroto! – przerwała jej nieznajoma. – Facet zwiał, choć to ty
mu zajechałaś drogę i zapewne solidnie porysowałaś lakier. Miał swoje powody, by
machnąć ręką na odszkodowanie. To nie była jego bryczka. Ukradł ją kilka godzin
temu w Pułtusku. Nie… – ściągnęła brwi i zamyśliła się na chwilę. – Nie w samym
Pułtusku, ale gdzieś w tamtych okolicach. To nieistotne…
Powietrzem targnął głuchy odgłos wybuchu. Ewa zamknęła oczy. Na ple-
cach poczuła uderzenie gorąca.
Motocyklistka się zaśmiała.
– Wiedziałam! Zawsze wiem… Chodź, bo się tu usmażysz.
Złapała zdezorientowaną Ewę za łokieć i zmusiła do zrobienia kilku kroków,
by oddaliły się od płonącego wraku. Podeszły do zaparkowanego na poboczu wiel-
kiego, obwieszonego kuframi motocykla. Ewa wciąż była w szoku. Z zawodowego
przyzwyczajenia zanotowała w pamięci drobne szczegóły: niebo zaciągnęło się
biszkoptowymi chmurami i zaczął siąpić drobny jesienny deszczyk. W oddali prze-
jechał ze stukotem pociąg towarowy. Na mokrej drodze z dużą prędkością minęło
ich kilka samochodów, nie wykazując najmniejszego zainteresowania dwiema ko-
bietami stojącymi nieopodal płonącego renault, jakby taki widok był dla kierow-
ców nużącą codziennością.
– Muszę zadzwonić do męża. – Wyszeptała Ewa, odgarnęła włosy z twarzy
i zaczęła masować sobie obolały kark. – Mój telefon… – Wykonała nieokreślony
gest, wskazując płonące auto.
– Proszę. – Motocyklistka podała jej swoją komórkę. – Jeśli chcesz, zadzwoń
do tego faceta, choć rozwiedliście się pół roku temu i od tamtego czasu rozmawia-
liście może ze dwa razy. On ci nie pomoże. Zresztą nigdy nie mogłaś na niego li-
czyć. Możesz spróbować zadzwonić do tego drugiego, ale… Nie, to też bez sensu.
Dobrze ci radzę, licz na siebie.
Ewa spojrzała na nią bezgranicznie zdumiona. Rzeczywiście, z przyzwycza-
jenia chciała zatelefonować do Tomasza. Jest lekarzem i zawsze spokojnie wysłu-
chiwał jej nerwowych monologów, a potem wzruszał ramionami i wracał do swo-
ich zajęć. Ale nie są już małżeństwem. Powinna zadzwonić do Marcina. On musi
jej pomóc. Przecież nosi pod sercem jego dziecko.
Ewa bezradnym gestem przeczesała ręką sięgające do ramion proste blond
włosy. Miała regularne rysy i dyskretny makijaż podkreślający głębię tęczówek
o barwie akwamaryny. Ciąża wypełniła jej do niedawna płaski brzuch, ale tym
szczuplej wyglądały długie nogi w butach na zdecydowanie zbyt wysokim obcasie.
W redakcji nogi Ewy były stałym tematem docinków zazdrosnych koleżanek, które
nie mogły jej wybaczyć wspaniałej figury. Nawet najbliższe przyjaciółki czekały
z niecierpliwością, kiedy wreszcie uzna, że przeminął czas krótkich spódniczek
i zwiewnych sukienek, które więcej odkrywają, niż zasłaniają. Tymczasem dobija-
jąca czterdziestki Ewa, zamiast zgodnie z metryką stać się niewidzialną, związała
się z dużo młodszym facetem i czerpała z życia pełnymi garściami. Przy Marcinie
czuła się czasem jak nastolatka. Marcin… Musi do niego zadzwonić. Natychmiast!
Motocyklistka uśmiechnęła się i poklepała ją po plecach, dodając otuchy.
– Nic się nie bój, słonko. Urodzisz wkrótce zdrową śliczną córeczkę. To naj-
ważniejsze. Miałaś wątpliwości, rzucając męża. I słusznie! Ten drugi to też nie jest
mężczyzna dla ciebie. Przecież dobrze wiesz. Tylko że ty nie chcesz słuchać intu-
icji. Moich rad też nie posłuchasz… A powinnaś. Ja się nigdy nie mylę. Pamiętaj.
Nigdy!
– Skąd pani to wszystko wie? – Ewa przerwała wybieranie numeru. – Kim
pani jest? Czy my się znamy? Nie sądzę… Mam dobrą pamięć do twarzy.
– Mam na imię Kalina. – Motocyklistka podała jej rękę w grubej rękawicy.
Ewa z trudem ją uścisnęła. – Kim jestem, nie ma chyba większego znaczenia.
W każdym razie wiedziałam, że będziesz miała wypadek i że trzeba cię wyciągnąć
z samochodu, zanim zapali się benzyna, która sikała z przebitego baku. Nie pytaj,
skąd to wiedziałam. Sama pewnych rzeczy nie rozumiem. Mam taki dar. – Zaśmia-
ła się. – Wiem o różnych rzeczach, i pamiętaj… nigdy się nie mylę.
– Wróżka? – Ewa uniosła brwi.
Dziewczyna skrzywiła się z niesmakiem.
– Wróżki rozkładają karty, patrzą w szklane kule, analizują układ linii na
dłoniach… To wszystko bzdury!
– Ty po prostu… wiesz? – domyśliła się Ewa.
Kalina pokiwała energicznie głową z wyraźną satysfakcją.
– Czasem udaję, że się waham. Stawiam tarota i robię te idiotyzmy, których
klienci oczekują od wróżek. To po to, by zdobyć zaufanie albo zachować wiary-
godność. Ale nie zwracam uwagi na karty. Intuicyjnie wiem, co się stanie. Przy-
szłość nie ma dla mnie tajemnic. To dar, ale i przekleństwo. Uwierz mi… Dziś
miałaś sporo szczęścia, że trafiłaś właśnie na mnie.
– Przyszłość nie ma dla ciebie tajemnic? – zaczęła Ewa. – To powiedz mi…
– sięgnęła po telefon i zaczęła wstukiwać numer – po ilu sygnałach Marcin odbie-
rze?
Kalina wzruszyła ramionami.
– Sprawdzasz mnie? Nie lubię niedowiarków, ale dobrze. To akurat banalnie
proste. W ogóle nie odbierze.
Miała rację. Po kilkunastu sygnałach włączyła się automatyczna sekretarka.
Ewa rozłączyła się i zrezygnowana oddała komórkę. Kalina wrzuciła ją do małego
plecaczka i wskoczyła na siedzenie motocykla.
– Poczekaj! – wykrzyknęła Ewa. – A policja? Pogotowie? Nie zostawisz
mnie chyba tutaj samej?
Kalina założyła kask i włączyła starter. Silnik zaskoczył i zaczął mruczeć
równym głębokim basem.
– Nic się nie bój. Ktoś już zadzwonił na sto dwanaście. Za chwilę będzie tu
pomoc drogowa. Wiesz… laweciarze zawsze są pierwsi, jakby trzymali na etacie
jasnowidzów. – Zaśmiała się z własnego żartu. – A potem przyjedzie straż pożarna,
karetka i policja. Właśnie w takiej kolejności.
– Popisujesz się! – rzuciła przez zęby Ewa, czując, jak rośnie w niej złość.
– To samo zawsze mówił mi mój były chłopak. – Kalina uśmiechnęła się
z nostalgią, kopnięciem złożyła podnóżek i wrzuciła pierwszy bieg. Zanim puściła
sprzęgło i motocykl wyskoczył na mokrą od deszczu jezdnię, zdążyła jeszcze po-
wiedzieć: – Radzę ci wracać jak najszybciej do pracy. Urwij się ze szpitala, do któ-
rego zawiozą cię karetką, i gnaj do roboty. Powinnaś już tam być, bo zapowiada się
ciekawy dzień…
CZĘŚĆ I
ROZDZIAŁ I
– Spóźniłaś się – syknął Konstanty. – Ominęło cię łzawe pożegnanie.
– Co się dzieje? – Ewa, która wpadła do redakcji przekonana, że to ona bę-
dzie tematem dnia, nie kryła rozczarowania. Konstanty, szef działu mody, siedział
z nogami na biurku i pił zieloną herbatę, bawiąc się frędzelkami długiego, fantazyj-
nie zawiniętego szalika. Od mikroskopijnej kuchni aż po newsroom wyczuwało się
napięcie, charakterystyczne dla czasu wielkich zmian.
– Kto wyleciał? – zapytała wprost Ewa.
Konstanty wzruszył ramionami.
– A co ci podpowiada twoja kobieca intuicja?
Spojrzała na niego i pokręciła głową. Szef działu mody wkurzał ją już od
sześciu lat, ale był – o czym nigdy nie zapominała – jej najlepszym przyjacielem.
– Sam Najwyższy? – zaryzykowała.
– Najwyższy to jest prezes – stwierdził autorytatywnie Konstanty. – A Stary
był tylko redaktorem naczelnym. Ale to i tak wysokie C. Zwykle zwolnienia zaczy-
nają od dołu, nie od góry, a tu proszę…
– Nie masz się z czego cieszyć – wtrąciła się Sandra z działu graficznego. –
Przyjdzie nowa miotła i wymiecie… Zacznie od funkcyjnych, zobaczycie…
Ewa i Konstanty wymienili znaczące spojrzenia. Sandra miała rację. Nowy
naczelny rzadko zjawiał się sam. Z poprzedniej pracy zabierał zaufanych współpra-
cowników i obdzielał ich intratnymi etatami w nowym miejscu. A tak się złożyło,
że Ewa pełniła w „Kobiecie Modnej” funkcję redaktora działu psychologii. Kon-
stanty odpowiadał za modę i urodę. Zmiana naczelnego mogła mieć dla nich po-
ważne konsekwencje.
– Marietta Szuster zmieni na pewno dyrektora artystycznego i zastępców, ale
was raczej zostawi… – Sandra się uśmiechnęła. Nie do końca wierzyła w to, co
mówi, ale starała się być miła.
– Marietta Szuster?! – wykrzyknęła Ewa i aż przysiadła na skraju biurka,
uważając jednak, by ostry róg nie zaciągnął jej pończoch. – To ona będzie nową
naczelną? Przecież…
Urwała, ale Konstanty zrozumiał, co miała na myśli. Pokiwał z rezygnacją
głową.
– Położyła już dwa miesięczniki i jeden tygodnik, ale wciąż ktoś daje jej ko-
lejną szansę. Nasz Stary minął się z nią dziś przy windzie. Zobaczysz, że to ona.
Zresztą… – spojrzał na zegarek – przekonamy się już za piętnaście minut. Prezes
w e-mailu zapowiedział się na czternastą. Przyjdzie i przedstawi nam nowe władze.
Która to już będzie zmiana? – zwrócił się do starszej korektorki w okularach gru-
bych jak denka od butelek.
Lena oderwała się od wielkiego arkusza papieru, na którym wydrukowano
tekst z działu reportażu, i spojrzała na Konstantego.
– Szósta! – stwierdziła krótko. – To będzie moja szósta naczelna, odkąd pra-
cuję w „Kobiecie Modnej”, to jest od dwudziestu lat. Nawet pasuje: „Szuster”
i „szósta”. Zgadzałoby się, gdyby nie to „u”, otwarte u naczelnej i zamknięte… no,
nieważne. Zresztą wcale się nie zdziwiłam. Czułam pismo nosem. Przyznam wam
się, że postawiłam rano tarota i wyszła mi „Śmierć”.
– To kiepsko. – Konstanty wzruszył ramionami. – Wywalą cię…
– Niekoniecznie – zaprotestowała Lena. – W tarocie śmierć nie musi ozna-
czać czegoś złego. To może być po prostu nowy początek. Ludzie przeważnie boją
się zmian, dlatego…
– To zabawne, że mówicie o magii i wróżeniu – przerwała jej Ewa i już mia-
ła na końcu języka opowieść o swoim porannym spotkaniu z Kaliną, gdy drzwi do
newsroomu otworzyły się gwałtownie i wszedł wysoki starszy mężczyzna w grafi-
towym garniturze i białej koszuli z szykownym, wściekle różowym krawatem. Pre-
zes Przytocki emanował pewnością siebie i autorytetem. Za nim, skromnie spu-
ściwszy wzrok na czubki eleganckich butów od Christiana Louboutina, drobiła
trzydziestoletnia kobieta o krótkich czarnych włosach i grzywce podciętej ewident-
nie przez jedną z najpopularniejszych warszawskich fryzjerek.
– Marietta Szuster. Oczywiście… – syknął Konstanty.
Ewa cofnęła się o krok i oparła o ścianę. Jej serce biło niespokojnie. Pochyli-
ła się nieco do przodu, by luźny sweterek choć odrobinę zamaskował zaokrąglony
brzuch. Poprzedni naczelny szybko pogodził się z tym, że zaszła w ciążę. Teatral-
nym szeptem napominał ją czasem, by nie zapuściła się, i zapowiedział, że nie tole-
ruje „ciężarówek w ogrodniczkach”. Dał Ewie do zrozumienia, że dopóki ubiera się
w krótkie, eksponujące nogi spódniczki i nosi buty na wysokim obcasie, to może
sobie być w ciąży i mu to w ogóle nie przeszkadza.
Zwłaszcza że nie uszło jego uwagi, iż biust Ewy imponująco się powiększył.
Teraz jednak Ewa nie wiedziała, jak wygląda jej pozycja. O Marietcie krążyły
sprzeczne informacje. Podobno określała się jako feministka. Co mogło oznaczać
zarówno to, że ciężarną kobietę będzie traktowała przyzwoicie, jak i to, że wyrzuci
ją bez sentymentów, bo nie może znieść, gdy po biurze pęta się baba z brzuchem.
– Sytuacja jest dobra, ale nie beznadziejna – mruknęła Ewa do Konstantego.
– Wiedźma jest sama. Może uda nam się przetrwać pierwszy szturm?
Prezes dał im tylko tyle czasu, ile było niezbędne, by cała redakcja zgroma-
dziła się wokół niego. Niektórzy rozsiedli się na krzesłach, ale większość podpiera-
ła ściany, starając się, tak jak szefowa działu psychologii, nie rzucać się w oczy.
Marietta, ochrzczona w poprzedniej redakcji ksywką Krwawa Mary, z udawanym
spokojem kartkowała ostatni numer pisma zabrany z biurka Konstantego.
– Kochani… – zaczął prezes swoim ulubionym, niby to przyjacielskim to-
nem – zapewne wielu z was zadaje sobie dziś pytanie: gdzie jesteśmy i dokąd
zmierzamy…
Konstanty przewrócił oczami i ukryty za plecami korektorek zrobił gest, jak-
by chciał wsadzić sobie dwa palce do gardła i sprowokować wymioty. Stojąca obok
niego Ewa dyskretnie kopnęła go w kostkę.
– Ale spieszę was uspokoić: zmierzamy w dobrym kierunku – ciągnął Przy-
tocki. – Jestem o tym przekonany…
Przerwał, zdjął okulary i wytarł szkła irchową szmatką, którą wyjął z we-
wnętrznej kieszeni marynarki.
– Jeśli jest tak dobrze, to dlaczego… – wypalił Maciek, dyrektor artystyczny,
ale druga część zdania nie przeszła mu przez gardło.
– Dlaczego? Chce pan wiedzieć, dlaczego zdecydowałem się powierzyć sta-
nowisko redaktora naczelnego innej osobie? Cóż… – uśmiechnął się nieszczerze –
zrobiłem to tylko i wyłącznie dla dobra pisma. Pani Marietta Szuster to wybitny fa-
chowiec, powiedziałbym nawet, że fachowiec światowego formatu. Wyniki sprze-
daży i nakład „Kobiety Modnej”… hm… nie były tragiczne, ale od pewnego czasu
stały w miejscu. A poziom, co tu gadać… I dlatego zarząd podjął decyzję o powie-
rzeniu sterów gazety pani Szuster. – Wziął Mariettę za rękę i wycisnął na jej dłoni
czuły pocałunek.
– Normalnie zaraz pójdą w ślimaka – szepnął Konstanty. – Co za szopka…
– Pani Szuster – podjął prezes – zobowiązała się do znacznego podniesienia
poziomu tekstów i do opracowania bardziej wysmakowanej formy graficznej na-
szego magazynu, a także do zwiększenia sprzedaży z obecnych stu dwudziestu ty-
sięcy egzemplarzy do dwustu tysięcy.
– To nierealne! – zaprotestował Maciek. Chyba już zdał sobie sprawę, że
i tak nie utrzyma się na stanowisku dyrektora artystycznego, i szedł na całość, nie
mając nic do stracenia.
– Tak? – zdziwił się prezes z wystudiowanym zaskoczeniem. – Chce nam
pan coś powiedzieć?
– Przecież… – zająknął się Maciek – to oczywiste. Albo robimy tytuł dla
masowego czytelnika, a wtedy musimy zejść z poziomu, albo idziemy w eksklu-
zywną niszę, ale wtedy możemy zapomnieć o wysokim nakładzie. A to dlatego, że
struktura czytelnictwa ma kształt piramidy. Najwięcej jest baranów, którzy sięgają
po…
Maciek już po sekundzie zrozumiał, że popełnił straszny błąd. Zrobił się
czerwony. Na twarzy prezesa pojawił się jadowity uśmiech.
– A więc, jeśli słuch mnie nie myli, traktuje pan naszych drogich czytelni-
ków jak stado baranów?
– Nie. Nie to miałem na myśli. Ja tylko chciałem…
Przytocki nie pozwolił mu dokończyć.
– No cóż… teraz jest dla mnie jasne, dlaczego „Kobieta Modna”, tytuł o ta-
kim potencjale, pomimo wielkich nadziei i inwestycji, które poczyniliśmy w ostat-
nich latach, stał w miejscu. Skoro najważniejsze osoby w redakcyjnej hierarchii
mają tak lekceważący stosunek do czytelniczek, to po prostu nie da się zrobić do-
brego pisma. Czy jeszcze ktoś… – powiódł po zgromadzonych piorunującym
wzrokiem – czy jeszcze ktoś uważa, że czytelniczki, które co miesiąc wydają pra-
wie dziesięć złotych na nasz magazyn, to idiotki, debilki i kretynki? Śmiało! Po-
wiedzcie mi to prosto w oczy. Nie ma się czego bać!
Ewa o mało się nie roześmiała. Rzeczywiście. Nie ma się czego bać, pomy-
ślała. To jeden z najlepszych żartów, jakie ostatnio słyszałam. Kątem oka spojrzała
na Konstantego. Trochę się obawiała, że przyjaciel powie na głos to, co wszyscy
musieli już pomyśleć, ale tym razem kierownik działu mody zachował resztki in-
stynktu samozachowawczego i po prostu kontemplował połysk bezbarwnego lakie-
ru, który nałożył sobie rano na paznokcie.
– Jestem przekonana, że wszyscy żywimy do naszych ukochanych czytelni-
czek jak najcieplejsze uczucia… – Marietta Szuster odezwała się po raz pierwszy.
Głos miała cichy, ale dźwięczny, o bursztynowomiodowej barwie, przywodzący na
myśl letnie niedzielne popołudnie. Prezes spojrzał na nią niemal z czułością.
– Marysiu! Potrzeba nam tu właśnie takich ludzi jak ty. Wiem, że chciałabyś
wszystkim nieba przychylić, ale nie powinnaś nikogo bronić ani usprawiedliwiać.
Dziennikarstwo to nie jest zwykły zawód, tylko powołanie. Po-wo-ła-nie! – Przy-
tocki, gdy się unosił, zaczynał niemal krzyczeć, skandując każdą sylabę. – Dlatego
nie ma u nas miejsca dla karierowiczów, którzy przychodzą wyłącznie po to, by za-
rabiać pieniądze, a tak naprawdę nami i naszymi czytelnikami gardzą. Nie ma…
– Panie prezesie! Z całym szacunkiem… – zaczął Maciek, ale Przytocki już
surfował na swojej ulubionej fali i nikt nie miał szans, by mu w tym przeszkodzić.
– Nie ma u nas miejsca dla kogoś, kto nie grzeszy talentem, a potrafi tylko
siać ferment – grzmiał prezes. – Miejsce cynicznych drani jest w agencjach rekla-
mowych albo i… towarzyskich.
– Panie prezesie! – Maciek podniósł głos. – Pan mnie obraża.
– Doprawdy? – zdziwił się teatralnie Przytocki. – Ja pana obrażam! To już,
doprawdy, bezczelność! Więc co pan tu jeszcze robi, skoro czuje się obrażony?
Maciek podszedł do niego z zaciśniętymi pięściami. Ewa przymknęła powie-
ki. Dużo by dała, by nie uczestniczyć w awanturze, która wisiała już w powietrzu
i wydawała się nieunikniona.
– Co ja tu robię? – powtórzył Maciek i roześmiał się, ale pięści wciąż miał
zaciśnięte. – Dobre pytanie. Bo z tego, co się zorientowałem, to pewne decyzje zo-
stały już podjęte. Prawda?
Prezes spojrzał mu w oczy. Wzrok miał twardy, a na twarzy ironiczny
uśmieszek. Owionął Maćka zapach dobrej wody kolońskiej i dominikańskich cy-
gar.
– Na pana miejscu już bym się nad tym nie zastanawiał. – Prezes podniósł
lewą rękę i podciągnął mankiet koszuli. Rzucił okiem na gruby, srebrny zegarek
marki Patek Philippe i ściągnął brwi. – Za pięć, nie… już za cztery i pół minuty
ochrona odprowadzi pana na dół, do taksówki.
– Blefuje pan… – Maciek poszarzał na twarzy – nie ma pan prawa. Ja się od-
wołam! Sąd…
– Marnuje pan czas. – Przytocki wzruszył ramionami. – I nie radzę dotykać
komputera. Od piętnastu minut jest zablokowany, a wszystkie pliki, ze szczegól-
nym uwzględnieniem historii w przeglądarce internetowej zarchiwizowane.
Wszystkie – podkreślił. – Rozumie pan?
Maciek rozumiał. Wyglądał jak balon, z którego ktoś wypuścił powietrze
w samym środku podróży nad Oceanem Spokojnym.
Ewa pokręciła głową. W newsroomie zapadła martwa cisza. Wszyscy orien-
towali się mniej więcej, czym Maciek zajmował się w wolnych chwilach. Interne-
towe czaty i przeglądanie wiadomości na portalach randkowych zajmowało mu –
bywało – więcej czasu niż praca. Jeśli monitorowano jego komputer od dawna, mu-
siało się nazbierać na niego tyle haków, że ewentualna batalia sądowa była przegra-
na już na starcie. Dlatego Maciek obrócił się tylko na pięcie, a po chwili z pokoju
grafików zaczęło dochodzić wściekłe trzaskanie szufladami i odgłos wrzucanych
do tekturowego pudła szpargałów. Po trzech minutach na piętrze pojawili się
ochroniarze. Nieco speszeni, ale nadrabiający minami – przecież patrzył na nich
prezes – odprowadzili Maćka do windy. Maciek, wbrew oczekiwaniom Przytockie-
go, nie szarpał się i nie wyrywał. Nawet nikomu nie ubliżał. Przemaszerował przez
newsroom z dumnie podniesioną głową. Próbował nawiązać kontakt wzrokowy
z którymkolwiek z niedawnych kolegów, ale wszyscy, milcząc, wpatrywali się
w przestrzeń. Tylko Marietta Szuster przyglądała mu się ze źle skrywaną satysfak-
cją.
Gdy za Maćkiem zamknęły się drzwi windy, Ewa odetchnęła, a na twarzy
prezesa pojawił się grymas imitujący łagodny uśmiech.
– No, kochani… – zaczął, zacierając z rozmachem ręce – do roboty. Do
robo-ty! Czytelnicy czekają na wasze doskonałe teksty, więc…
– Panie prezesie! – przerwała mu, uśmiechając się przymilnie, Marietta. –
Z pewnością wszyscy chcieliby nieco odetchnąć i omówić nową sytuację.
Przytocki pokiwał energicznie głową i otoczył Mariettę ramieniem.
– A więc, pani redaktor, zostawmy zespół w spokoju, żeby nasze drogie
dziennikarki mogły swobodnie poplotkować, i chodźmy do mojego gabinetu napić
się herbaty…
Konstanty zmrużył oczy, z miną niewiniątka wsunął do ust czubek ołówka
i zaczął go oblizywać.
– Przestań! – syknęła Ewa. – Zaczekaj chociaż kilka sekund, zanim znikną,
bo zwrócą na nas uwagę i…
– I co? – Jej przyjaciel wzruszył ramionami. – Przecież ciebie nie zwolnią,
bo jesteś w ciąży. A mnie… Będą się bali, bo jestem gejem. Mogę ich pozwać za
mobbing i nietolerancję.
Ewa pokręciła głową i usiadła przy swoim biurku. Była bardzo zmęczona
i czuła bolesny ucisk z tyłu głowy. Zastanawiała się, czy popełniła błąd, rezygnując
ze specjalistycznych badań w szpitalu, do którego podwiozła ją karetka pogotowia.
Sięgnęła po stojący na biurku telefon i wybrała numer Marcina. Gdy włączyła się
automatyczna sekretarka, odłożyła słuchawkę. Nie mogę na niego liczyć, pomyśla-
ła z goryczą po raz nie wiadomo który tego dnia i z trudem opanowała wzbierający
w niej gniew. Gdyby nie to, że nosi w sobie jego dziecko… Dziecko… Bo przecież
to musi być jego dziecko! Zaczęła kolejno odginać palce. Teraz jest październik,
a jestem w ósmym miesiącu. Czyli wrzesień to siódmy, sierpień – szósty, lipiec –
piąty, czerwiec – czwarty, maj – trzeci, kwiecień – drugi, marzec… Kiedy ostatni
raz kochała się z Tomaszem? Niespokojnie poruszyła ręką, trąciła myszkę i na mo-
nitorze komputera, zamiast wędrujących po ekranie rozbłysków wygaszacza, uka-
zał się trójkąt ułożony z kart tarota. Wstała, gwałtownie odsuwając krzesło.
– Kto siedział na moim miejscu?! – zapytała wzburzona. – Leno? To ty?
Korektorka wychyliła się ze swojego boksu i pokręciła głową.
– Nie używam do wróżenia komputera, tylko staromodnie rozkładam karty.
A i tak robię to w domu, nigdy w pracy – zapewniła zdecydowanie.
Jednak Ewa nie do końca jej uwierzyła. W środek trójkąta składającego się
z trzech kart zawsze wpisana była jedna. I ta, w przeciwieństwie do pozostałych,
była ułożona efektownym rysunkiem do góry. Konstanty stanął za plecami Ewy
i cicho zagwizdał.
– No, no… I to ci wyszło?
– Nie mnie. To już było…
Ewa usiadła ciężko na obrotowym krześle. Dziecko wierciło się w jej brzu-
chu, jakby miało już dość ciasnej bezpiecznej kryjówki i postanowiło wyrwać się
na wolność.
– Nie przejmuj się. – Szef działu mody poklepał ją po plecach. – Nie znam
się na tarocie, ale z tego, co mówiła Lena, nie jest tak źle. Śmierć to symbol jakiejś
przemiany. Mam nadzieję, że nie tylko tej najbardziej oczywistej… w proch…
ROZDZIAŁ II
– Daleko jeszcze?
Zaniepokojony Marcin po raz kolejny rzucił okiem na komórkę – wciąż brak
zasięgu.
– Spokojnie, już prawie dojeżdżamy… – Jacek, siedzący za kierownicą,
zmienił stację radiową. – Tutaj nic nie odbiera, tylko Radio Maryja – mruknął prze-
praszająco.
Ciemna, lśniąca od deszczu ściana lasu zaczęła się przerzedzać, a polna dro-
ga, którą jechali już dobre pół godziny, zrobiła się jeszcze bardziej wyboista.
– Jacek, nie mam tu zasięgu… – zaczął niepewnie Marcin – …a jeśli za-
dzwonią z gazety? Jesteś pewny, że to dobry pomysł, żeby pakować się w ten biz-
nes? Wywalą nas z roboty i jeszcze uruchomią GPS-a w samochodzie, i będziemy
mieli na głowie kryminalnych…
Jacek, zwalisty trzydziestolatek w szarej bluzie z wyszytym srebrną nicią na-
pisem „Incredible Hero”, machnął ręką.
– Za miesiąc będziesz się śmiał z tego, że tak długo siedziałeś w tej dziadow-
skiej firmie. Kasa, misiu! Kasa czeka!
– Wzięliśmy bryczkę bez pytania.
– I co z tego? – Jacek wzruszył ramionami. – Nikt się nie zorientuje. Poje-
chaliśmy na testy i zrobić zdjęcia, nie? Ty piszesz, ja robię zdjęcia. Tak wygląda
nasz układ. Nie pamiętasz?
– Nie wiedzą, dokąd nas poniosło.
– A bo to pierwszy raz?
Marcin pokiwał głową. Nie dalej jak miesiąc temu wyskoczyli z Ewą, Jac-
kiem i jego najnowszą dziewczyną do Zakopanego. Zdjęcia terenowego nissana
zrobili w pół godziny, a resztę weekendu spędzili miło, na koszt redakcji „Świata
Aut”. Dziś problem polegał na tym, że wzięli z parkingu przeznaczone do testów
Audi Q7 za ponad pół miliona złotych i mieli, według tego, co powiedzieli naczel-
nemu, „pokręcić się po okolicy”. Od wyjazdu z redakcji minęły już dwie godziny,
a oni błądzili gdzieś po puszczy pod Wyszkowem. Na domiar złego, gdy przez mo-
ment telefony złapały zasięg, Marcin odkrył, że ma kilkanaście nieodebranych po-
łączeń z kilku nieznanych mu numerów. Bezskutecznie próbował oddzwonić. Na-
tychmiast też wystukał numer komórki Ewy, ale nie odebrała. Zdenerwował się
tym, bo wiedział, że w ósmym miesiącu ciąży mogą się przytrafić różne rzeczy,
mogła się źle poczuć albo zemdleć. A jeśli odeszły jej wody i zaczął się poród?
– Słuchaj… a może jednak sobie darujemy? To jakieś dziwne klimaty. Pach-
nie mafią. Dlaczego gość nie chciał się spotkać w jakimś cywilizowanym miejscu?
Dlaczego kręcił, zamiast powiedzieć, o co chodzi?
– Pachnie pieniędzmi, misiu. Dużymi pieniędzmi. A te, jak mówi przysło-
wie, nie lubią tłoku ni rozgłosu.
– Ale nie wydaje ci się dziwne, że… – zaczął Marcin.
– Dziwne mi się wydaje, że pękasz – ostro przerwał mu Jacek. – Nie takiego
Marcina znałem. Zawsze byłeś ostry gość. Ta laska cię wykręciła.
– Przystopuj! – warknął Marcin – bo się wkurzę…
– No! – Jacek się roześmiał i klepnął skórzaną deskę rozdzielczą. – Od razu
lepiej! Tak trzymaj, a daleko zajedziesz.
– Nie wiesz nawet, co to za biznes! – utyskiwał Marcin.
Jacek wzruszył ramionami.
– Polecił mi tego gościa facet, do którego mam zaufanie. I nic nie ryzykuje-
my, bo jeśli nam się nie spodoba, to grzecznie mówimy „do widzenia” i wychodzi-
my.
– A oni posyłają za nami kilka pożegnalnych serii z kałasznikowa…
Jacek zaśmiał się nerwowo.
– Okropnie się zrobiłeś strachliwy. Jak nie chcesz zaryzykować, twoja spra-
wa. Ale uwierz mi, kasa normalnie leży na ulicy. Amerykańska firma wchodzi do
Europy. Kto się załapie na początku, łatwo zarobi. Wystarczy wciągnąć do biznesu
parę osób, a potem samo się będzie kręcić.
– Zalatuje mi to jakimś Amwayem. Zobaczysz, skończy się na tym, że facet
będzie chciał nam wcisnąć jakiś kit, z którym mamy latać po domach.
– Żadnej akwizycji! – Jacek pokręcił głową. – Do tego nie mam nerwów. Je-
śli się okaże, że mam wbić się w garniak i bujać po wioskach, żeby zarobić jakąś
nędzną prowizję, to rozwalę im tę budę… A swoją drogą… – przejechał przez
otwartą bramę z kutego żelaza i zaparkował przed elegancką rezydencją utrzymaną
w stylu staropolskiego dworku – niezła hawira. Chata jak z tego filmu… no
wiesz… z Pana Tadeusza?
Wysiedli i odetchnęli świeżym powietrzem pachnącym deszczem i rumian-
kiem. Z uznaniem otaksowali stojące na podjeździe samochody. Sportowe porsche,
limuzynę mercedesa i dynamiczne subaru. Nieco skrzywili się na widok poobijanej
bezbarwnej vectry.
– Dziwne towarzystwo… – mruknął Marcin. – To co, wchodzimy? Bo to
chyba ostatni moment, w którym jeszcze…
Drzwi willi otworzyły się i stanął w nich przystojny mężczyzna koło czter-
dziestki, typ południowca z długimi włosami układającymi się w niesforne loki.
Uścisnęli sobie dłonie i długowłosy wprowadził ich do salonu. Przy stole siedziało
czterech mężczyzn i kobieta, której twarz wydała się Marcinowi znajoma. Nie
mógł sobie przypomnieć, skąd ją zna, ale gotów był się założyć, że widział ją w te-
lewizji.
– Poznajcie się państwo. – „Południowiec” najwyraźniej wcielił się w rolę
gospodarza. – Jacek i Marcin… a to nasz gość z Niemiec i mistrz, że tak się wyra-
żę… ceremonii, Johann. – Wskazał dostojnie wyglądającego grubasa z kozią bród-
ką i okularami w drucianych oprawkach.
– Mam na imię Mirek. – Dwudziestoparoletni chłopak o rozbieganych
oczach i w bardzo drogim garniturze od Armaniego się ukłonił. – A to moja przyja-
ciółka, Marta. – Przytulił gwiazdę telewizyjną, która spojrzała na niego z mieszani-
ną niechęci i znudzenia.
– Zdzisiek! – Mężczyzna pod pięćdziesiątkę, o muskularnej budowie i szcze-
rej twarzy akwizytora Biblii, potrząsnął mocno ich dłońmi.
– Marek – przedstawił się ostatni uczestnik spotkania, wyblakły łysiejący
emeryt.
– Mnie już poznaliście – długowłosy się uśmiechnął – jestem Krystian Borek
i mam fajny dworek… – Zaśmiał się ze swojego żartu. – Myślę, że możemy przejść
do rzeczy. Johann… a właściwie pan Janek… Ile to już lat na emigracji? – rzucił
pytanie w stronę mężczyzny, którego nazwał „mistrzem ceremonii”.
– Zwanzig… Dwadzieścia – mruknął gość z Niemiec.
– No proszę… – zdziwił się Krystian. – Jak pan mógł! Ledwo ojczyzna od-
zyskała wolność, a pan wyjechał?
– Miałem swoje powody.
– Nie wątpię, nie wątpię… – Gospodarz pokiwał głową z szelmowskim
uśmiechem, dając do zrozumienia, że wie coś więcej, ale nie rozwijał tematu.
– Przejdźmy do rzeczy – powiedział Johann. Wstał z fotela i powiódł cięż-
kim wzrokiem po twarzach zebranych. – Zeit… Czas to pieniądz. A o pieniądzach
właśnie chciałem wam opowiedzieć. O pieniądzach, które możecie zarobić, jeśli
wysłuchacie mnie do końca i zrobicie genau to, co wam powiem.
– A ile można stracić? – zapytał partner gwiazdy, udając żydowski akcent.
Mistrz ceremonii spojrzał na niego z pogardą.
– Mirosław Dąbrowski – wycedził przez zęby. – Z tych Dąbrowskich. I to
wszystko, co można dobrego o tobie powiedzieć. Vater kazał ci wziąć się do jakiejś
pracy, bo nie ma ochoty utrzymywać smarkacza do czterdziestki, recht? Powie-
dział to pół roku temu, recht? I od tamtego czasu standard życia wyraźnie ci się po-
gorszył, recht?
Mirek spuścił wzrok, starając się uniknąć wściekłego spojrzenia gwiazdy te-
lewizyjnej.
– Oczywiście, że prawda – bezlitośnie ciągnął Johann. – Powiem ci coś jesz-
cze, panie Dąbrowski. Znalazłeś się tu dlatego, że wreszcie do ciebie dotarło, że je-
steś niczym. Jesteś zerem. Du bist Null! Jesteś spłukany! – Ostatnie zdanie mistrz
ceremonii wykrzyczał mu w twarz.
– Tylko mięczak daje sobą pomiatać byle komu – powiedziała jadowitym to-
nem gwiazda do czerwonego z wściekłości Mirka.
– Ty nie jesteś lepsza – prychnął Johann. – Gwiazdką zostałaś dzięki temu,
że wślizgnęłaś się do łóżka znanemu aktorowi. Ale on cię po paru latach puścił
kantem, a prawnicy wzięli większość kasy, którą wyrwałaś mu w trakcie rozwodu.
Ten Tanzshow, Taniec z gwiazdami, miał podreperować twoje finanse, tylko
że ty nie przyłożyłaś się do roboty i wyleciałaś już w pierwszym odcinku. Marzenia
o dużych pieniądzach szlag trafił. Na dodatek ośmieszyłaś się, wiążąc się z młod-
szym o dziesięć lat gołodupcem. Błąd! Powinnaś celować w jego tatusia. Chociaż
nie… – potarł ręką kozią bródkę – …nie miałabyś szans. Dąbrowski senior woli
młodsze.
– Świnia! – wrzasnęła Marta i zerwała się z fotela.
– Siadaj! – warknął Johann. – Jeszcze nie skończyłem. Możesz robić sceny,
jeśli chcesz, ale przyjechałaś tu z jednego powodu…
– Niech zgadnę… Jestem w chwilowych tarapatach finansowych? – ironicz-
nie zapytała gwiazdka telewizyjna.
– Tarapaty? Scheisse! Jesteś spłukana! I ty też… – Grubym jak parówka pal-
cem wskazał muskularnego pięćdziesięcioletniego mężczyznę, który przedstawił
się jako Zdzisiek.
– Owszem – potwierdził Zdzisiek bez cienia wahania. – Przegrałem sporo
w kasynie. Ale mam plan, jak się odegrać, potrzebuję tylko małej pożyczki. Zwró-
cę co do…
– Scheisse! Gówno! – wrzasnął Johann. – Gówno! Potrzebujesz górę kasy,
a nie małej pożyczki. Masz oddać półtora miliona, i to nie jakiemuś głupiemu ban-
kowi, tylko ruskiej mafii. I masz na to zdecydowanie za mało czasu. Szczerze mó-
wiąc, nie masz w ogóle czasu. A te półtorej bańki, to nie są twoje jedyne długi,
prawda?
Zdzisiek kiwnął głową, ale nic nie powiedział. „Mistrz ceremonii” z sady-
styczną przyjemnością patrzył, jak mężczyzna czerwienieje i drżącymi rękami roz-
luźnia węzeł krawata.
– Zastawiłem mieszkanie – mruknął Zdzisiek – próbowałem sprzedać parę
rzeczy, ale to rzeczywiście tylko kropla w morzu.
– Powiem ci coś: ty też jesteś spłukany! – krzyknął mu Johann prosto
w twarz.
– Wygląda na to, że wszyscy jesteśmy spłukani – powiedział spokojnie eme-
ryt. – Jeśli chodzi o mnie, to po latach wiernej służby w hm… pewnym resorcie si-
łowym, pożegnano się ze mną mało elegancko. Nie mogę nigdzie znaleźć pracy,
a latka lecą…
– Kim pan jest z zawodu? – zainteresowała się gwiazdka telewizyjna. – Bo ja
znam sporo osób, które chętnie zatrudniają byłych milicjantów jako ochroniarzy
albo detektywów. Pan był, sądząc z postury, raczej detektywem niż zomowcem,
prawda?
Emeryt chrząknął i uciekł wzrokiem w bok.
– Raczej nie, proszę pani, pracowałem w resorcie spraw wewnętrznych
jako… Zresztą nieważne.
– Szczerość! Panie Mareczku! – upomniał go Długowłosy. – My, ludzie inte-
resu, nie mamy przed sobą tajemnic. To zresztą zabawne, że pracował pan jako
kat…
– Adwokat? W Ministerstwie Spraw Wewnętrznych? – zdziwiła się Marta.
Emeryt spojrzał na Krystiana Borka z mieszaniną zdziwienia i niechęci, po
czym odwrócił się do gwiazdki telewizyjnej i nieśmiało uśmiechnął.
– Nie… Po prostu kat. W resorcie, a nie… zresztą to nie jest dziś istotne.
Wykonywałem egzekucje. Oczywiście dopóki Polska nie podpisała odpowiednich
konwencji międzynarodowych i na karę śmierci wprowadzono moratorium. A póź-
niej w ogóle ją zlikwidowano. A ja straciłem pracę… Trochę liczyłem na to, że
karta się odwróci po wyborach w dwa tysiące piątym, gdy do władzy doszła prawi-
ca, a ministrem sprawiedliwości został ten miły młody człowiek w okularkach…
Zapadła niezręczna cisza.
– A tych dwóch? – Marta wskazała Marcina i Jacka.
– Oni również są spłukani – wyręczył Johanna gospodarz dworku. – To dwaj
dziennikarze z magazynu samochodowego. Zarabiają podle, a chcieliby żyć ponad
stan. Ten gruby… – wskazał Jacka.
– Nie jestem gruby, tylko dobrze zbudowany – oburzył się Jacek.
– Ten gruby – kontynuował Krystian, nie zwracając uwagi na jego protest –
jest fotografem, ale jego talent nie rzucił do tej pory na kolana żadnej porządnej ga-
zety. A skoro do tej pory nie rzucił, to już raczej nie rzuci, a naszemu gościowi gro-
zi, że do końca życia będzie fotografował uwalane smarem silniki. Jego aspiracje,
przynajmniej jeśli chodzi o styl życia, są dużo wyższe. Powiedz państwu, dlaczego
puściła cię kantem ostatnia dziewczyna… Jak ona się nazywała… Mariola?
– Marlena – odruchowo poprawił Jacek. – Cóż… chciała, żebym jej kupił ja-
kąś firmową szmatę, a ja akurat nie byłem przy kasie i…
– …I pozwoliłeś odejść kobiecie swego życia, bo nie stać cię było na kupno
seksownej sukienki za marne tysiąc złotych – westchnął Krystian.
– Jest spłukany – skwitował emerytowany kat.
– Ten chudy też. – Długowłosy wskazał Marcina. – Wplątał się w romans
z dość wymagającą kobietą. A za chwilę urodzi mu się dziecko.
– No toś się bracie wpakował. – Zdzisiek klepnął Marcina w ramię.
– Nie po to tu przyjechaliście, żeby sobie współczuć – gromkim głosem upo-
mniał ich Johann – tylko żeby stanąć na nogi i zacząć zarabiać duże pieniądze.
Grosse Geld! Verstehen? Rozumiecie?
– Dlaczego my? – zapytał podejrzliwie emeryt. – Nie jest pan naszym anio-
łem stróżem ani dobrą wróżką, tylko biznesmenem. Gdzie haczyk?
Johann oparł się o stół i popatrzył na niego znużonym wzrokiem.
– Nie jestem Świętym Mikołajem. Das ist Klar. Ale mogę być twoją dobrą
wróżką, która pokaże ci drogę do bogactwa, a przy okazji sam chcę dobrze zarobić.
Nie jestem… jak to się mówi… charytatywny. Im szybciej zbuduję przy waszej po-
mocy sieć marketingową, tym więcej zarobię. Mein Freund Krystian zebrał was tu
nieprzypadkowo. Macie dużo kontaktów, jesteście lubiani w swoich środowiskach
i…
– Spłukani – podpowiedział Długowłosy z uśmiechem magika wyciągające-
go triumfalnie królika z kapelusza. – Macie, że się tak wyrażę, dobrą motywację do
pracy. Takich ludzi nam trzeba, a nie zblazowanych bogaczy, których mam sporo
wśród znajomych… – Zmrużył oczy jak kot drapany za uchem. Ewidentnie delek-
tował się skalą swoich koneksji.
– Sporo pan o nas wie, panie Krystianie Borku. – Emerytowany kat pokiwał
głową z uznaniem. – À propos, czy to prawdziwe nazwisko?
– Nomina sunt odiosa, jak mawiał Cyceron. – Długowłosy się zaśmiał. –
W pewnych kręgach lepiej nie wymieniać nazwisk. Dlatego wolę, gdy mówimy so-
bie po imieniu. To niweluje dystans. A zresztą nie chodzi o zachowanie anonimo-
wości, bo każdy z nas i tak, przystępując do biznesu, będzie musiał podać wszyst-
kie dane. W końcu uczciwie płacimy podatki, prawda?
– To całkowicie legalne – potwierdził poważnie Johann. Z czarnej skórzanej
teczki wyciągnął plik kartek i wieczne pióro. Zdjął skuwkę i zamaszystymi rucha-
mi nakreślił na czystej stronie kilka pionowych i poziomych kresek.
– Zbliżcie się, proszę. Wytłumaczę wam, o co chodzi.
Siedem głów pochyliło się nad rysunkiem.
– To w przybliżeniu struktura sieci, którą zbudujemy. Tu jestem ja… – Na
górze kartki Johann postawił precyzyjnie dużą, idealnie okrągłą kropkę. – A tu bę-
dziecie wy… – Zaznaczył punkty na kreskach rozchodzących się koncentrycznie
od „jego” kółka. – Każdy z was będzie szefem swojej struktury i będzie dostawał
prowizję za wszystkie osoby, które zwerbuje. A także za tych, których zwerbują lu-
dzie zwerbowani przez was. Ist das Klar? Dzięki temu nowatorskiemu rozwiązaniu
wasze konto będzie puchło w postępie geometrycznym. Jeden, dwa, cztery, szesna-
ście…
– Zaraz… Wolniej, proszę. Ile będziemy zarabiali? – Zdzisiek hazardzista
złapał się za głowę. – O co w tym chodzi?
Johann wytarł czoło białą batystową chusteczką, którą wyjął z wewnętrznej
kieszeni marynarki.
– Pokażę wam to na przykładzie. Ty – wskazał palcem Marcina – wciągasz
do naszej sieci dziesięcioro znajomych. Zajmuje ci to, powiedzmy… tydzień. Masz
za nich prowizję sto euro od łebka. Ci ludzie to twoi koledzy, rzutcy, przebojowi,
pozytywnie nastawieni do życia, zdecydowani, by przestać martwić się o debet
i skąd wziąć pieniądze na kolejną ratę kredytu. W ciągu tygodnia każdy z nich
przyciągnie do nas kolejne dziesięć osób. Ile masz już osób w strukturze? – Zawie-
sił głos, patrząc na Marcina.
– Dwadzieścia? – bąknął dziennikarz. Nigdy nie był dobry z matematyki
i czuł, że robi z siebie durnia.
– Sto dziesięć! – wykrzyknął triumfalnie Johann. – A ponieważ to też są oso-
by rzutkie i mają spore grono przyjaciół i znajomych, to sieć rozszerza się błyska-
wicznie. Ile zarobisz po miesiącu?
– Jedenaście tysięcy euro – powiedziała szybko gwiazda telewizyjna.
– Brawo! – „Mistrz ceremonii” złożył dłonie jak do oklasków. – Widzę, że
jest pani przyzwyczajona do wysokich nominałów. Ale pytałem o zysk po miesią-
cu, a nie po dwóch tygodniach.
Kobieta nerwowym ruchem zmierzwiła sobie włosy.
– Oczywiście… – Sięgnęła do torebki i wyciągnęła iPhone’a w eleganckim
różowym etui. Stuknęła palcem w ekran i uruchomiła kalkulator. Po chwili uniosła
brwi i zdziwiona spojrzała na Johanna.
– Zgadza się. – Johann uśmiechnął się łaskawie. – Okrągły milion euro. Ma-
gia matematyki użytej w szlachetnym celu powiększania majątku. Pieniądz lubi
pieniądz. Recht? Napociliście się kilka dni, spotykając z ludźmi, których znacie
i lubicie. Wypiliście z nimi kawę, opowiedzieliście o tym i o owym i… – zrobił
gest liczenia pieniędzy – wpada wam za to do kieszeni milion euro.
– Jak to możliwe? – Marcin pokręcił z niedowierzaniem głową.
Johann odkręcił pióro i na kartce, obok narysowanego wcześniej schematu
sieci, napisał: „10”.
– Tyle osób zwerbujesz w pierwszym tygodniu. – Podkreślił dziesiątkę i po-
niżej napisał: „100”.
– Wiem – wyrwał się Jacek – każdy z tej naszej dziesiątki przyciągnie kolej-
nych dziesięciu!
Johann pokiwał głową, podkreślił prostą linią „100” i napisał poniżej
„1000”.
– Każdy z tej setki również przyprowadzi dziesięciu chętnych i mamy już ty-
siąc! – Zdzisiek hazardzista zatarł ręce. – Magia matematyki! Wielkich liczb, czło-
wieku!
Johann podkreślił „1000” i poniżej, starannie kaligrafując, napisał: „10 000”.
– Dziesięć tysięcy razy sto euro to okrągły milion – potwierdziła Marta. –
Nie licząc nawet tego marnego tysiąca zarobionego za pierwszą dziesiątkę.
– A i to przy założeniu, że na tej dziesiątce poprzestaniemy – zgodził się
z nią Johann. – Choć przecież na dziesięciu znajomych świat się nie kończy. Może-
my popracować dwa tygodnie. Albo i miesiąc… W końcu każdy z tych ludzi, któ-
rych ściągną znajomi waszych znajomych, to dla was kolejne pieniądze.
– Brzmi pięknie – emeryt był wyraźnie sceptyczny – ale o co w tym chodzi?
Przecież nikt nie płaci takiej kasy za stworzenie sieci znajomych. Skąd się w tym
systemie biorą pieniądze?
Johann uśmiechnął się szeroko.
– Zastanawiacie się teraz, co takiego będziecie musieli sprzedawać. Wciskać
ludziom kit. Bajerować…
Machinalnie pokiwali głowami.
– Nic z tych rzeczy! Żadnego targania walizek z duperelami. Żadnej akwizy-
cji!
Marcin i Jacek spojrzeli na siebie.
– Jeśli niczego nie sprzedajemy, to skąd są pieniądze? – drążył spłukany ha-
zardzista. – To się kupy nie trzyma!
– Nie powiedziałem, że niczego nie sprzedajemy – sprostował łagodnie Jo-
hann. – Mówiłem, że nie nosisz ze sobą towaru jak obwoźny handlarz. Nasza praca
polega na poszerzaniu sieci. To, co dostają klienci, jest tak naprawdę sprawą
uboczną. Wszystkie sprawy finansowe załatwiane są przez internet. Co najmniej
raz w miesiącu trzeba dokonać zakupu za sto euro. Sami widzicie, że to grosze
w porównaniu z zarobkami.
– A więc jednak! – wykrzyknął Mirek. – Mówiłem ci, Marta, że to nie jest
czysty PR.
– Idiota – skwitowała gwiazda. – W przeciwieństwie do ciebie nie miałam
bogatego tatusia. Nie od dziś wiem, że nie ma darmowych obiadów. – Odwróciła
się do Johanna i uśmiechnęła promiennie. – Niech pan mówi dalej. Zaczyna robić
się ciekawie.
– W internecie znajdziecie dokładny opis naszego produktu. Zakładam, że
umiecie czytać po angielsku… Gdy wejdziemy do Polski, ruszy również website
w waszym… naszym języku. Ale wtedy chętnych do zajęcia dobrych miejsc w ne-
tworku… w sieci sprzedaży, będzie tylu, że pieniądze będą do mnie płynąć całymi
workami. Jeśli chcecie się załapać na odpowiedni moment, to teraz jest ostatnia
chwila.
– Może powiesz naszym gościom w dwóch zdaniach, co powinni zrobić? –
zaproponował Krystian.
– To proste. – Johann wzruszył ramionami. – Zapiszę was jako moich klien-
tów i protegowanych na stronie internetowej firmy. A każdy z was kupi produkt.
Potem zrobicie to samo co ja: opowiecie o firmie jak największej liczbie znajo-
mych i namówicie ich, żeby przystąpili do sieci, dokonali zakupu i poprowadzili
dzieło ewangelizacji. W każdej chwili na stronie internetowej możecie sprawdzić
postępy pracy swoich podopiecznych i stan konta. Kontrolujecie swoich „aposto-
łów” i delikatnie, albo i stanowczo, motywujecie do bardziej wytężonej pracy. Pa-
miętajcie: Arbeit macht Frei! Za dwa miesiące kupujecie miłą willę nad ciepłym
morzem, resztę kasy wrzucacie na dobrze prosperujący zamknięty fundusz, który
Sergiusz Pinkwart (ur. 1973). Pisarz, muzyk, dziennikarz, podróżnik. Ukończył Akademię Muzyczną im. F. Chopina w Warszawie. Był szefem działów zagranicznych w „Vivie!”, „Gali” i „Pani”. Od 1994 jest członkiem orkiestry Teatru Muzycznego „Roma”. Autor po- wieści Cień Kilimandżaro i Klub racjonalistek, a także książek dla dzieci. Jego pa- sją są podróże. To co zobaczy i przeżyje, opisuje na swoim blogu. www.miculapinkwart.natemat.pl
Tego autora CIEŃ KILIMANDŻARO KLUB RACJONALISTEK
Copyright © Sergiusz Pinkwart 2013 All rights reserved Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2013 Redakcja: Beata Słama Ilustracja na okładce: George Mayer/Shutterstock Projekt graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz ISBN 978-83-7885-089-2 Wydawca WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.
Spis treści O autorze Tego autora PROLOG CZĘŚĆ IROZDZIAŁ IROZDZIAŁ IIROZDZIAŁ IIIROZDZIAŁ IVROZDZIAŁ VROZDZIAŁ VIROZDZIAŁ VIIROZDZIAŁ VIII CZĘŚĆ IIROZDZIAŁ IXROZDZIAŁ XROZDZIAŁ XIROZDZIAŁ XIIROZDZIAŁ XIIIROZDZIAŁ XIV CZĘŚĆ IIIROZDZIAŁ XVROZDZIAŁ XVIROZDZIAŁ XVIIROZDZIAŁ XVIIIROZDZIAŁ XIXROZDZIAŁ XXROZDZIAŁ XXIROZDZIAŁ XXII CZĘŚĆ IVROZDZIAŁ XXIIIROZDZIAŁ XXIVROZDZIAŁ XXVROZDZIAŁ XXVIROZDZIAŁ XXVIIROZDZIAŁ XXVIIIROZDZIAŁ XXIXROZDZIAŁ XXXROZDZIAŁ XXXI EPILOG Przypisy
PROLOG Ewa z całej siły wdepnęła hamulec i szarpnęła kierownicą. Samochód zatań- czył na mokrym asfalcie, ale nie zmienił ani na milimetr kursu i sunął wprost na furgonetkę jadącą z naprzeciwka. Zbliżające się z ogromną prędkością przednie światła vana oślepiły Ewę. Odruchowo zamknęła oczy, puściła kierownicę i skuliła się na siedzeniu, czekając na uderzenie. Wszystko trwało ułamki sekund, choć gdy później wracała myślami do tego momentu, rozciągał się w czasie niczym bezsenna zimowa noc. Furgonetka odbiła na pobocze, ale i tak zahaczyła o renault Ewy. Urwane lusterko poszybowało ostrą parabolą w stronę rosnącej przy drodze kępy leszczyny. Zgrzytnęła blacha, a Ewa krzyknęła rozpaczliwie. Świat wokół niej za- wirował. Samochód obrócił się dwa razy wokół własnej osi, a potem przeciął pobo- cze i uderzył w spróchniały pień olchy. Drzewo pękło na pół i z grzechotem su- chych gałęzi zwaliło się na dach, wgniatając blachę. Wszystko nagle znieruchomia- ło i właśnie w tym momencie z hukiem wyskoczyła z kierownicy poduszka po- wietrzna, przyciskając głowę Ewy do oparcia fotela. Silnik zakrztusił się i zgasł, ale radio wciąż grało. Ewa niezdarnie uwolniła twarz z flaczejącej już powłoki i się- gnęła do stacyjki. Wyjęła kluczyk i Rolling Stonesi przestali irytująco narzekać na brak satysfakcji. Pchnęła drzwi, które – o dziwo – odskoczyły bez problemu. Chciała wstać, wyrwać się, uciec z tej pogiętej konserwy, jednak zapięte pasy unie- możliwiały jakikolwiek ruch. – Dziecko! O Boże! Moje dziecko! Serce załomotało jej w piersi, a po plecach pociekła strużka potu. Tłumiąc strach, przycisnęła obie dłonie do zaokrąglonego brzucha. Jaki jest najczęstszy powód śmierci kobiet w ciąży? – przypomniała sobie ar- tykuł w kolorowym magazynie. Tekst był jej autorstwa, a napisała go zaledwie trzy miesiące temu, więc doskonale znała odpowiedź na to pytanie. – Wypadki samochodowe – powiedziała półgłosem. – Cholera! Że też mnie to musiało spotkać… Szarpnęła rozpaczliwie pas, który zablokował się, napięty do granic możli- wości. Czuła, że niemal przecina ją na pół. W końcu przekręciła się na bok i prawą ręką wymacała zapięcie. Usłyszała trzask zapadki i nareszcie mogła głębiej ode- tchnąć. Poruszyła niepewnie nogami. Wyglądało na to, że nic sobie nie złamała. Bolała ją szyja, a z rozbitego uderzeniem poduszki powietrznej nosa sączyła się strużka krwi. Większych obrażeń na razie nie zauważyła. Zresztą nie jej stan był w tej chwili najważniejszy. Liczyło się tylko dziecko, które nosiła w brzuchu od ośmiu miesięcy. – Na co czekasz? Wysiadaj! Ewa, krzywiąc się z bólu, odwróciła głowę. Obok samochodu stała dziew- czyna w skórzanym kombinezonie motocyklowym. Zdjęła kask i potrząsnęła grzy-
wą kasztanowych włosów. – Wysiadaj wreszcie. Nic ci nie jest, ale samochód za chwilę trafi szlag! – powiedziała głośno i stanowczym gestem wzięła Ewę za ramię. – Jeśli zostaniesz tu jeszcze minutę, zginiesz. Co będzie bez sensu, skoro przeżyłaś ostatnie sto dwa- dzieścia sekund. Dziewczyna wywlekła ją z auta, nie bacząc na nieśmiałe protesty i prośby, by zostawiła ją w spokoju i wezwała pogotowie. – Nie pieść się ze sobą. Trochę naciągnęłaś sobie mięśnie, to wszystko. Kie- rowca furgonetki ocalił ci życie, ale chyba tylko po to, żeby nie narobić sobie jesz- cze większych kłopotów. Ewa spojrzała nieprzytomnym wzrokiem na kobietę w skórzanym kombine- zonie. – O czym pani mówi? Skąd… – Rozejrzyj się, sieroto! – przerwała jej nieznajoma. – Facet zwiał, choć to ty mu zajechałaś drogę i zapewne solidnie porysowałaś lakier. Miał swoje powody, by machnąć ręką na odszkodowanie. To nie była jego bryczka. Ukradł ją kilka godzin temu w Pułtusku. Nie… – ściągnęła brwi i zamyśliła się na chwilę. – Nie w samym Pułtusku, ale gdzieś w tamtych okolicach. To nieistotne… Powietrzem targnął głuchy odgłos wybuchu. Ewa zamknęła oczy. Na ple- cach poczuła uderzenie gorąca. Motocyklistka się zaśmiała. – Wiedziałam! Zawsze wiem… Chodź, bo się tu usmażysz. Złapała zdezorientowaną Ewę za łokieć i zmusiła do zrobienia kilku kroków, by oddaliły się od płonącego wraku. Podeszły do zaparkowanego na poboczu wiel- kiego, obwieszonego kuframi motocykla. Ewa wciąż była w szoku. Z zawodowego przyzwyczajenia zanotowała w pamięci drobne szczegóły: niebo zaciągnęło się biszkoptowymi chmurami i zaczął siąpić drobny jesienny deszczyk. W oddali prze- jechał ze stukotem pociąg towarowy. Na mokrej drodze z dużą prędkością minęło ich kilka samochodów, nie wykazując najmniejszego zainteresowania dwiema ko- bietami stojącymi nieopodal płonącego renault, jakby taki widok był dla kierow- ców nużącą codziennością. – Muszę zadzwonić do męża. – Wyszeptała Ewa, odgarnęła włosy z twarzy i zaczęła masować sobie obolały kark. – Mój telefon… – Wykonała nieokreślony gest, wskazując płonące auto. – Proszę. – Motocyklistka podała jej swoją komórkę. – Jeśli chcesz, zadzwoń do tego faceta, choć rozwiedliście się pół roku temu i od tamtego czasu rozmawia- liście może ze dwa razy. On ci nie pomoże. Zresztą nigdy nie mogłaś na niego li- czyć. Możesz spróbować zadzwonić do tego drugiego, ale… Nie, to też bez sensu. Dobrze ci radzę, licz na siebie. Ewa spojrzała na nią bezgranicznie zdumiona. Rzeczywiście, z przyzwycza-
jenia chciała zatelefonować do Tomasza. Jest lekarzem i zawsze spokojnie wysłu- chiwał jej nerwowych monologów, a potem wzruszał ramionami i wracał do swo- ich zajęć. Ale nie są już małżeństwem. Powinna zadzwonić do Marcina. On musi jej pomóc. Przecież nosi pod sercem jego dziecko. Ewa bezradnym gestem przeczesała ręką sięgające do ramion proste blond włosy. Miała regularne rysy i dyskretny makijaż podkreślający głębię tęczówek o barwie akwamaryny. Ciąża wypełniła jej do niedawna płaski brzuch, ale tym szczuplej wyglądały długie nogi w butach na zdecydowanie zbyt wysokim obcasie. W redakcji nogi Ewy były stałym tematem docinków zazdrosnych koleżanek, które nie mogły jej wybaczyć wspaniałej figury. Nawet najbliższe przyjaciółki czekały z niecierpliwością, kiedy wreszcie uzna, że przeminął czas krótkich spódniczek i zwiewnych sukienek, które więcej odkrywają, niż zasłaniają. Tymczasem dobija- jąca czterdziestki Ewa, zamiast zgodnie z metryką stać się niewidzialną, związała się z dużo młodszym facetem i czerpała z życia pełnymi garściami. Przy Marcinie czuła się czasem jak nastolatka. Marcin… Musi do niego zadzwonić. Natychmiast! Motocyklistka uśmiechnęła się i poklepała ją po plecach, dodając otuchy. – Nic się nie bój, słonko. Urodzisz wkrótce zdrową śliczną córeczkę. To naj- ważniejsze. Miałaś wątpliwości, rzucając męża. I słusznie! Ten drugi to też nie jest mężczyzna dla ciebie. Przecież dobrze wiesz. Tylko że ty nie chcesz słuchać intu- icji. Moich rad też nie posłuchasz… A powinnaś. Ja się nigdy nie mylę. Pamiętaj. Nigdy! – Skąd pani to wszystko wie? – Ewa przerwała wybieranie numeru. – Kim pani jest? Czy my się znamy? Nie sądzę… Mam dobrą pamięć do twarzy. – Mam na imię Kalina. – Motocyklistka podała jej rękę w grubej rękawicy. Ewa z trudem ją uścisnęła. – Kim jestem, nie ma chyba większego znaczenia. W każdym razie wiedziałam, że będziesz miała wypadek i że trzeba cię wyciągnąć z samochodu, zanim zapali się benzyna, która sikała z przebitego baku. Nie pytaj, skąd to wiedziałam. Sama pewnych rzeczy nie rozumiem. Mam taki dar. – Zaśmia- ła się. – Wiem o różnych rzeczach, i pamiętaj… nigdy się nie mylę. – Wróżka? – Ewa uniosła brwi. Dziewczyna skrzywiła się z niesmakiem. – Wróżki rozkładają karty, patrzą w szklane kule, analizują układ linii na dłoniach… To wszystko bzdury! – Ty po prostu… wiesz? – domyśliła się Ewa. Kalina pokiwała energicznie głową z wyraźną satysfakcją. – Czasem udaję, że się waham. Stawiam tarota i robię te idiotyzmy, których klienci oczekują od wróżek. To po to, by zdobyć zaufanie albo zachować wiary- godność. Ale nie zwracam uwagi na karty. Intuicyjnie wiem, co się stanie. Przy- szłość nie ma dla mnie tajemnic. To dar, ale i przekleństwo. Uwierz mi… Dziś miałaś sporo szczęścia, że trafiłaś właśnie na mnie.
– Przyszłość nie ma dla ciebie tajemnic? – zaczęła Ewa. – To powiedz mi… – sięgnęła po telefon i zaczęła wstukiwać numer – po ilu sygnałach Marcin odbie- rze? Kalina wzruszyła ramionami. – Sprawdzasz mnie? Nie lubię niedowiarków, ale dobrze. To akurat banalnie proste. W ogóle nie odbierze. Miała rację. Po kilkunastu sygnałach włączyła się automatyczna sekretarka. Ewa rozłączyła się i zrezygnowana oddała komórkę. Kalina wrzuciła ją do małego plecaczka i wskoczyła na siedzenie motocykla. – Poczekaj! – wykrzyknęła Ewa. – A policja? Pogotowie? Nie zostawisz mnie chyba tutaj samej? Kalina założyła kask i włączyła starter. Silnik zaskoczył i zaczął mruczeć równym głębokim basem. – Nic się nie bój. Ktoś już zadzwonił na sto dwanaście. Za chwilę będzie tu pomoc drogowa. Wiesz… laweciarze zawsze są pierwsi, jakby trzymali na etacie jasnowidzów. – Zaśmiała się z własnego żartu. – A potem przyjedzie straż pożarna, karetka i policja. Właśnie w takiej kolejności. – Popisujesz się! – rzuciła przez zęby Ewa, czując, jak rośnie w niej złość. – To samo zawsze mówił mi mój były chłopak. – Kalina uśmiechnęła się z nostalgią, kopnięciem złożyła podnóżek i wrzuciła pierwszy bieg. Zanim puściła sprzęgło i motocykl wyskoczył na mokrą od deszczu jezdnię, zdążyła jeszcze po- wiedzieć: – Radzę ci wracać jak najszybciej do pracy. Urwij się ze szpitala, do któ- rego zawiozą cię karetką, i gnaj do roboty. Powinnaś już tam być, bo zapowiada się ciekawy dzień…
CZĘŚĆ I
ROZDZIAŁ I – Spóźniłaś się – syknął Konstanty. – Ominęło cię łzawe pożegnanie. – Co się dzieje? – Ewa, która wpadła do redakcji przekonana, że to ona bę- dzie tematem dnia, nie kryła rozczarowania. Konstanty, szef działu mody, siedział z nogami na biurku i pił zieloną herbatę, bawiąc się frędzelkami długiego, fantazyj- nie zawiniętego szalika. Od mikroskopijnej kuchni aż po newsroom wyczuwało się napięcie, charakterystyczne dla czasu wielkich zmian. – Kto wyleciał? – zapytała wprost Ewa. Konstanty wzruszył ramionami. – A co ci podpowiada twoja kobieca intuicja? Spojrzała na niego i pokręciła głową. Szef działu mody wkurzał ją już od sześciu lat, ale był – o czym nigdy nie zapominała – jej najlepszym przyjacielem. – Sam Najwyższy? – zaryzykowała. – Najwyższy to jest prezes – stwierdził autorytatywnie Konstanty. – A Stary był tylko redaktorem naczelnym. Ale to i tak wysokie C. Zwykle zwolnienia zaczy- nają od dołu, nie od góry, a tu proszę… – Nie masz się z czego cieszyć – wtrąciła się Sandra z działu graficznego. – Przyjdzie nowa miotła i wymiecie… Zacznie od funkcyjnych, zobaczycie… Ewa i Konstanty wymienili znaczące spojrzenia. Sandra miała rację. Nowy naczelny rzadko zjawiał się sam. Z poprzedniej pracy zabierał zaufanych współpra- cowników i obdzielał ich intratnymi etatami w nowym miejscu. A tak się złożyło, że Ewa pełniła w „Kobiecie Modnej” funkcję redaktora działu psychologii. Kon- stanty odpowiadał za modę i urodę. Zmiana naczelnego mogła mieć dla nich po- ważne konsekwencje. – Marietta Szuster zmieni na pewno dyrektora artystycznego i zastępców, ale was raczej zostawi… – Sandra się uśmiechnęła. Nie do końca wierzyła w to, co mówi, ale starała się być miła. – Marietta Szuster?! – wykrzyknęła Ewa i aż przysiadła na skraju biurka, uważając jednak, by ostry róg nie zaciągnął jej pończoch. – To ona będzie nową naczelną? Przecież… Urwała, ale Konstanty zrozumiał, co miała na myśli. Pokiwał z rezygnacją głową. – Położyła już dwa miesięczniki i jeden tygodnik, ale wciąż ktoś daje jej ko- lejną szansę. Nasz Stary minął się z nią dziś przy windzie. Zobaczysz, że to ona. Zresztą… – spojrzał na zegarek – przekonamy się już za piętnaście minut. Prezes w e-mailu zapowiedział się na czternastą. Przyjdzie i przedstawi nam nowe władze. Która to już będzie zmiana? – zwrócił się do starszej korektorki w okularach gru- bych jak denka od butelek. Lena oderwała się od wielkiego arkusza papieru, na którym wydrukowano
tekst z działu reportażu, i spojrzała na Konstantego. – Szósta! – stwierdziła krótko. – To będzie moja szósta naczelna, odkąd pra- cuję w „Kobiecie Modnej”, to jest od dwudziestu lat. Nawet pasuje: „Szuster” i „szósta”. Zgadzałoby się, gdyby nie to „u”, otwarte u naczelnej i zamknięte… no, nieważne. Zresztą wcale się nie zdziwiłam. Czułam pismo nosem. Przyznam wam się, że postawiłam rano tarota i wyszła mi „Śmierć”. – To kiepsko. – Konstanty wzruszył ramionami. – Wywalą cię… – Niekoniecznie – zaprotestowała Lena. – W tarocie śmierć nie musi ozna- czać czegoś złego. To może być po prostu nowy początek. Ludzie przeważnie boją się zmian, dlatego… – To zabawne, że mówicie o magii i wróżeniu – przerwała jej Ewa i już mia- ła na końcu języka opowieść o swoim porannym spotkaniu z Kaliną, gdy drzwi do newsroomu otworzyły się gwałtownie i wszedł wysoki starszy mężczyzna w grafi- towym garniturze i białej koszuli z szykownym, wściekle różowym krawatem. Pre- zes Przytocki emanował pewnością siebie i autorytetem. Za nim, skromnie spu- ściwszy wzrok na czubki eleganckich butów od Christiana Louboutina, drobiła trzydziestoletnia kobieta o krótkich czarnych włosach i grzywce podciętej ewident- nie przez jedną z najpopularniejszych warszawskich fryzjerek. – Marietta Szuster. Oczywiście… – syknął Konstanty. Ewa cofnęła się o krok i oparła o ścianę. Jej serce biło niespokojnie. Pochyli- ła się nieco do przodu, by luźny sweterek choć odrobinę zamaskował zaokrąglony brzuch. Poprzedni naczelny szybko pogodził się z tym, że zaszła w ciążę. Teatral- nym szeptem napominał ją czasem, by nie zapuściła się, i zapowiedział, że nie tole- ruje „ciężarówek w ogrodniczkach”. Dał Ewie do zrozumienia, że dopóki ubiera się w krótkie, eksponujące nogi spódniczki i nosi buty na wysokim obcasie, to może sobie być w ciąży i mu to w ogóle nie przeszkadza. Zwłaszcza że nie uszło jego uwagi, iż biust Ewy imponująco się powiększył. Teraz jednak Ewa nie wiedziała, jak wygląda jej pozycja. O Marietcie krążyły sprzeczne informacje. Podobno określała się jako feministka. Co mogło oznaczać zarówno to, że ciężarną kobietę będzie traktowała przyzwoicie, jak i to, że wyrzuci ją bez sentymentów, bo nie może znieść, gdy po biurze pęta się baba z brzuchem. – Sytuacja jest dobra, ale nie beznadziejna – mruknęła Ewa do Konstantego. – Wiedźma jest sama. Może uda nam się przetrwać pierwszy szturm? Prezes dał im tylko tyle czasu, ile było niezbędne, by cała redakcja zgroma- dziła się wokół niego. Niektórzy rozsiedli się na krzesłach, ale większość podpiera- ła ściany, starając się, tak jak szefowa działu psychologii, nie rzucać się w oczy. Marietta, ochrzczona w poprzedniej redakcji ksywką Krwawa Mary, z udawanym spokojem kartkowała ostatni numer pisma zabrany z biurka Konstantego. – Kochani… – zaczął prezes swoim ulubionym, niby to przyjacielskim to- nem – zapewne wielu z was zadaje sobie dziś pytanie: gdzie jesteśmy i dokąd
zmierzamy… Konstanty przewrócił oczami i ukryty za plecami korektorek zrobił gest, jak- by chciał wsadzić sobie dwa palce do gardła i sprowokować wymioty. Stojąca obok niego Ewa dyskretnie kopnęła go w kostkę. – Ale spieszę was uspokoić: zmierzamy w dobrym kierunku – ciągnął Przy- tocki. – Jestem o tym przekonany… Przerwał, zdjął okulary i wytarł szkła irchową szmatką, którą wyjął z we- wnętrznej kieszeni marynarki. – Jeśli jest tak dobrze, to dlaczego… – wypalił Maciek, dyrektor artystyczny, ale druga część zdania nie przeszła mu przez gardło. – Dlaczego? Chce pan wiedzieć, dlaczego zdecydowałem się powierzyć sta- nowisko redaktora naczelnego innej osobie? Cóż… – uśmiechnął się nieszczerze – zrobiłem to tylko i wyłącznie dla dobra pisma. Pani Marietta Szuster to wybitny fa- chowiec, powiedziałbym nawet, że fachowiec światowego formatu. Wyniki sprze- daży i nakład „Kobiety Modnej”… hm… nie były tragiczne, ale od pewnego czasu stały w miejscu. A poziom, co tu gadać… I dlatego zarząd podjął decyzję o powie- rzeniu sterów gazety pani Szuster. – Wziął Mariettę za rękę i wycisnął na jej dłoni czuły pocałunek. – Normalnie zaraz pójdą w ślimaka – szepnął Konstanty. – Co za szopka… – Pani Szuster – podjął prezes – zobowiązała się do znacznego podniesienia poziomu tekstów i do opracowania bardziej wysmakowanej formy graficznej na- szego magazynu, a także do zwiększenia sprzedaży z obecnych stu dwudziestu ty- sięcy egzemplarzy do dwustu tysięcy. – To nierealne! – zaprotestował Maciek. Chyba już zdał sobie sprawę, że i tak nie utrzyma się na stanowisku dyrektora artystycznego, i szedł na całość, nie mając nic do stracenia. – Tak? – zdziwił się prezes z wystudiowanym zaskoczeniem. – Chce nam pan coś powiedzieć? – Przecież… – zająknął się Maciek – to oczywiste. Albo robimy tytuł dla masowego czytelnika, a wtedy musimy zejść z poziomu, albo idziemy w eksklu- zywną niszę, ale wtedy możemy zapomnieć o wysokim nakładzie. A to dlatego, że struktura czytelnictwa ma kształt piramidy. Najwięcej jest baranów, którzy sięgają po… Maciek już po sekundzie zrozumiał, że popełnił straszny błąd. Zrobił się czerwony. Na twarzy prezesa pojawił się jadowity uśmiech. – A więc, jeśli słuch mnie nie myli, traktuje pan naszych drogich czytelni- ków jak stado baranów? – Nie. Nie to miałem na myśli. Ja tylko chciałem… Przytocki nie pozwolił mu dokończyć. – No cóż… teraz jest dla mnie jasne, dlaczego „Kobieta Modna”, tytuł o ta-
kim potencjale, pomimo wielkich nadziei i inwestycji, które poczyniliśmy w ostat- nich latach, stał w miejscu. Skoro najważniejsze osoby w redakcyjnej hierarchii mają tak lekceważący stosunek do czytelniczek, to po prostu nie da się zrobić do- brego pisma. Czy jeszcze ktoś… – powiódł po zgromadzonych piorunującym wzrokiem – czy jeszcze ktoś uważa, że czytelniczki, które co miesiąc wydają pra- wie dziesięć złotych na nasz magazyn, to idiotki, debilki i kretynki? Śmiało! Po- wiedzcie mi to prosto w oczy. Nie ma się czego bać! Ewa o mało się nie roześmiała. Rzeczywiście. Nie ma się czego bać, pomy- ślała. To jeden z najlepszych żartów, jakie ostatnio słyszałam. Kątem oka spojrzała na Konstantego. Trochę się obawiała, że przyjaciel powie na głos to, co wszyscy musieli już pomyśleć, ale tym razem kierownik działu mody zachował resztki in- stynktu samozachowawczego i po prostu kontemplował połysk bezbarwnego lakie- ru, który nałożył sobie rano na paznokcie. – Jestem przekonana, że wszyscy żywimy do naszych ukochanych czytelni- czek jak najcieplejsze uczucia… – Marietta Szuster odezwała się po raz pierwszy. Głos miała cichy, ale dźwięczny, o bursztynowomiodowej barwie, przywodzący na myśl letnie niedzielne popołudnie. Prezes spojrzał na nią niemal z czułością. – Marysiu! Potrzeba nam tu właśnie takich ludzi jak ty. Wiem, że chciałabyś wszystkim nieba przychylić, ale nie powinnaś nikogo bronić ani usprawiedliwiać. Dziennikarstwo to nie jest zwykły zawód, tylko powołanie. Po-wo-ła-nie! – Przy- tocki, gdy się unosił, zaczynał niemal krzyczeć, skandując każdą sylabę. – Dlatego nie ma u nas miejsca dla karierowiczów, którzy przychodzą wyłącznie po to, by za- rabiać pieniądze, a tak naprawdę nami i naszymi czytelnikami gardzą. Nie ma… – Panie prezesie! Z całym szacunkiem… – zaczął Maciek, ale Przytocki już surfował na swojej ulubionej fali i nikt nie miał szans, by mu w tym przeszkodzić. – Nie ma u nas miejsca dla kogoś, kto nie grzeszy talentem, a potrafi tylko siać ferment – grzmiał prezes. – Miejsce cynicznych drani jest w agencjach rekla- mowych albo i… towarzyskich. – Panie prezesie! – Maciek podniósł głos. – Pan mnie obraża. – Doprawdy? – zdziwił się teatralnie Przytocki. – Ja pana obrażam! To już, doprawdy, bezczelność! Więc co pan tu jeszcze robi, skoro czuje się obrażony? Maciek podszedł do niego z zaciśniętymi pięściami. Ewa przymknęła powie- ki. Dużo by dała, by nie uczestniczyć w awanturze, która wisiała już w powietrzu i wydawała się nieunikniona. – Co ja tu robię? – powtórzył Maciek i roześmiał się, ale pięści wciąż miał zaciśnięte. – Dobre pytanie. Bo z tego, co się zorientowałem, to pewne decyzje zo- stały już podjęte. Prawda? Prezes spojrzał mu w oczy. Wzrok miał twardy, a na twarzy ironiczny uśmieszek. Owionął Maćka zapach dobrej wody kolońskiej i dominikańskich cy- gar.
– Na pana miejscu już bym się nad tym nie zastanawiał. – Prezes podniósł lewą rękę i podciągnął mankiet koszuli. Rzucił okiem na gruby, srebrny zegarek marki Patek Philippe i ściągnął brwi. – Za pięć, nie… już za cztery i pół minuty ochrona odprowadzi pana na dół, do taksówki. – Blefuje pan… – Maciek poszarzał na twarzy – nie ma pan prawa. Ja się od- wołam! Sąd… – Marnuje pan czas. – Przytocki wzruszył ramionami. – I nie radzę dotykać komputera. Od piętnastu minut jest zablokowany, a wszystkie pliki, ze szczegól- nym uwzględnieniem historii w przeglądarce internetowej zarchiwizowane. Wszystkie – podkreślił. – Rozumie pan? Maciek rozumiał. Wyglądał jak balon, z którego ktoś wypuścił powietrze w samym środku podróży nad Oceanem Spokojnym. Ewa pokręciła głową. W newsroomie zapadła martwa cisza. Wszyscy orien- towali się mniej więcej, czym Maciek zajmował się w wolnych chwilach. Interne- towe czaty i przeglądanie wiadomości na portalach randkowych zajmowało mu – bywało – więcej czasu niż praca. Jeśli monitorowano jego komputer od dawna, mu- siało się nazbierać na niego tyle haków, że ewentualna batalia sądowa była przegra- na już na starcie. Dlatego Maciek obrócił się tylko na pięcie, a po chwili z pokoju grafików zaczęło dochodzić wściekłe trzaskanie szufladami i odgłos wrzucanych do tekturowego pudła szpargałów. Po trzech minutach na piętrze pojawili się ochroniarze. Nieco speszeni, ale nadrabiający minami – przecież patrzył na nich prezes – odprowadzili Maćka do windy. Maciek, wbrew oczekiwaniom Przytockie- go, nie szarpał się i nie wyrywał. Nawet nikomu nie ubliżał. Przemaszerował przez newsroom z dumnie podniesioną głową. Próbował nawiązać kontakt wzrokowy z którymkolwiek z niedawnych kolegów, ale wszyscy, milcząc, wpatrywali się w przestrzeń. Tylko Marietta Szuster przyglądała mu się ze źle skrywaną satysfak- cją. Gdy za Maćkiem zamknęły się drzwi windy, Ewa odetchnęła, a na twarzy prezesa pojawił się grymas imitujący łagodny uśmiech. – No, kochani… – zaczął, zacierając z rozmachem ręce – do roboty. Do robo-ty! Czytelnicy czekają na wasze doskonałe teksty, więc… – Panie prezesie! – przerwała mu, uśmiechając się przymilnie, Marietta. – Z pewnością wszyscy chcieliby nieco odetchnąć i omówić nową sytuację. Przytocki pokiwał energicznie głową i otoczył Mariettę ramieniem. – A więc, pani redaktor, zostawmy zespół w spokoju, żeby nasze drogie dziennikarki mogły swobodnie poplotkować, i chodźmy do mojego gabinetu napić się herbaty… Konstanty zmrużył oczy, z miną niewiniątka wsunął do ust czubek ołówka i zaczął go oblizywać. – Przestań! – syknęła Ewa. – Zaczekaj chociaż kilka sekund, zanim znikną,
bo zwrócą na nas uwagę i… – I co? – Jej przyjaciel wzruszył ramionami. – Przecież ciebie nie zwolnią, bo jesteś w ciąży. A mnie… Będą się bali, bo jestem gejem. Mogę ich pozwać za mobbing i nietolerancję. Ewa pokręciła głową i usiadła przy swoim biurku. Była bardzo zmęczona i czuła bolesny ucisk z tyłu głowy. Zastanawiała się, czy popełniła błąd, rezygnując ze specjalistycznych badań w szpitalu, do którego podwiozła ją karetka pogotowia. Sięgnęła po stojący na biurku telefon i wybrała numer Marcina. Gdy włączyła się automatyczna sekretarka, odłożyła słuchawkę. Nie mogę na niego liczyć, pomyśla- ła z goryczą po raz nie wiadomo który tego dnia i z trudem opanowała wzbierający w niej gniew. Gdyby nie to, że nosi w sobie jego dziecko… Dziecko… Bo przecież to musi być jego dziecko! Zaczęła kolejno odginać palce. Teraz jest październik, a jestem w ósmym miesiącu. Czyli wrzesień to siódmy, sierpień – szósty, lipiec – piąty, czerwiec – czwarty, maj – trzeci, kwiecień – drugi, marzec… Kiedy ostatni raz kochała się z Tomaszem? Niespokojnie poruszyła ręką, trąciła myszkę i na mo- nitorze komputera, zamiast wędrujących po ekranie rozbłysków wygaszacza, uka- zał się trójkąt ułożony z kart tarota. Wstała, gwałtownie odsuwając krzesło. – Kto siedział na moim miejscu?! – zapytała wzburzona. – Leno? To ty? Korektorka wychyliła się ze swojego boksu i pokręciła głową. – Nie używam do wróżenia komputera, tylko staromodnie rozkładam karty. A i tak robię to w domu, nigdy w pracy – zapewniła zdecydowanie. Jednak Ewa nie do końca jej uwierzyła. W środek trójkąta składającego się z trzech kart zawsze wpisana była jedna. I ta, w przeciwieństwie do pozostałych, była ułożona efektownym rysunkiem do góry. Konstanty stanął za plecami Ewy i cicho zagwizdał. – No, no… I to ci wyszło? – Nie mnie. To już było… Ewa usiadła ciężko na obrotowym krześle. Dziecko wierciło się w jej brzu- chu, jakby miało już dość ciasnej bezpiecznej kryjówki i postanowiło wyrwać się na wolność. – Nie przejmuj się. – Szef działu mody poklepał ją po plecach. – Nie znam się na tarocie, ale z tego, co mówiła Lena, nie jest tak źle. Śmierć to symbol jakiejś przemiany. Mam nadzieję, że nie tylko tej najbardziej oczywistej… w proch…
ROZDZIAŁ II – Daleko jeszcze? Zaniepokojony Marcin po raz kolejny rzucił okiem na komórkę – wciąż brak zasięgu. – Spokojnie, już prawie dojeżdżamy… – Jacek, siedzący za kierownicą, zmienił stację radiową. – Tutaj nic nie odbiera, tylko Radio Maryja – mruknął prze- praszająco. Ciemna, lśniąca od deszczu ściana lasu zaczęła się przerzedzać, a polna dro- ga, którą jechali już dobre pół godziny, zrobiła się jeszcze bardziej wyboista. – Jacek, nie mam tu zasięgu… – zaczął niepewnie Marcin – …a jeśli za- dzwonią z gazety? Jesteś pewny, że to dobry pomysł, żeby pakować się w ten biz- nes? Wywalą nas z roboty i jeszcze uruchomią GPS-a w samochodzie, i będziemy mieli na głowie kryminalnych… Jacek, zwalisty trzydziestolatek w szarej bluzie z wyszytym srebrną nicią na- pisem „Incredible Hero”, machnął ręką. – Za miesiąc będziesz się śmiał z tego, że tak długo siedziałeś w tej dziadow- skiej firmie. Kasa, misiu! Kasa czeka! – Wzięliśmy bryczkę bez pytania. – I co z tego? – Jacek wzruszył ramionami. – Nikt się nie zorientuje. Poje- chaliśmy na testy i zrobić zdjęcia, nie? Ty piszesz, ja robię zdjęcia. Tak wygląda nasz układ. Nie pamiętasz? – Nie wiedzą, dokąd nas poniosło. – A bo to pierwszy raz? Marcin pokiwał głową. Nie dalej jak miesiąc temu wyskoczyli z Ewą, Jac- kiem i jego najnowszą dziewczyną do Zakopanego. Zdjęcia terenowego nissana zrobili w pół godziny, a resztę weekendu spędzili miło, na koszt redakcji „Świata Aut”. Dziś problem polegał na tym, że wzięli z parkingu przeznaczone do testów Audi Q7 za ponad pół miliona złotych i mieli, według tego, co powiedzieli naczel- nemu, „pokręcić się po okolicy”. Od wyjazdu z redakcji minęły już dwie godziny, a oni błądzili gdzieś po puszczy pod Wyszkowem. Na domiar złego, gdy przez mo- ment telefony złapały zasięg, Marcin odkrył, że ma kilkanaście nieodebranych po- łączeń z kilku nieznanych mu numerów. Bezskutecznie próbował oddzwonić. Na- tychmiast też wystukał numer komórki Ewy, ale nie odebrała. Zdenerwował się tym, bo wiedział, że w ósmym miesiącu ciąży mogą się przytrafić różne rzeczy, mogła się źle poczuć albo zemdleć. A jeśli odeszły jej wody i zaczął się poród? – Słuchaj… a może jednak sobie darujemy? To jakieś dziwne klimaty. Pach- nie mafią. Dlaczego gość nie chciał się spotkać w jakimś cywilizowanym miejscu? Dlaczego kręcił, zamiast powiedzieć, o co chodzi? – Pachnie pieniędzmi, misiu. Dużymi pieniędzmi. A te, jak mówi przysło-
wie, nie lubią tłoku ni rozgłosu. – Ale nie wydaje ci się dziwne, że… – zaczął Marcin. – Dziwne mi się wydaje, że pękasz – ostro przerwał mu Jacek. – Nie takiego Marcina znałem. Zawsze byłeś ostry gość. Ta laska cię wykręciła. – Przystopuj! – warknął Marcin – bo się wkurzę… – No! – Jacek się roześmiał i klepnął skórzaną deskę rozdzielczą. – Od razu lepiej! Tak trzymaj, a daleko zajedziesz. – Nie wiesz nawet, co to za biznes! – utyskiwał Marcin. Jacek wzruszył ramionami. – Polecił mi tego gościa facet, do którego mam zaufanie. I nic nie ryzykuje- my, bo jeśli nam się nie spodoba, to grzecznie mówimy „do widzenia” i wychodzi- my. – A oni posyłają za nami kilka pożegnalnych serii z kałasznikowa… Jacek zaśmiał się nerwowo. – Okropnie się zrobiłeś strachliwy. Jak nie chcesz zaryzykować, twoja spra- wa. Ale uwierz mi, kasa normalnie leży na ulicy. Amerykańska firma wchodzi do Europy. Kto się załapie na początku, łatwo zarobi. Wystarczy wciągnąć do biznesu parę osób, a potem samo się będzie kręcić. – Zalatuje mi to jakimś Amwayem. Zobaczysz, skończy się na tym, że facet będzie chciał nam wcisnąć jakiś kit, z którym mamy latać po domach. – Żadnej akwizycji! – Jacek pokręcił głową. – Do tego nie mam nerwów. Je- śli się okaże, że mam wbić się w garniak i bujać po wioskach, żeby zarobić jakąś nędzną prowizję, to rozwalę im tę budę… A swoją drogą… – przejechał przez otwartą bramę z kutego żelaza i zaparkował przed elegancką rezydencją utrzymaną w stylu staropolskiego dworku – niezła hawira. Chata jak z tego filmu… no wiesz… z Pana Tadeusza? Wysiedli i odetchnęli świeżym powietrzem pachnącym deszczem i rumian- kiem. Z uznaniem otaksowali stojące na podjeździe samochody. Sportowe porsche, limuzynę mercedesa i dynamiczne subaru. Nieco skrzywili się na widok poobijanej bezbarwnej vectry. – Dziwne towarzystwo… – mruknął Marcin. – To co, wchodzimy? Bo to chyba ostatni moment, w którym jeszcze… Drzwi willi otworzyły się i stanął w nich przystojny mężczyzna koło czter- dziestki, typ południowca z długimi włosami układającymi się w niesforne loki. Uścisnęli sobie dłonie i długowłosy wprowadził ich do salonu. Przy stole siedziało czterech mężczyzn i kobieta, której twarz wydała się Marcinowi znajoma. Nie mógł sobie przypomnieć, skąd ją zna, ale gotów był się założyć, że widział ją w te- lewizji. – Poznajcie się państwo. – „Południowiec” najwyraźniej wcielił się w rolę gospodarza. – Jacek i Marcin… a to nasz gość z Niemiec i mistrz, że tak się wyra-
żę… ceremonii, Johann. – Wskazał dostojnie wyglądającego grubasa z kozią bród- ką i okularami w drucianych oprawkach. – Mam na imię Mirek. – Dwudziestoparoletni chłopak o rozbieganych oczach i w bardzo drogim garniturze od Armaniego się ukłonił. – A to moja przyja- ciółka, Marta. – Przytulił gwiazdę telewizyjną, która spojrzała na niego z mieszani- ną niechęci i znudzenia. – Zdzisiek! – Mężczyzna pod pięćdziesiątkę, o muskularnej budowie i szcze- rej twarzy akwizytora Biblii, potrząsnął mocno ich dłońmi. – Marek – przedstawił się ostatni uczestnik spotkania, wyblakły łysiejący emeryt. – Mnie już poznaliście – długowłosy się uśmiechnął – jestem Krystian Borek i mam fajny dworek… – Zaśmiał się ze swojego żartu. – Myślę, że możemy przejść do rzeczy. Johann… a właściwie pan Janek… Ile to już lat na emigracji? – rzucił pytanie w stronę mężczyzny, którego nazwał „mistrzem ceremonii”. – Zwanzig… Dwadzieścia – mruknął gość z Niemiec. – No proszę… – zdziwił się Krystian. – Jak pan mógł! Ledwo ojczyzna od- zyskała wolność, a pan wyjechał? – Miałem swoje powody. – Nie wątpię, nie wątpię… – Gospodarz pokiwał głową z szelmowskim uśmiechem, dając do zrozumienia, że wie coś więcej, ale nie rozwijał tematu. – Przejdźmy do rzeczy – powiedział Johann. Wstał z fotela i powiódł cięż- kim wzrokiem po twarzach zebranych. – Zeit… Czas to pieniądz. A o pieniądzach właśnie chciałem wam opowiedzieć. O pieniądzach, które możecie zarobić, jeśli wysłuchacie mnie do końca i zrobicie genau to, co wam powiem. – A ile można stracić? – zapytał partner gwiazdy, udając żydowski akcent. Mistrz ceremonii spojrzał na niego z pogardą. – Mirosław Dąbrowski – wycedził przez zęby. – Z tych Dąbrowskich. I to wszystko, co można dobrego o tobie powiedzieć. Vater kazał ci wziąć się do jakiejś pracy, bo nie ma ochoty utrzymywać smarkacza do czterdziestki, recht? Powie- dział to pół roku temu, recht? I od tamtego czasu standard życia wyraźnie ci się po- gorszył, recht? Mirek spuścił wzrok, starając się uniknąć wściekłego spojrzenia gwiazdy te- lewizyjnej. – Oczywiście, że prawda – bezlitośnie ciągnął Johann. – Powiem ci coś jesz- cze, panie Dąbrowski. Znalazłeś się tu dlatego, że wreszcie do ciebie dotarło, że je- steś niczym. Jesteś zerem. Du bist Null! Jesteś spłukany! – Ostatnie zdanie mistrz ceremonii wykrzyczał mu w twarz. – Tylko mięczak daje sobą pomiatać byle komu – powiedziała jadowitym to- nem gwiazda do czerwonego z wściekłości Mirka. – Ty nie jesteś lepsza – prychnął Johann. – Gwiazdką zostałaś dzięki temu,
że wślizgnęłaś się do łóżka znanemu aktorowi. Ale on cię po paru latach puścił kantem, a prawnicy wzięli większość kasy, którą wyrwałaś mu w trakcie rozwodu. Ten Tanzshow, Taniec z gwiazdami, miał podreperować twoje finanse, tylko że ty nie przyłożyłaś się do roboty i wyleciałaś już w pierwszym odcinku. Marzenia o dużych pieniądzach szlag trafił. Na dodatek ośmieszyłaś się, wiążąc się z młod- szym o dziesięć lat gołodupcem. Błąd! Powinnaś celować w jego tatusia. Chociaż nie… – potarł ręką kozią bródkę – …nie miałabyś szans. Dąbrowski senior woli młodsze. – Świnia! – wrzasnęła Marta i zerwała się z fotela. – Siadaj! – warknął Johann. – Jeszcze nie skończyłem. Możesz robić sceny, jeśli chcesz, ale przyjechałaś tu z jednego powodu… – Niech zgadnę… Jestem w chwilowych tarapatach finansowych? – ironicz- nie zapytała gwiazdka telewizyjna. – Tarapaty? Scheisse! Jesteś spłukana! I ty też… – Grubym jak parówka pal- cem wskazał muskularnego pięćdziesięcioletniego mężczyznę, który przedstawił się jako Zdzisiek. – Owszem – potwierdził Zdzisiek bez cienia wahania. – Przegrałem sporo w kasynie. Ale mam plan, jak się odegrać, potrzebuję tylko małej pożyczki. Zwró- cę co do… – Scheisse! Gówno! – wrzasnął Johann. – Gówno! Potrzebujesz górę kasy, a nie małej pożyczki. Masz oddać półtora miliona, i to nie jakiemuś głupiemu ban- kowi, tylko ruskiej mafii. I masz na to zdecydowanie za mało czasu. Szczerze mó- wiąc, nie masz w ogóle czasu. A te półtorej bańki, to nie są twoje jedyne długi, prawda? Zdzisiek kiwnął głową, ale nic nie powiedział. „Mistrz ceremonii” z sady- styczną przyjemnością patrzył, jak mężczyzna czerwienieje i drżącymi rękami roz- luźnia węzeł krawata. – Zastawiłem mieszkanie – mruknął Zdzisiek – próbowałem sprzedać parę rzeczy, ale to rzeczywiście tylko kropla w morzu. – Powiem ci coś: ty też jesteś spłukany! – krzyknął mu Johann prosto w twarz. – Wygląda na to, że wszyscy jesteśmy spłukani – powiedział spokojnie eme- ryt. – Jeśli chodzi o mnie, to po latach wiernej służby w hm… pewnym resorcie si- łowym, pożegnano się ze mną mało elegancko. Nie mogę nigdzie znaleźć pracy, a latka lecą… – Kim pan jest z zawodu? – zainteresowała się gwiazdka telewizyjna. – Bo ja znam sporo osób, które chętnie zatrudniają byłych milicjantów jako ochroniarzy albo detektywów. Pan był, sądząc z postury, raczej detektywem niż zomowcem, prawda? Emeryt chrząknął i uciekł wzrokiem w bok.
– Raczej nie, proszę pani, pracowałem w resorcie spraw wewnętrznych jako… Zresztą nieważne. – Szczerość! Panie Mareczku! – upomniał go Długowłosy. – My, ludzie inte- resu, nie mamy przed sobą tajemnic. To zresztą zabawne, że pracował pan jako kat… – Adwokat? W Ministerstwie Spraw Wewnętrznych? – zdziwiła się Marta. Emeryt spojrzał na Krystiana Borka z mieszaniną zdziwienia i niechęci, po czym odwrócił się do gwiazdki telewizyjnej i nieśmiało uśmiechnął. – Nie… Po prostu kat. W resorcie, a nie… zresztą to nie jest dziś istotne. Wykonywałem egzekucje. Oczywiście dopóki Polska nie podpisała odpowiednich konwencji międzynarodowych i na karę śmierci wprowadzono moratorium. A póź- niej w ogóle ją zlikwidowano. A ja straciłem pracę… Trochę liczyłem na to, że karta się odwróci po wyborach w dwa tysiące piątym, gdy do władzy doszła prawi- ca, a ministrem sprawiedliwości został ten miły młody człowiek w okularkach… Zapadła niezręczna cisza. – A tych dwóch? – Marta wskazała Marcina i Jacka. – Oni również są spłukani – wyręczył Johanna gospodarz dworku. – To dwaj dziennikarze z magazynu samochodowego. Zarabiają podle, a chcieliby żyć ponad stan. Ten gruby… – wskazał Jacka. – Nie jestem gruby, tylko dobrze zbudowany – oburzył się Jacek. – Ten gruby – kontynuował Krystian, nie zwracając uwagi na jego protest – jest fotografem, ale jego talent nie rzucił do tej pory na kolana żadnej porządnej ga- zety. A skoro do tej pory nie rzucił, to już raczej nie rzuci, a naszemu gościowi gro- zi, że do końca życia będzie fotografował uwalane smarem silniki. Jego aspiracje, przynajmniej jeśli chodzi o styl życia, są dużo wyższe. Powiedz państwu, dlaczego puściła cię kantem ostatnia dziewczyna… Jak ona się nazywała… Mariola? – Marlena – odruchowo poprawił Jacek. – Cóż… chciała, żebym jej kupił ja- kąś firmową szmatę, a ja akurat nie byłem przy kasie i… – …I pozwoliłeś odejść kobiecie swego życia, bo nie stać cię było na kupno seksownej sukienki za marne tysiąc złotych – westchnął Krystian. – Jest spłukany – skwitował emerytowany kat. – Ten chudy też. – Długowłosy wskazał Marcina. – Wplątał się w romans z dość wymagającą kobietą. A za chwilę urodzi mu się dziecko. – No toś się bracie wpakował. – Zdzisiek klepnął Marcina w ramię. – Nie po to tu przyjechaliście, żeby sobie współczuć – gromkim głosem upo- mniał ich Johann – tylko żeby stanąć na nogi i zacząć zarabiać duże pieniądze. Grosse Geld! Verstehen? Rozumiecie? – Dlaczego my? – zapytał podejrzliwie emeryt. – Nie jest pan naszym anio- łem stróżem ani dobrą wróżką, tylko biznesmenem. Gdzie haczyk? Johann oparł się o stół i popatrzył na niego znużonym wzrokiem.
– Nie jestem Świętym Mikołajem. Das ist Klar. Ale mogę być twoją dobrą wróżką, która pokaże ci drogę do bogactwa, a przy okazji sam chcę dobrze zarobić. Nie jestem… jak to się mówi… charytatywny. Im szybciej zbuduję przy waszej po- mocy sieć marketingową, tym więcej zarobię. Mein Freund Krystian zebrał was tu nieprzypadkowo. Macie dużo kontaktów, jesteście lubiani w swoich środowiskach i… – Spłukani – podpowiedział Długowłosy z uśmiechem magika wyciągające- go triumfalnie królika z kapelusza. – Macie, że się tak wyrażę, dobrą motywację do pracy. Takich ludzi nam trzeba, a nie zblazowanych bogaczy, których mam sporo wśród znajomych… – Zmrużył oczy jak kot drapany za uchem. Ewidentnie delek- tował się skalą swoich koneksji. – Sporo pan o nas wie, panie Krystianie Borku. – Emerytowany kat pokiwał głową z uznaniem. – À propos, czy to prawdziwe nazwisko? – Nomina sunt odiosa, jak mawiał Cyceron. – Długowłosy się zaśmiał. – W pewnych kręgach lepiej nie wymieniać nazwisk. Dlatego wolę, gdy mówimy so- bie po imieniu. To niweluje dystans. A zresztą nie chodzi o zachowanie anonimo- wości, bo każdy z nas i tak, przystępując do biznesu, będzie musiał podać wszyst- kie dane. W końcu uczciwie płacimy podatki, prawda? – To całkowicie legalne – potwierdził poważnie Johann. Z czarnej skórzanej teczki wyciągnął plik kartek i wieczne pióro. Zdjął skuwkę i zamaszystymi rucha- mi nakreślił na czystej stronie kilka pionowych i poziomych kresek. – Zbliżcie się, proszę. Wytłumaczę wam, o co chodzi. Siedem głów pochyliło się nad rysunkiem. – To w przybliżeniu struktura sieci, którą zbudujemy. Tu jestem ja… – Na górze kartki Johann postawił precyzyjnie dużą, idealnie okrągłą kropkę. – A tu bę- dziecie wy… – Zaznaczył punkty na kreskach rozchodzących się koncentrycznie od „jego” kółka. – Każdy z was będzie szefem swojej struktury i będzie dostawał prowizję za wszystkie osoby, które zwerbuje. A także za tych, których zwerbują lu- dzie zwerbowani przez was. Ist das Klar? Dzięki temu nowatorskiemu rozwiązaniu wasze konto będzie puchło w postępie geometrycznym. Jeden, dwa, cztery, szesna- ście… – Zaraz… Wolniej, proszę. Ile będziemy zarabiali? – Zdzisiek hazardzista złapał się za głowę. – O co w tym chodzi? Johann wytarł czoło białą batystową chusteczką, którą wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki. – Pokażę wam to na przykładzie. Ty – wskazał palcem Marcina – wciągasz do naszej sieci dziesięcioro znajomych. Zajmuje ci to, powiedzmy… tydzień. Masz za nich prowizję sto euro od łebka. Ci ludzie to twoi koledzy, rzutcy, przebojowi, pozytywnie nastawieni do życia, zdecydowani, by przestać martwić się o debet i skąd wziąć pieniądze na kolejną ratę kredytu. W ciągu tygodnia każdy z nich
przyciągnie do nas kolejne dziesięć osób. Ile masz już osób w strukturze? – Zawie- sił głos, patrząc na Marcina. – Dwadzieścia? – bąknął dziennikarz. Nigdy nie był dobry z matematyki i czuł, że robi z siebie durnia. – Sto dziesięć! – wykrzyknął triumfalnie Johann. – A ponieważ to też są oso- by rzutkie i mają spore grono przyjaciół i znajomych, to sieć rozszerza się błyska- wicznie. Ile zarobisz po miesiącu? – Jedenaście tysięcy euro – powiedziała szybko gwiazda telewizyjna. – Brawo! – „Mistrz ceremonii” złożył dłonie jak do oklasków. – Widzę, że jest pani przyzwyczajona do wysokich nominałów. Ale pytałem o zysk po miesią- cu, a nie po dwóch tygodniach. Kobieta nerwowym ruchem zmierzwiła sobie włosy. – Oczywiście… – Sięgnęła do torebki i wyciągnęła iPhone’a w eleganckim różowym etui. Stuknęła palcem w ekran i uruchomiła kalkulator. Po chwili uniosła brwi i zdziwiona spojrzała na Johanna. – Zgadza się. – Johann uśmiechnął się łaskawie. – Okrągły milion euro. Ma- gia matematyki użytej w szlachetnym celu powiększania majątku. Pieniądz lubi pieniądz. Recht? Napociliście się kilka dni, spotykając z ludźmi, których znacie i lubicie. Wypiliście z nimi kawę, opowiedzieliście o tym i o owym i… – zrobił gest liczenia pieniędzy – wpada wam za to do kieszeni milion euro. – Jak to możliwe? – Marcin pokręcił z niedowierzaniem głową. Johann odkręcił pióro i na kartce, obok narysowanego wcześniej schematu sieci, napisał: „10”. – Tyle osób zwerbujesz w pierwszym tygodniu. – Podkreślił dziesiątkę i po- niżej napisał: „100”. – Wiem – wyrwał się Jacek – każdy z tej naszej dziesiątki przyciągnie kolej- nych dziesięciu! Johann pokiwał głową, podkreślił prostą linią „100” i napisał poniżej „1000”. – Każdy z tej setki również przyprowadzi dziesięciu chętnych i mamy już ty- siąc! – Zdzisiek hazardzista zatarł ręce. – Magia matematyki! Wielkich liczb, czło- wieku! Johann podkreślił „1000” i poniżej, starannie kaligrafując, napisał: „10 000”. – Dziesięć tysięcy razy sto euro to okrągły milion – potwierdziła Marta. – Nie licząc nawet tego marnego tysiąca zarobionego za pierwszą dziesiątkę. – A i to przy założeniu, że na tej dziesiątce poprzestaniemy – zgodził się z nią Johann. – Choć przecież na dziesięciu znajomych świat się nie kończy. Może- my popracować dwa tygodnie. Albo i miesiąc… W końcu każdy z tych ludzi, któ- rych ściągną znajomi waszych znajomych, to dla was kolejne pieniądze. – Brzmi pięknie – emeryt był wyraźnie sceptyczny – ale o co w tym chodzi?
Przecież nikt nie płaci takiej kasy za stworzenie sieci znajomych. Skąd się w tym systemie biorą pieniądze? Johann uśmiechnął się szeroko. – Zastanawiacie się teraz, co takiego będziecie musieli sprzedawać. Wciskać ludziom kit. Bajerować… Machinalnie pokiwali głowami. – Nic z tych rzeczy! Żadnego targania walizek z duperelami. Żadnej akwizy- cji! Marcin i Jacek spojrzeli na siebie. – Jeśli niczego nie sprzedajemy, to skąd są pieniądze? – drążył spłukany ha- zardzista. – To się kupy nie trzyma! – Nie powiedziałem, że niczego nie sprzedajemy – sprostował łagodnie Jo- hann. – Mówiłem, że nie nosisz ze sobą towaru jak obwoźny handlarz. Nasza praca polega na poszerzaniu sieci. To, co dostają klienci, jest tak naprawdę sprawą uboczną. Wszystkie sprawy finansowe załatwiane są przez internet. Co najmniej raz w miesiącu trzeba dokonać zakupu za sto euro. Sami widzicie, że to grosze w porównaniu z zarobkami. – A więc jednak! – wykrzyknął Mirek. – Mówiłem ci, Marta, że to nie jest czysty PR. – Idiota – skwitowała gwiazda. – W przeciwieństwie do ciebie nie miałam bogatego tatusia. Nie od dziś wiem, że nie ma darmowych obiadów. – Odwróciła się do Johanna i uśmiechnęła promiennie. – Niech pan mówi dalej. Zaczyna robić się ciekawie. – W internecie znajdziecie dokładny opis naszego produktu. Zakładam, że umiecie czytać po angielsku… Gdy wejdziemy do Polski, ruszy również website w waszym… naszym języku. Ale wtedy chętnych do zajęcia dobrych miejsc w ne- tworku… w sieci sprzedaży, będzie tylu, że pieniądze będą do mnie płynąć całymi workami. Jeśli chcecie się załapać na odpowiedni moment, to teraz jest ostatnia chwila. – Może powiesz naszym gościom w dwóch zdaniach, co powinni zrobić? – zaproponował Krystian. – To proste. – Johann wzruszył ramionami. – Zapiszę was jako moich klien- tów i protegowanych na stronie internetowej firmy. A każdy z was kupi produkt. Potem zrobicie to samo co ja: opowiecie o firmie jak największej liczbie znajo- mych i namówicie ich, żeby przystąpili do sieci, dokonali zakupu i poprowadzili dzieło ewangelizacji. W każdej chwili na stronie internetowej możecie sprawdzić postępy pracy swoich podopiecznych i stan konta. Kontrolujecie swoich „aposto- łów” i delikatnie, albo i stanowczo, motywujecie do bardziej wytężonej pracy. Pa- miętajcie: Arbeit macht Frei! Za dwa miesiące kupujecie miłą willę nad ciepłym morzem, resztę kasy wrzucacie na dobrze prosperujący zamknięty fundusz, który