Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony238 976
  • Obserwuję256
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań152 152

Kubica Mary - Grzeczna dziewczynka

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
EBooki prywatne

Kubica Mary - Grzeczna dziewczynka.pdf

Ankiszon EBooki EBooki prywatne Kubica Mary
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 456 stron)

Mary Kubica Grzeczna dziewczynka

EVE PRZED Siedzę we wnęce jadalnej i medytuję nad kubkiem kakao. Wyglądam przez kuchenne okno na trawnik, który przegrał walkę z wczesną jesienią i pokrył się grubą war- stwą liści, choć niektóre wciąż rozpaczliwie trzymają się drzew. Jest późne popołudnie. Niebo zasnuwają chmury, temperatura spada na łeb na szyję, jest raptem kilka stopni powyżej zera. Nie jestem na to gotowa, zastanawiam się, gdzie, u diabła, podział się czas. Przecież zaledwie wczoraj witaliśmy wiosnę, potem, zanim się obejrzałam, przyszło i odeszło lato, i oto mamy jesień. Podskakuję, gdy rozlega się dzwonek telefonu. Jestem przekonana, że to ktoś, kto chce mi coś sprzedać, więc z początku nie reaguję. Delektuję się ostatnimi godzinami ciszy, zanim James wróci do domu i zburzy spokój mojego świata, dlatego tym ostatnim, na co mam ochotę, jest marnowanie cennych minut na słuchanie paplaniny tele- marketera, od którego na pewno i tak nic nie kupię. Irytujące brzęczenie telefonu milknie, po czym znów się rozlega. Podnoszę słuchawkę wyłącznie po to, żeby wreszcie przestał dzwonić. – Halo? – odzywam się rozdrażniona, stojąc pośrodku kuchni i opierając się o stół. – Pani Dennett? – pyta kobieta, której głosu nie roz- poznaję, więc pewnie nigdy go nie słyszałam.

Przez chwilę zastanawiam się, czy nie odpowiedzieć, że przykro mi, pomyłka, albo uciąć nagabywanie niezna- jomej krótkim, acz stanowczym: „Dziękuję, nie jestem zainteresowana”. – Przy telefonie. – Pani Dennett, mówi Ayanna Jackson. – No to już wiem, o kogo chodzi. Wprawdzie nigdy jej nie spotkałam, ale Ayanna Jackson od roku wciąż przewija się w życiu mojej córki. Ileż to razy słyszałam, jak Mia powtarzała: „Z Ayanną zrobiłyśmy to…”, „Z Ayanną zrobiłyśmy tam- to…”. Jednak Ayanna Jackson dla pewności wyjaśnia, skąd zna Mię. Po prostu uczą w tej samej szkole. – Mam nadzieję, że nie przeszkadzam – dodaje. – Ależ skąd. – Nabieram tchu. – Właśnie wróciłam do domu – kłamię. Za miesiąc, trzydziestego pierwszego października, Mia skończy dwadzieścia pięć lat. Urodziła się w Halloween. Zakładam, że Ayanna dzwoni w tej sprawie, zapewne chce urządzić dla mojej córki imprezę, może przyjęcie niespodziankę. – Pani Dennett, Mia nie przyszła dziś do pracy – mó- wi. Nie to chciałam usłyszeć. Słowa docierają do mnie dopiero po dłuższej chwili. – Widocznie zachorowała. – W pierwszym odruchu szukam wymówki dla Mii, bo przecież na pewno będzie potrafiła przekonująco wytłumaczyć, dlaczego nie tylko nie przyszła do pracy, ale i nie uprzedziła o absencji.

Owszem, moja córka to wolny duch, ale solidny wolny duch. – Nie odzywała się do pani? – Nie – mówię, ale to nic niezwykłego. Bywa, że nie rozmawiamy przez kilka tygodni z rzędu. Och, znacznie dłużej, uświadomiłam sobie. Telefon nie odgrywa w naszych kontaktach znaczącej roli. Nawet mam pewne opory, by dzwonić do Mii, bo nie oddzwania, gdy się jej nagram, a kiedy odbierze, rozmowy jakoś się nie kleją. Za to naszą ulubioną formą komunikacji stały się błahe mejle. – Próbowałam dodzwonić się na jej domowy numer, ale niestety nikt nie odbiera. – Zostawiła pani wiadomość? – I to kilka. – I nie oddzwoniła? – Nie. Słucham jednym uchem. Przez okno widzę, jak dzie- ciaki sąsiadów potrząsają lichym drzewkiem po to, by zrzuciło na nie ostatnie listki. Te maluchy zastępują mi zegar. Kiedy wychodzą do ogrodu, wiem, że są po szkole, a więc jest późne popołudnie, a kiedy wracają do domu, to znak, że pora szykować kolację. – A komórka? – Od razu włącza się sekretarka. – Zostawiła pani… – Tak, zostawiłam wiadomość. – Mia naprawdę nie powiadomiła szkoły, że dziś jej nie będzie w pracy? Jest pani tego pewna?

– W sekretariacie twierdzą, że się nie odzywała. Boję się, że Mia będzie miała kłopoty i zostanie zwolniona. Jeszcze nie dociera do mnie, że być może już wpadła w tarapaty. – Mam nadzieję, że to nie sprawiło wielkiego pro- blemu. Ayanna wyjaśnia, że uczniowie, z którymi Mia miała pierwszą lekcję, nie poinformowali o absencji nauczyciel- ki, dlatego nieobecność panny Dennett wyszła na jaw do- piero wtedy, gdy na zajęcia przyszła druga klasa i doniosła, że nikt nie zgłosił się na zastępstwo. Dyrektor osobiście pofatygował się, by utrzymać porządek w klasie, dopóki nie znajdzie się ktoś, kto zaopiekuje się osieroconymi na- stolatkami. Kiedy wszedł do sali, ujrzał graffiti gangu na- bazgrane na ścianie koszmarnie drogimi mazakami Mii, które nabyła za własne pieniądze, kiedy administracja nie zgodziła się na ich zakup. – Pani Dennett, czy nie sądzi pani, że to dziwne? – pyta Ayanna. – To do Mii niepodobne. – Och, na pewno miała ważny powód. – Na przykład jaki? – Podzwonię po szpitalach. W jej okolicy jest kilka… – Już to zrobiłam. – W takim razie do znajomych. – Gdy to mówię, uświadamiam sobie, że tak naprawdę nie znam przyjaciół Mii. Słyszałam o Ayannie i Lauren, wiem też, że Mia spotyka się z przebywającą w Stanach na wizie studenckiej dziewczyną z Zimbabwe, którą chciano odesłać do ro-

dzinnego kraju, co według mojej córki byłoby jawną nie- sprawiedliwością. Tyle że w rzeczywistości wcale nie znam tych osób, tak jak zna je Mia, a tylko imiona nie- których z nich. – Już to zrobiłam. – Znajdzie się. Na pewno to tylko nieporozumienie. Mogła mieć tysiące powodów. – Pani Dennett… Po tych słowach Ayanny wreszcie dociera do mnie, że coś jest nie tak. Czuję ucisk w żołądku, myślami wracam do siódmego czy ósmego miesiąca ciąży, kiedy Mia tak mocno biła i kopała mnie od środka, że na skórze widzia- łam odciski jej nóżek i rączek. Przysuwam sobie krzesło i siadam przy stole. Uzmysławiam sobie, że lada moment Mia skończy dwadzieścia pięć lat, a ja nie kupiłam jej prezentu i nawet o tym nie pomyślałam. Nie zapropono- wałam, że urządzimy przyjęcie, nie zasugerowałam, że może razem, James, Grace, Mia i ja, zjemy kolację w jakiejś eleganckiej restauracji w mieście. – Co pani zdaniem powinniśmy zrobić? – pytam. – Mówiąc szczerze, miałam nadzieję, że znajdę Mię u pani – z westchnieniem odpowiada Ayanna.

GABE PRZED Jest ciemno, kiedy zatrzymuję się przed domem. Z okien budynku, który został zbudowany w stylu Tudo- rów, światło wylewa się na ulicę, wzdłuż której rośnie szpaler wysokich drzew. W środku widzę ludzi. Czekają na mnie. Sędzia Dennett chodzi po pokoju, jego żona siedzi na brzegu fotela i pije ze szklanki coś, co z daleka wygląda na alkohol. W pomieszczeniu znajdują się umundurowani policjanci i jakaś nieznana mi brunetka, która patrzy przez okno, akurat kiedy bez pośpiechu parkuję auto i siedzę w nim przez chwilę, chcąc nieco opóźnić moje, powiedz- my, wielkie wejście. Dennettowie należą do typowych mieszkańców North Shore, rozłożonych nad brzegiem jeziora Michigan pół- nocnych przedmieść Chicago. Znaczy się są obrzydliwie bogaci. Nic więc dziwnego, że ociągam się i nie wysiadam z samochodu, choć powinienem już pukać do drzwi tego ogromnego domu. Na posterunku dano mi do zrozumienia, że biorę na siebie wielką odpowiedzialność. Sierżant nie bawił się w subtelności, tylko po prostu powiedział: – Nie spierdol tego. A ja wciąż myślę o jego słowach. Z bezpiecznej ciepłej kabiny zdezelowanego pojazdu przyglądam się dostojnej budowli. Przypuszczam, że jeśli

chodzi o wielkość domu, to wnętrze robi jeszcze większe wrażenie niż mury. Budynek czaruje typowym dla stylu Tudorów wdziękiem, to znaczy murem pruskim, wąskimi oknami, stromym i skośnym dachem. Trochę kojarzy mi się ze średniowiecznym zamkiem, co zrozumiałe, skoro styl Tudorów to późny gotyk, czyli schyłkowy okres śre- dniowiecza. Choć nakazano mi, żebym przypadkiem się nie wy- paplał, to mam się czuć wyróżniony, że właśnie mnie sierżant przydzielił tę dotyczącą wyższych sfer sprawę. Czemu jednak nie czuję się jakoś szczególnie zaszczyco- ny? Przecinam trawnik, idę chodnikiem, który przedzie- lony jest dwoma stopniami, bo teren wznosi się nieco, i podchodzę do drzwi. Pukam. Jest zimno, dlatego czeka- jąc, aż ktoś otworzy, wkładam zmarznięte ręce do kieszeni. Choć to w sumie absurdalne, głupio mi, że nie jestem od- powiednio elegancko ubrany, ale cóż, mam na sobie zwy- kłe codzienne ciuchy, czyli spodnie w kolorze khaki, ko- szulkę polo i skórzaną marynarkę. W drzwiach ukazuje się najbardziej wpływowy sędzia w tym zamieszkałym przez obrzydliwie bogatych i obrzydliwie wpływowych ludzi hrabstwie. – Sędzia Dennett – mówię, wcale nie czekając na za- proszenie. Zachowuję się, jakbym miał więcej władzy niż w rzeczywistości. Kieruje mną pewność siebie, której niezgłębione pokłady odkrywam w sobie właśnie w takich chwilach jak ta. Sędzia Dennett to mężczyzna

o imponującej posturze i równie, o ile nawet nie bardziej imponujących wpływach. Jeśli spieprzę tę sprawę, w najlepszym razie stracę posadę. Gdy pani Dennett wstaje z fotela, polecam jej najła- godniej, jak potrafię: – Proszę usiąść. Drugą kobietą, wnosząc z pośpiesznie wygrzebanych informacji o Dennettach, jest Grace Dennett. Na oko ma dobrych dwadzieścia kilka lat, no, może tuż po trzydzie- stce. Wychodzi mi na spotkanie, zatrzymujemy się w przejściu z holu do salonu. – Detektyw Gabe Hoffman – przedstawiam się ofi- cjalnie, odpuszczając sobie uprzejmości. Nie uśmiecham się, nikomu nie podaję ręki. Kobieta potwierdza moje przypuszczenia, rzeczywiście nazywa się Grace Dennett i jest partnerką w renomowanej kancelarii adwokackiej Dalton & Meyers. Nie przypada mi do gustu. Bije od niej poczucie wyższości, obrzuca moje ubranie lekceważącym spojrzeniem, w jej głosie słyszę cynizm. Intuicja podpo- wiada mi, że raczej się nie dogadamy. Czuję się nieswojo, ktoś mógłby przy takiej kobiecie dostać gęsiej skórki z niemiłych emocji. No, może przesadzam, ale coś w tym jest. Odzywa się pani Dennett. Mówi z silnym brytyjskim akcentem, choć od osiemnastego roku życia mieszka w Stanach. O tym też się dowiedziałem, przeglądając ma- teriały przed przyjazdem do Dennettów. Wygląda na spa- nikowaną, takie jest moje pierwsze wrażenie. Mówi pi-

skliwym głosem, nerwowo skubie to, co akurat znajduje się pod ręką. – Zaginęła moja córka – wyrzuca z siebie. – Nikt ze znajomych jej nie widział. Nie kontaktowała się z nimi. Próbuję dodzwonić się na jej komórkę, ale nie odbiera. Nagrywam tylko wiadomości. – Dusi się własnymi sło- wami, desperacko usiłuje nie wybuchnąć płaczem. – Po- jechałam do mieszkania, żeby sprawdzić, czy jej tam nie ma. – Milczy przez chwilę, po czym dodaje: – Przejecha- łam szmat drogi, a właściciel budynku nawet nie wpuścił mnie do środka. Pani Dennett wygląda oszałamiająco. Nic nie poradzę, że gapię się na długie blond włosy spadające kaskadą na stosunkowo niewielki dekolt. Nie zapięła ostatniego guzika bluzki. Widziałem ją na zdjęciach, razem z mężem stała na schodach prowadzących do gmachu sądu. Otóż fotografie bledną w porównaniu z Eve Dennett na żywo. – Kiedy rozmawiała pani z nią po raz ostatni? – pytam. – W zeszłym tygodniu – mówi sędzia. – Ależ nie, James – odpowiada Eve i milknie, widząc rozdrażnioną minę męża, któremu przerwała, ale po chwili mówi dalej: – Tydzień wcześniej albo nawet dwa. Tak to jest między nami a Mią. Bywa, że nie rozmawiamy przez kilka tygodni. – A zatem jej milczenie nie jest niczym nadzwyczaj- nym? – upewniam się. – To normalne, że się nie odzywa? – Zgadza się – przyznaje pani Dennett. – A pani, panno Grace?

– Rozmawiałyśmy przez telefon w ubiegłym tygo- dniu. Bodaj w środę, może w czwartek. Tak, to było w czwartek, bo zadzwoniła akurat wtedy, gdy szłam do sądu złożyć wniosek o wyłączenie dowodu z procesu. – Dodała to tylko po to, bym wiedział, że jest adwokatem, jakby marynarka w prążki i stojąca obok fotela skórzana teczka niewystarczająco wskazywały jej zawód. – Czy coś panią uderzyło w tej rozmowie? – Nie, Mia to Mia. – To znaczy? – Gabe – wtrąca się sędzia. – Detektywie Hoffman – zaznaczam swój autorytet. Skoro ja muszę zwracać się do niego per PANIE SĘDZIO, równie dobrze on może mnie tytułować DETEKTYWEM. – Mia jest bardzo niezależną osobą. Jak to się mówi, chadza własnymi ścieżkami. – Czyli przyjmujemy, że córka zaginęła w czwartek? – Wczoraj rozmawiała z nią koleżanka, widziała ją w pracy. – O której? – Dokładnie nie wiem, pewnie około piętnastej. – Wynika z tego, że od ostatniego kontaktu – zerkam na zegarek – minęły mniej więcej dwadzieścia cztery go- dziny. – Czy to prawda, że osobę uznaje się za zaginioną dopiero po upływie czterdziestu ośmiu godzin? – pyta pani Dennett.

– Oczywiście, że nie, Eve – cedzi karcącym tonem jej mąż. – Nie, proszę pani – mówię z przesadną łagodnością. Nie podoba mi się to, jak traktuje ją sędzia. – Zazwyczaj w przypadku zaginięć kluczowe znaczenie mają pierwsze dwie doby, czyli czterdzieści osiem godzin. – Moja córka nie zaginęła – wtrąca się sędzia. – Po prostu gdzieś się zapodziała. Oczywiście tego nie wiem, ale być może w tej chwili robi coś nierozważnego i nieodpowiedzialnego. Ale na pewno nie można jej uznać za zaginioną. – Mocno akcentuje ostatnie słowo. – Panie sędzio, proszę powiedzieć, kto jako ostatni widział pańską córkę, zanim się – przemądrzały ze mnie typ, więc muszę to powiedzieć – zapodziała? – Ayanna Jackson – odpowiada pani Dennett. – Pra- cuje z Mią. – Czy ma pani jej numer telefonu? – Tak, zapisałam na kartce. Leży w kuchni. – Głową daję znak jednemu z policjantów, żeby przyniósł tę kartkę, po czym pytam: – Czy Mia wcześniej znikała bez uprze- dzenia? – Nie, nigdy. Mowa ciała sędziego i Grace przeczy słowom Eve Dennett. – To nieprawda, mamo – beszta ją córka, a ja patrzę na nią wyczekująco. Prawnicy uwielbiają słuchać własnego głosu. – Kilka razy zdarzyło się, że Mia zniknęła z domu na całą noc. Bóg raczy wiedzieć, co i z kim wtedy robiła.

Tak, myślę sobie, Grace Dennett to jednak jędza. Ma ciemne włosy, tak jak ojciec. Po matce odziedziczyła wzrost, a po ojcu, co za kiepskie połączenie, figurę w typie klepsydry, jak to się teraz mówi. Ponieważ jej nie lubię, mam gdzieś poprawność polityczną i w myślach nazywam ją po prostu grubą wiedźmą. – Przecież to zupełnie co innego. Wtedy chodziła do liceum. Była naiwna i lubiła się zabawić, ale… – Eve, proszę cię, nie ma potrzeby wnikać tak głęboko – mówi sędzia Dennett. – Czy Mia pije? – pytam. – Niewiele – odpowiada pani Dennett. – Skąd pani wie, skoro rzadko ze sobą rozmawiacie? Podnosi dłoń i wyciera nos chusteczką. Przez chwilę wpatruję się jak urzeczony w wielki kamień na jej palcu, a jednym uchem słucham Jamesa Dennetta, który opo- wiada o tym, że zanim przyjechał do domu, żona zdążyła już zatelefonować do Eddiego. W tym miejscu muszę wspomnieć, że trafiłem do tej rezydencji głównie dlatego, że sędzia nie tylko jest po imieniu z moim szefem, ale wręcz używa ksywki zarezerwowanej jedynie dla najbliż- szych znajomych i przyjaciół. James Dennett wydaje się przekonany, że córka po prostu postanowiła się zabawić, więc nie ma najmniejszej potrzeby angażować policji, bo wkrótce sama się odnajdzie. – Uważa pan, że nie powinniśmy wszczynać poszu- kiwań? – pytam. – Zdecydowanie nie powinniście. To sprawa rodzinna.

– Jaką pracownicą jest Mia? – Słucham? – W odpowiedzi podenerwowany sędzia dłonią próbuje wygładzić zmarszczki na czole. – Jaką jest pracownicą? Czy miała problemy z szefami? Czy zdarzało jej się nie przyjść do pracy? Czy często wykręcała się, symulując chorobę? – Nie wiem. Ma swój etat, otrzymuje wynagrodzenie, sama się utrzymuje. Ja nie zadaję żadnych pytań. – Pani Dennett? – Uwielbia swoją pracę, po prostu ją ubóstwia. Zawsze chciała być nauczycielką. Mia uczy plastyki w szkole średniej. Zapisuję, żeby nie zapomnieć. Sędzia pyta, czy moim zdaniem to ważne. – Niewykluczone – odpowiadam. – Dlaczego? – Panie sędzio, staram się zrozumieć waszą córkę, poznać ją, jak można najlepiej w tej sytuacji. To wszystko. Pani Dennett jest bliska płaczu. Niebieskie oczy szklą się łzami, białka się czerwienią, przerażona matka bezrad- nie próbuje powstrzymać słone kropelki. – Sądzi pani, że coś się stało Mii? – Myślę przy tym: Czy właśnie dlatego mnie wezwałaś? Bo uważasz, ty tak uważasz, że coś się przytrafiło córce? Ale mówię: – Po- winniśmy zacząć działać, i to natychmiast, a później po- dziękujemy Bogu, jeśli to wszystko okaże się jednym wielkim nieporozumieniem. Jestem przekonany, że nic jej nie jest, naprawdę tak sądzę, ale niezależnie od tego nie

wolno mi zlekceważyć zgłoszenia. – Powiedziałem to ab- solutnie szczerze. Nigdy bym sobie nie wybaczył, gdyby… ważne słówko „gdyby”… okazało się, że jednak nie wszystko jest w porządku. – Od jak dawna Mia mieszka oddzielnie? – pytam. – Za miesiąc minie siedem lat – bez zastanowienia odpowiada pani Dennett. – Pamięta pani? Co do dnia? – Jestem naprawdę za- skoczony. – Wyprowadziła się w swoje osiemnaste urodziny. Nie mogła się doczekać, kiedy się stąd wyrwie. – Nie będę pytał dlaczego. – Nie muszę, bo sam nie- cierpliwie czekałem chwili, kiedy ulotnię się z domu. – Gdzie obecnie mieszka? – Ma mieszkanie w mieście – odpowiada sędzia. – Niedaleko ulic Clark i Addison. No proszę! Jestem zapalonym fanem Chicago Cubs, lubię ich stadion. Wystarczy w mojej obecności powie- dzieć „Clark” albo „Addison”, a nadstawiam uszu jak głodny szczeniak. – Wrigleyville – dodaje sędzia. – Przyjemna okolica. Bezpieczna. – Dam panu adres – proponuje pani Dennett. – Pojadę tam i sprawdzę, jeśli państwo pozwolą. Zo- baczę, czy ktoś nie wybił szyby albo nie wyważył okna. – Sądzi pan, że ktoś mógł się włamać do mieszkania Mii? – pyta pani Dennett drżącym głosem.

– Wolę się upewnić – odpowiadam uspokajająco. – Czy w budynku jest portier? – Nie. – System bezpieczeństwa? Monitoring? – Niby skąd mielibyśmy to wiedzieć? – nieprzyjem- nym tonem zbywa mnie sędzia. – Nie odwiedzacie jej? – pytam, po czym uświada- miam sobie, że powinienem był ugryźć się w język. Cze- kam na odpowiedź, ale ta nie pada.

EVE PO Zapinam Mii kurtkę, wkładam kaptur na głowę i wychodzimy na przenikliwy chicagowski wiatr. – Musimy się pośpieszyć – mówię, a ona tylko kiwa głową, nie pyta dlaczego. Gwałtowne podmuchy prawie nas przewracają, ale docieramy do zaparkowanego raptem parę metrów dalej SUV-a Jamesa. Kiedy chwytam ją za łokieć, wiem, że jeśli jedna z nas upadnie, to leżymy obie. Cztery dni po Bożym Narodzeniu parking przypomina lodowisko. Staram się, jak mogę, chronić ją przed wiatrem i szczypiącym zimnem, obejmuję, przytulam do siebie, żeby było jej cieplej, choć wiem, że pewnie niewiele to daje, bo jestem od niej niższa i drobniejsza. – Wrócimy w przyszłym tygodniu – mówię, kiedy wsiada do auta. W kabinie ryczą głośniki, więc muszę je przekrzyczeć. W dodatku tego paskudnego dnia silnik wyje jak zarzynany. Mia krzywi się, więc proszę Jamesa, żeby wyłączył radio. Mia siedzi z tyłu, milczy, patrzy przez szybę, przygląda się trzem autom, które krążą wokół nas jak wygłodniałe rekiny. Jeden z kierowców podnosi do oka aparat i oślepia nas flesz. – Gdzie, do cholery, jest policja? – pyta retorycznie James i wciska klakson. Trąbi tak długo, aż Mia zasłania uszy. Kolejne błyski fleszy. Samochody stoją, czekają

z włączonymi silnikami, z rur wydechowych unosi się gę- sty dym, który rozpływa się w szarym powietrzu. Mia podnosi głowę i widzi, że się jej przyglądam. – Kochanie, słyszałaś, co powiedziałam? – pytam ła- godnie. Kręci głową. Niemal słyszę myśl, która pulsuje w jej głowie: „Chloe. Nazywam się Chloe”. Spojrzenie jej niebieskich oczu utkwione jest w moich, zaczerwienionych i szklistych. Z trudem powstrzymuję łzy, a od powrotu Mii muszę robić to bardzo często. James nieustannie przypo- mina mi, żebym była cicho. Staram się zrozumieć to, co się stało, przyklejam do twarzy uśmiech, wymuszony i zarazem zupełnie szczery, po głowie chodzą mi niewy- powiedziane słowa: „Nie mogę uwierzyć, że wróciłaś do domu”. Pilnuję, by zapewnić Mii tyle przestrzeni, ile po- trzebuje, choć nie jestem pewna, ile dokładnie: czy nie za mało, czy nie za dużo, w każdym razie nie chciałabym przesadzić ani w jedną, ani w drugą stronę. Widzę ból w każdym jej geście i minie, w ogólnej postawie, pozba- wionej typowej dla Mii pewności siebie. Rozumiem, że stało się z nią coś bardzo niedobrego. Zastanawiam się, czy Mia czuje, że również we mnie coś się zmieniło. Odwraca wzrok. – W przyszłym tygodniu mamy następną wizytę u doktor Rhodes – mówię, a Mia kiwa głową. – We wtorek. – O której? – pyta James. – O pierwszej.

Jedną ręką sprawdza kalendarz w smartfonie i informuje mnie, że nie będzie mógł nas zawieźć. Mówi, że ma rozprawę, na której bezwzględnie musi się stawić. Poza tym, dodaje, na pewno dam sobie radę sama. Oczy- wiście odpowiadam, że tak, ale pochylam się i szepczę mu do ucha: – Ona cię teraz potrzebuje. Jesteś jej ojcem. Przypominam mu, że rozmawialiśmy o tym i zgodziliśmy się, że tak trzeba, a on obiecał. Więc nie odmawia, tylko mówi, że zobaczy, co da się zrobić, ale szczerze wątpię, czy możemy na niego liczyć. W doskonale przemyślanym i sztywnym planie pracy Ja- mesa nie ma miejsca na kryzysy rodzinne. Mia patrzy przez okno i ogląda przemykający świat. Pędzimy szosą I-94, wyjeżdżamy z miasta. Jest piątek po południu, sylwestrowy weekend, zbliża się wpół do czwartej, na drogach nieludzkie korki. Zwalniamy, za- trzymujemy się, a następnie ruszamy w żółwim tempie, nie więcej niż pięćdziesiąt kilometrów na godzinę, a to prze- cież autostrada. James traci cierpliwość. Zerka w lusterko, wypatruje paparazzich. – Słuchaj, Mia – odzywa się chyba dla zabicia czasu. – Ta cała doktorka od czubków orzekła, że cierpisz na amnezję. – Och, James – mówię – proszę cię, nie teraz. Jednak mąż nie ma ochoty dłużej czekać, tylko chce dotrzeć do sedna sprawy. Minął niespełna tydzień od po- wrotu Mii. Zamieszkała z nami, z rodzicami, ponieważ

sama nie dałaby sobie rady. Myślę o pierwszym dniu świąt, kiedy wysłużony rdzawoczerwony samochód powoli wjechał na nasz podjazd i wysiadła z niego Mia. James… pamiętam… jak to miał w zwyczaju obojętny i zblazowany, z ociąganiem wyszedł przed dom na za- śnieżony podjazd i jako pierwszy przywitał się z córką, jako pierwszy wziął tę wychudłą istotę w ramiona, jak gdyby to on, a nie ja, spędził w żałobie te długie, straszne miesiące. Potem jednak, zauważyłam, chwilowa radość z odzyskania córki minęła. Wyschła, wypłowiała. Mia w swej niepamięci stała się dla Jamesa nieznośna, zamiast jak córkę, zaczął ją traktować jak kolejną sprawę w swoim bogatym portfolio. – W takim razie kiedy? – Później, proszę cię. Poza tym doktor Rhodes to profesjonalistka – mówię z naciskiem. – Lekarz psychiatra, a nie jakaś tam doktorka od czubków. – W porządku, niech będzie. Mio, uczona pani lekarz psychiatra mówi, że cierpisz na amnezję. – Jednak Mia nie reaguje. James obserwuje ją we wstecznym lusterku, przewierca ją brązowymi oczami. Przez krótką chwilę Mia stara się odwzajemnić spojrzenie, ale potem jej wzrok wędruje ku dłoniom i skupia się na jakimś strupku. – Chciałabyś coś dodać? – Powiedziała mi to samo – odpowiada Mia. Przypo- minam sobie słowa pani doktor, gdy usiadła przed nami w swoim smutnym gabinecie i poprosiła Mię, żeby wyszła

do poczekalni i przejrzała sobie stare numery magazynów o modzie. I wyrecytowała nam, rodzicom Mii, definicję ostrej reakcji na stres, a ja pomyślałam o biednych chłop- cach z Wietnamu i potem już nie mogłam pozbyć się ich obrazu sprzed oczu. James wzdycha. Wiem, że dla niego to nieprzekonu- jące, po prostu nie jest w stanie zrozumieć, jakim sposo- bem pamięć Mii mogła ot tak, po prostu zniknąć. – Ale jak to jest? Pamiętasz, że jestem twoim ojcem, a obok ciebie siedzi twoja matka, ale myślisz, że nazywasz się Chloe. Wiesz, ile masz lat, gdzie mieszkasz i że masz siostrę, ale nie masz pojęcia, kim jest Colin Thatcher. Na- prawdę nie pamiętasz, gdzie się podziewałaś przez ostatnie trzy miesiące? Śpieszę Mii z pomocą i mówię: – To się nazywa amnezja selektywna. – Chodzi o to, że Mia wybiera, co chce pamiętać? – Nie Mia, tylko jej podświadomość… albo nieświa- domość czy coś takiego. Umieszcza bolesne myśli w nieoczywistych miejscach. Mia o niczym nie decyduje, to jej organizm próbuje się z tym uporać. – Uporać się z czym? – Ze wszystkim, James. Ze wszystkim, co się stało. Chce wiedzieć, jak można to naprawić. Nie jestem pewna, ale odpowiadam: – Myślę, że potrzeba czasu. Terapii. Leków. Hipnozy. Prycha kpiąco. Wiem, że wrzuca hipnozę do jednego worka z amnezją.

– Jakich leków? – Przeciwdepresyjnych. – Odwracam się, głaszczę córkę po dłoni i dodaję: – Może się zdarzyć, że Mia już nigdy nie odzyska pamięci. Ale to nie szkodzi. – Przyglą- dam się jej, mojemu lustrzanemu odbiciu, wprawdzie wyższemu, młodszemu i jeszcze długo wolnemu od zmarszczek i białych kosmyków, które zaczynają pojawiać się w mojej blond czuprynie, ale zawsze. – Niby w jaki sposób antydepresanty pomogą jej od- zyskać pamięć? – Sprawią, że poczuje się lepiej. Jedną z wad Jamesa jest jego szczerość aż do bólu. – Cholera, Eve, skoro ona niczego nie pamięta, to niby czemu czuje się z tym źle? – pyta. Odwracamy wzrok i wpatrujemy się w jadące sąsied- nimi pasami samochody. Rozmowa zakończona.

GABE PRZED Szkoła, w której uczy Mia Dennett, znajduje się dość blisko jej domu, w North Center w północno-zachodnim Chicago. To przyzwoita okolica zamieszkana głównie przez białych obywateli, średni miesięczny czynsz wynosi ponad tysiąc dolarów. Dobrze, jest więc jakaś nadzieja. Gdyby Mia pracowała, dajmy na to, w Englewood, nie byłbym takim optymistą. Do jej szkoły uczęszcza mło- dzież, która zrezygnowała z nauki w zwykłej placówce. Alternatywna szkoła średnia, tak to się ładnie nazywa, oferuje przygotowanie zawodowe, szkolenia komputero- we, kursy praktyczne i tak dalej, a nauka odbywa się w niewielkich grupach. Do tego środowiska trafiła Mia Dennett, nauczycielka plastyki, której celem było zasto- sowanie nietradycyjnych metod w tradycyjnej szkole, w której kładzie się nacisk na przedmioty ścisłe, z reguły śmiertelnie nudne dla mających wszystko głęboko w dupie nastoletnich wyrzutków. Spotykam się z Ayanną Jackson w jej biurze. Muszę zaczekać dobry kwadrans, ponieważ panna Jackson akurat prowadzi zajęcia. Sadowię się na jednym z ciasnych pla- stikowych krzesełek z podłokietnikami i posłusznie cze- kam. Nie powiem, żebym czuł się komfortowo. Wpraw- dzie po mojej wysportowanej sylwetce z dawnych lat zo- stało ledwie wspomnienie, ale sądzę, że z godnością noszę

lekki nadmiar tłuszczu. Sekretarka nie spuszcza mnie z oczu, jakbym był uczniem przysłanym na dywanik do dyrektora. Przyznaję, że to uczucie niestety nie jest mi obce, jako że w szkole wielokrotnie odwiedzałem gabinet dyra właśnie w tym celu. Przedstawiam się jej, a ona mówi: – Szuka pan Mii, detektywie Hoffman. Potwierdzam. Minęły cztery dni, od kiedy po raz ostatni widziano Mię. Została oficjalnie uznana za zagi- nioną, ku niezadowoleniu sędziego Dennetta. Informacja o jej zniknięciu trafiła do gazet i telewizji. Codziennie ra- no, opornie zwlekając się z łóżka, powtarzam sobie, że dziś odnajdę Mię Dennett i zostanę bohaterem. – Kiedy po raz ostatni widziała pani Mię? – We wtorek. – Gdzie? – Tutaj. Idziemy do klasy. Ayanna – prosi, żebym nie zwracał się do niej per panno Jackson, tylko Ayanno – wskazuje mi miejsce na plastikowym krzesełku przytwierdzonym do zniszczonej i pomazanej graffiti ławki. – Jak długo znacie się z Mią? Siedzi przy biurku na wygodnym skórzanym fotelu, a ja czuję się jak uczniak, choć przewyższam ją o dobrych trzydzieści centymetrów. Gdy zakłada nogę na nogę, roz- cięcie w czarnej spódnicy eksponuje zgrabne udo. – Trzy lata. Tyle, ile ona tu uczy.