Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony228 590
  • Obserwuję250
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań145 815

Kristine.Barnett_Blysk

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :3.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
EBooki prywatne

Kristine.Barnett_Blysk.pdf

Ankiszon EBooki EBooki prywatne Kristine Barnett
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 5 osób, 8 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 73 stron)

Kristine Barnett Błysk OPOWIEŚĆ O WYCHOWANIU, GENIUSZU I AUTYZMIE przełożyła Magdalena Ziomek BU KOWYft LAS

Niektóre nazwiska dzieci występujących w tej książce, a także ich rodzin, zostały zmienione, podobnie jak pewne szczegóły biograficzne. Nieliczne postacie stanowią kompilację kilku rzeczywistych osób. Tytuł oryginału: The Spark. A Mother's Story ofNurturing Genius Copyright© 2013 by Kristine Barnett All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone This translation published by arrangement with Random House, an imprint of The Random House Publishing Group, a division of Random House, Inc. Copyright© for the Polish edition and translation by Wydawnictwo Bukowy Las Sp. z o.o., 2014 ISBN 978-83-63431-82-2 Projekt okładki: Mariusz Banachowicz Fotografie na okładce:© Kelly Wilkinson/ZUMA Press/Corbis/ Fotochannels (przód);© Drew Endicott (tył i skrzydełko) Redakcja: „Sztuka i słowo": Anna Rojkowska Korekta: Iwona Gabryś Redakcja techniczna: Adam Kolenda Wydawca: Wydawnictwo Bukowy Las Sp. z o.o. ul. Sokolnicza 5/76, 53-676 Wrocław www.bukowylas.pl, e-mail: biuro@bukowylas.pl Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością Sp.j. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. 22 721 30 l l , fax 22 721 30 Ol www.olesiejuk.pl, e-maił: fk@olesiejuk.pl Druk i oprawa: OpolgrafS.A.

Michaelowi, który codziennie sprawia, że niemożliwe staje się możliwe oraz wszystkim, którym wmawiano, że niepotrafią

WSTĘP Siedzę w ostatniej ławce w sali uniwersytetu na zajęciach z fizyki, przyglądając się studentom. Niewielkie grupy tych, którzy gotowi są stawić czoła nowemu równaniu, gromadzą się koło tablic. Raz po raz kreślą coś na nich, po czym zaraz mażą i milkną. Nie trzeba długo czekać, aż dochodzi między nimi do kłótni. Zerkamw stronę mojego dziewięcioletniego syna, który stoi po drugiej stronie pomieszczenia i swobod­ nie rozmawia z profesorem. Po chwili spór rozbrzmiewa na dobre i coraz bardziej napięta atmosfera udziela się wszyst­ kim w sali.Jake postanawia napisać coś na tablicy. Przystawia do niej krzesło i staje na nim, a i tak musi wspiąć się na palce i wyciągnąć wysoko rękę. Podobnie jak inni studenci, nigdy wcześniej nie widział tego równania, lecz niewiele się zastanawiając, zapisuje na białej tablicy ciąg cyfr. Wkrótce wszystkie oczy zwrócone są już tylko na niego. Studenci z innych grup przerywają pra­ cę i przyglądają się dzieciakowi w założonej tyłem na przód bejsbolówce. JednakJake nie zwraca na nich uwagi. Jest cał­ kowicie pochłonięty cyframi i symbolami, które mnożą się na tablicy z nieprawdopodobną szybkością: najpierw pięć li­ nijek, potem dziesięć, piętnaście, w końcu jest ich tak dużo, że wylewają się poza ramy, zajmując część tablicy przezna­ czonej dla sąsiedniej grupy.

Widzę,jak mój syn rozmawia z innymi starszymi kole­ gami, wskazuje palcem fragment zapisu, objaśnia i zadaje pytania naprowadzające, intuicyjnie wcielając się w ro­ lę nauczyciela. Poważnie wyglądająca kobieta, z włosami zaplecionymi w warkocz francuski, opuszcza swoją gru­ pę i podchodzi bliżej, aby posłuchać. Po chwili dołącza do niej młody przygarbiony mężczyzna, który potakuje energicznie głową, jakby to, co mówi Jake, stawało się dla niego coraz bardziej jasne. Parę minut później już wszy­ scy studenci zebrani z przodu sali wykładowej słuchają w skupieniu. Kiedy wreszcie Jake wyjawia, gdziejego zda­ niem tkwi trudność i jak można rozwiązać to równanie, unosi się podekscytowany na palcach, jakby podskakiwał na niewidzialnej piłce. Słysząc, jakjakiś brodaty młodzie­ niec zadaje pytanie, spoglądam w stronę opartego o ścia­ nę profesora. Nauczyciel nie ingeruje, tylko unosi kąciki ust w lekkim uśmiechu. Zrozumiawszy, na czym polega problem, studenci rozchodzą się i z powrotem zabierają do pracy. Obserwując podskakujące na tablicach markery i napięcie widoczne na twarzach, uświadomiłem sobie, że rozwiązywanie tego równania nikomu z zebranych w sali nie sprawiało takiej przyjemności jakJake'owi. Zajęcia dobiegają końca i pomieszczenie pustoszeje. Mój syn pakuje markery, żywo rozmawiając zjednym z kolegów o nowej grze NBA, którą obaj chcieliby mieć. Do mnie pod­ chodzi profesor i wyciąga rękę. - Pani Barnett, pragnę powiedzieć, jak bardzo się cieszę, że Jake do nas dołączył. Z pewnością ma świetny wpływ na studentów i - choć nie są przyzwyczajeni do takiego tempa - motywuje ich do pracy. Szczerze mówiąc, niejestem pew­ ny, czy sam za nim nadążę! - mówi, nie kryjąc radości. - O rany! - odpowiadam ze śmiechem. - Doskonale wiem, o co panu chodzi.

*** Nazywam się Kristine Barnett, a mój syn,Jake, uważany jest za geniusza w dziedzinie nauk ścisłych. Kiedy miał osiem lat, zaczął uczęszczać na zajęcia z matematyki, fizyki i astro­ nomii, w których brali udział studenci uniwersytetu, a rok później dołączył do ich grona i rozpoczął badania nad nową teoriąwzględności. Równania, które pisał, były tak długie, że nie mieściły się na wielkiej białej tablicy i zajmowały znaczną część okien naszego domu. Nie mogąc mu sama pomóc, za­ interesowałam się, komu mógłby pokazać swoje obliczenia. Na życzenieJake'a skontaktowałam się ze znanym fizykiem, który wspaniałomyślnie zgodził się rzucić okiem na pierwsze iteracje. Profesor potwierdził, że Jake pracuje nad zupełnie nową teorią, i dodał, że jeśli okaże się prawdziwa, mój syn może zostać nominowany do Nagrody Nobla. Tego roku w lecie, w wieku dwunastu lat, Jake został za­ trudniony na uniwersyteciejako pracownik naukowy. Moż­ na powiedzieć, że była to jego pierwsza płatna wakacyjna praca. W trzecim tygodniu badań rozwiązał problem otwarty w teorii krat, ajego odkrycie zostało opublikowane w waż­ nym piśmie naukowym. Parę miesięcy wcześniej, wiosną tego samego roku, w lo­ kalnej gazecie ukazał się niewielki artykuł o fundacji, którą założyliśmy z mężem. Zupełnie nieoczekiwanie wzmianka zaowocowała publikacją historii Jake'a w większym piśmie i nim się obejrzeliśmy, na trawniku przed domem rozsta­ wiały sprzęt ekipy telewizyjne. Dzwoniły do nas osoby zain­ teresowane nakręceniem filmu, zapraszano nas do talk show i programów pokazujących wiadomości z ostatniej chwili, pytali o Jake'a łowcy talentów, wydawcy i elity uniwersytec­ kie, a dziennikarze i producenci daliby wszystko, aby tylko przeprowadzić z nim wywiad.

Czułam się zagubiona. I teraz mogę powiedzieć zupełnie szczerze: zarówno Michael,jak ija nie mieliśmy pojęcia, dla­ czego takwiele osób nagle zainteresowało się naszym synem. Oczywiście wiedzieliśmy, że Jake jest bardzo inteligentny. Zdawaliśmy sobie sprawę, żejego zdolności w dziedzinie na­ uk ścisłych są wyjątkowe i że żaden z jego rówieśników nie studiuje na uniwersytecie. Jednak dla nas liczyły się zupełnie inne rzeczy. Świętowaliśmy, kiedyJake miał dobrą średnią uderzeń w bejsbolu, cieszyło nas, gdy grał z rówieśnikami w grę Halo: Reach albo gdy oglądali razem filmy w naszym domowym kinie w piwnicy i gdy- wiem, że nieźle mi się za to oberwie - spotkał swoją pierwszą dziewczynę. Dla nas właśnie te zwykłe rzeczy były ogromnie zdu­ miewające. Kiedy media zainteresowały się naszym sy­ nem, zupełnie nie wiedzieliśmy, co o tym sądzić. Dopiero gdy porozmawialiśmy z dziennikarzami, przeczytaliśmy i wysłuchaliśmy historii, które napisali na nasz temat, sta­ ło się jasne, że patrzymy na to zupełnie inaczej. Prawdą jest, że trzeba było ostrego światła reflektorów, abyśmy z Michaelem zrozumieli,jak bardzo życie nasze i Jake'a się zmieniło. Jednak ci sami dziennikarze, którzy otworzyli nam oczy, nie zdawali sobie sprawy, że historia naszego synajest o wie­ le bardziej niewiarygodna, ponieważ o mały włos jego fe­ nomenalne zdolności nie zostały utracone na zawsze. Kie­ dy pierwsze ekipy telewizyjne zaparkowały samochody na naszym podjeździe, nadal żyliśmy w cieniu diagnozy, którą postawiono, gdyJake miał dwa lata. Przyglądaliśmy się bez­ radnie, jak nasze pełne energii, nad wiek rozwinięte dziec­ ko stopniowo przestaje mówić, coraz bardziej zamykając się we własnym świecie. Rokowania specjalistów z mało opty­ mistycznych szybko przerodziły się w odbierające wszelką nadzieję. Rok później powiedziano nam, że powinniśmy się

cieszyć, jeśliJake w wieku szesnastu lat będzie umiał samo­ dzielnie zawiązać buty. Książka ta opowiada o drodze, jaką przeszliśmy od tam­ tego czasu. Jest to historia matki i jej niezwykłego syna. Jednak dla mnie, bardziej niż o czymkolwiek innym,jest to opowieść o sile, jaką daje nadzieja, i o niesamowitych zdol­ nościach, które mogą zostać odkryte, jeśli tylko zachowa­ my otwarty umysł i nauczymy się wykorzystywać potencjał drzemiący w każdym dziecku.

JEDEN CAL ALBO DZIESIĘĆ TYSIĘCY MIL Listopad, 2001 rok Jake ma trzy lata - Pani Barnett, chciałabym z panią porozmawiać o kar­ tach z literami, które daje paniJacobowi do przedszkola Siedzieliśmy z Jakiem w salonie w towarzystwie jego przedszkolnej opiekunki, która zgodnie z prawem stano­ wym raz w miesiącu odwiedzała nas w domu. Jake przepa­ dał za kartami obrazkowymi w jaskrawych kolorach i nie rozstawał się z nimi na krok. Były dla niego tym, czym dla innych dzieci są wytarte od przytulania pluszaki i kocyki, które wszędzie ze sobą zabierają, aby czuć się bezpiecznie. Kupiliśmyje w sklepie SuperTarget, w którym zazwyczaj ro­ biłam zakupy. Inne maluchy przemycały do koszyków mam opakowania płatków śniadaniowych i batoniki, tymczasem w moim zawsze wjakiś tajemniczy sposób pojawiały się ko­ lejne pudełka ulubionych fiszekJake'a. - Hm, aleja. . . nie daję ichJake'owi, zapewne samje bie­ rze, wychodząc z domu. Zawsze proszę go, abyje na chwilę odłożył, kiedy zakładam mu koszulę. Zabieraje ze sobą, na­ wet kiedy kładzie się spać! - Pani Barnett - oznajmiła nauczycielka, niespokojnie wiercąc się na kanapie - chyba powinna pani zmienić wy-

magania wobecJake'a. Program podstawowych umiejętności zakłada, że nauczy się sam sobie radzić z prostymi czynno­ ściami. Naszym głównym celem są zwykłe rzeczy, na przy­ kład aby któregoś dnia potrafił się ubrać bez niczyjej pomocy - dokończyła łagodnym, ale stanowczym głosem. - Ależ oczywiście, zdaję sobie z tego sprawę. My również nad tym pracujemy. Jednakjeśli chodzi o te karty. . . Jake na­ prawdęje lubi. - Przepraszam, pani Barnett. Chciałam tylko powiedzieć, że. . . nie musi pani zmuszać go do nauki alfabetu. W końcu, po długiej chwili ciszy dotarło do mnie, co na­ uczycielka miała na myśli. Chciała mnie chronić, upewnić się, że zrozumiałam, na czym polega program podstawo­ wych umiejętności. Nie chodziłojej o to, żeJakejest za ma­ ły na karty obrazkowe. Chciała powiedzieć, że w przypadku naszego syna nie musimy upierać się przy nauce alfabetu, ponieważ p ro g ra m n i e p r z ew i duj e , ż e J a ke k i e - dykolw i e k n au c z y s i ę c z y t a ć . Była to kolejna druzgocąca chwila,jedna z wielu tego ro­ ku. Niedawno stwierdzono u Jake'a autyzm i zdałam sobie sprawę, że wszelkie założenia dotyczące tego, kiedy - i czy w ogóle kiedykolwiek - nasz niespełna trzyletni syn będzie się rozwijałjak inne dzieci, nie mają sensu. Miałam wraże­ nie, że wkraczam w ponurą, pełną niepokoju otchłań auty­ zmu. I choć mogłam tylko bezradnie przyglądać się,jakwiele umiejętności Jake'a po prostu zanika, czułam, że nie mogę pozwolić, aby zatrzaskiwano przed jego nosem drzwi, bez względu na to, czy chłopiecjest autystyczny, czy nie. Jak na ironię, wcale nie oczekiwałam, żeJake nauczy się czytać, ale nie chciałam również, by ktokolwiek wyznaczał granicejego rozwoju, szczególnie jeśli miały być tak wąskie. A w tamtej chwili miałam wrażenie, że nauczycielka odcina go od wszystkich możliwości. Bałam się -jak większość ro-

dziców - przeciwstawić opinii fachowca, lecz w głębi serca czułam, że jeśli nasz syn zostanie na dłużej objęty progra­ mem dla dzieci opóźnionych w rozwoju, możemy zupełnie stracić z nim kontakt. Postanowiłam zaufać intuicji. Nie miałam zamiaru walczyć z nauczycielami i terapeutami, przekonywać ich do zmiany oczekiwań czy stosowanych metod pracy. Nie chciałam prowadzić wojny z systemem oświaty czy narzucać innym tego, co uważam za właściwe dlaJake'a. Zamiast dawać zatrudnienie prawnikom, licznym specjalistom i adwokatom, którzy pomogliby mi wyegze­ kwować odpowiednią opiekę, zdecydowałam zainwestować bezpośrednio w syna i zrobić wszystko, co pozwoliłoby mu rozwinąćjego potencjał. Żadna decyzja, którą podjęłam do tej pory, nie przeraża­ ła mnie tak bardzo. Sprzeciwiłam się nie tylko zdaniu spe­ cjalistów, ale i temu, co twierdził mój mąż, Michael. Tego dnia postanowiłam, że będę popierać zainteresowaniaJake'a. Możliwe, że właśnie dzięki ulubionym kartom z literami próbował nauczyć się czytać. Jednak nawet jeśli nie, to i tak uważałam, że nie powinno mu się ich zabierać. Chciałam, aby miał ich tyle, ile chce. Trzy lata wcześniej, kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży, o mało nie oszalałam ze szczęścia. Miałam dwa­ dzieścia cztery lata, ale do roli matki przygotowywałam się, odkąd pamiętam. Już jako mała dziewczynka wiedziałam (i chyba wszyscy w rodzinie również), że dzieci będą zaj­ mowały w moim życiu szczególne miejsce. Ci, którzy mnie znali, żartowali, żejestemjak Szczurołap z Hameln, ponie­ waż gdziekolwiek się pojawię, ciągnie się za mną sznureczek gotowych do zabawy maluchów. Mój brat Benjamin, który urodził się, kiedy miałamjedenaście lat, od samego początku nie schodził mi z rąk. Gdy skończyłam trzynaście lat, opie-

kowałam się dziećmi już niemal wszystkich sąsiadów, a rok później prowadziłam szkółkę niedzielną przy kościele, do którego uczęszczaliśmy. Toteż dla nikogo nie było zaskocze­ niem, gdy podczas studiów zatrudniłam sięjako niania, aby zarobić na utrzymanie, a kiedy wyszłam za mąż, otworzyłam własne przedszkole, które było spełnieniem moich marzeń. Dzieci otaczały mnie od zawsze i nie mogłam się doczekać chwili, w której wezmę w ramiona swoje własne. Niestety, nie było to takie proste. Mimo mojego młodego wieku ciąża od samego początku była zagrożona. Cierpia­ łam na dolegliwości związane z nadciśnieniem tętniczym, określane w medycynie jako stan przedrzucawkowy. Choć niejest to rzadka dolegliwość, może być poważnym zagro­ żeniem zarówno dla matki,jak i dziecka. Widząc moją despe­ racką walkę o to, by nie stracić Jake'a, mama przejęła część obowiązków w prowadzonym przeze mnie przedszkolu. Niestety, nawet wówczas mój stan nie uległ poprawie i cały czas istniało zagrożenie, że dziecko urodzi się zbyt wcześnie. Ostatecznie lekarze zdecydowali, że powinnam przyjmo­ wać lekarstwa podtrzymujące ciążę i do czasu porodu leżeć w łóżku. I choć stosowałam się do ich zaleceń, zanim urodził sięJake, wzywaliśmy karetkęjeszcze dziewięć razy. Trzy tygodnie przed terminem, kiedy po raz kolejny przy­ wieziono mnie do szpitala, lekarze nie zdołali powstrzymać akcji porodowej. Wydarzenia następowały po sobie niezwy­ kle szybko, pozostawiając jedynie wzmagające się uczucie niepewności. Pamiętam wbiegających i wybiegających z sali ludzi, którzy przemieszczali się niczym kryształki w kalejdo­ skopie, niecichnący dzwonek alarmu i wzrastające napięcie na twarzach stłoczonych wokół mnie lekarzy i pielęgniarek. Michael twierdzi, że właśnie wtedy przekonał się, jak wiele potrafię znieść i jaka mogę być uparta. Dopiero po wszyst­ kim dowiedziałam się, że lekarz, który się mną zajmował,

powiedział mu na osobności, że wystąpiły komplikacje i mu­ si być przygotowany na najgorsze. Było wielce prawdopo­ dobne, że wróci do domu albo z żoną, albo z dzieckiem, a nie z nami obojgiem. Ja zaś pamiętam tylko to, że w całym tym zgiełku czyn­ ności medycznych, bólu i strachu nagle pojawił się przy mnie Michael. Trzymał mnie za rękę i patrzył prosto w oczy, sta­ rając się skupić na sobie całą moją uwagę i bezpiecznie po­ prowadzić do celu. Jest tojedyne wyraźne wspomnienie, ja­ kie mam z tamtego czasu. Odnosiłam wrażenie, żejesteśmy tylko my, a zamieszanie wokół zupełnie ustało. Słuchałam jego silnego, zdecydowanego głosu, starając się wykonywać polecenia. - Nie chodzi tu tylko o was dwoje, Kris, ale o całą naszą trójkę. Przejdziemy przez to razem. Damyradę. Musimy. Nie pamiętam, czy były to dokładnie jego słowa, czy może to, co wyrażało jego spojrzenie, ale wiadomość, którą chciał mi przekazać, rozpraszała ból i przerażenie. Chciał, abym wiedziała, jak bardzo mnie kocha, i abym czerpała z tego siłę. Mówił stanowczo, jakby to, czy przeżyję, zale­ żało wyłącznie ode mnie. I choć w pewnym sensie przera­ żała mnie ta myśl, uwierzyłam mu, a on w zamian obiecał do końca życia być niewyczerpanym źródłem wsparcia dla mnie i naszego dziecka. Był niczym kapitan płynącego przez wzburzone morze statku. Rozkazał mi przeżyć, aja ten roz­ kaz wykonałam. Nie jestem pewna, czy sobie tego nie wyobraziłam, lecz wówczas Michael przyrzekł mi również, że w naszym do­ mu już zawsze będą świeże kwiaty. Wiedział, jak bardzoje lubię, jednak bukiety z kwiaciarni były luksusem, na który mogliśmy sobie pozwolić tylko na specjalne okazje. Następ­ nego dnia, gdy trzymałam na rękach naszego synka, pojawił się z wiązanką najpiękniejszych róż, jakie kiedykolwiek wi-

działam. Od tej chwili minęło trzynaście lat, aja co tydzień, bez względu na to, co się między nami dzieje, dostaję bukiet kwiatów. Byliśmy szczęściarzami. Doświadczyliśmy cudu. Nie wiedzieliśmy wówczas, Że nasza rodzina zostaje poddana próbie nie po raz ostatni i że będziemy musieli pokonać nie lada trudności. Poza romansami nie mówi się na serio o wielkiej miłości, która jest w stanie wszystkiemu stawić czoła. Jednak Michaela i mnie łączy właśnie takie uczucie. Nawet gdy się ze sobą nie zgadzamy, czujemy, że jest coś, co trzyma nas przy sobie. W głębi serca wiem, że to dzięki miłości MichaelaJake i ja przetrwaliśmy tamten dzień i że wszystko, co zdarzyło się od tamtej chwili, było możliwe dzięki sile naszego uczucia. Kiedy wyszliśmy ze szpitala, było tak, jak sobie to wy­ marzyliśmy. Zapewne tak się czuje prawie każda świeżo upieczona rodzina, ale my naprawdę uważaliśmy się za naj­ szczęśliwszych ludzi na świecie. Wracając ze szpitala z na­ szym zawiniątkiem, zatrzymaliśmy się w banku, by podpisać dokumenty dotyczące kredytu na zakup naszego pierwszego domu. Z niewielką pomocą mojego niezwykłego dziadka Johna Henry'ego wkrótce mieliśmy się przeprowadzić do małego domu na końcu ślepej uliczki w robotniczej dzielni­ cy w Indianie. Miałam tam również prowadzić przydomowe przedszkole. Spoglądając znad kędzierzawej główkiJake'a na rozpro­ mienionego Michaela, uświadomiłam sobie, że nasze spotka­ nie i to, żejesteśmy razem, było dziełem przypadku. Zwłasz­ cza że początki nie wyglądały zbyt obiecująco. Poznaliśmy się podczas studiów. Nasze niby przypadkowe spotkanie zostało zaaranżowane przez moją lubiącąwtykać nos w nie swoje sprawy siostrę, Stephanie. Nic mi nie mówiąc,

postanowiła nas ze sobą zeswatać. Pomysł ten był o tyle absur­ dalny, że zupełnie nie nadawałam się do tego rodzaju gierek. Byłam na najlepszej drodze, aby się zaręczyć - przynajmniej miałam taką nadzieję - ze wspaniałym chłopakiem o imieniu Rick, który wówczas wydawał mi się księciem z bajki. Było nam ze sobą bardzo dobrze i marzyłam, aby spędzić u jego boku całe życie. Jednak Stephanie miała przeczucie, że moją bratnią duszą jest chłopak, który uczęszczał z nią na zajęcia z wystąpień publicznych i który był nie tylko błyskotliwy, ale po prostu zabójczo inteligentny. Obmyśliła więc plan i pew­ nego popołudnia, kiedy byłam pochłonięta przygotowaniami do randki z Rickiem, zastawiła sidła. Siedziałam długo przy toaletce, mając przed sobą co naj­ mniej dwadzieścia różnych szminek do wyboru i osiem par butów, a kiedy wreszcie weszłam dojej pokoju, osobą, która na mnie czekała, nie był mój chłopak, ale ktoś, kogo nigdy wcześniej nie widziałam. W taki sposób poznałam Micha­ ela Barnetta. Zaskoczona popatrzyłam na siostrę, oczekując wyjaśnień. Stephanie odciągnęła mnie na stronę i zaczęła tłumaczyć coś szeptem, jednak wszystko, co mówiła, nie miało dla mnie najmniejszego sensu. Powiedziała, że zapro­ siła Michaela, ponieważ muszę go poznać, i mam się niczym nie martwić, bo już zadzwoniła do Ricka i odwołała rand­ kę. Z początku stałam osłupiała, nie wiedząc, jak zareago­ wać. Kiedywreszcie dotarło do mnie, że Stephanie bawi się wAmora, pomyślałam, że oszalała. Kto przy zdrowych zmy­ słach umawia na randkę osobę w stałym związku? Byłam na niąwściekła. Ani ona, anija nie miałyśmyw zwy­ czaju romansować. Na swoją pierwszą randkę poszłam dopie­ ro na studiach. Wychowano nas w przekonaniu, że kłamstwo i nielojalność są złe. Co ona sobie wyobrażała? Miałam ochotę nakrzyczeć na nią albo wyjść czym prędzej z pokoju, trzaska­ jąc drzwiami, jednak zawsze powtarzano nam, że mamy się

uprzejmie zachowywać wobec gości, bezwzględu na sytuację. Stephanie liczyła, że będę o tym pamiętać. Wyciągnęłam rękę do nieznajomego, który, takjakja, był jedynie pionkiem w grze mojej siostry, i wszyscy usiedliśmy w salonie. Wymieniliśmy kilka grzecznościowych zdań,jed­ nak rozmowa zupełnie się nie kleiła. Zresztą wcale mi na tym nie zależało. Kiedy w końcu spojrzałam na Michaela, tak naprawdę po raz pierwszy mu się przyglądając, zauwa­ żyłam założoną tyłem na przód bejsbolówkę, bystre oczy i idiotyczną bródkę.Jego luzacki, lekko niechlujny styl spra­ wił, że wzięłam go za kogoś niezbyt majętnego, kto nawet nie mógł się równać z moim zawsze zadbanym, eleganckim chłopakiem. Nie miałam pojęcia, dlaczego w ogóle Stepha­ nie nalegała, abyśmy się poznali. Byłam prostą dziewczyną, wychowaną na wsi. Nasza rodzina od pokoleń żyła skrom­ nie. I choć nie to było dla mnie najważniejsze, Rick wpro­ wadził mnie do zupełnie innego świata: taksówki, luksusowe apartamenty, zimąwyjazdy na narty, restaurac;je i wernisaże. Nawet gdyby Stephanie przyprowadziła do naszego salonu Brada Pitta, i tak byłabym na nią zła, ponieważ okazałaby brak szacunku dla mojego obecnego związku. Ponadto prze­ paść, która dzieliła tego niechlujnego studenta i mojego za­ wsze nienagannie wyglądającego niedoszłego narzeczonego, wprawiła mnie w osłupienie. Jak coś takiego mogło przyjść jej do głowy? Chwilę później Stephanie wyrwała mnie z za­ myślenia i zaprowadziwszy we w miarę ustronne miejsce, zażądała stanowczo: -Jak ty się zachowujesz? Jeśli chcesz, możesz na mnie później nakrzyczeć, ale rozmawiaj z tym chłopakiem nor­ malnie. Niestety, miała rację. Wstydziłam się za swoje zachowanie. Opryskliwość wobec kogoś, kogo się nie zna - co gorsza, wo­ bec gościa! - była nie do przyjęcia. Rodzice, dziadkowie i całe

nasze otoczenie od maleńkości starali się nam wpoić dobre maniery. Uczono nas uprzejmości i gościnności, aja byłam zimnajak lód. Zmieszana, wróciłam do salonu i usiadłam na kanapie. Przeprosiłam Michaela, wyjaśniając, że niejestem zła na niego, tylko na moją siostrę, która - nie wiedzieć dlaczego - umówiła nas na randkę. Aponieważjestem z kimś związana, to Stephanie postawiła nas oboje w niezręcznej sytuacji. Kiedy dotarła do nas absurdalność tego, co się stało, wybuchnęliśmy gromkim śmiechem, nie mogącjednocześniewyjść z podziwu dla śmiałości,jaką wykazała się moja siostra. Napięcie nagle zniknęło i zaczęliśmy rozmawiać jakby nigdy nic. Michael opowiedział mi o zajęciach, na które uczęszczał, i o swoim pomyśle na scenariusz. Kiedygo słuchałam, zrozumiałam, dla­ czego Stephanie chciała, abym go poznała. Pasja, zjaką o tym mówił, była czymś niezwykłym. Takiej determinacji i zapału nie widziałam nigdywcześniej, u nikogo.Jakbym słuchała sa­ mej siebie! Poczułamdziwne ukłuciew żołądku i zakręciło mi się w głowie. Nagle wiedziałam, że moja przyszłość - chwilę temu jeszcze tak pewna - nie będzie taka, jaką sobie zapla­ nowałam. Stało się jasne, że nie wyjdę za Ricka i że, chociaż jest wspaniałym chłopakiem, nie możemy być dłużej razem. Nie miałam wyboru. Znałam Michaela Barnetta od niespełna godziny i choć trudno to logicznie wyjaśnić, byłam pewna, że tojego poślubię. Pojechaliśmy do pobliskiej kawiarni i przegadaliśmy całą noc. Jakikolwiek banalnie to zabrzmi, oboje mieliśmy wrażenie, że znamy się od lat. Czułam, że Michael jest mi bardzo bliski. Trzy tygodnie później byliśmy już zaręczeni, a po trzech miesiącach wzięliśmy ślub. Od tego dnia minęło szesnaście lat, a ja wciąż czuję, że decyzja, którą podjęłam tamtego wieczoru, była właściwa. Reszta rodziny nie byłajednak zachwycona Michaelem (a właściwie naszą burzliwą znajomością i nagłymi zarę-

czynami). Rodzice nie mieli pojęcia, co stało się z ich roz­ sądną córką. Nawet Stephanie, która zapoznała nas ze sobą, wyglądała na zmartwioną i nieco zdezorientowaną. I choć zaledwie kilka miesięcy wcześniej nalegała, abyśmy się spo­ tkali, trudno byłojej zrozumieć, jak możemy być pewni, że chcemy już zawsze być razem i po tak krótkim czasie po­ dejmować wiążące decyzje. Wszyscy widzieli, jak Michael i ja bardzo się od siebie różnimy. My również byliśmy tego świadomi. Byłam wychowywana pod kloszem i mieszka­ łam na wsi, pośród kochających mnie osób, a moja rodzi­ na od pokoleń była bardzo wierząca. Natomiast Michael był dzieckiem miasta. Wychował się wjednej z najbardziej niebezpiecznych dzielnic Chicago i miał trudną sytuację rodzinną. Podczas gdy ja nigdy nie wyszłabym z domu - nawet do pobliskiego sklepu po zakupy - bez zerknię­ cia w lustro i ułożenia włosów, Michael - nonkonformista w skórzanej kurtce - nie dbał o to, jak wygląda. Byłam również bardzo dumna z naszego domu. Kiedy byłam dzieckiem, w kuchni prędzej można było znaleźć żywego kurczaka niż serwetki albo rolkę papierowych ręczników. I prawie tak samo jest dzisiaj w domu moim i Michaela, choć wówczas ten świat wydawał mu się zupełnie obcy. Przez całe dzieciństwo jadał najczęściej to, co akurat wpa­ dło mu w ręce, i rzadko przy stole. Zresztą owe różnice były dla Michaela niewyczerpanym źródłem żartów. Jego ostry jak brzytwa dowcip i prześmiewcze poczu­ cie humoru z pewnością nie przyczyniły się do zmniej­ szenia dystansu pomiędzy nim a moją rodziną. Jednak to, że potrafił mnie rozśmieszyć - zwłaszcza gdy nie było mi do śmiechu lub podchodziliśmy do siebie zbyt poważnie - sprawiło, że od razu się w nim zakochałam. Niestety, cała moja rodzina - z jednym wyjątkiem - nie kryła dezapro­ baty. Tylko dziadekJohn Henry od razu polubił Michaela.

To właśnie z jego opinią liczyłam się najbardziej, dlatego bardzo się ucieszyłam, kiedy powiedział, że powinnam za­ ufać swojemu wewnętrznemu kompasowi i że na pewno podejmę dobrą decyzję. Życie u boku Michaela było moim przeznaczeniem. Co do tego nie miałam żadnych wątpliwości. Jednak wyrze­ czenie, które się z tym wiązało, było dla mnie niezwykle bolesne: musiałam wystąpić z Kościoła, w którym zostałam wychowana, do którego należeli moi rodzice, dziadkowie i wiele pokoleń przodków. Dorastałam w społeczności ami­ szów - nie staroświeckich, lecz tych, którzy przeprowadzili się do miast. Jakwielu współwyznawców w tamtym czasie, moi dziadkowie chcieli korzystać z dobrodziejstw nowo­ czesnego świata, zachowując wiarę i tradycje, które wynie­ śli z domu. Przyłączyli się do odłamu amiszów zwanego Nowym Zakonem, który pozwalał im zostać przy swojej wierze i dawał oparcie we wspólnocie, umożliwiając jed­ nocześnie uczestniczenie w nowoczesnym świecie. Nie wyróżnialiśmy się ubiorem, korzystaliśmy z udogodnień, jakie dawała cywilizacja, i chodziliśmy, jak wszyscy, do pu­ blicznych szkół, jednak kwestia religii nie ograniczała się jedynie do niedzielnej mszy. Wiara była naszym chlebem powszednim. Jedna z zasad amiszów mówi, że jeśli oso­ ba należąca do wspólnoty chce poślubić kogoś spoza niej, musi wystąpić z Kościoła. Mój kochany dziadek John zo­ stał wykluczony, ponieważ zdecydował się na małżeństwo z miłości. Chociaż moja babcia była amiszką, nie należała do tej samej wspólnoty. Mój tato nie był amiszem, lecz kie­ dy oświadczył się mamie, przyjął jej religię, dzięki czemu mogła pozostać przy swojej wierze. Trudno było mi sobie wyobrazić zerwanie z tak ważną dla mnie tradycją, jednak w głębi serca wiedziałam, że nie mogłabym wyjść za kogoś tylko dlatego, że wybrali go moi

rodzice. Mimo że wielokrotnie proszono o moją rękę, tato - ku rozczarowaniu mamy - zawsze odrzucał wszystkie pro­ pozycje. Takjakja, był przeciwny małżeństwom aranżowa­ nym. Przynajmniej jeśli chodzi ojego córki. Chociaż bardzo kochałam nasz Kościół i sposób życia, to nie miałam wyboru: jeśli nie mogłam poślubić Michaela i pozostać częścią wspólnoty - musiałam z niej wystąpić.

CHŁOPIEC Jak każde dziecko, Jake od samego początku lubił piesz­ czoty i był ciekawy świata. Wcześnie zaczął mówić i szyb­ ko odkrył siłę słowa „cześć". Kiedy szliśmy do restauracji, Jake rozśmieszał Stephanie do łez. Kokietował wszystkich dookoła i machał do każdego, kto przechodził obok. Uwiel­ biał pluszaki i gdy było ich dużo, chował się w ich stercie, piszcząc z zadowolenia za każdym razem, kiedy go pod nimi znajdowałam. Wychodząc za Michaela, wiedziałam, że jest wrażliwy. Jednak kiedy zobaczyłam, zjaką łatwością spełnia się w no­ wej roli i jak oddanym jest ojcem, byłam nim zachwyco­ na. Całymi dniami pracował w Targecie, lecz nawet kiedy zostawał po godzinach lub miał nocną zmianę, zawsze po powrocie do domu potrafił wykrzesać energię na zabawę z Jakiem. Siłowali się na zawalonej poduszkami podłodze salonu i muszę przyznać, że czasem bardziej przypominało to wrestling niż zapasy. Jedną z ich ulubionych zabaw było dzielenie ciastka. Niewinne droczenie zazwyczaj kończyło się rozsmarowywaniem polewy na twarzy Michaela, który udawał, że pożera umazane rączki zanoszącego się od śmie­ chuJake'a. Wróciłam do przedszkola niecały tydzień po porodzie. Chciałam pracować, ponieważ uwielbiałam to i wiedziałam,

że nie mogę sobie pozwolić na dłuższą przerwę. Nie chcia­ łam stracić zaufania rodziców, którzy oddali mi pod opiekę swoje dzieci. Bywały dni, że otwierałam przedszkole o szó­ stej rano i kończyłam o siódmej wieczorem, aJake przez cały ten czas był ze mną. Maluchy traktowały gojak żywą lalkę. Pomagały mi go ubierać, śpiewały mu piosenki i pokazywa­ ły, jak się gra w kosi kosi łapci. Nie mogłam powstrzymać uśmiechu, kiedywidziałam,jak bardzo zaborcze potrafią być niektóre dzieci (zwłaszcza małe dziewczynki). Pewnego ra­ zu jedna z moich podopiecznych nie chciała iść do domu, ponieważ bała się zostawić ze mnąJake'a. Widząc to, żarto­ bliwie powiedziałamjej mamie, że tojajej powinnam płacić za opiekę. Dość wcześnie przekonałam się, żeJakejest inteligentny. Zanim nauczył się chodzić, opanował cały alfabet. Bawiło go powtarzanie ciągu liter od „N' do „Z" i z powrotem. Nie miał nawet roku, kiedy wydawał z siebie dźwięki, które brzmiały zupełniejakjednosylabowewyrazywrodzaju „pies" czy „kot". Gdy skończył dziesięć miesięcy, złapał się oparcia kanapy i pod­ ciągnął, abywłożyć do komputera płytę ze swoim ulubionym programem dla dzieci, który „czytał" bajkę Dr. Seussa The Cat in the Hat. Byliśmy pewni, że Jake nie tylko słuchał nagrania, ale również śledził wzrokiem małą żółtą piłkę, która odbijała się nad wypowiadanymi słowami. Pewnego wieczoru zastałam męża stojącego pod drzwia­ mi pokoju Jake'a, którego chwilę wcześniej położył do snu. Michael położył palec na ustach i przywołał mnie ruchem ręki. Podkradłam się cichutko, aby posłuchać, co robi nasz syn. A on leżał w łóżeczku i mówił do siebie niewyraźnie, wjęzyku, który przypominałjapoński. Wiedzieliśmy, że zna wszystkie bajki na DVD na pamięć. Nieraz byliśmy świadka­ mi, jak naciskał guziki pilota, zmieniając funkcję języka, ale kiedy zdaliśmy sobie sprawę, że zapamiętał nie tylko angiel-