Paula de Fougerolles
KRONIKI IONY
Wygnaniec
Tłumaczenie:
Agnieszka Ploch
Katarzyna Dałkowska
Mojemu Ojcu Edmundowi G. Charlandowi Jr. (1931–1999)
Powstanie narodu szkockiego wielu przypisuje zasługom dwóch ludzi – Kolumbie,
świętemu z Irlandii,i szkockiemu wielmoży Aedanowi mac Gabranowi.
A oto i ich historia…
Był pewien człowiek szlachetnego życia i świętej pamięci, jaką po sobie zostawił,
ojciec i założyciel klasztorów noszący imię takie jak prorok Jonasz. Bo choć w
trzech różnych językach dźwięk brzmi inaczej – po hebrajsku Jona, po grecku
Peristera, a po łacinie Columba – to znaczenie pozostaje jedno: „gołębica”. A
przecież nie bez zrządzenia Opatrzności człowiek Boży zyskuje imię tak wielkie…
Czytającym te słowa trzeba też przypomnieć, że wiele rzeczy wartych zapisania o
tym błogosławionym mężu pominęliśmy tu dla zwięzłości naszej historii, spisaliśmy
zaś tylko rzeczy – spośród wielu – niektóre, by na próbę nie wystawiać cierpliwości
czytelnika.
Adomnan z Iony, Życie Kolumby (około A.D. 690)
Syn Cienistego klanuSiłą weźmie Alby królestwo,
Ten, który da pokarm krukom,
Ten, który zwycięży w bitwie – Ferbasach mu na imię.Na zgubę Piktów, bo
przeciw nim wystąpi, Na wschód podążając –Ponury pielgrzym, purpurowy
płomień, co wznieca wojny pożogę.
Jeździec na rączym koniu,Pośród szarej drużyny.
Ujarzmi Piktów plemięI Hibernię posiądzie w jeden dzień zaledwie.
Po piktyjskiej rzezi,
Po obcych zdławieniuW Albie przyjdzie wiele lat jego panowania.
W chwili swej śmierciNie będzie królem,Gdy w Cendtire nastanie dzień czwartku.
Proroctwo Berchana (A.D. 1165–1169)
Przedmowa
Każdy, kto choć trochę interesuje się opowieściami o najwcześniejszych latach
chrześcijaństwa w Irlandii, zna to wydarzenie.
I liczne legendy o tym, co się wtedy stało, bo to opowieść tak barwna, że wygląda
na piękne zmyślenie. Ale nim nie jest.Oto więc: dwóch późniejszych świętych,
opatów i potomków wielkich rodów, i książka przywieziona z pielgrzymki do
Rzymu. Manuskrypt tłumaczenia Pisma Świętego, słynna Wulgata, jedyny na
Wyspie egzemplarz, wielki skarb. I chciwość poetyckiego pragnienia znanego
powszechnie opata Colum Cille, który ubłagał właściciela książki, aby mu ją na
krótki czas pożyczył. Niezwykła chciwość, niezwykłe pragnienie – mieć taką
książkę u siebie…Legendy mówią, że Colum Cille był niezwykle sprawnym
kopistą. Właściwie arcymistrzem w szybkości przepisywania. Tak więc w krótkim
czasie, wystarczającym ledwo na przeczytanie, jedyny egzemplarz zostaje
przepisany. Właściciel jedynego skarbu w Irlandii nie jest już właścicielem
jedynym. Skradziono istnienie Księgi…Dziś to brzmi bajkowo, ale wtedy
posiadanie manuskryptu było jak posiadanie ducha księgi. I ten skarb został przez
nieprawe skopiowanie zawłaszczony!Mamy więc słynny, pierwszy chyba w
historii, proces o nielegalne skopiowanie. Przed sądem arcykróla Irlandii stają obaj
późniejsi święci. Zapada wyrok. Ponoć taki: Jak cielak, co zrodził się z krowy, jest
własnością tego, co ma krowę w swojej zagrodzie, tak i kopia należy do tego, który
posiada księgę, skąd kopię przepisano.Dalej już smutna opowieść o wielkiej bitwie,
o wygnaniu Colum Cille. O tym właśnie ta niezwykle ciekawa książka. Niezwykła
nie tylko dlatego, że czyta się ją z zainteresowaniem, ale też dlatego, że napisana
została przez historyka, znawczynię skomplikowanych obyczajów, cywilizacji i
podziałów politycznych tamtejszych plemion w owych gęstych od wydarzeń
czasach. Nie są to przypuszczenia, zmyślenia, baśnie, bo przecież wiele zapisków
zostało z tych pra dawnych czasów.Dla nas, Polaków, to zaskoczenie. Bo z okresu
przed przyjęciem chrześcijaństwa niewiele mamy pewnych śladów. Chyba
najmniej spośród plemion słowiańskich. Kiedy więc mowa o tamtych czasach,
myślimy o nich jak o Starej baśni.Ale w Kronikach Iony inaczej. Pisze tę opowieść
doskonały historyk, wykorzystując mnóstwo istniejących zapisów. Pisze zarazem
świetna narratorka. A jeśli uświadomimy sobie, jak ta pradawna kłótnia i wygnanie
Colum Cille zaważyły na późniejszych dziejach przeróżnych zakątków Europy, jak
ruszyła ta lawina przypadków, świadomego działania, szczęśliwych i tragicznych
losów wielu ludzi…Irlandczycy trochę przesadzają, pisząc, że to wygnanie,
powstanie klasztoru na wyspie Iona, wielkie dzieje misjonarzy i nauczycieli
barbarzyńskiej wtedy Europy zadecydowały o dzisiejszym wyglądzie naszego
obszaru. Przesadzają, ale mają trochę racji. Bo te wielkie pielgrzymki uczonych, te
misje białego męczeństwa, czyli wędrówek odważnych w obce i dzikie strony,
stworzyły naszą cywilizację. Oczywiście to wojny kształtowały królestwa i
księstwa. Ale właśnie ci niepozorni uczeni, poeci, wygnańcy i pielgrzymi uratowali
sens naszego istnienia.Czytajmy więc tę książkę w bardzo dobrym tłumaczeniu – a
nie jest to łatwe przy tak wielkich wymaganiach, jakie stawia materia. Zobaczmy
czas upadającego Imperium Rzymskiego, „ciemnych wieków”, kształtowania się
nowej struktury późniejszej Europy. Jakże to wszystko dziwne, skomplikowane,
pełne niezwykłych wydarzeń, przypadków…I jak to się układa w nowe czasy,
kiedy ta właśnie Księga, tłumaczenie Pisma Świętego, z powodu której zaczęła się
krwawa kłótnia, sprawia, iż powstaje początek innej cywilizacji, innego myślenia.
Choć mało kto zdawał sobie wówczas sprawę z tego, że nasza cywilizacja
wychodzi z „ciemnych wieków” na nową drogę.
WPROWADZENIE
Synod w Teilte, Hibernia, maj 563 roku
Pod koniec maja roku Pańskiego 563 w obszernej izbie, jaką ard-ri,
arcykról Hibernii, przeznaczał na zgromadzenia swego chrześcijańskiego ludu,
książę i opat Colum Cille, przez Kościół zwany Kolumbą, stawił się na proces z
racji podejrzenia o morderstwo.Na dworze szalała ulewa. W środku powietrze było
duszne i ciężkie, a zapał zgromadzonych coraz większy. Tłoczyło się tam mnóstwo
mężów duchownych – tak wielu, że aż ławy trzeba było wystawiać z izby. Dumni
ze swych stanowisk biskupi, stali w pełnej gotowości we wspaniałych jedwabnych
szatach, zaraz za nimi i dalej, wzdłuż ścian po same odrzwia, zwykli księża, aż
wreszcie opaci odziani w swe mnisze białe płaszcze z wełny. Byli tam także wolni
eremici, których to niezwykłe widowisko wywiodło z dalekich niedostępnych
jaskiń i leśnych pustelni. Prym wśród wszystkich wiódł, z właściwą sobie władczą
siłą, najwyższy król Hibernii – Dermot mac Cerball. Jego bogaty płaszcz odznaczał
się mocną czerwienią pośród monotonnych barw zgromadzenia, a złote ozdoby, z
którymi tylko przepych biskupów mógł się równać, oznajmiały wielkopańską
dumę.Obok stał Kolumba – wysoki, szarooki, o popielatych włosach, pewny swej
godności jak drzewo, którego nie zgięła burza. Stał niewzruszenie, choć z karku
księcia spływała strużka potu – tak obfita, że szorstka, lniana tunika zupełnie
przyklejała mu się do pleców.Zgromadzeni rozprawiali między sobą – jedni
potępiali, inni bronili oskarżonego. Pierwszy wystąpił Budik, towarzysz Kolumby z
lat dziecięcych, teraz biskup najwyższego króla, mąż korpulentny, bogato
przystrojony. – Przyjaciele moi! – zaczął donośnie. – Kierując się miłością do
Kolumby i chcąc oszczędzić mu losu, na który w pełni zasłużył, nie zapominajcie o
tym, co oczywiste! Pamiętajcie, jakie to zarzuty mu postawiono! Przed
zgromadzonych wysunął się jeden ze starców, Brendanem, Starszym zwany, opat
w Birr, powiernik duchowy i spowiednik Kolumby, jego anamchara. Stanął, zgięty
w pół pod brzemieniem lat, by przemówić w jego obronie. – Wzywasz nas, byśmy
rozważyli fakty, bracie Budiku – rzekł, wyciągając ku przedmówcy rękę i
spoglądając na niego łagodnie i pojednawczo. – Oto nie mamy dowodu, że
zamiarem Kolumby była śmierć doradcy. – Doradca najwyższego króla ugodzony
został swoim własnym sztyletem! – odparł Budik, gwałtownie unosząc ramiona na
znak protestu. Pod pachami pojawiły mu się obfite plamy potu. – Ale czyją ręką?
Czyjąż to ręką? Bo przecież nie własną! – Ręką Kolumby… – Ach! – To
sprawa intencji, Budiku: gdyby Kolumba tego nie uczynił, Ainmire zginąłby
niechybnie. – Ach, tak! Ainmire! Potężny król krainy Północnych Ui Neill, kuzyn
Kolumby – powtórzył z ironią Budik. – Żadnemu z nich nie można dać wiary, bo
jeden drugiego broni. – Nie! Kolumba to człowiek Boży, wyższemu prawu
podległy. Może i jest księciem krwi, jak jego kuzyn, ale nie stoi wyżej od nas.
– Tu Brendan ręką zatoczył łuk, wskazując zebrane duchowieństwo, łącznie z
najniższymi eremitami, którzy skwapliwie przytaknęli uhonorowani takimi
słowami. – Uważajcie, przyjaciele, byście się nie omylili – ciągnął starzec. – Otóż
o większą rzecz tu idzie niż o życie jednego nieszczęśnika, jednego niedoszłego
zabójcy, którego – jak to wygodnie twierdzić Budikowi i najwyższemu królowi –
Kolumba zamordował. O wiele większą! Wiara Chrystusowa rozpalona przez
naszego umiłowanego apostoła Patryka chwieje się jak płomień żagwi, która
wygasa! Wkrótce albo wybuchnie na nowo i obejmie ten kraj oczyszczającym
pożarem, albo zniknie jak smużka dymu, zbyt mdła, zbyt nietrwała, by rozpraszać
ciemność. Wy o tym wiecie! I lud to wie! Oto dlaczego tak bardzo miłuje
Kolumbę. Oto dlaczego ludzie pragną żyć wraz z nim za klasztornymi murami! To
on jest pochodnią, strzałą płonącą, jasną żagwią wzniesioną wysoko, by dać odpór
bluźnierstwu. I oni to wiedzą – tak jak wy wiedzieć powinniście! – że rzecz to
ważniejsza niż te wszystkie marne, królewskie utarczki! Na słowa Brendana serce
Kolumby ścisnęło się tęsknotą. Daire, Dębowe Daire, jego klasztor, jego ukochany
dom. Jakżeby chciał tam wrócić, znów czysty, rozgrzeszony! Daire to niebo lub –
po tej stronie wiecznej zasłony – miejsce niebu najbliższe.Ale królowie? Ludzie
władzy, jak Dermot, ard-ri, najwyższy król? Kolumba wyszukał go wzrokiem. Ten
stał z dłonią wspartą na głowicy swego miecza, jedynej broni dozwolonej w tym
zgromadzeniu. Spojrzał na Kolumbę oczami pełnymi nienawiści. I jeszcze raz
przez głowę Kolumby przemknęło zdziwienie niezwykłym szczęściem, dzięki
któremu najwyższy król uniknął śmierci na polu bitwy. Kolumba znał ludzi
władzy. Był przeciw nim sam. Oni podążali inną ścieżką. Dermot miłował
Chrystusa ustami, językiem i słowem. Całe zaś jego ciało i jego stargana dusza
pożądały Dawnych Bogów, tych, którzy przyrzekli mu ziemskie władztwo i siłę.
Objąć najwyższy tron Hibernii… czyż nie zażył bowiem kąpieli w wielkim,
żelaznym kotle pełnym krwi białej klaczy, zanurzając się w nim nago jak dziecię
przed całym swym ludem, barwiąc wspaniale blade ciało krwistymi strugami…
czyż nie raczył się strzępami kobylego mięsa pływającymi we krwi?Tak było. Tak
uczynił Dermot przed niespełna dwoma laty. Uczynił to, co czynili wcześniej
wszyscy najwyżsi królowie. Podczas Święta Temair Kolumba był świadkiem tego
wciąż żywego obrzędu, pozostałości z czasów pogańskich. Z obrzydzeniem w
sercu i psalmem na ustach patrzył jak Dermot, całkiem obnażony, wspina się na
stołek, by sięgnąć zadu klaczy i posiąść ją od tyłu, jak potem zmęczony ściąga uzdą
łeb biednego zwierzęcia i podrzyna mu gardło rytualnym nożem, podanym przez
głównego druida. Klacz pada, krew zalewa wszystko dokoła, plamiąc białe szaty
druidów, ochlapując Dermota, który już po chwili zanurza się cały w żelaznym
kotle pełnym kobylej krwi i mięsa. W ten oto sposób Dermot został najwyższym
królem, Dermot, którego nawrócenie na wiarę Chrystusową było – teraz Kolumba
wiedział to jasno – fałszywe, tylko na pokaz. Po rytualnej kąpieli wszyscy
świadkowie obrzędu ucztowali, spożywając kobyle mięso i krew na znak uznania
bezbożnej władzy nowego króla; wszyscy, oprócz Kolumby i jego kuzyna
Ainmire’a.O tak, Kolumba znał ludzi władzy. – Przyjaciele moi! – grzmiał
Brendan. – Musicie pamiętać, że Kolumba to człowiek wybrany przez Boga na to,
by prowadzić narody ku Życiu! Jego przyjście zapowiadali Mochta i Bec Macc-De!
Więcej nawet! Nie tak dawno zapowiedział go sam Patryk. Pomyślcie tylko!
Patryk! Ja sam widziałem nad Kolumbą jaśniejącą kolumnę światła i aniołów
zstępujących, by mu towarzyszyć! Kolumba to człowiek, którego nie wolno nam
odrzucić! Pamiętajcie – Kolumba to rigdomna – „wart królów”! Mógłby rządzić
krajem Cenel Conall Gulban. Mógłby władać całą skonfederowaną krainą
Północnych Ui Neill. Gdyby tylko chciał, byłby najwyższym królem… – tu mówca
rzucił uważne spojrzenie Dermotowi, którego oblicze płonęło ze wściekłości. –
Jednak on wyrzekł się światowych rządów, by oddać życie Chrystusowi. I
wszystko, co robi, robi dla naszego Boga. Popełnilibyśmy największe głupstwo,
gdybyśmy tu dzisiaj poświęcili tego Chrystusowego wojownika, męża równego
królom, za jakiegoś tam człowieka, który przepadł w walce. Kolumba musi dalej
prowadzić swą misję! Niektórzy z biskupów Południa, biskupów arcykróla,
pokiwali głowami, ale nie Budik. Przemierzał gniewnie izbę, a gdy przemówił,
jego głos przybrał uniesiony ton, a na wymachujących dłoniach błyszczały
klejnoty: – Jeśli pozwolimy na takie naigrywanie się z prawa, nasze kościoły będą
następne! Jeżeli nie ma różnicy w czynach między byle watażką a kapłanem, jeżeli
my, biskupi, o tę różnicę nie zadbamy, tubylcy zmiotą Kościół Patryka z ziemi
hibernijskiej! Wiesz, że to uczynią! Nie tak dawno temu ta wyspa wcale nie znała
Chrystusa! A Dawni Bogowie wciąż trwają! Ich druidzi tylko czekają, aż nam się
noga powinie! Oto dlaczego Kolumba powinien odpowiedzieć za swe zbrodnie!
Chodźcie, bracia! Chodźcie! Głosujmy! Brendan z wyciągniętymi rękoma postąpił
gwałtownie do przodu. – Zanim to uczynimy, upraszam was, aby rada wysłuchała
samego Kolumby. Tłum, poruszony wcześniej sporem, teraz zamilkł, by lepiej
słyszeć. Kolumba był pewien, że zgromadzeni już go osądzili w myślach, a
właściwie, w przypadku biskupów z Południa, że już przeważył sąd wydany za
nich przez arcykróla.W myślach zaś Kolumby powrócił błysk sztyletu tkwiącego w
ciele Crundmaela. Krew… Ciężki upadek ugodzonego… Jego śmierć. Cóż on teraz
może powiedzieć? Chyba tylko to: – Gdybym mógł zamienić mój własny oddech
na oddech Crundmaela, zrobiłbym to. Ale nie potrafię wskrzeszać umarłych.
Prosiłem o przebaczenie Pana naszego, teraz proszę was. Ufam, że głosy, które
oddacie, będą głosem samego Pana naszego Chrystusa wypowiedzianym na wieki.
Poddam się waszemu wyrokowi. – Tak, tak, poddasz się – uciął bez ceremonii
Budik. – A teraz, bracia, głosujmy! W gwarze, przepychając się w różne strony,
zgromadzeni zaczęli głosowanie. Biskupi jeden po drugim podchodzili, by wrzucić
gałkę do misy: białą za „niewinny”, czarną za „winny”. Potem policzono głosy,
oddzielając równo kule białe i czarne, białe i czarne, białe i czarne, aż ostatnia
pozostała bez pary.Podniesiono ją wysoko do góry. Tłum wstrzymał oddech.
Była czarna jak noc, czarna jak czająca się za progiem ciemność, jak zaraza, którą
Kolumba – przyznał to przejęty strachem – sam ściągnął.
Ekskomunika. Zostać wykluczonym z Kościoła, z całego chrześcijańskiego świata,
oddzielonym od wierzących, nawet aż do śmierci. Najsurowsza z kościelnych kar,
zastrzeżona dla najcięższych grzechów. To fatalny upadek dla kogoś, kto wspiął się
tak wysoko, tak szybko. Mężowie zebrani w izbie oniemieli, gdy dotarła do nich
waga wyroku.Po chwili duchowni, uświadomiwszy sobie, co się stało, podnieśli
krzyk pełen trwogi. Kolumba spojrzał na Brendana. Ból wykrzywił twarz starego
przyjaciela, jednak zabrakło czasu, by Kolumba zdołał do niego podejść. Nagle zza
grubych drewnianych drzwi dały się słyszeć głosy stronników Kolumby, do
których właśnie dotarła wieść o ekskomunice. Tłum z zewnątrz skandował jego
imię i napierał na drzwi.Ponad powszechnym hałasem zagrzmiał jeden wielki głos:
„Kolumba!”. To krzyczał Dermot. Najwyższy król parł poprzez ciżbę, rozgarniając
ją na boki swą szeroką piersią. – Ty! – syknął w stronę Kolumby, zbliżając się z
twarzą tak czerwoną jak jego królewski płaszcz. – Ty! Z twojego powodu Ainmire
chciał przejąć mój tron! Mój tron! Z twojego powodu oni teraz przeciw mnie
powstają! – wskazał na drzwi, które odpowiedziały mu takim drżeniem, jakby za
chwilę miały się rozpaść. Na twarzy Dermota zagościł wyraz niepewności – co za
nierozwaga! przecież wszyscy jego słudzy zostali na dworze. – Daj im poznać
swe miłosierdzie! – powiedział głośno Brendan. Z początku Dermot spojrzał na
niego wściekle. Po chwili jednak oczy zwęziły mu się w namyśle, przechylił lekko
głowę. – Tak – rzekł w końcu. – Tak… Ekskomunika nic nie da. Krzyk narastał.
Budik przyskoczył do Dermota i chwycił go za ramię. – Panie! Zapominasz się!
Właśnie go ekskomunikowaliśmy! Nie możesz tego zmienić… – Budik! –
warknął Dermot. – Zdecydowałem! – Nie, mój panie! A gdzie prawa boskie?
Równie dobrze możemy teraz sami dopuścić się apostazji! Zacznijmy znów czcić
Dawnych Bogów, jak czyni to lud! Barłóżmy ze zwierzętami! Niech każdy z nas –
ty! ja! – weźmie po siedem żon, niech gwałci niewolnice, niech używa sobie z
ladacznicami! – Budik! Już rzekłem, tak ma być! – Panie mój! Panie! Jeśli mnie
miłujesz… jeśli miłujesz Chrystusa… Zabraniam ci! – Ty zabraniasz? –
Dermotowi nozdrza poruszały się w gniewie. Odchylił się gwałtownie, by dobyć
miecza – broń zgrzytnęła w pochwie. Krąg zebranych rozstąpił się, by dać mu
miejsce. – Tak, Budik, miłuję cię – ton głosu arcykróla był gorący jak rozpalone
żelazo. – Ale uważaj! Rzekłem i ten tu człowiek – powiódł mieczem dokoła, aż
zatrzymał jego sztych na wysokości oczu Kolumby – ten człowiek powinien paść
na kolana, całować czubki mych butów i błagać o litość. Lecz on tego nie zrobi.
Nie. Niedoczekanie. Nie on. Nie nasz cudowny, wspaniały, najdroższy Kolumba.
Dermot schował miecz z gniewnym rozmachem, aż żelazo jęknęło. – A opat ma
rację – dodał. – Ekskomunika na nic się nie zda. Gwałtownym gestem dłoni uciszył
pomruk niezadowolenia, któ- ry rozległ się pośród zebranych. – Miast ekskomuniki
zarządzam wygnanie. – Namyślił się jeszcze chwilę. – Do Dal Riaty.Tłum znów
wstrzymał dech. – Do jakiej Dal Riaty? – spytał twardo Brendan. – Do Dal Riaty w
Kaledonii – odparł król z uśmiechem tak zdradliwym, jak zdradliwe może być
ostrze sztyletu. – I jeśli by kiedykolwiek postawił stopę na powrót tu, na tej ziemi,
dorwę go i sam wypatroszę. Pogańska Kaledonia! Daleko za wzburzonym
morzem!Budik tryumfował, ciżba duchownych huczała, przerażony Brendan ledwo
stał ciężko oparty o drewniany stół, Kolumbę zaś przeszył lęk i czuł, jakby ziemia,
w której miał wreszcie znaleźć wytchnienie, usuwała mu się spod nóg.
CZĘŚĆ PIERWSZA
AEDAN MAC GABRAN
Miał już dość, naprawdę dość, utrapień z powodu opata-wygnańca. Nawet w
lepszych czasach nie miał w zbyt wielkim poważaniu tych świętych mężów,
nieważne – dawnych czy nowych, druidów czy księży. Teraz wydawali mu się już
całkowicie bezużyteczni. Cóż jednak mógł poradzić?Zeszłego wieczoru jego kuzyn
i senior, Conall, zwołał swych ludzi i póki ogień w Wielkiej Sali nie zagasł, snuł z
nimi plany zbrojnego wypadu. Zeszłego wieczoru Conall posłuchał jego
podpowiedzi. Często zresztą tak robił. Aedan nie spędził młodzieńczych lat na
walkach przeciw Piktom. Owszem, wiedział niemało o sztuce wojennej, a wojna –
czy mu się to podobało, czy nie – była czymś, na czym musiał się znać. I choć
Aedanowi nie w smak była kolejna karna wyprawa przeciw mieszkańcom Ile – w
końcu nie byli to wrogowie, raczej współplemieńcy i Skoci, jak on – wiedział
doskonale, że rychła kara to skuteczny sposób sprawowania władzy. Te myśli
zachował jednak dla siebie. Ojciec nauczył go dwóch rzeczy: po pierwsze, jako
król musisz pilnować porządku, po drugie, jeśli sam królem nie jesteś, zatrzymaj
swe rady dla siebie.Dlatego właśnie Aedan ofiarował Conallowi tylko pewną
taktyczną wskazówkę, co oznaczało (tak w tym przypadku, jak i w większości
innych), że zbrojny najazd potoczy się po jego myśli. Tak więc Conall napadnie
zagrody Cenel Oengussa położone po tej samej stronie cieśniny (nie trzeba będzie
wyprawiać do Ile statków, jeszcze nie teraz; ta walka to raczej spór prawny o
podległość niż regularna wojna) i podpali tam ku przestrodze jedno z gospodarstw,
tylko jedno, nie więcej. Aedan miał nadzieję, że Conall zastosuje się do tej właśnie
wskazówki i jeśli tylko będzie mógł, oszczędzi ludzi. Jednak znał zapalczywość
swego kuzyna, więc nadzieja była nikła. Conall wszakże przyjął dalszą część
porady, choć nie było w niej nic szczególnego. Aedan nie zajmował żadnego
wysokiego stanowiska, właściwie nie mógł chlubić się żadną szczególną pozycją,
był jednak fenianem, wolnym strzelcem, siepaczem, królewskim ulubieńcem.
Kiedy władca potrzebował mieczy, Aedan zjawiał się pierwszy.To chyba właśnie
dlatego, kiedy z ognia zostały tylko rozżarzone węgle, a podpici kamraci zbierali
się, by zlec na swoich posłaniach, Conall zaskoczył Aedana nagłym rozkazem.
Kazał mu zostać i doglądać tego chrześcijanina-wygnańca. Conall stanął z dłońmi
wspartymi na biodrach, czubkami palców dotykając głowicy miecza (jakby chciał
podkreślić, że wciąż go nosi i że potrafi go użyć, o czym Aedan wiedział zresztą
doskonale) po czym polecił Aedanowi pozostać i czekać, choć nie było wcale
wiadomo, kiedy tamten przybędzie. Od biskupa arcykróla, ard-ri, nie nadeszła
jeszcze żadna dokładna wiadomość, nie wiedzieli nawet – bo posłaniec nie przybył
ani lądem, ani morzem – czy opat-wygnaniec opuścił już Hibernię. Mogło się z nim
stać właściwie wszystko – mógł po drodze utonąć, zgubić drogę, mógł po prostu
przepaść.Było to zadanie dla głupca – czekać na kogoś, o kim nawet nie wiadomo,
czy na pewno przybędzie (i to w dodatku na opata! cóż za pożytek można mieć z
opata?), podczas gdy drużyna Conalla stawała do walki. To była misja godna
lokaja, a przecież Aedan nie był służącym. To było zlecenie w sam raz dla żony, a
żona Conalla – o ile Aedan mógł coś o niej powiedzieć – wcale nie miałaby nic
przeciwko temu. Zastanawiał się, czy Conall chciał go rozmyślnie upokorzyć i to
upokorzyć po raz kolejny. Nie byłoby to zresztą niczym nowym od czasu, gdy z
rąk Piktów zginął ojciec Aedana, a Conall objął po nim tron. To w taki właśnie
sposób zapewnia się trwałość władzy – z rywali czyni się poddanych, a jeśli to
tylko możliwe – zgnębionych poddanych. Eoganowi, bratu Aedana i władcy, ri,
krainy Cenel Gabran, także nie oszczędzono obelżywych uwag. Aedan, słysząc
rozkaz Conalla, z trudem powstrzymywał gniew, a było to tym trudniejsze, że
przecież rozkaz ten słyszeli woje z drużyny Conalla. Siedzący za płonącą watrą,
rozochoceni piwem kamraci, z twarzami rozgrzanymi od ognia naigrywali się z
Aedana. Donośne szyderstwa odbijały się aż o sklepienie izby.Nie podobało się to
jednak ani trochę ludziom z Cenel Gabran, wiernym bratu Aedana, a przez to i
jemu samemu. Bitkę można było wyczuć w powietrzu, jakby coś żywego,
nieuchwytnego chciało przyjąć widzialny kształt. I Aedan prawie pozwolił jej się
ucieleśnić, kiedy tak stał upokorzony, wobec prześmiewców. Jeden ruch ręki,
kiwnięcie palcem – oto czego było trzeba, by zacząć awanturę. A przecież jego
ludzie, mężowie dumni i butni, spodziewali się po nim reakcji, bo honor człowieka,
jego enech, twarz, można zachować, gdy broni się własnego imienia, pozycji i
reputacji. Wzniecenie potyczki, bitwy nawet, znaczyło mniej niż obraza, jakiej
Aedan doznał przed chwilą od krewniaka.Wiedział jednak, że wywołanie burdy, tu
i teraz, na nic się nie zda. Jako fenian mógł zostać w każdej chwili wezwany pod
broń, choć nie dodawało mu to szczególnego miru, zwłaszcza pośród towarzyszy
Conalla. Sam – bez ojca, starego ruiri, który od pięciu lat już nie żył, za to z bratem
skorym bardziej do wygód (albo może do kontemplacji) niż do walki, niewiele
mógł uczynić. Aedan był pańskim najemnikiem, mieczem, co stawia się na
zawołanie. Służył zarówno własnemu bratu, jak i kuzynowi-seniorowi. Nie mógł
uskarżać się na swój los, bo sam sobie był winny, niemal tak, jak gdyby własnymi
rękami odrąbał głowę ojcu.Nie. Nie pozostawało mu nic innego jak
podporządkować się rozkazom Conalla – temu i wszystkim następnym. Tak też
uczynił.Często, i teraz też, nie mógł zasnąć. Przed świtem wspiął się na północny
szczyt Dun Ad, aby popatrzeć, jak drużyna Conalla wyrusza na wyprawę. Mgła
spowiła jednak dolinę i nie dało się dojrzeć tam w dole ani tych, co zdążali do
walki, ani tych, którzy wciąż pogrążeni byli we śnie. Wytężył więc słuch, aby
posłyszeć to, czego oczy nie mogły zobaczyć, ale mgła zniekształcała odgłosy i
roznosiła je we wszystkie strony – chrzęst żelaza, pobrzękiwanie uprzęży… Trudno
powiedzieć, czy zbrojni wyjeżdżali w pięciuset, czy w pięćdziesięciu. Z wolna
mgła szła ku górze, wstawał majowy poranek. Bez wątpienia dzień będzie piękny i
pogodny, doskonały na podróż, również na to, by ruszyć do walki.A więc przez
resztę dnia Aedan czekał. Czekał, zdany na łaskę nieznanego opata i posłuszny
woli kuzyna. Aż wreszcie pod wieczór ogniowe sygnały strzeliły w niebo od strony
strażnicy przy główkach portu – znak, że przybiła jakaś obca łódź. Aedan
skierował się w dół ze wzgórza ku pirsowi i dalej, wzdłuż wijącej się rzeki Ad, aż
do wejścia do portu – na spotkanie opata.Był już prawie przy doku, gdy ich ujrzał –
trzynastu mnichów z wygolonymi tonsurami zbliżających się w lekkiej, dzielnej
łodzi, długiej na pięćdziesiąt stóp z zabudowanym dziobem i skórzanymi żaglami
rozpiętymi na dwóch masztach. Łódź miała ster wiosłowy, cztery ławy pokładowe i
osiem porządnych, burtowych wioseł. Pod każdą z ław upchnięto wodoszczelne
wory. Jednostka wyglądała na nową i wydała się Aedanowi większa niż by się
spodziewał po łodzi jakiegoś opata-wygnańca, właściwie musiał przyznać –
prezentowała się wspaniale. Aedan obrzucił szybkim spojrzeniem niestarego
mężczyznę, który pierwszy wydostał się na brzeg. To zapewne opat, którym miał
się zająć. Wygląd przybysza – szary płaszcz z kapturem, drewniany krzyż
zwisający na piersi na mocno wytartym sznurze – zdradzał jego pozycję i zajęcie, a
może tylko nasunął Aedanowi wspomnienia z czasów, gdy jako dziecko
powierzono go na wychowanie chrześcijańskim Brytom z Gododdin. Jednak
doświadczone oko Aedana dostrzegło, że nie wszystko jest tak, jakby z pozoru
mogło się wydawać. Opat pewną ręką chwycił barierkę na brzegu, a gdy podciągał
się sprawnie na pomost, jego płaszcz rozchylił się od powiewu. Mnich szybko
otulił się nim z powrotem, ale Aedan zdążył zauważyć naprężoną pierś mężczyzny.
Była zaskakująco mocna jak na człowieka w tym wieku, zwłaszcza jak na
zakonnika. Gdzież ciało umartwione ascezą? Gdzież postura nienawykła do trudów
tego świata?We wspomnieniach z młodości zachował wrażenie, że bóg chrześcijan
to istota delikatna, pasująca raczej do życia dworskiego, nie zaś do trudów
właściwych takim rubieżom jak Dal Riata. Wyznawcy Chrystusa czcili go, choć
był bogiem słabym, który bez walki dał się wrogom zabić na krzyżu. Czcili i jego, i
jego ojca, choć to własny ojciec wydał go wrogom na śmierć. Aedanowi wydawało
się to całkiem pozbawione sensu. Księża z Gododdin niestrudzenie próbowali
Aedana nawracać – ktoś taki: syn króla pogańskich Skotów byłby przecież piękną i
godną chluby zdobyczą misyjną – ale on, z całym szacunkiem, na jaki było go stać,
odrzucał te wciąż ponawiane zabiegi. A czynił tak w zasadzie z jednego powodu, a
mianowicie z przekonania, które nabył, dorastając tam, gdzie bywa się poddanym
najprawdziwszej próbie – na polu bitwy. Upływ czasu to przekonanie tylko w nim
wzmocnił. To była ziemia południa, tereny jego ludu – Dal Riata, świecka
cywilizacja, czy raczej jej strzępy, a więc to, co Cesarstwo pozostawiło swym
brytyjskim poddanym, pośpiesznie wycofując się w czasach chaosu do Rzymu. A
sprawcami tego chaosu byli mieszkańcy ziem północnych – Piktowie. Lud Aedana,
mieszkańcy Dal Riaty, stanowili przedmurze cywilizacji, bo dalej panowała już
tylko ciemność. Jeśli Skoci potrzebowali jakichś bogów, to z pewnością nie
Chrystusa. Potrzebowali bogów silnych, takich, którzy potrafiliby przeciwstawić
się anarchii i ochronić te wszystkie wartości, których strzegła Dal
Riata.Bóg pokoju! To nie dla Skotów. I nie dla Piktów – w żadnym razie! Im
potrzeba czegoś zupełnie innego: boga kochającego rozkosze ciała, boga, który
troszczy się o żniwa, boga, który zabija, takiego, który śpiewa pieśni, i takiego,
który chroni żeglarza na morzu. Każde z tych bóstw potrafi zmagać się ze śmiercią.
I każde ma sobie właściwą dziedzinę, zresztą podobnie jak sam Aedan. A przecież
żadne z nich nie zajmuje się pokojem ani nie patronuje miłości.Aedan drwił z tego
w myślach. Pokój i miłość zdarzają się tylko przypadkiem w naszym krótkim,
ciężkim życiu. Nie mamy do nich żadnego prawa. Nie możemy się ich spodziewać.
Nie ma co modlić się o nie do jakiegoś boga, bo przecież sami bogowie nie są w
stanie nam ich dać. Któż wie o tym lepiej niż on, Aedan?Bóg pokoju! I cóż by był z
niego za pożytek? Czyż znali coś takiego jak pokój? Czy będą znać kiedykolwiek?
Owszem, jego ludzie potrzebowali bogów, on to rozumiał. Jednak sam obywał się
bez żadnego boga. Potrafił spojrzeć złu w twarz, nie uciekając się już do modlitwy
– choć dawniej, owszem, próbował się modlić! Jakże gorliwie modlił się, gdy nad
głową jego ojca zawisło ostrze miecza! Czyż nie usiłował wtedy odwrócić złego
losu, zanosząc prośby do bogów?Piktowie. Tak, ci Piktowie.To przez nich jest
teraz synem zamordowanego ojca, najemnikiem i bezbożnikiem.Takie to myśli
nachodziły Aedana, gdy obserwował przybycie Kolumby, człowiek ten bowiem
wydał mu się raczej wojownikiem niż mnichem, i to wojownikiem nie gorszym niż
ci, których znał z pola bitwy, a nawet nie gorszym niż on sam. I choć Aedan nie
przepadał za teologami i innymi świątobliwymi mężami, to jednak z ciekawością
zaczął się zastanawiać, cóż właściwie przywiodło tego przybysza do Dal Riaty. Co
takiego zrobił ów opat, że rozgniewał władców Hibernii, jaką to zbrodnię popełnił,
że wygnano go aż tutaj; bo przecież co do dwóch rzeczy Aedan miał pewność: po
pierwsze, ci, którzy go wygnali, chcieli się go pozbyć, po drugie, był widać
człowiekiem zbyt potężnym, by mogli go tak po prostu zabić.Kiedy więc opat
wspinał się na brzeg, Aedan – dziwiąc się sam sobie – poczuł prawdziwe
zaciekawienie. I gdy strażnik czekający na przybysza pchnął Kolumbę bez pardonu
i wrzucił do wody, Aedan – właściwie wbrew sobie – chciał ująć się za
człowiekiem, który jeszcze wczoraj zupełnie nic dla niego nie znaczył.
Ciężkie podróżne szaty ciągnęły go w dół. Wyswobodził się z nich, wyplątując
nogi z długiej tuniki i obszernego płaszcza, po czym usiłował sięgnąć belek
nabrzeża. Już je uchwycił, gdy strażnik, rechocząc pogardliwie, przydeptał mu
palce i wgniótł w deski pomostu. Kolumba rozluźnił uchwyt i zsunął się pod wodę,
ale po chwili znów się wynurzył, parskając i krztusząc się.Tym razem spróbował
wspiąć się na łódź. Jego mnisi zaczęli podawać mu wiosła, wołać, by za nie złapał,
ale zanim zdołał to zrobić, strażnik z całą mocą uderzył go włócznią. Kolumba
zanurkował tak, że włócznia przeszyła sam tylko kaptur. Chwilę miotał się pod
wodą, by pozbyć się ostrza, aż wreszcie musiał zaczerpnąć powietrza, więc znów
się wynurzył – zbyt szybko i zbyt blisko brzegu.Mnisi krzyczeli, wołali go po
imieniu. Deo gratias! Jego ludzie! Jego właśni ludzie! Nie powinno ich tu być.
Przecież im zabronił. Przecież mieli nie przypływać. Nie do Kaledonii! Ale
nalegali, że jest ich opatem i że nie chcą innego.Wszak Hibernii nie ujrzą już nigdy.
Dość, że on musiał opuścić Daire: swój pulpit pisarski, pergaminy, pióra, swoją
codzienną modlitwę w cieniu dębów. Ale dlaczego i oni przez niego mają być
pozbawieni ojczyzny…Peregrinatio podjęte ze względu na Chrystusa stanowi
najwyższy wyraz wiary – tak mu odpowiadali, powtarzając jego własne sło wa,
które wcześniej do nich kierował, a które teraz wydały mu się pochopne i
nierozważne. Nie: będą raczej jak Ojcowie Pustyni, jak święty Antoni…Ale płynąć
do Dal Riaty! Tu, gdzie czczą dawne bóstwa! Arcykról to szczwany lis! Skoci z
Dial Riaty będą do niego podobni i będą mówić jego językiem, lecz będzie to
raczej krzywe zwierciadło, w którym odbija się wypaczony obraz – jak jakiś demon
tańczący na szklanej tafli. On sam zaś będzie banitą, kimś, kogo nie chronią już
prawa Hibernii, kto nie potrafi obronić własnych towarzyszy, wyrzutkiem
wydanym na pastwę cudzych kaprysów – bitym, poranionym, sprzedanym w
niewolę! A jeśli komuś z jego ludzi coś się stanie? Jeśli przez niego zostaną
sponiewierani?Nie, jednak nie. Upierali się, że oni także zostali wezwani, by tu
przypłynąć:„A co – Boże uchowaj! – z Piktami?”Zastanowili się przez chwilę, ale
zaraz odrzucili tę myśl… Piktowie! Jeśli tylko Piktowie… Tak, wtedy oni zostaną
męczennikami krwi, dla Chrystusa, jeżeli taka będzie Jego wola…Męczennikami
krwi!Kolumba złapał oddech, lecz zanim zdążył porządnie zaczerpnąć powietrza,
włócznia sięgnęła go po raz drugi i znów został pchnięty pod wodę. Woda zalała
mu usta i płuca. Słona morska woda zamiast oddechu. Wielki, słony, dławiący
haust.Poprzez taflę morskiej wody widział swych mnichów, nad burtą łodzi – ich
wykrzywione twarze, otwarte usta, wytrzeszczone oczy i wiosła zbyt późno
podane, by mogły go uratować.Tonął, a ciężka, namoknięta szata ciągnęła go do
dna jak kamień.
Wraz z wodą zalewały go wspomnienia. Oto on z trudem wychodzący z białego
namiotu. Ainmire krzyczy, wzywa go z powrotem, woła straże, ale jego głos
wydaje się Kolumbie stłumiony i niewyraźny. (A może to krzyczą z łodzi jego
ludzie?) Udaje mu się wspiąć na konia. Musi uciekać. Lecz nie do Daire. Jakże by
mógł. Taki nieczysty. Mógłby popędzić do domu – pomyślał nagle – do rodziców,
do ukochanej krainy dzieciństwa. Może tam wszystko nabrałoby sensu. Może tam
poskromiłby szaleństwo własnego umysłu. Człowiek żyje, a już po chwili jest
martwy! Sterany, bez sił chwiał się w siodle, ledwo znosił ten dziki galop z pola
bitwy, w ulewie, w pędzie, wraz z towarzyszami, nieczuły nawet na widok
łagodnych wzgórz, które po deszczu rozciągały się przed nim w wiosennym
rozkwicie. Znalazł się w jakiejś ciemnej czeluści, bez zmysłów, bez rozumu. Nawet
nie pamiętał, czy się wtedy modlił.Aż wreszcie jego klacz, zmęczona, stanęła na
szczycie wzniesienia, skąd widać było miejsce, w którym się urodził – siedlisko w
przytulnej dolinie okalającej niewielkie jezioro. To tam pływał jako dziecko z
wiernym psem, który, rozchlapując wodę, pomagał mu utrzymać się na
powierzchni. Szarobłękitna, nieruchoma tafla jeziora połyskiwała w świetle
poranka i zapraszała go, by powrócił. Dalej, na zboczu, stał dom jego dzieciństwa –
duża, rozległa siedziba z kamienia o słodkim zapachu. Zatrzymał wzrok na
siedlisku otoczonym grubym murem. Po podwórku kręciły się świnie, kury i psy
myśliwskie. Nad głównym domostwem unosił się dym, a przez otwarte drzwi
wpadała do wnętrza smuga słonecznego światła. W środku, jak każe odwieczny
obyczaj, słudzy pilnowali ognia, doglądali mięsa warzonego w saganie i placków
owsianych pieczonych na rusztach. Matka siedziała przy krosnach, a ojciec bawił ją
opowieścią o koniu, którego właśnie wygrał na jarmarku.Kolumba zawahał się.
Jakże tam wejdzie?Po czym – sam nie wiedział jak – znalazł się przy drzwiach.
Zawołał. Matka wzięła go w ramiona. Ojciec coś krzyknął.I zaraz potężna
ciemność zaćmiła mu umysł.
Żeby tak móc zapomnieć, co zdarzyło się potem. Jednak pamiętał i to aż nazbyt
wyraźnie. Po jakimś czasie obudził się w swoim dawnym łożu, w bocznej izbie,
która za jego młodych lat służyła jako pokój dziecinny. Był umyty i obleczony w
swe zakonne szaty, które najwidoczniej wcześniej zdjęto z niego i uprano, chcąc
usunąć krwawe plamy. Miał wrażenie, że leżał tu bez przytomności dość
długo.Matka drzemała na krześle tuż obok, przez sen wciąż trzymając go za rękę.
Gdy się poruszył, drgnęła i spojrzała na niego. W jej oczach dostrzegł zrozumienie:
widocznie wieść o bitwie dotarła do niej już wcześniej. Poza tym na szatach miał
wciąż niedoprane plamy krwi.– Czy to prawda, Crimthann? – szepnęła, zwracając
się do niego pieszczotliwym imieniem, którego tylko rodzicom pozwalał używać.
Oznaczało ono „liska”, bo w dzieciństwie był sprytnym psotnikiem i
urwipołciem.Odwrócił wzrok, chcąc uniknąć odpowiedzi.Chwyciła histerycznie
jego dłonie i sama sobie przytaknęła z goryczą. Po chwili wstała sztywno i wyszła.
Kolumba uniósł się i rozejrzał dokoła. Siennik na jego łożu był miękki, wypchany
najlepszym gęsim puchem, w piecu trzeszczał ogień, na ścianach wisiały te same
sute, zatrzymujące przeciągi futra, które pamiętał z lat dziecinnych. Izba i sprzęty
odznaczały się szczególną elegancją – spłowiałą nieco z upływem lat, lecz wciąż
widoczną. Kolumba doceniał ją teraz na nowo – przecież jego ojciec był księciem
Ui Neill, matka zaś pochodziła z królewskiego rodu Laigin. Jako młodzieniec
Kolumba znał więc bogactwo i wygodę. Był jednym z wybrańców. Ale wówczas to
miejsce było dla niego po prostu domem.Matka wróciła, niosąc jedzenie i napitek:
okrągłe sery zawinięte w płótno, kawałki wędzonej ryby i pół bochna chleba, który
został ze śniadania. Razem z nią zjawił się ojciec. Kolumba nie miał apetytu, ale ze
względu na nich zmusił się do posiłku. Matka przysiadła tuż przy nim i delikatną,
pomarszczoną dłonią zaczęła dotykać jego nóg, ramion, jego całego, jakby chciała
go pocieszyć. Kolumba spoglądał na nią z miłością, na jej szare oczy przymglone
wiekiem, na jej skórę pomarszczoną przez upływ czasu i troskę o syna. Ojciec,
milcząc, długim pogrzebaczem poprawiał w piecu kawałki torfu. Rozżarzone węgle
syczały cicho.Ta długa cisza niosła ukojenie. Cokolwiek by zrobił, tutaj był
bezpieczny, tu, z nimi. Nie osądzany, nie odarty z godności.Gdy skończył jeść,
ojciec stał wciąż nieruchomo przy piecu, kołysząc w rękach żelazny pogrzebacz.
Nie odwracając się od ognia, rzekł z namysłem:– Synu, powinieneś pójść do głazu.
Rodzice zostali w domu, a on wspiął się na wzgórze, co przyszło mu z łatwością.
Głaz leżał na odległym pastwisku rozciągającym się ponad jeziorem. Nogą odsunął
zarastającą go trawę i przekonał się, że jest taki, jakim go zapamiętał – zwykły
kamień, nic w nim szczególnego, poza kilkoma wgłębieniami, w których
gromadziła się deszczówka. Ojciec miał rację, że wysłał go tutaj. To tu Kolumba
jako chłopiec, nie więcej niż pięcioletni, po raz pierwszy doświadczył,
instynktownie odczuł swego Boga.Pamiętał tamtą chwilę wyraźnie, jak pamięta się
chwile, które znaczą i zmieniają życie. Dzień był zwyczajny, podobny do innych.
Kolumba pilnował stada na pastwisku, bydło brodziło leniwie pośród wysokich
traw, w słońcu przeświecającym przez chmury. Napotkał głaz leżący w torfie.
Schylił się i zanurzył palce w deszczówce, która zebrała się w otworach na
kamiennej powierzchni. Zburzył spokój stojącej wody. Potem wspiął się na głaz,
żeby – jak to dzieci – zdobyć go, wziąć w posiadanie.Tamtego dnia, stojąc na
wielkim kamieniu, zaczął obracać się – coraz szybciej i szybciej, chichocząc
beztrosko, aż pola dokoła zaczęły tańczyć, aż zakręciło mu się w głowie.
Niespodziewanie zasłona chmur pękła i promień słońca padł wprost na niego.
Oślepił go przez chwilę. Kolumba upadł na wznak, a woda z kamiennych otworów
wsiąkła w jego tunikę. Już miał się podnieść, gdy nagle w uszach zabrzmiał mu
głos – delikatny jak powiew wiatru, podobny do głosu ojca i matki – głos, który
rzekł do niego: Spokojnie, mój Mały. Był sam, tylko bydło pasło się w pobliżu.
Jednak nie przestraszył się, zamiast lęku przepełniało go szczęście. Czuł się tak
pełen miłości, jakby serce miało mu zaraz wyskoczyć z piersi.Nigdy przedtem nie
czuł czegoś podobnego. To znaczy, owszem, kochał matkę, ojca, brata, siostry,
uwielbiał biegać i śpiewać. Lubił nawet obowiązki domowe, które mu wyznaczano.
Ale taka miłość? Nie znał słów, aby ją opisać. Była wszechogarniająca –
jednocześnie w nim, wokół niego i tuż obok.Rozejrzał się, ale wciąż nie było w
pobliżu nikogo. Zapytał więc wiatru: „Kim jesteś?”A tamten odpowiedział: Ja
jestem.Kolumba zerwał się i pobiegł do domu, do rodziców. Matka kręciła się po
obejściu, zajęta gospodarskimi sprawami, ojciec przy ognisku robił łuk, wyginając
cisowe drzewce. Gdy Kolumba opowiedział, co mu się przytrafiło, najpierw nie
słuchali zbyt uważnie i zbyli go zdawkowym uśmiechem. Jednak nie pozwolił się
zignorować i powtórzył wszystko dobitniej. Ojciec poczochrał mu czuprynę,
mówiąc żartem, że pewnie spotkał jakiegoś boga.Boga? Tak, to mógł być bóg.
– Tylko który? – Kolumba spytał rodziców. Ojciec, wciąż myśląc, że to jakaś gra
(obdarzony bystrym umysłem Kolumba był świetny w grach, a rodzice go do nich
zachęcali), odparł: – Który to bóg, pytasz? No, cóż, Crimthann, to zależy. Czy był
może ponury i straszny? – ojciec zrobił groźną minę. – Czy warczał, prychał i
próbował cię złapać? Jeśli tak, to był Arawn. Synu, jeśli go jeszcze raz spotkasz,
uciekaj, ile sił w nogach. Arawn mieszka samotnie w swoich przepastnych
ciemnościach i chciałby nas, żyjących, wziąć sobie do towarzystwa. – Albo –
wtrąciła się matka, ściągając lekko brwi – to mógł być Lugh. Czy był dziwnie
piękny, a przy tym straszny? Lśniący? Tak lśniący, że nie dało się na niego
patrzeć? Kolumba zastanowił się przez chwilę. – Był bardzo jasny – przytaknął. –
Ale nie straszny. Raczej delikatny, jak przyjaciel. Albo jak ty, mamo. To mógł być
Lugh. Wiem, że Lugh zna się na wielu rzeczach. Ale czy potrafi kochać?
– Kochać? Co chcesz powiedzieć? – Poczułem się bardzo szczęśliwy.
Rodzice wymienili zakłopotane spojrzenia, bo spostrzegli, że przynajmniej
dla Kolumby – nie była to żadna gra.
– I mówił do mnie. Zamarli nagle. – Co on ci powiedział, Crimthann? – spytał
ojciec i po raz pierwszy od początku rozmowy odłożył nóż, którym obrabiał
drzewce. – „Ja jestem”. Powoli, bardzo powoli matka usiadła, trzymając się ręką
za serce. Ojciec wstał, odłożywszy niedokończony łuk. Kolumba widział, że nie
tylko skupił wreszcie na sobie ich uwagę, ale że rodziców ogarnął strach. Strach o
niego.Lata całe upłynęły zanim pojął, dlaczego tak bardzo się wówczas
przestraszyli. Spostrzegli, że ich syn napotkał bóstwo zupełnie inne od
jakiegokolwiek, które dotąd znali. Nie, nie byli obojętni na sprawy boskie. Byli
pobożni tak samo, jak wielu ich współziomków. Chodziło im raczej o naturę ich
bogów, tak bardzo związanych z przyrodą. Ich bogowie mieszkali w górskich
zagłębieniach, w morzu, w strumieniach i w lasach. Bogowie i boginie lubili
tajemne jaskinie wypełnione wodą. Przepadali za dębowymi zagajnikami.
Zamieszkiwali szczyty wzgórz i głębiny oceanu. Pilnowali żniw i polowania,
wzniecali zapał bitewny, pożądanie i dawali płodność. Byli młodzi i piękni, mieli
synów i córki. I byli nieśmiertelni.Lecz nigdy ani ojciec, ani matka Kolumby nie
rozmawiali z żadnym bogiem sam na sam. Nie, to wymagało pośrednictwa
mędrców, druidów, którzy strzegli boskiej wiedzy, znali się na proroctwach i
składaniu ofiar. Bo przecież – Kolumba sam odkrył to później – bogowie to istoty
kapryśne, mściwe i przebiegłe. Prowadzili między sobą nieustanne spory i – jak
nieznośne, rozpuszczone dzieci – uwielbiali zwodzić i dręczyć swoich
wyznawców. Jeśli jakaś ofiara nie przypadła im do gustu, potrafili zniszczyć plony.
Jeśli nie spodobała się im modlitwa, mogli uśmiercić dziecko. Potrafili odwrócić
przebieg bitwy, zesłać powódź albo głód. Delektowali się śmiercią i zamętem.
Ciężko ich było udobruchać. Tylko druidzi umieli ich zjednać, choć nawet i im nie
zawsze się to udawało. Taka właśnie była natura i moc bogów, a losy matki, ojca i
Paula de Fougerolles KRONIKI IONY Wygnaniec Tłumaczenie: Agnieszka Ploch Katarzyna Dałkowska
Mojemu Ojcu Edmundowi G. Charlandowi Jr. (1931–1999) Powstanie narodu szkockiego wielu przypisuje zasługom dwóch ludzi – Kolumbie, świętemu z Irlandii,i szkockiemu wielmoży Aedanowi mac Gabranowi. A oto i ich historia… Był pewien człowiek szlachetnego życia i świętej pamięci, jaką po sobie zostawił, ojciec i założyciel klasztorów noszący imię takie jak prorok Jonasz. Bo choć w trzech różnych językach dźwięk brzmi inaczej – po hebrajsku Jona, po grecku Peristera, a po łacinie Columba – to znaczenie pozostaje jedno: „gołębica”. A przecież nie bez zrządzenia Opatrzności człowiek Boży zyskuje imię tak wielkie… Czytającym te słowa trzeba też przypomnieć, że wiele rzeczy wartych zapisania o tym błogosławionym mężu pominęliśmy tu dla zwięzłości naszej historii, spisaliśmy zaś tylko rzeczy – spośród wielu – niektóre, by na próbę nie wystawiać cierpliwości czytelnika. Adomnan z Iony, Życie Kolumby (około A.D. 690) Syn Cienistego klanuSiłą weźmie Alby królestwo, Ten, który da pokarm krukom, Ten, który zwycięży w bitwie – Ferbasach mu na imię.Na zgubę Piktów, bo przeciw nim wystąpi, Na wschód podążając –Ponury pielgrzym, purpurowy płomień, co wznieca wojny pożogę. Jeździec na rączym koniu,Pośród szarej drużyny. Ujarzmi Piktów plemięI Hibernię posiądzie w jeden dzień zaledwie. Po piktyjskiej rzezi, Po obcych zdławieniuW Albie przyjdzie wiele lat jego panowania. W chwili swej śmierciNie będzie królem,Gdy w Cendtire nastanie dzień czwartku. Proroctwo Berchana (A.D. 1165–1169)
Przedmowa Każdy, kto choć trochę interesuje się opowieściami o najwcześniejszych latach chrześcijaństwa w Irlandii, zna to wydarzenie. I liczne legendy o tym, co się wtedy stało, bo to opowieść tak barwna, że wygląda na piękne zmyślenie. Ale nim nie jest.Oto więc: dwóch późniejszych świętych, opatów i potomków wielkich rodów, i książka przywieziona z pielgrzymki do Rzymu. Manuskrypt tłumaczenia Pisma Świętego, słynna Wulgata, jedyny na Wyspie egzemplarz, wielki skarb. I chciwość poetyckiego pragnienia znanego powszechnie opata Colum Cille, który ubłagał właściciela książki, aby mu ją na krótki czas pożyczył. Niezwykła chciwość, niezwykłe pragnienie – mieć taką książkę u siebie…Legendy mówią, że Colum Cille był niezwykle sprawnym kopistą. Właściwie arcymistrzem w szybkości przepisywania. Tak więc w krótkim czasie, wystarczającym ledwo na przeczytanie, jedyny egzemplarz zostaje przepisany. Właściciel jedynego skarbu w Irlandii nie jest już właścicielem jedynym. Skradziono istnienie Księgi…Dziś to brzmi bajkowo, ale wtedy posiadanie manuskryptu było jak posiadanie ducha księgi. I ten skarb został przez nieprawe skopiowanie zawłaszczony!Mamy więc słynny, pierwszy chyba w historii, proces o nielegalne skopiowanie. Przed sądem arcykróla Irlandii stają obaj późniejsi święci. Zapada wyrok. Ponoć taki: Jak cielak, co zrodził się z krowy, jest własnością tego, co ma krowę w swojej zagrodzie, tak i kopia należy do tego, który posiada księgę, skąd kopię przepisano.Dalej już smutna opowieść o wielkiej bitwie, o wygnaniu Colum Cille. O tym właśnie ta niezwykle ciekawa książka. Niezwykła nie tylko dlatego, że czyta się ją z zainteresowaniem, ale też dlatego, że napisana została przez historyka, znawczynię skomplikowanych obyczajów, cywilizacji i podziałów politycznych tamtejszych plemion w owych gęstych od wydarzeń czasach. Nie są to przypuszczenia, zmyślenia, baśnie, bo przecież wiele zapisków zostało z tych pra dawnych czasów.Dla nas, Polaków, to zaskoczenie. Bo z okresu przed przyjęciem chrześcijaństwa niewiele mamy pewnych śladów. Chyba najmniej spośród plemion słowiańskich. Kiedy więc mowa o tamtych czasach, myślimy o nich jak o Starej baśni.Ale w Kronikach Iony inaczej. Pisze tę opowieść doskonały historyk, wykorzystując mnóstwo istniejących zapisów. Pisze zarazem świetna narratorka. A jeśli uświadomimy sobie, jak ta pradawna kłótnia i wygnanie Colum Cille zaważyły na późniejszych dziejach przeróżnych zakątków Europy, jak ruszyła ta lawina przypadków, świadomego działania, szczęśliwych i tragicznych
losów wielu ludzi…Irlandczycy trochę przesadzają, pisząc, że to wygnanie, powstanie klasztoru na wyspie Iona, wielkie dzieje misjonarzy i nauczycieli barbarzyńskiej wtedy Europy zadecydowały o dzisiejszym wyglądzie naszego obszaru. Przesadzają, ale mają trochę racji. Bo te wielkie pielgrzymki uczonych, te misje białego męczeństwa, czyli wędrówek odważnych w obce i dzikie strony, stworzyły naszą cywilizację. Oczywiście to wojny kształtowały królestwa i księstwa. Ale właśnie ci niepozorni uczeni, poeci, wygnańcy i pielgrzymi uratowali sens naszego istnienia.Czytajmy więc tę książkę w bardzo dobrym tłumaczeniu – a nie jest to łatwe przy tak wielkich wymaganiach, jakie stawia materia. Zobaczmy czas upadającego Imperium Rzymskiego, „ciemnych wieków”, kształtowania się nowej struktury późniejszej Europy. Jakże to wszystko dziwne, skomplikowane, pełne niezwykłych wydarzeń, przypadków…I jak to się układa w nowe czasy, kiedy ta właśnie Księga, tłumaczenie Pisma Świętego, z powodu której zaczęła się krwawa kłótnia, sprawia, iż powstaje początek innej cywilizacji, innego myślenia. Choć mało kto zdawał sobie wówczas sprawę z tego, że nasza cywilizacja wychodzi z „ciemnych wieków” na nową drogę.
WPROWADZENIE Synod w Teilte, Hibernia, maj 563 roku Pod koniec maja roku Pańskiego 563 w obszernej izbie, jaką ard-ri, arcykról Hibernii, przeznaczał na zgromadzenia swego chrześcijańskiego ludu, książę i opat Colum Cille, przez Kościół zwany Kolumbą, stawił się na proces z racji podejrzenia o morderstwo.Na dworze szalała ulewa. W środku powietrze było duszne i ciężkie, a zapał zgromadzonych coraz większy. Tłoczyło się tam mnóstwo mężów duchownych – tak wielu, że aż ławy trzeba było wystawiać z izby. Dumni ze swych stanowisk biskupi, stali w pełnej gotowości we wspaniałych jedwabnych szatach, zaraz za nimi i dalej, wzdłuż ścian po same odrzwia, zwykli księża, aż wreszcie opaci odziani w swe mnisze białe płaszcze z wełny. Byli tam także wolni eremici, których to niezwykłe widowisko wywiodło z dalekich niedostępnych jaskiń i leśnych pustelni. Prym wśród wszystkich wiódł, z właściwą sobie władczą siłą, najwyższy król Hibernii – Dermot mac Cerball. Jego bogaty płaszcz odznaczał się mocną czerwienią pośród monotonnych barw zgromadzenia, a złote ozdoby, z którymi tylko przepych biskupów mógł się równać, oznajmiały wielkopańską dumę.Obok stał Kolumba – wysoki, szarooki, o popielatych włosach, pewny swej godności jak drzewo, którego nie zgięła burza. Stał niewzruszenie, choć z karku księcia spływała strużka potu – tak obfita, że szorstka, lniana tunika zupełnie przyklejała mu się do pleców.Zgromadzeni rozprawiali między sobą – jedni potępiali, inni bronili oskarżonego. Pierwszy wystąpił Budik, towarzysz Kolumby z lat dziecięcych, teraz biskup najwyższego króla, mąż korpulentny, bogato przystrojony. – Przyjaciele moi! – zaczął donośnie. – Kierując się miłością do Kolumby i chcąc oszczędzić mu losu, na który w pełni zasłużył, nie zapominajcie o tym, co oczywiste! Pamiętajcie, jakie to zarzuty mu postawiono! Przed zgromadzonych wysunął się jeden ze starców, Brendanem, Starszym zwany, opat w Birr, powiernik duchowy i spowiednik Kolumby, jego anamchara. Stanął, zgięty
w pół pod brzemieniem lat, by przemówić w jego obronie. – Wzywasz nas, byśmy rozważyli fakty, bracie Budiku – rzekł, wyciągając ku przedmówcy rękę i spoglądając na niego łagodnie i pojednawczo. – Oto nie mamy dowodu, że zamiarem Kolumby była śmierć doradcy. – Doradca najwyższego króla ugodzony został swoim własnym sztyletem! – odparł Budik, gwałtownie unosząc ramiona na znak protestu. Pod pachami pojawiły mu się obfite plamy potu. – Ale czyją ręką? Czyjąż to ręką? Bo przecież nie własną! – Ręką Kolumby… – Ach! – To sprawa intencji, Budiku: gdyby Kolumba tego nie uczynił, Ainmire zginąłby niechybnie. – Ach, tak! Ainmire! Potężny król krainy Północnych Ui Neill, kuzyn Kolumby – powtórzył z ironią Budik. – Żadnemu z nich nie można dać wiary, bo jeden drugiego broni. – Nie! Kolumba to człowiek Boży, wyższemu prawu podległy. Może i jest księciem krwi, jak jego kuzyn, ale nie stoi wyżej od nas. – Tu Brendan ręką zatoczył łuk, wskazując zebrane duchowieństwo, łącznie z najniższymi eremitami, którzy skwapliwie przytaknęli uhonorowani takimi słowami. – Uważajcie, przyjaciele, byście się nie omylili – ciągnął starzec. – Otóż o większą rzecz tu idzie niż o życie jednego nieszczęśnika, jednego niedoszłego zabójcy, którego – jak to wygodnie twierdzić Budikowi i najwyższemu królowi – Kolumba zamordował. O wiele większą! Wiara Chrystusowa rozpalona przez naszego umiłowanego apostoła Patryka chwieje się jak płomień żagwi, która wygasa! Wkrótce albo wybuchnie na nowo i obejmie ten kraj oczyszczającym pożarem, albo zniknie jak smużka dymu, zbyt mdła, zbyt nietrwała, by rozpraszać ciemność. Wy o tym wiecie! I lud to wie! Oto dlaczego tak bardzo miłuje Kolumbę. Oto dlaczego ludzie pragną żyć wraz z nim za klasztornymi murami! To on jest pochodnią, strzałą płonącą, jasną żagwią wzniesioną wysoko, by dać odpór bluźnierstwu. I oni to wiedzą – tak jak wy wiedzieć powinniście! – że rzecz to ważniejsza niż te wszystkie marne, królewskie utarczki! Na słowa Brendana serce Kolumby ścisnęło się tęsknotą. Daire, Dębowe Daire, jego klasztor, jego ukochany dom. Jakżeby chciał tam wrócić, znów czysty, rozgrzeszony! Daire to niebo lub – po tej stronie wiecznej zasłony – miejsce niebu najbliższe.Ale królowie? Ludzie władzy, jak Dermot, ard-ri, najwyższy król? Kolumba wyszukał go wzrokiem. Ten stał z dłonią wspartą na głowicy swego miecza, jedynej broni dozwolonej w tym zgromadzeniu. Spojrzał na Kolumbę oczami pełnymi nienawiści. I jeszcze raz przez głowę Kolumby przemknęło zdziwienie niezwykłym szczęściem, dzięki któremu najwyższy król uniknął śmierci na polu bitwy. Kolumba znał ludzi władzy. Był przeciw nim sam. Oni podążali inną ścieżką. Dermot miłował Chrystusa ustami, językiem i słowem. Całe zaś jego ciało i jego stargana dusza pożądały Dawnych Bogów, tych, którzy przyrzekli mu ziemskie władztwo i siłę. Objąć najwyższy tron Hibernii… czyż nie zażył bowiem kąpieli w wielkim, żelaznym kotle pełnym krwi białej klaczy, zanurzając się w nim nago jak dziecię przed całym swym ludem, barwiąc wspaniale blade ciało krwistymi strugami…
czyż nie raczył się strzępami kobylego mięsa pływającymi we krwi?Tak było. Tak uczynił Dermot przed niespełna dwoma laty. Uczynił to, co czynili wcześniej wszyscy najwyżsi królowie. Podczas Święta Temair Kolumba był świadkiem tego wciąż żywego obrzędu, pozostałości z czasów pogańskich. Z obrzydzeniem w sercu i psalmem na ustach patrzył jak Dermot, całkiem obnażony, wspina się na stołek, by sięgnąć zadu klaczy i posiąść ją od tyłu, jak potem zmęczony ściąga uzdą łeb biednego zwierzęcia i podrzyna mu gardło rytualnym nożem, podanym przez głównego druida. Klacz pada, krew zalewa wszystko dokoła, plamiąc białe szaty druidów, ochlapując Dermota, który już po chwili zanurza się cały w żelaznym kotle pełnym kobylej krwi i mięsa. W ten oto sposób Dermot został najwyższym królem, Dermot, którego nawrócenie na wiarę Chrystusową było – teraz Kolumba wiedział to jasno – fałszywe, tylko na pokaz. Po rytualnej kąpieli wszyscy świadkowie obrzędu ucztowali, spożywając kobyle mięso i krew na znak uznania bezbożnej władzy nowego króla; wszyscy, oprócz Kolumby i jego kuzyna Ainmire’a.O tak, Kolumba znał ludzi władzy. – Przyjaciele moi! – grzmiał Brendan. – Musicie pamiętać, że Kolumba to człowiek wybrany przez Boga na to, by prowadzić narody ku Życiu! Jego przyjście zapowiadali Mochta i Bec Macc-De! Więcej nawet! Nie tak dawno zapowiedział go sam Patryk. Pomyślcie tylko! Patryk! Ja sam widziałem nad Kolumbą jaśniejącą kolumnę światła i aniołów zstępujących, by mu towarzyszyć! Kolumba to człowiek, którego nie wolno nam odrzucić! Pamiętajcie – Kolumba to rigdomna – „wart królów”! Mógłby rządzić krajem Cenel Conall Gulban. Mógłby władać całą skonfederowaną krainą Północnych Ui Neill. Gdyby tylko chciał, byłby najwyższym królem… – tu mówca rzucił uważne spojrzenie Dermotowi, którego oblicze płonęło ze wściekłości. – Jednak on wyrzekł się światowych rządów, by oddać życie Chrystusowi. I wszystko, co robi, robi dla naszego Boga. Popełnilibyśmy największe głupstwo, gdybyśmy tu dzisiaj poświęcili tego Chrystusowego wojownika, męża równego królom, za jakiegoś tam człowieka, który przepadł w walce. Kolumba musi dalej prowadzić swą misję! Niektórzy z biskupów Południa, biskupów arcykróla, pokiwali głowami, ale nie Budik. Przemierzał gniewnie izbę, a gdy przemówił, jego głos przybrał uniesiony ton, a na wymachujących dłoniach błyszczały klejnoty: – Jeśli pozwolimy na takie naigrywanie się z prawa, nasze kościoły będą następne! Jeżeli nie ma różnicy w czynach między byle watażką a kapłanem, jeżeli my, biskupi, o tę różnicę nie zadbamy, tubylcy zmiotą Kościół Patryka z ziemi hibernijskiej! Wiesz, że to uczynią! Nie tak dawno temu ta wyspa wcale nie znała Chrystusa! A Dawni Bogowie wciąż trwają! Ich druidzi tylko czekają, aż nam się noga powinie! Oto dlaczego Kolumba powinien odpowiedzieć za swe zbrodnie! Chodźcie, bracia! Chodźcie! Głosujmy! Brendan z wyciągniętymi rękoma postąpił gwałtownie do przodu. – Zanim to uczynimy, upraszam was, aby rada wysłuchała samego Kolumby. Tłum, poruszony wcześniej sporem, teraz zamilkł, by lepiej
słyszeć. Kolumba był pewien, że zgromadzeni już go osądzili w myślach, a właściwie, w przypadku biskupów z Południa, że już przeważył sąd wydany za nich przez arcykróla.W myślach zaś Kolumby powrócił błysk sztyletu tkwiącego w ciele Crundmaela. Krew… Ciężki upadek ugodzonego… Jego śmierć. Cóż on teraz może powiedzieć? Chyba tylko to: – Gdybym mógł zamienić mój własny oddech na oddech Crundmaela, zrobiłbym to. Ale nie potrafię wskrzeszać umarłych. Prosiłem o przebaczenie Pana naszego, teraz proszę was. Ufam, że głosy, które oddacie, będą głosem samego Pana naszego Chrystusa wypowiedzianym na wieki. Poddam się waszemu wyrokowi. – Tak, tak, poddasz się – uciął bez ceremonii Budik. – A teraz, bracia, głosujmy! W gwarze, przepychając się w różne strony, zgromadzeni zaczęli głosowanie. Biskupi jeden po drugim podchodzili, by wrzucić gałkę do misy: białą za „niewinny”, czarną za „winny”. Potem policzono głosy, oddzielając równo kule białe i czarne, białe i czarne, białe i czarne, aż ostatnia pozostała bez pary.Podniesiono ją wysoko do góry. Tłum wstrzymał oddech. Była czarna jak noc, czarna jak czająca się za progiem ciemność, jak zaraza, którą Kolumba – przyznał to przejęty strachem – sam ściągnął. Ekskomunika. Zostać wykluczonym z Kościoła, z całego chrześcijańskiego świata, oddzielonym od wierzących, nawet aż do śmierci. Najsurowsza z kościelnych kar, zastrzeżona dla najcięższych grzechów. To fatalny upadek dla kogoś, kto wspiął się tak wysoko, tak szybko. Mężowie zebrani w izbie oniemieli, gdy dotarła do nich waga wyroku.Po chwili duchowni, uświadomiwszy sobie, co się stało, podnieśli krzyk pełen trwogi. Kolumba spojrzał na Brendana. Ból wykrzywił twarz starego przyjaciela, jednak zabrakło czasu, by Kolumba zdołał do niego podejść. Nagle zza grubych drewnianych drzwi dały się słyszeć głosy stronników Kolumby, do których właśnie dotarła wieść o ekskomunice. Tłum z zewnątrz skandował jego imię i napierał na drzwi.Ponad powszechnym hałasem zagrzmiał jeden wielki głos: „Kolumba!”. To krzyczał Dermot. Najwyższy król parł poprzez ciżbę, rozgarniając ją na boki swą szeroką piersią. – Ty! – syknął w stronę Kolumby, zbliżając się z twarzą tak czerwoną jak jego królewski płaszcz. – Ty! Z twojego powodu Ainmire chciał przejąć mój tron! Mój tron! Z twojego powodu oni teraz przeciw mnie powstają! – wskazał na drzwi, które odpowiedziały mu takim drżeniem, jakby za chwilę miały się rozpaść. Na twarzy Dermota zagościł wyraz niepewności – co za nierozwaga! przecież wszyscy jego słudzy zostali na dworze. – Daj im poznać swe miłosierdzie! – powiedział głośno Brendan. Z początku Dermot spojrzał na niego wściekle. Po chwili jednak oczy zwęziły mu się w namyśle, przechylił lekko głowę. – Tak – rzekł w końcu. – Tak… Ekskomunika nic nie da. Krzyk narastał. Budik przyskoczył do Dermota i chwycił go za ramię. – Panie! Zapominasz się! Właśnie go ekskomunikowaliśmy! Nie możesz tego zmienić… – Budik! – warknął Dermot. – Zdecydowałem! – Nie, mój panie! A gdzie prawa boskie?
Równie dobrze możemy teraz sami dopuścić się apostazji! Zacznijmy znów czcić Dawnych Bogów, jak czyni to lud! Barłóżmy ze zwierzętami! Niech każdy z nas – ty! ja! – weźmie po siedem żon, niech gwałci niewolnice, niech używa sobie z ladacznicami! – Budik! Już rzekłem, tak ma być! – Panie mój! Panie! Jeśli mnie miłujesz… jeśli miłujesz Chrystusa… Zabraniam ci! – Ty zabraniasz? – Dermotowi nozdrza poruszały się w gniewie. Odchylił się gwałtownie, by dobyć miecza – broń zgrzytnęła w pochwie. Krąg zebranych rozstąpił się, by dać mu miejsce. – Tak, Budik, miłuję cię – ton głosu arcykróla był gorący jak rozpalone żelazo. – Ale uważaj! Rzekłem i ten tu człowiek – powiódł mieczem dokoła, aż zatrzymał jego sztych na wysokości oczu Kolumby – ten człowiek powinien paść na kolana, całować czubki mych butów i błagać o litość. Lecz on tego nie zrobi. Nie. Niedoczekanie. Nie on. Nie nasz cudowny, wspaniały, najdroższy Kolumba. Dermot schował miecz z gniewnym rozmachem, aż żelazo jęknęło. – A opat ma rację – dodał. – Ekskomunika na nic się nie zda. Gwałtownym gestem dłoni uciszył pomruk niezadowolenia, któ- ry rozległ się pośród zebranych. – Miast ekskomuniki zarządzam wygnanie. – Namyślił się jeszcze chwilę. – Do Dal Riaty.Tłum znów wstrzymał dech. – Do jakiej Dal Riaty? – spytał twardo Brendan. – Do Dal Riaty w Kaledonii – odparł król z uśmiechem tak zdradliwym, jak zdradliwe może być ostrze sztyletu. – I jeśli by kiedykolwiek postawił stopę na powrót tu, na tej ziemi, dorwę go i sam wypatroszę. Pogańska Kaledonia! Daleko za wzburzonym morzem!Budik tryumfował, ciżba duchownych huczała, przerażony Brendan ledwo stał ciężko oparty o drewniany stół, Kolumbę zaś przeszył lęk i czuł, jakby ziemia, w której miał wreszcie znaleźć wytchnienie, usuwała mu się spod nóg.
CZĘŚĆ PIERWSZA AEDAN MAC GABRAN Miał już dość, naprawdę dość, utrapień z powodu opata-wygnańca. Nawet w lepszych czasach nie miał w zbyt wielkim poważaniu tych świętych mężów, nieważne – dawnych czy nowych, druidów czy księży. Teraz wydawali mu się już całkowicie bezużyteczni. Cóż jednak mógł poradzić?Zeszłego wieczoru jego kuzyn i senior, Conall, zwołał swych ludzi i póki ogień w Wielkiej Sali nie zagasł, snuł z nimi plany zbrojnego wypadu. Zeszłego wieczoru Conall posłuchał jego podpowiedzi. Często zresztą tak robił. Aedan nie spędził młodzieńczych lat na walkach przeciw Piktom. Owszem, wiedział niemało o sztuce wojennej, a wojna – czy mu się to podobało, czy nie – była czymś, na czym musiał się znać. I choć Aedanowi nie w smak była kolejna karna wyprawa przeciw mieszkańcom Ile – w końcu nie byli to wrogowie, raczej współplemieńcy i Skoci, jak on – wiedział doskonale, że rychła kara to skuteczny sposób sprawowania władzy. Te myśli
zachował jednak dla siebie. Ojciec nauczył go dwóch rzeczy: po pierwsze, jako król musisz pilnować porządku, po drugie, jeśli sam królem nie jesteś, zatrzymaj swe rady dla siebie.Dlatego właśnie Aedan ofiarował Conallowi tylko pewną taktyczną wskazówkę, co oznaczało (tak w tym przypadku, jak i w większości innych), że zbrojny najazd potoczy się po jego myśli. Tak więc Conall napadnie zagrody Cenel Oengussa położone po tej samej stronie cieśniny (nie trzeba będzie wyprawiać do Ile statków, jeszcze nie teraz; ta walka to raczej spór prawny o podległość niż regularna wojna) i podpali tam ku przestrodze jedno z gospodarstw, tylko jedno, nie więcej. Aedan miał nadzieję, że Conall zastosuje się do tej właśnie wskazówki i jeśli tylko będzie mógł, oszczędzi ludzi. Jednak znał zapalczywość swego kuzyna, więc nadzieja była nikła. Conall wszakże przyjął dalszą część porady, choć nie było w niej nic szczególnego. Aedan nie zajmował żadnego wysokiego stanowiska, właściwie nie mógł chlubić się żadną szczególną pozycją, był jednak fenianem, wolnym strzelcem, siepaczem, królewskim ulubieńcem. Kiedy władca potrzebował mieczy, Aedan zjawiał się pierwszy.To chyba właśnie dlatego, kiedy z ognia zostały tylko rozżarzone węgle, a podpici kamraci zbierali się, by zlec na swoich posłaniach, Conall zaskoczył Aedana nagłym rozkazem. Kazał mu zostać i doglądać tego chrześcijanina-wygnańca. Conall stanął z dłońmi wspartymi na biodrach, czubkami palców dotykając głowicy miecza (jakby chciał podkreślić, że wciąż go nosi i że potrafi go użyć, o czym Aedan wiedział zresztą doskonale) po czym polecił Aedanowi pozostać i czekać, choć nie było wcale wiadomo, kiedy tamten przybędzie. Od biskupa arcykróla, ard-ri, nie nadeszła jeszcze żadna dokładna wiadomość, nie wiedzieli nawet – bo posłaniec nie przybył ani lądem, ani morzem – czy opat-wygnaniec opuścił już Hibernię. Mogło się z nim stać właściwie wszystko – mógł po drodze utonąć, zgubić drogę, mógł po prostu przepaść.Było to zadanie dla głupca – czekać na kogoś, o kim nawet nie wiadomo, czy na pewno przybędzie (i to w dodatku na opata! cóż za pożytek można mieć z opata?), podczas gdy drużyna Conalla stawała do walki. To była misja godna lokaja, a przecież Aedan nie był służącym. To było zlecenie w sam raz dla żony, a żona Conalla – o ile Aedan mógł coś o niej powiedzieć – wcale nie miałaby nic przeciwko temu. Zastanawiał się, czy Conall chciał go rozmyślnie upokorzyć i to upokorzyć po raz kolejny. Nie byłoby to zresztą niczym nowym od czasu, gdy z rąk Piktów zginął ojciec Aedana, a Conall objął po nim tron. To w taki właśnie sposób zapewnia się trwałość władzy – z rywali czyni się poddanych, a jeśli to tylko możliwe – zgnębionych poddanych. Eoganowi, bratu Aedana i władcy, ri, krainy Cenel Gabran, także nie oszczędzono obelżywych uwag. Aedan, słysząc rozkaz Conalla, z trudem powstrzymywał gniew, a było to tym trudniejsze, że przecież rozkaz ten słyszeli woje z drużyny Conalla. Siedzący za płonącą watrą, rozochoceni piwem kamraci, z twarzami rozgrzanymi od ognia naigrywali się z Aedana. Donośne szyderstwa odbijały się aż o sklepienie izby.Nie podobało się to
jednak ani trochę ludziom z Cenel Gabran, wiernym bratu Aedana, a przez to i jemu samemu. Bitkę można było wyczuć w powietrzu, jakby coś żywego, nieuchwytnego chciało przyjąć widzialny kształt. I Aedan prawie pozwolił jej się ucieleśnić, kiedy tak stał upokorzony, wobec prześmiewców. Jeden ruch ręki, kiwnięcie palcem – oto czego było trzeba, by zacząć awanturę. A przecież jego ludzie, mężowie dumni i butni, spodziewali się po nim reakcji, bo honor człowieka, jego enech, twarz, można zachować, gdy broni się własnego imienia, pozycji i reputacji. Wzniecenie potyczki, bitwy nawet, znaczyło mniej niż obraza, jakiej Aedan doznał przed chwilą od krewniaka.Wiedział jednak, że wywołanie burdy, tu i teraz, na nic się nie zda. Jako fenian mógł zostać w każdej chwili wezwany pod broń, choć nie dodawało mu to szczególnego miru, zwłaszcza pośród towarzyszy Conalla. Sam – bez ojca, starego ruiri, który od pięciu lat już nie żył, za to z bratem skorym bardziej do wygód (albo może do kontemplacji) niż do walki, niewiele mógł uczynić. Aedan był pańskim najemnikiem, mieczem, co stawia się na zawołanie. Służył zarówno własnemu bratu, jak i kuzynowi-seniorowi. Nie mógł uskarżać się na swój los, bo sam sobie był winny, niemal tak, jak gdyby własnymi rękami odrąbał głowę ojcu.Nie. Nie pozostawało mu nic innego jak podporządkować się rozkazom Conalla – temu i wszystkim następnym. Tak też uczynił.Często, i teraz też, nie mógł zasnąć. Przed świtem wspiął się na północny szczyt Dun Ad, aby popatrzeć, jak drużyna Conalla wyrusza na wyprawę. Mgła spowiła jednak dolinę i nie dało się dojrzeć tam w dole ani tych, co zdążali do walki, ani tych, którzy wciąż pogrążeni byli we śnie. Wytężył więc słuch, aby posłyszeć to, czego oczy nie mogły zobaczyć, ale mgła zniekształcała odgłosy i roznosiła je we wszystkie strony – chrzęst żelaza, pobrzękiwanie uprzęży… Trudno powiedzieć, czy zbrojni wyjeżdżali w pięciuset, czy w pięćdziesięciu. Z wolna mgła szła ku górze, wstawał majowy poranek. Bez wątpienia dzień będzie piękny i pogodny, doskonały na podróż, również na to, by ruszyć do walki.A więc przez resztę dnia Aedan czekał. Czekał, zdany na łaskę nieznanego opata i posłuszny woli kuzyna. Aż wreszcie pod wieczór ogniowe sygnały strzeliły w niebo od strony strażnicy przy główkach portu – znak, że przybiła jakaś obca łódź. Aedan skierował się w dół ze wzgórza ku pirsowi i dalej, wzdłuż wijącej się rzeki Ad, aż do wejścia do portu – na spotkanie opata.Był już prawie przy doku, gdy ich ujrzał – trzynastu mnichów z wygolonymi tonsurami zbliżających się w lekkiej, dzielnej łodzi, długiej na pięćdziesiąt stóp z zabudowanym dziobem i skórzanymi żaglami rozpiętymi na dwóch masztach. Łódź miała ster wiosłowy, cztery ławy pokładowe i osiem porządnych, burtowych wioseł. Pod każdą z ław upchnięto wodoszczelne wory. Jednostka wyglądała na nową i wydała się Aedanowi większa niż by się spodziewał po łodzi jakiegoś opata-wygnańca, właściwie musiał przyznać – prezentowała się wspaniale. Aedan obrzucił szybkim spojrzeniem niestarego mężczyznę, który pierwszy wydostał się na brzeg. To zapewne opat, którym miał
się zająć. Wygląd przybysza – szary płaszcz z kapturem, drewniany krzyż zwisający na piersi na mocno wytartym sznurze – zdradzał jego pozycję i zajęcie, a może tylko nasunął Aedanowi wspomnienia z czasów, gdy jako dziecko powierzono go na wychowanie chrześcijańskim Brytom z Gododdin. Jednak doświadczone oko Aedana dostrzegło, że nie wszystko jest tak, jakby z pozoru mogło się wydawać. Opat pewną ręką chwycił barierkę na brzegu, a gdy podciągał się sprawnie na pomost, jego płaszcz rozchylił się od powiewu. Mnich szybko otulił się nim z powrotem, ale Aedan zdążył zauważyć naprężoną pierś mężczyzny. Była zaskakująco mocna jak na człowieka w tym wieku, zwłaszcza jak na zakonnika. Gdzież ciało umartwione ascezą? Gdzież postura nienawykła do trudów tego świata?We wspomnieniach z młodości zachował wrażenie, że bóg chrześcijan to istota delikatna, pasująca raczej do życia dworskiego, nie zaś do trudów właściwych takim rubieżom jak Dal Riata. Wyznawcy Chrystusa czcili go, choć był bogiem słabym, który bez walki dał się wrogom zabić na krzyżu. Czcili i jego, i jego ojca, choć to własny ojciec wydał go wrogom na śmierć. Aedanowi wydawało się to całkiem pozbawione sensu. Księża z Gododdin niestrudzenie próbowali Aedana nawracać – ktoś taki: syn króla pogańskich Skotów byłby przecież piękną i godną chluby zdobyczą misyjną – ale on, z całym szacunkiem, na jaki było go stać, odrzucał te wciąż ponawiane zabiegi. A czynił tak w zasadzie z jednego powodu, a mianowicie z przekonania, które nabył, dorastając tam, gdzie bywa się poddanym najprawdziwszej próbie – na polu bitwy. Upływ czasu to przekonanie tylko w nim wzmocnił. To była ziemia południa, tereny jego ludu – Dal Riata, świecka cywilizacja, czy raczej jej strzępy, a więc to, co Cesarstwo pozostawiło swym brytyjskim poddanym, pośpiesznie wycofując się w czasach chaosu do Rzymu. A sprawcami tego chaosu byli mieszkańcy ziem północnych – Piktowie. Lud Aedana, mieszkańcy Dal Riaty, stanowili przedmurze cywilizacji, bo dalej panowała już tylko ciemność. Jeśli Skoci potrzebowali jakichś bogów, to z pewnością nie Chrystusa. Potrzebowali bogów silnych, takich, którzy potrafiliby przeciwstawić się anarchii i ochronić te wszystkie wartości, których strzegła Dal Riata.Bóg pokoju! To nie dla Skotów. I nie dla Piktów – w żadnym razie! Im potrzeba czegoś zupełnie innego: boga kochającego rozkosze ciała, boga, który troszczy się o żniwa, boga, który zabija, takiego, który śpiewa pieśni, i takiego, który chroni żeglarza na morzu. Każde z tych bóstw potrafi zmagać się ze śmiercią. I każde ma sobie właściwą dziedzinę, zresztą podobnie jak sam Aedan. A przecież żadne z nich nie zajmuje się pokojem ani nie patronuje miłości.Aedan drwił z tego w myślach. Pokój i miłość zdarzają się tylko przypadkiem w naszym krótkim, ciężkim życiu. Nie mamy do nich żadnego prawa. Nie możemy się ich spodziewać. Nie ma co modlić się o nie do jakiegoś boga, bo przecież sami bogowie nie są w stanie nam ich dać. Któż wie o tym lepiej niż on, Aedan?Bóg pokoju! I cóż by był z niego za pożytek? Czyż znali coś takiego jak pokój? Czy będą znać kiedykolwiek?
Owszem, jego ludzie potrzebowali bogów, on to rozumiał. Jednak sam obywał się bez żadnego boga. Potrafił spojrzeć złu w twarz, nie uciekając się już do modlitwy – choć dawniej, owszem, próbował się modlić! Jakże gorliwie modlił się, gdy nad głową jego ojca zawisło ostrze miecza! Czyż nie usiłował wtedy odwrócić złego losu, zanosząc prośby do bogów?Piktowie. Tak, ci Piktowie.To przez nich jest teraz synem zamordowanego ojca, najemnikiem i bezbożnikiem.Takie to myśli nachodziły Aedana, gdy obserwował przybycie Kolumby, człowiek ten bowiem wydał mu się raczej wojownikiem niż mnichem, i to wojownikiem nie gorszym niż ci, których znał z pola bitwy, a nawet nie gorszym niż on sam. I choć Aedan nie przepadał za teologami i innymi świątobliwymi mężami, to jednak z ciekawością zaczął się zastanawiać, cóż właściwie przywiodło tego przybysza do Dal Riaty. Co takiego zrobił ów opat, że rozgniewał władców Hibernii, jaką to zbrodnię popełnił, że wygnano go aż tutaj; bo przecież co do dwóch rzeczy Aedan miał pewność: po pierwsze, ci, którzy go wygnali, chcieli się go pozbyć, po drugie, był widać człowiekiem zbyt potężnym, by mogli go tak po prostu zabić.Kiedy więc opat wspinał się na brzeg, Aedan – dziwiąc się sam sobie – poczuł prawdziwe zaciekawienie. I gdy strażnik czekający na przybysza pchnął Kolumbę bez pardonu i wrzucił do wody, Aedan – właściwie wbrew sobie – chciał ująć się za człowiekiem, który jeszcze wczoraj zupełnie nic dla niego nie znaczył. Ciężkie podróżne szaty ciągnęły go w dół. Wyswobodził się z nich, wyplątując nogi z długiej tuniki i obszernego płaszcza, po czym usiłował sięgnąć belek nabrzeża. Już je uchwycił, gdy strażnik, rechocząc pogardliwie, przydeptał mu palce i wgniótł w deski pomostu. Kolumba rozluźnił uchwyt i zsunął się pod wodę, ale po chwili znów się wynurzył, parskając i krztusząc się.Tym razem spróbował wspiąć się na łódź. Jego mnisi zaczęli podawać mu wiosła, wołać, by za nie złapał, ale zanim zdołał to zrobić, strażnik z całą mocą uderzył go włócznią. Kolumba zanurkował tak, że włócznia przeszyła sam tylko kaptur. Chwilę miotał się pod wodą, by pozbyć się ostrza, aż wreszcie musiał zaczerpnąć powietrza, więc znów się wynurzył – zbyt szybko i zbyt blisko brzegu.Mnisi krzyczeli, wołali go po imieniu. Deo gratias! Jego ludzie! Jego właśni ludzie! Nie powinno ich tu być. Przecież im zabronił. Przecież mieli nie przypływać. Nie do Kaledonii! Ale nalegali, że jest ich opatem i że nie chcą innego.Wszak Hibernii nie ujrzą już nigdy. Dość, że on musiał opuścić Daire: swój pulpit pisarski, pergaminy, pióra, swoją codzienną modlitwę w cieniu dębów. Ale dlaczego i oni przez niego mają być pozbawieni ojczyzny…Peregrinatio podjęte ze względu na Chrystusa stanowi najwyższy wyraz wiary – tak mu odpowiadali, powtarzając jego własne sło wa, które wcześniej do nich kierował, a które teraz wydały mu się pochopne i
nierozważne. Nie: będą raczej jak Ojcowie Pustyni, jak święty Antoni…Ale płynąć do Dal Riaty! Tu, gdzie czczą dawne bóstwa! Arcykról to szczwany lis! Skoci z Dial Riaty będą do niego podobni i będą mówić jego językiem, lecz będzie to raczej krzywe zwierciadło, w którym odbija się wypaczony obraz – jak jakiś demon tańczący na szklanej tafli. On sam zaś będzie banitą, kimś, kogo nie chronią już prawa Hibernii, kto nie potrafi obronić własnych towarzyszy, wyrzutkiem wydanym na pastwę cudzych kaprysów – bitym, poranionym, sprzedanym w niewolę! A jeśli komuś z jego ludzi coś się stanie? Jeśli przez niego zostaną sponiewierani?Nie, jednak nie. Upierali się, że oni także zostali wezwani, by tu przypłynąć:„A co – Boże uchowaj! – z Piktami?”Zastanowili się przez chwilę, ale zaraz odrzucili tę myśl… Piktowie! Jeśli tylko Piktowie… Tak, wtedy oni zostaną męczennikami krwi, dla Chrystusa, jeżeli taka będzie Jego wola…Męczennikami krwi!Kolumba złapał oddech, lecz zanim zdążył porządnie zaczerpnąć powietrza, włócznia sięgnęła go po raz drugi i znów został pchnięty pod wodę. Woda zalała mu usta i płuca. Słona morska woda zamiast oddechu. Wielki, słony, dławiący haust.Poprzez taflę morskiej wody widział swych mnichów, nad burtą łodzi – ich wykrzywione twarze, otwarte usta, wytrzeszczone oczy i wiosła zbyt późno podane, by mogły go uratować.Tonął, a ciężka, namoknięta szata ciągnęła go do dna jak kamień. Wraz z wodą zalewały go wspomnienia. Oto on z trudem wychodzący z białego namiotu. Ainmire krzyczy, wzywa go z powrotem, woła straże, ale jego głos wydaje się Kolumbie stłumiony i niewyraźny. (A może to krzyczą z łodzi jego ludzie?) Udaje mu się wspiąć na konia. Musi uciekać. Lecz nie do Daire. Jakże by mógł. Taki nieczysty. Mógłby popędzić do domu – pomyślał nagle – do rodziców, do ukochanej krainy dzieciństwa. Może tam wszystko nabrałoby sensu. Może tam poskromiłby szaleństwo własnego umysłu. Człowiek żyje, a już po chwili jest martwy! Sterany, bez sił chwiał się w siodle, ledwo znosił ten dziki galop z pola bitwy, w ulewie, w pędzie, wraz z towarzyszami, nieczuły nawet na widok łagodnych wzgórz, które po deszczu rozciągały się przed nim w wiosennym rozkwicie. Znalazł się w jakiejś ciemnej czeluści, bez zmysłów, bez rozumu. Nawet nie pamiętał, czy się wtedy modlił.Aż wreszcie jego klacz, zmęczona, stanęła na szczycie wzniesienia, skąd widać było miejsce, w którym się urodził – siedlisko w przytulnej dolinie okalającej niewielkie jezioro. To tam pływał jako dziecko z wiernym psem, który, rozchlapując wodę, pomagał mu utrzymać się na powierzchni. Szarobłękitna, nieruchoma tafla jeziora połyskiwała w świetle poranka i zapraszała go, by powrócił. Dalej, na zboczu, stał dom jego dzieciństwa – duża, rozległa siedziba z kamienia o słodkim zapachu. Zatrzymał wzrok na
siedlisku otoczonym grubym murem. Po podwórku kręciły się świnie, kury i psy myśliwskie. Nad głównym domostwem unosił się dym, a przez otwarte drzwi wpadała do wnętrza smuga słonecznego światła. W środku, jak każe odwieczny obyczaj, słudzy pilnowali ognia, doglądali mięsa warzonego w saganie i placków owsianych pieczonych na rusztach. Matka siedziała przy krosnach, a ojciec bawił ją opowieścią o koniu, którego właśnie wygrał na jarmarku.Kolumba zawahał się. Jakże tam wejdzie?Po czym – sam nie wiedział jak – znalazł się przy drzwiach. Zawołał. Matka wzięła go w ramiona. Ojciec coś krzyknął.I zaraz potężna ciemność zaćmiła mu umysł. Żeby tak móc zapomnieć, co zdarzyło się potem. Jednak pamiętał i to aż nazbyt wyraźnie. Po jakimś czasie obudził się w swoim dawnym łożu, w bocznej izbie, która za jego młodych lat służyła jako pokój dziecinny. Był umyty i obleczony w swe zakonne szaty, które najwidoczniej wcześniej zdjęto z niego i uprano, chcąc usunąć krwawe plamy. Miał wrażenie, że leżał tu bez przytomności dość długo.Matka drzemała na krześle tuż obok, przez sen wciąż trzymając go za rękę. Gdy się poruszył, drgnęła i spojrzała na niego. W jej oczach dostrzegł zrozumienie: widocznie wieść o bitwie dotarła do niej już wcześniej. Poza tym na szatach miał wciąż niedoprane plamy krwi.– Czy to prawda, Crimthann? – szepnęła, zwracając się do niego pieszczotliwym imieniem, którego tylko rodzicom pozwalał używać. Oznaczało ono „liska”, bo w dzieciństwie był sprytnym psotnikiem i urwipołciem.Odwrócił wzrok, chcąc uniknąć odpowiedzi.Chwyciła histerycznie jego dłonie i sama sobie przytaknęła z goryczą. Po chwili wstała sztywno i wyszła. Kolumba uniósł się i rozejrzał dokoła. Siennik na jego łożu był miękki, wypchany najlepszym gęsim puchem, w piecu trzeszczał ogień, na ścianach wisiały te same sute, zatrzymujące przeciągi futra, które pamiętał z lat dziecinnych. Izba i sprzęty odznaczały się szczególną elegancją – spłowiałą nieco z upływem lat, lecz wciąż widoczną. Kolumba doceniał ją teraz na nowo – przecież jego ojciec był księciem Ui Neill, matka zaś pochodziła z królewskiego rodu Laigin. Jako młodzieniec Kolumba znał więc bogactwo i wygodę. Był jednym z wybrańców. Ale wówczas to miejsce było dla niego po prostu domem.Matka wróciła, niosąc jedzenie i napitek: okrągłe sery zawinięte w płótno, kawałki wędzonej ryby i pół bochna chleba, który został ze śniadania. Razem z nią zjawił się ojciec. Kolumba nie miał apetytu, ale ze względu na nich zmusił się do posiłku. Matka przysiadła tuż przy nim i delikatną, pomarszczoną dłonią zaczęła dotykać jego nóg, ramion, jego całego, jakby chciała go pocieszyć. Kolumba spoglądał na nią z miłością, na jej szare oczy przymglone wiekiem, na jej skórę pomarszczoną przez upływ czasu i troskę o syna. Ojciec, milcząc, długim pogrzebaczem poprawiał w piecu kawałki torfu. Rozżarzone węgle
syczały cicho.Ta długa cisza niosła ukojenie. Cokolwiek by zrobił, tutaj był bezpieczny, tu, z nimi. Nie osądzany, nie odarty z godności.Gdy skończył jeść, ojciec stał wciąż nieruchomo przy piecu, kołysząc w rękach żelazny pogrzebacz. Nie odwracając się od ognia, rzekł z namysłem:– Synu, powinieneś pójść do głazu. Rodzice zostali w domu, a on wspiął się na wzgórze, co przyszło mu z łatwością. Głaz leżał na odległym pastwisku rozciągającym się ponad jeziorem. Nogą odsunął zarastającą go trawę i przekonał się, że jest taki, jakim go zapamiętał – zwykły kamień, nic w nim szczególnego, poza kilkoma wgłębieniami, w których gromadziła się deszczówka. Ojciec miał rację, że wysłał go tutaj. To tu Kolumba jako chłopiec, nie więcej niż pięcioletni, po raz pierwszy doświadczył, instynktownie odczuł swego Boga.Pamiętał tamtą chwilę wyraźnie, jak pamięta się chwile, które znaczą i zmieniają życie. Dzień był zwyczajny, podobny do innych. Kolumba pilnował stada na pastwisku, bydło brodziło leniwie pośród wysokich traw, w słońcu przeświecającym przez chmury. Napotkał głaz leżący w torfie. Schylił się i zanurzył palce w deszczówce, która zebrała się w otworach na kamiennej powierzchni. Zburzył spokój stojącej wody. Potem wspiął się na głaz, żeby – jak to dzieci – zdobyć go, wziąć w posiadanie.Tamtego dnia, stojąc na wielkim kamieniu, zaczął obracać się – coraz szybciej i szybciej, chichocząc beztrosko, aż pola dokoła zaczęły tańczyć, aż zakręciło mu się w głowie. Niespodziewanie zasłona chmur pękła i promień słońca padł wprost na niego. Oślepił go przez chwilę. Kolumba upadł na wznak, a woda z kamiennych otworów wsiąkła w jego tunikę. Już miał się podnieść, gdy nagle w uszach zabrzmiał mu głos – delikatny jak powiew wiatru, podobny do głosu ojca i matki – głos, który rzekł do niego: Spokojnie, mój Mały. Był sam, tylko bydło pasło się w pobliżu. Jednak nie przestraszył się, zamiast lęku przepełniało go szczęście. Czuł się tak pełen miłości, jakby serce miało mu zaraz wyskoczyć z piersi.Nigdy przedtem nie czuł czegoś podobnego. To znaczy, owszem, kochał matkę, ojca, brata, siostry, uwielbiał biegać i śpiewać. Lubił nawet obowiązki domowe, które mu wyznaczano. Ale taka miłość? Nie znał słów, aby ją opisać. Była wszechogarniająca – jednocześnie w nim, wokół niego i tuż obok.Rozejrzał się, ale wciąż nie było w pobliżu nikogo. Zapytał więc wiatru: „Kim jesteś?”A tamten odpowiedział: Ja jestem.Kolumba zerwał się i pobiegł do domu, do rodziców. Matka kręciła się po obejściu, zajęta gospodarskimi sprawami, ojciec przy ognisku robił łuk, wyginając cisowe drzewce. Gdy Kolumba opowiedział, co mu się przytrafiło, najpierw nie słuchali zbyt uważnie i zbyli go zdawkowym uśmiechem. Jednak nie pozwolił się zignorować i powtórzył wszystko dobitniej. Ojciec poczochrał mu czuprynę, mówiąc żartem, że pewnie spotkał jakiegoś boga.Boga? Tak, to mógł być bóg.
– Tylko który? – Kolumba spytał rodziców. Ojciec, wciąż myśląc, że to jakaś gra (obdarzony bystrym umysłem Kolumba był świetny w grach, a rodzice go do nich zachęcali), odparł: – Który to bóg, pytasz? No, cóż, Crimthann, to zależy. Czy był może ponury i straszny? – ojciec zrobił groźną minę. – Czy warczał, prychał i próbował cię złapać? Jeśli tak, to był Arawn. Synu, jeśli go jeszcze raz spotkasz, uciekaj, ile sił w nogach. Arawn mieszka samotnie w swoich przepastnych ciemnościach i chciałby nas, żyjących, wziąć sobie do towarzystwa. – Albo – wtrąciła się matka, ściągając lekko brwi – to mógł być Lugh. Czy był dziwnie piękny, a przy tym straszny? Lśniący? Tak lśniący, że nie dało się na niego patrzeć? Kolumba zastanowił się przez chwilę. – Był bardzo jasny – przytaknął. – Ale nie straszny. Raczej delikatny, jak przyjaciel. Albo jak ty, mamo. To mógł być Lugh. Wiem, że Lugh zna się na wielu rzeczach. Ale czy potrafi kochać? – Kochać? Co chcesz powiedzieć? – Poczułem się bardzo szczęśliwy. Rodzice wymienili zakłopotane spojrzenia, bo spostrzegli, że przynajmniej dla Kolumby – nie była to żadna gra. – I mówił do mnie. Zamarli nagle. – Co on ci powiedział, Crimthann? – spytał ojciec i po raz pierwszy od początku rozmowy odłożył nóż, którym obrabiał drzewce. – „Ja jestem”. Powoli, bardzo powoli matka usiadła, trzymając się ręką za serce. Ojciec wstał, odłożywszy niedokończony łuk. Kolumba widział, że nie tylko skupił wreszcie na sobie ich uwagę, ale że rodziców ogarnął strach. Strach o niego.Lata całe upłynęły zanim pojął, dlaczego tak bardzo się wówczas przestraszyli. Spostrzegli, że ich syn napotkał bóstwo zupełnie inne od jakiegokolwiek, które dotąd znali. Nie, nie byli obojętni na sprawy boskie. Byli pobożni tak samo, jak wielu ich współziomków. Chodziło im raczej o naturę ich bogów, tak bardzo związanych z przyrodą. Ich bogowie mieszkali w górskich zagłębieniach, w morzu, w strumieniach i w lasach. Bogowie i boginie lubili tajemne jaskinie wypełnione wodą. Przepadali za dębowymi zagajnikami. Zamieszkiwali szczyty wzgórz i głębiny oceanu. Pilnowali żniw i polowania, wzniecali zapał bitewny, pożądanie i dawali płodność. Byli młodzi i piękni, mieli synów i córki. I byli nieśmiertelni.Lecz nigdy ani ojciec, ani matka Kolumby nie rozmawiali z żadnym bogiem sam na sam. Nie, to wymagało pośrednictwa mędrców, druidów, którzy strzegli boskiej wiedzy, znali się na proroctwach i składaniu ofiar. Bo przecież – Kolumba sam odkrył to później – bogowie to istoty kapryśne, mściwe i przebiegłe. Prowadzili między sobą nieustanne spory i – jak nieznośne, rozpuszczone dzieci – uwielbiali zwodzić i dręczyć swoich wyznawców. Jeśli jakaś ofiara nie przypadła im do gustu, potrafili zniszczyć plony. Jeśli nie spodobała się im modlitwa, mogli uśmiercić dziecko. Potrafili odwrócić przebieg bitwy, zesłać powódź albo głód. Delektowali się śmiercią i zamętem. Ciężko ich było udobruchać. Tylko druidzi umieli ich zjednać, choć nawet i im nie zawsze się to udawało. Taka właśnie była natura i moc bogów, a losy matki, ojca i