Maria Fredro-Boniecka i Wiktor Krajewski
Łączniczki
Wspomnienia z powstania warszawskiego
Spis treści
Motto
Wstęp
Doskonała strateg
Panienka z dobrego domu
Żołnierz z urodzenia
Poetka odporna na wszelkie przeszkody
Szczęściara
„Basia” z lasu
Honorowa marzycielka
Żołnierz z kamienia
Z dzieciństwa w dorosłość
Zdjęcia
Przypisy
Jakże trudno uśmiechać się znowu
do zieleni, do wiosny, do słońca.
Nam, dziewczynom o gorzkich ustach,
nam, dziewczynom o ramionach tęskniących.
Krystyna Krahelska „Wiersz o nas i chłopcach”
Wstęp
Warszawianki, panienki z dobrych domów, uczennice
szacownych szkół, patriotki zaangażowane w konspirację
Szarych Szeregów i AK, córki lekarzy, profesorów,
przedsiębiorców, były dziećmi, kiedy zaczęła się wojna,
a wkraczały w młodość, kiedy wybuchło powstanie.
Ten czas ukształtował je i teraz, po ponad siedemdziesięciu
latach, wciąż żyją wydarzeniami z sierpnia 1944 roku. Każda
z kobiet opowiada o powstaniu ze swojej perspektywy, ale
wszystkie opowieści układają się w pewną syntezę postaw oraz
obraz patriotycznego środowiska walczącej młodzieży tego
okresu.
Balbina, Jolanta, Wanda, Bronisława, Barbara, Teresa,
Krystyna, Maria, Zofia – dziewięć nastolatek, wychowanych na
romantycznym imperatywie miłości ojczyzny, i dziewięć
współczesnych – niezwykłych, wzruszających, a często
szokujących – opowieści wspaniałych seniorek. Świadków
historii, uczestniczek apokalipsy.
Nie oceniają, czy powstanie było potrzebne, czy stanowiło
cenę honoru i trudnej, ale jednak niepodległości. Skupiają się na
emocjach, na sugestywnych „bliskich planach”. Nie uważają się
za bohaterki, walczyły, bo tak należało. Z perspektywy całego
życia wiedzą jednak, że ukradziono im lata, które powinny być
beztroskie. Ich nastoletnie życie okupione było bólem,
cierpieniem, utratą najbliższych, biedą, głodem, wreszcie
bolesną bezsilnością, której sprzeciwiały się, wstępując do
podziemia. „Po straszliwej okupacji powstanie było dla nas
momentem, w którym poczuliśmy się wolnymi ludźmi – mówi
jedna z rozmówczyń, pani Wanda Traczyk-Stawska. – Człowiek
bardziej niż jedzenia i materialnego bezpieczeństwa potrzebuje
wolności”.
W trakcie wielogodzinnych rozmów mogliśmy się
przekonać, jak żywa może być pamięć czasu sprzed
siedemdziesięciu lat. Czasu ekstremalnego, w którym krew,
śmierć, głód, lęk i rozpacz współistniały z cudownym
rówieśniczym światem przyjaźni i miłości, z azylem wspólnych
chwil, tajemnic i zabaw.
Przekazujemy w Państwa ręce historie wspaniałych,
odważnych kobiet. Oddajemy im głos i dziękujemy za czas, za
cierpliwość, za wzruszenia.
Dziękujemy dziewczynom, dziękujemy nestorkom –
łączniczkom między dawnymi a nowymi laty.
Autorzy
Doskonała strateg
Balbina Szymańska-Ignaczewska
pseudonim „Basia”, batalion „Oaza”
Gdy wstąpiła do konspiracji, miała szesnaście lat, gdy
wybuchło powstanie – osiemnaście. Nie w głowie były jej amory
czy zabawa. Nie rozumiała, jak można się zakochiwać, gdy trwa
wojna. Na miłosne wyznania się oburzała; nawet jeszcze po
wyzwoleniu, gdy chłopak jej się oświadczył, przyjęła go bez
przekonania. Najważniejsze było działanie, zmylenie wroga.
Potrafiła kłamać na zawołanie, w sytuacji zagrożenia
natychmiast opracowywała taktykę, a wrodzony refleks często
ratował ją z opresji.
Któregoś dnia – to było w czasie okupacji – szłam ulicą
Długą. Ojciec, który prowadził sklep na Podwalu, poprosił mnie,
żebym dostarczyła wędliny klientowi pod wskazany adres.
I nagle słyszę: „Halt!”. Zdrętwiałam. Zatrzymali mnie Niemcy,
kazali wejść na podwórko jednej z kamienic.
– Otwórz walizkę! Co tam masz? – krzyczał jeden. A tam
miałam kiełbasę, baleron. – Gdzie to niesiesz?
A ja wtedy skłamałam jak z nut:
– Kupiłam to na swój ślub. Wychodzę za mąż.
Kazał mi oddać wędliny. Odparłam, że nie, że mogę mu
oddać najwyżej połowę. On na to: Alles. Ludzie z okien budynku
widzieli, jak ja się z Niemcami targuję. Ten drugi Niemiec
zerknął w górę i powiedział tamtemu, że są obserwowani. Wtedy
dali mi spokój, nie dałam mu ani połowy, ani nic.
Do 1939 roku mieszkałam z rodzicami w Kole. Gdy tylko
wybuchła wojna, Niemcy zajęli nasz teren jako swój, a w lipcu
1940 w całym Poznańskiem zaczęła się wywózka bogatych
mieszkańców. Na pierwszej liście do transportu byli zamożni
Żydzi, na drugiej – Polacy. Wśród nich moja rodzina. Ojciec
miał spory majątek, prowadził hurtownię win i wódek. Cała
okolica się u niego zaopatrywała. O wywózce ostrzegł nas jeden
volksdeutsch, który mieszkał w Kole jeszcze przed wojną.
Nawet nie wiedzieliśmy, że to był Niemiec. Ujawnił się dopiero
po wejściu Niemców. Przed wojną w takim niewielkim mieście
jak Koło nikomu nie robiło różnicy, czy ktoś był Polakiem czy
Niemcem. Przyszedł więc i powiedział mojemu ojcu:
– Panie Szymański, pan jest na liście do wysiedlenia.
Miałam wtedy czternaście lat, brat Mietek siedemnaście,
młodsza siostra Krysia jedenaście. Ojciec się bał, że nas
młodych wywiozą do Niemiec na roboty. Dlatego zadecydował
o natychmiastowym opuszczeniu domu. Jeszcze tego samego
wieczoru przenieśliśmy się do znajomych, którzy mieli majątek
na wsi. Byliśmy pewni, że po kilku dniach wszystko wróci do
normalności. Nawet się nie spakowaliśmy, wyszliśmy, jakbyśmy
wybierali się w odwiedziny. Ojciec na szczęście zabrał pieniądze
i biżuterię.
I tak minął tydzień, potem drugi i zamiast się uspokajać,
robiło się coraz bardziej niepewnie. Niemcy przeczesywali wsie.
W obawie, że nas znajdą, musieliśmy ruszać dalej.
W międzyczasie ojciec poznał człowieka, który przeprowadzał
ludzi przez zieloną granicę do Generalnej Guberni.
Postanowiliśmy jechać do Warszawy, gdzie mieszkało
rodzeństwo mamy. Przedostaliśmy się więc przez granicę,
dotarliśmy do Łowicza, a stamtąd do Warszawy. I tak
znaleźliśmy się u brata mamy na Hożej. To był kawaler,
prowadził zakład fryzjerski, miał jeden nieduży pokój, a nas
było pięcioro. Spaliśmy więc wszyscy na podłodze. Wiadomo
już było, że do Koła nie wrócimy.
Ojciec zaczął się zastanawiać, co tu zrobić, przecież nie
mogliśmy siedzieć wujowi na głowie. Tato był handlowcem
i miał smykałkę do interesów. Miał pieniądze, więc mógł zacząć
coś od nowa. Najpierw kupił sklep na Starym Mieście, na ulicy
Podwale. Potem zaraz mieszkanie na tej samej ulicy: trzy pokoje
z kuchnią. Zamieszkaliśmy pod numerem 9, a sklep był pod 19.
I już tam zostaliśmy aż do powstania. Mimo wojny
w Warszawie handel kwitł i życie się toczyło.
Rodzice starali się umieścić nas w szkołach. Miałam wtedy
ukończoną podstawówkę. W czasie okupacji gimnazja oficjalnie
nie mogły funkcjonować. Niemcy godzili się jedynie na szkoły
zawodowe, więc gimnazja działały pod przykrywką zawodówek.
Nie mieliśmy specjalnych kontaktów w Warszawie, ale brat
mamy nam pomagał. Trafiłam do gimnazjum handlowego, choć
bardzo mi to nie odpowiadało, bo marzyłam o medycynie. No
ale nie miałam innego wyjścia. Więc chodziłam do szkoły
handlowej, ale do czasu. Pewnego dnia ojciec dowiedział się, że
Niemcy podjeżdżają pod szkoły i zgarniają uczennice, żeby je
wywieźć. Przerwałam naukę.
****
W czasie okupacji zaczęłam udzielać się w podziemiu.
Konspiracja była doskonała, bo ani ja nie wiedziałam, że mój
brat należał do podziemia, ani on nie wiedział, że ja należałam,
rodzicom też nie mogliśmy powiedzieć. Do sklepu na Podwalu,
który był też herbaciarnią, przychodziły różne osoby, nie miałam
pojęcia, kto jest kim. Któregoś dnia, gdy zostałam sama
w sklepie, starsi ode mnie chłopcy – mieli może po dwadzieścia
parę lat – zaczęli wypytywać, gdzie się uczę, co robię i czy nie
chciałabym wstąpić do konspiracji. Oczywiście, że chciałam.
Zresztą w tamtym czasie nasze mieszkanie było miejscem
kontaktowym, odbywały się w nim odprawy, przysięgi nowych
członków, rozdział prasy podziemnej. Ojciec też się mocno
angażował. No i w 1942 roku zostałam przyjęta do AK
i zaprzysiężona. W konspiracji nie posługiwano się
prawdziwymi imionami czy nazwiskami. Ja przyjęłam
pseudonim „Basia”. Na imię mam Balbina, ale w domu nigdy
tak do mnie nie mówiono, tylko Balaszka czy Balabaszka. Kto
wybrał mi imię, którego nikt potem nie używał? Podobno
chrzestny. A chrzestnego to tylko raz na oczy widziałam. Dziś
wszyscy do mnie mówią Basia.
Przeszłam wtedy przeszkolenie na łączniczkę
z terenoznawstwa i alfabetu Morse’a, a także szkolenie sanitarne
w szpitalu na Woli. Zostałam kolporterką. Rozprowadzałam
takie tytuły jak „Żołnierz Polski”, „Dwa Dni”, „Biuletyn
Informacyjny AK” czy „Wiadomości Polskie”. Dwa razy
w tygodniu zabierałam całą walizkę gazet z ulicy Poznańskiej od
inżyniera Szalkowskiego. Przynosiłam ją do domu, a stamtąd
inni kolporterzy odbierali prasę i rozprowadzali. Sama też
dostarczałam ją do różnych punktów w Warszawie.
Zajmowałam się tym aż do powstania. Przed powstaniem
pracowałam też jako telefonistka w zakładach w PERUNIE, to
była wówczas firma polsko-niemiecka. Dzięki pracy miałam
przepustkę, która umożliwiała mi chodzenie po ulicach
i ratowała przed łapanką. Potem dowiedziałam się, że wiele
innych osób z podziemia też tam pracowało.
Pewnego dnia, gdy szłyśmy z koleżanką na odprawę na
plac Teatralny, o mało nas nie zatrzymali. Wysiadłyśmy
z tramwaju, a ludzie krzyczeli, że jest łapanka. Buda stała na
Królewskiej. Nie miałyśmy już odwrotu. Powiedziałam do
koleżanki:
– Nie zwracaj na nich uwagi, idziemy, rozmawiamy,
śmiejemy się.
Niemcy zaganiali do tej budy, jeden wyłapywał, a drugi
wpychał na samochód. Gdy przechodziłyśmy obok tego, który
zatrzymywał, ja szeroko się do niego uśmiechnęłam i jak gdyby
nigdy nic poszłyśmy dalej. Ten zgłupiał. Wtedy dopiero zdałam
sobie sprawę, co zrobiłam, i nogi mi zmiękły. Ale udało się.
****
28 lipca 1944 roku o godzinie siódmej rano przyszedł do
naszego mieszkania łącznik. Gdy mama otworzyła drzwi, spytał
o mnie. Zawiadomił mnie, że mam się zgłosić następnego dnia
na Królewską. Rodzice słyszeli, że się namawiamy, ale nie
mogłam im nic powiedzieć. Tata zobaczył tylko, że zaczynam
się pakować. Dostałam polecenie, aby ubrać się na sportowo
i spakować w plecak żywność na trzy dni. Dowództwo
zakładało, że tyle potrwa powstanie. Plecaka nie miałam, to
wzięłam walizeczkę. Gdy tata zobaczył, że spakowana zbieram
się do wyjścia, zaniepokoił się.
– A ty dokąd się wybierasz? – spytał.
Nie chciałam powiedzieć, mama przyszła mi z pomocą:
– Ona musi iść, bo dostała wezwanie.
– Nigdzie nie pójdziesz – zarządził ojciec i wyrwał mi
walizkę. Rozbeczałam się.
– Jeśli zabierasz mi walizkę, to pójdę bez niczego –
spazmowałam.
Wiedziałam, że skoro dostałam rozkaz, to muszę iść
i koniec. Matka przekonała ojca, że i tak postawię na swoim.
Skończyło się na tym, że tata sam odprowadził mnie na
Królewską. Nie pod wskazany numer, ale tak daleko, jak mu
pozwoliłam.
Nie pamiętam, który to był numer, ale budynek znajdował
się przy Marszałkowskiej. Weszłam do mieszkania, a tam było
już pełno młodzieży. Poza mną tylko dwie dziewczyny, reszta
chłopcy. Nikogo nie znałam. Inni też raczej się nie znali.
Przesiedzieliśmy cały dzień, nic się nie działo. Wieczorem
puścili nas do domu. Ponownie wezwano nas 31 lipca. Mieliśmy
się stawić w tym samym miejscu. Wtedy nocowaliśmy już na
Królewskiej.
1 sierpnia rano wypuszczano nas pojedynczo, mieliśmy
dotrzeć pod wskazany adres, ja na Wiśniową. Szłam pieszo, nie
tramwajem. Tam znowu była już grupa osób. I czekał rozkaz,
żeby przejść na Sadybę, gdzie znajdował się nasz punkt zborny.
Gdy tam dotarłam, dostałam czarną chustkę na rękę – to był
znak rozpoznawczy. Miałam stać przed budynkiem i kierować
innych przybywających we właściwe miejsce. Pod wieczór wraz
z kilkunastoma chłopcami dotarłam do kościoła na placu
Bernardyńskim na Sadybie. Wewnątrz zgromadziło się już dużo
młodzieży, dziewcząt było może z pięć. Tam dostaliśmy kolejne
rozkazy – wysyłano nas z meldunkami. Otrzymałam polecenie
zaniesienia meldunku na Górny Mokotów, na ulicę
Malczewskiego. Meldunek był ustny, musiałam go trzy razy
powtórzyć przed wyjściem. Brzmiał: „Droga wzdłuż alei
Sobieskiego wolna, front otwieram na Warszawę”.
Wtedy na Sadybie rozciągały się dookoła pola, a że trwało
lato, więc wszędzie stały snopki. Noc była bardzo ciemna, lał
deszcz. Miałam na sobie spódniczkę, żakiet i do tego granatowe
półbuciki z zamszu. Szłam w nich w tym deszczu. I nagle
z ciemności wyrosła przede mną postać. Prawie zawału
dostałam. Okazało się, że to łączniczka, która wyszła przede
mną. Sama bała się iść. Dalej poszłyśmy razem. Gdy nad ranem
2 sierpnia dotarłyśmy na Puławską, zatrzymali nas powstańcy.
Nie można było się przedrzeć na drugą stronę, każda próba
przejścia groziła rozstrzelaniem przez Niemców. Musiałyśmy
poczekać, aż zostanie zbudowana barykada. W końcu dobrnęłam
z meldunkiem na miejsce. Stopy miałam granatowe, bo przez ten
deszcz puściła farba z zamszaków.
Zaraz po wykonaniu rozkazu wracałam na Sadybę. Gdy
przedzierałam się przez pola, rozległy się strzały. Ktoś strzelał
do mnie od strony fortu. Pomyślałam sobie: idioci. Ale okazało
się, że to nie byli nasi chłopcy, a Niemcy. W nocy Sadyba padła.
Gdy podeszłam bliżej, spotkałam innych powstańców.
Dowiedziałam się, że nasz oddział wycofał się do Lasu
Kabackiego. Małą grupą ruszyliśmy nad Jeziorko
Czerniakowskie, żeby stamtąd dostać się do lasu i dołączyć do
reszty. Ale Niemcy nas zauważyli i zaczęli ostrzeliwać.
Wróciliśmy więc na Okrężną, do naszego punktu zbornego.
Tam w piwnicach dużego bloku (przed wojną był to
wojskowy budynek) zgromadziło się już mnóstwo ludzi. Grupka
chłopców i dziewcząt z różnych oddziałów. Trafiłam do
piwnicy, w której były Zofia Radecka „Zocha” i Irena Żukowska
„Irka”. Trzymałyśmy się razem przez całe powstanie. W ciągu
dnia raczej nie wychodziłyśmy, bo Niemcy obserwowali okolicę
z fortu. Wieczorami chodziłyśmy z meldunkami lub
wychodziłyśmy na zwiad, nawiązać kontakty. Wypytywałyśmy
mieszkańców o Niemców, czy są w okolicy, gdzie, ilu. Pełniłam
też nocne dyżury przy rannych.
Mieszkańcy domu, w którym się ukryłyśmy, pomagali nam,
karmili, pozwalali się umyć. Na trzecim piętrze, pamiętam,
mieszkała młoda dziewczyna, ona mnie zabrała do siebie, żebym
mogła się wykąpać. Gdy tak godzinami siedziałam w piwnicy,
jeden chłopak się do mnie przyczepił. A ja w ogóle na
chłopaków nie zwracałam uwagi. Był przystojny, wysoki.
Pewnego dnia uklęknął przede mną, złapał mnie za kolana
i zaczął mi robić wyznania. Ja na to: „Daj spokój, co ty mi tu
jakąś miłość wyznajesz”. I go wyśmiałam. Dużo było ślubów
wśród powstańców. Albo miłości powstańczych. Ale mnie się
coś takiego nie przydarzyło. Ja może nie byłam wtedy
dziewczyną! Byłam skupiona na akcji. Chciałam działać. Do
wszystkiego wyrywałam się pierwsza.
****
18 sierpnia przybyli powstańcy, by wesprzeć Sadybę.
Cieszyliśmy się, że wreszcie przystępujemy do walki. Ale
ledwie powstańcy dotarli, w strzelaninie zginął nasz dowódca,
kapitan „Cichy” – zrzucony na spadochronie z Anglii. Więc
radość trwała krótko. Pamiętam tę chwilę. Goniec przybiegł do
piwnicy i oznajmił, że kapitan nie żyje. Zapadła cisza. Atak się
nie udał. Następnego dnia dostaliśmy rozkaz przemarszu na
Dolny Mokotów. Szliśmy nocą pod ostrzałem rakiet
oświetlających. To był długi marsz. Co chwila padały komendy:
„padnij”, „powstań”. W końcu dotarliśmy. Zajęliśmy tam dwa
opuszczone cywilne domy, na rogu Chełmskiej
i Czerniakowskiej. Wówczas zostałam przydzielona do 1.
plutonu ppor. „Romana”. Lubiłam „Romana”. Podobał mi się.
Czułam, że on ma do mnie zaufanie. To mi pochlebiało. Na
Chełmską przyszedł rozkaz, że łącznością mają się zająć
wyłącznie mężczyźni, z kobiet mogły zostać tylko sanitariuszki.
Dowódca zwrócił się do mnie:
– Rozstajemy się, bo łączność obejmują chłopcy. Musisz
wracać do fortu.
– W takim razie zostaję z wami jako sanitariuszka, bo
jestem też po szkoleniu sanitarnym – odparłam.
Dwie koleżanki, Zosia i Irka, wtedy zdecydowały:
– Baśka, zostajemy z tobą. – Chociaż one nie miały
przeszkolenia.
I tak we trzy się trzymałyśmy. Spałyśmy razem, dwie na
łóżku, trzecia na podłodze, na zmianę. Choć trudno to było
nazwać spaniem. Raczej czuwałyśmy, zawsze w gotowości do
akcji. Rzadko, ale zdarzały się miłe momenty oderwania. Na
przykład świętowaliśmy czyjeś imieniny. Śpiewaliśmy wtedy
piosenki żołnierskie, opowiadaliśmy kawały, śmialiśmy się.
20 sierpnia. Nasze starcie z Niemcami. Podjechali od strony
Siekierek trzema samochodami w stronę barykady, ale nie
spodziewali się, że tyle nas tam było. Powstańcy otworzyli ogień
i uszkodzili im nawet jeden samochód. Niemcy się wycofali.
Triumfowaliśmy, że wygraliśmy ten pojedynek. Ale oni się
wycofali, żeby wrócić większym oddziałem, lepiej uzbrojeni.
Następnego dnia wjechali dwoma czołgami. Wywiązała się ostra
walka. Niemcy ponieśli duże straty. Dużo zabitych i rannych.
Gdy przyjechał niemiecki wóz Czerwonego Krzyża po swoje
ofiary, powstańcy przerwali ogień. Nie padł ani jeden strzał,
żeby Niemcy mogli w spokoju zabrać swoich. Potem, gdy
wydawało się, że Niemcy już się wycofali, podporucznik „Żyd”
wyszedł z ukrycia i krzyknął do chłopaków:
– Kto na ochotnika ze mną po broń?
Chłopcy zerwali się za dowódcą. Gdy tylko wybiegli na
skarpę, posypała się na nich seria strzałów. Trzech naszych
zostało poważnie zranionych. Usłyszałam wołanie o pomoc
sanitariuszek. Ruszyłam od razu. Wtedy Niemcy zaczęli też do
mnie strzelać. Musiałam się czołgać, ale dotarłam do rannych.
Koledzy mnie osłaniali. Stan rannych był bardzo ciężki. Nie
udało się im już pomóc. Dwóch dostało w brzuch, mieli jelita na
wierzchu. Jeden zmarł, zanim dotarliśmy do szpitala.
Podporucznik „Żyd” dostał w głowę i stracił oko. Krzyczałam
tylko: nosze! Ale przecież nie mieliśmy żadnych noszy. Chłopcy
przywlekli jakąś siatkę z łóżka i jakieś drzwi. Zanieśliśmy ich do
szpitala na Chełmskiej. Wkrótce zmarł ten drugi. Podporucznik
„Żyd” nie zdążył odzyskać przytomności, zmarł w nocy. Szpital
spłonął od bomby. Trudno zapomnieć ten dzień.
W czasie powstania nie bałam się własnej śmierci. Byłam
przygotowana na nią w każdej chwili. Dzisiaj żyję, a jutro mogę
już nie żyć – wiedziałam to. Ale nie myślałam o tym. Bardziej
przeżywałam, gdy widziałam kogoś nieżywego. Gdy Niemcy
znowu rozpoczęli na nas natarcie, powstańcy wpadli w panikę.
Padł rozkaz, by wycofywać się na Sadybę. Ja zostałam, żeby
opatrzyć ranną cywilną kobietę. Gdy ruszyłam na Sadybę,
spotkałam jadący wóz z sanitariuszkami, zabrali mnie, żebym im
pomogła przy ofiarach. W tym czasie na placu Bernardyńskim
wywiązała się ostra walka. Tego, co zobaczyłam, nie da się
opisać. Gdy szukałam rannych na placu, musiałam uważać, żeby
dosłownie nie nadepnąć na czyjeś zwłoki. Tak dużo było
zabitych. Chodziłam między nimi i płakałam. Pozbierałyśmy
rannych i przewiozłyśmy do bloku na Morszyńską, gdzie
znajdował się szpital.
Na Sadybie nasz punkt sanitarny został zakwaterowany
w willi przy Okrężnej 64. Było nas pięć dziewczyn: ja, Irka,
Zocha, Anna i Alicja. Zaraz potem dostałyśmy rozkaz objęcia
swoich stanowisk. Pamiętam dyżur przy rannym powstańcu: on
tak bardzo jęczał, wołał mamę, dostawał szału, zrywał się
z łóżka, nie miałam leków uspokajających. Pocieszałam go, jak
umiałam. W końcu dostał zastrzyk. I się uspokoił. A ja
rozmyślałam, czy z mojej rodziny ktoś jeszcze żyje. Nie miałam
pojęcia, co działo się w tym czasie z moimi rodzicami. Gdy
wyszłam z budynku i patrzyłam w stronę Starówki, widziałam
łunę. Nie było możliwości przekazania poczty. Nawet chciałam
przedostać się tam kanałami, ale nie było stamtąd
bezpośredniego połączenia i powstańcy nie chcieli mnie puścić.
****
1 września rano przyszedł „Roman” i poinformował nas, że
będziemy mieli inspekcję. Miałam złożyć meldunek o stanie
sanitariatu przed kapitanem „Gardą”. Byłam bardzo
zdenerwowana i przejęta. Stanęliśmy w szeregu. „Roman” tylko
zerkał na mnie i uśmiechał się, widząc, jak się denerwuję. To
dodatkowo mnie peszyło. Ale złożyłam meldunek. Potem
dowódca poprosił nas o przygotowanie małego poczęstunku.
Dowódcy z Mokotowa mieli odprawę w forcie, a potem
zamierzali wrócić do nas na „przyjęcie”. Przeszukałyśmy szafy
z nadzieją na jakiś prowiant. Poprosiłam chłopców, żeby poszli
na wieś po jedzenie. Na co oni:
– Co będziemy chodzić, jak tu w piwnicy są dwa małe
prosiaki.
Mieszkańcy musieli je zostawić. Więc chłopaki zabili
jednego prosiaka, pomogli oporządzić, my go upiekłyśmy
w piecyku i czekałyśmy. W tym czasie nadleciały samoloty
i zrzuciły bomby na fort. W naszej willi wyleciały wszystkie
szyby z okien. Zrobiło się szaro od pyłu. Zbiegłyśmy do
piwnicy. Jedna bomba trafiła dokładnie w miejsce, gdzie
powstańcy mieli odprawę. Okazało się, że porucznik „Roman”
został zabity. Ta okropna wiadomość sparaliżowała nas. To był
straszny dzień, zapomnieliśmy o jakimkolwiek przyjęciu.
Pobiegliśmy do fortu. „Roman” leżał tam nieżywy, a jego
zegarek na ręku wciąż tykał. Zdążyliśmy się ze sobą zżyć. To
był dla mnie najboleśniejszy dzień.
Następnego dnia od rana Niemcy kontynuowali natarcie.
Nie ruszałyśmy się z willi. Chłopcy siedzieli w okopach przed
domem. Nadlatywały samoloty, słychać było czołgi
i moździerze. Zeszłyśmy do piwnicy i nasłuchiwałyśmy. Około
południa zapanowała śmiertelna cisza. Żadnych strzałów – nasi
też ostrzeliwali Niemców, a tu nic. Postanowiłam wyjść
i zobaczyć, co się dzieje. Z tarasu ujrzałam Niemca
przedzierającego się przez ogródki, przez dziury w siatkach
ogrodzeń. Cofnęłam się i oznajmiłam koleżankom:
– Jesteśmy otoczeni.
Natychmiast pozrywałyśmy z ramion opaski, ukryłyśmy
wszystko, co mogło nas zdradzić. W drzwiach piwnicy stanął
Niemiec z karabinem wycelowanym w nas:
– Hände hoch! Raus, raus, alles raus!
Z podniesionymi rękami wychodziłyśmy przed willę. A tam
powstańcy stali już w jednej grupie, a ludność cywilna
w drugiej. Nas ustawili z powstańcami. Niemcy dalej
przeczesywali każdy dom i wywlekali ludzi na zewnątrz, dwóch
zostało na straży, by nas pilnować. Cywile stali w bliskiej
odległości. Wykorzystując chwilę nieuwagi pilnujących,
przebiegłyśmy z koleżankami do grupy cywilnej. Stanęłam koło
matki z dzieckiem i prosiłam ją, żeby w razie czego powiedziała,
że jestem jej kuzynką. Zgodziła się. Gdy Niemcy zebrali dużą
grupę ludzi, popędzili nas w stronę kościoła św. Katarzyny na
wzgórzu Służewca. Powstańcy byli oddzieleni od reszty
ludności. Wieczorem podjechała buda. Wysiadł z niej
gestapowiec i zaczął krążyć z psem, wypatrując powstańców.
Nietrudno było nas odróżnić. Podszedł do mnie i uderzył
szpicrutą. Komm!, krzyknął. Spojrzałam na niego, a on drugi raz
z tą szpicrutą do mnie. Więc wstałam i poszłam za nim.
Zdradziłam się, zakładając jednej kobiecie opatrunek. Koleżanki
nie chciały mnie zostawić, więc sprowokowały gestapowca,
żeby kazał im dołączyć do mnie. I tak dołączyłyśmy z powrotem
do powstańców.
Przewieźli nas na plac Narutowicza do akademika
studenckiego. Rozdzielono nas z chłopcami. Rewidowali nas,
a potem wprowadzili do celi, w której było tylko jedno żelazne
łóżko, a nas dziewięć. Całą noc przesiedziałyśmy w kucki.
Następnego dnia przynieśli nam zimną kawę i po suchym
kawałku chleba. A cały poprzedni dzień nic nie jadłyśmy. Po
tym „śniadaniu” dalej siedziałyśmy.
Na trzeci dzień po aresztowaniu zaczęły się przesłuchania.
Najpierw przesłuchiwano dwie łączniczki z Grochowa. Jedna
z nich wróciła cała pobita, miała rozwalony, zakrwawiony nos.
Powiedziała nam:
– Dziewczyny, jeśli brałyście udział w powstaniu, to lepiej
się przyznajcie, inaczej będziecie wyglądały jak ja. Oni mają
całą dokumentację.
Ja byłam następna w kolejności. Wiedziałam, że to
niemożliwe, żeby Niemcy o nas coś wiedzieli. Bo kiedy zginął
„Roman”, wszystkie istniejące dokumenty zniszczyłyśmy.
Postanowiłam się nie przyznawać. I wychodząc z celi na
przesłuchanie, rzuciłam koleżankom:
– Nie przyznawajcie się, oni nic nie wiedzą.
Przesłuchiwał mnie taki grubas. Zaczął do mnie krzyczeć:
– Ty jesteś Bandit!
Udałam, że nie znam niemieckiego. Tłumaczył wszystko
drugi gestapowiec. Mówiłam, że nie brałam udziału w żadnych
akcjach.
– To co robiłaś na Sadybie, skoro mieszkasz na Podwalu?
– To był urlop, pojechałam na Sadybę i tam akurat zastało
mnie powstanie.
Znaleźli u mnie przepustkę z adresem, którą miałam dzięki
pracy w Perunie. Niemiec darł się, że kłamię. Ale w końcu nic
mi nie zrobili. Nie mieli żadnych dowodów. W tym czasie
wyszedł dekret, że powstańców należy traktować jak żołnierzy,
według praw międzynarodowych. I to zapewne uratowało nas od
śmierci.
Przesiedziałyśmy tak około dwóch tygodni. Jedzenie
dostarczał nam jeden Austriak. Gdy spytałyśmy go, co z nami
będzie, jak długo będą nas tam trzymać, powiedział, że czekają
na transport do obozu w Pruszkowie, że mają nas do niego
dołączyć. Tyle wiedziałyśmy. I pewnego dnia tak też się stało.
Poprowadzili nas na Dworzec Zachodni, dołączyli do grupy
cywili, głównie ludzi starych i chorych. Wypytywałam ich
o moją rodzinę. Byli z Powiśla, z Bednarskiej, ale nie znali
moich rodziców ani żadnych znajomych. Wtedy nerwy mi
puściły i się rozpłakałam. W akcji cały czas zachowywałam
zimną krew, a w tamtej chwili zdałam sobie sprawę, że jestem
sama, i nie potrafiłam powstrzymać łez. Na dworcu mieliśmy
czekać na transport do Pruszkowa. Ale mnie, Zochę i Irkę
uratował pewien kolejarz. Widząc młode, zapłakane
dziewczyny, postanowił się chyba nad nami zlitować. Ukrył nas
w wagonie towarowym. Tam przeczekałyśmy odjazd pociągu do
obozu. Kolejarz dotrzymał słowa, wieczorem przyszedł i nas
wyprowadził. Bóg chyba nade mną czuwał, bo jakoś z każdej
opresji wychodziłam cało.
****
Gdy już byłyśmy wolne, Irka zaproponowała, żebyśmy
poszły do jej domu do Sochaczewa. Ja jednak musiałam się
dowiedzieć, co stało się z moją rodziną. Rozstałyśmy się więc.
A ja rozpoczęłam moją długą wędrówkę. Nie wiem, skąd
miałam tyle siły, żeby iść wiele kilometrów. Może ratowała
mnie dobra kondycja, przed wojną zawsze uprawiałam dużo
sportów. W każdym razie najpierw postanowiłam wyruszyć do
Radziwiłłowa w powiecie żyrardowskim. Jeździłam tam
w czasie okupacji do babci koleżanki z Podwala. Pomyślałam,
że od niej mogę się czegoś dowiedzieć. Szłam. Dużo ludzi szło.
Nie jechali, tylko szli wzdłuż torów. Na miejsce dotarłam
wieczorem. Odnalazłam przyjaciółkę. Musiałam strasznie
wyglądać, głodna, brudna, ubranie zniszczone. Jej matka się mną
zaopiekowała, dała mi jeść, umyłam się. Chciałam zatrzymać się
u nich jakiś czas, ale przyjaciółka powiedziała mi:
– Baśka, to jest niebezpieczne, bo tu stale Niemcy chodzą
i szukają powstańców. – Dała mi do zrozumienia, że powinnam
odejść i nie narażać ich na niebezpieczeństwo.
Zrobiło mi się bardzo przykro. Nic na to nie odparłam,
przespałam się, rano wstałam i ruszyłam dalej. Tym razem do
Pruszkowa, bo pamiętałam, że ciotka tam jeździła do rodziny.
I znowu maszerowałam. Na miejscu nie miałam pojęcia, jak
szukać mojej rodziny, nigdy wcześniej tam nie byłam.
Chodziłam od domu do domu i pytałam. Nikt nie znał, nikt nic
nie wiedział. W końcu ktoś zasugerował, że to może być
w Tworkach. I rzeczywiście, wtedy uświadomiłam sobie, że to
w Tworkach mieszkała ta rodzina. Ruszyłam więc dalej. Już
byłam tak zmęczona, zmierzchało, nie wiedziałam, co ze sobą
zrobić, i się rozbeczałam. Weszłam na kolejne podwórko, a tam
siedział mężczyzna pod orzechem. Spytałam bez nadziei
w głosie:
– Czy tu mieszka Kropidłowski?
I okazało się, że to on jest moim wujkiem.
– Dziecko, a cóż ty tu robisz?! – zawołał przejęty.
Opowiedziałam mu moją historię. Zostałam u nich
i szukałam rodziców. Okazało się, że rodzice szukali mnie. Po
upadku Starówki, 2 września, Niemcy popędzili ich do obozu
w Pruszkowie, żeby potem wywieźć do Niemiec. Ale mój tata
był taki sprytny, udawał rannego i zdołał uciec razem z mamą.
Zatrzymali się w jakiejś wsi pod Opocznem. Tam się
odnaleźliśmy. Potem rodzice pojechali do Koła. Naszego domu
już nie było, został zbombardowany. A ja wróciłam do
Warszawy, żeby sprawdzić, co stało się z naszym mieszkaniem
i sklepem na Podwalu. Ojciec powiedział, że w piwnicy jest
zakopana wódka. I rzeczywiście, znalazłam ją w kupie gruzu.
Zatrzymałam się u cioci w Tworkach i tam zostałam już do
końca wojny.
Niestety, nie odnaleźliśmy się z bratem. Brat Mietek też
należał do organizacji. Zdradził mi to dopiero wtedy, gdy dostał
rozkaz przejścia do partyzantki. Wtedy powiedział mi:
– Nie mów rodzicom, ale my wyjeżdżamy z grupą do lasu.
– Jadę z wami, odprowadzę cię – odparłam.
Razem z jego sympatią wsiadłyśmy z chłopcami do pociągu
i do jakiejś stacji wspólnie podróżowaliśmy. Potem się
pożegnaliśmy, a my wróciłyśmy nocą do Warszawy. To był
ostatni raz, kiedy się widzieliśmy. Aresztowali go i jego grupę
w pociągu. Trafili na kontrolę. Niemcy zażądali dokumentów,
ale nikt dokumentów przecież nie miał. To dowodzący ich grupą
zdradził. Wyszedł z Niemcami z wagonu, reszta myślała, że
załatwi sprawę i pojadą dalej. Tak załatwił, że sam się uratował,
a ich wsypał. Niemcy ostrzelali pociąg i aresztowali brata oraz
jego towarzyszy. Następnie przewieźli ich do więzienia do
Lwowa. Wysłał gryps do rodziców: „Kochani rodzice,
potrzebuję 2000 zł, żeby się wykupić”. Dowiedział się, że mieli
go gdzieś dalej wywieźć. Mama wsiadła w pociąg i pojechała do
Lwowa. Ale gdy tam dotarła, Mietek już nie żył.
****
Po wojnie wróciłam do Koła. Ojciec ponownie otworzył
sklep, a potem restaurację. Zaraz po wojnie jeden kolanin
doniósł, że „córka Szymańskiego brała udział w powstaniu”.
Gdy się UB dowiedziało, od razu dostałam wezwanie. Poszłam
na przesłuchanie raz, drugi, trzeci, UB nie miało żadnych
szczegółowych informacji poza tym, że brałam udział
w powstaniu. Więc szłam w zaparte, pytałam ich:
– Skąd macie takie informacje, w żadnym powstaniu nie
byłam.
– Przyznaj się, to nic ci się nie stanie – mówili.
UB przyszło też do restauracji ojca. Ojciec postawił im
kolację mocno zakrapianą i zaczął wypytywać, za co mnie tak
nękają. W końcu nie zdobyli żadnych dowodów i dali mi spokój.
Znowu miałam szczęście.
W sklepie ojca poznałam mojego przyszłego męża Stasia.
Wszedł do sklepu, szukał swojego brata i spytał o moją młodszą
siostrę Krysię, wiedząc, że się znają. Mama zawołała Krysię, ale
ja za nią wyskoczyłam, żeby sprawdzić, co to za kawaler
przyszedł do mojej siostry. Przede mną stał oficer w mundurze.
Zaprosiłam go do domu, a tam siedziała nas, młodzieży, większa
grupa. Wieczorem wspólnie wszyscy wybieraliśmy się na
przedstawienie teatru, który przyjechał z Warszawy. Wypiłam
wtedy bruderszaft ze Stasiem. Tak się poznaliśmy. On też
wybierał się do teatru, brat załatwił mu dwa bilety w loży. Miał
zabrać narzeczoną. Jednak przyszedł z… mamą! Potem
odwiedził nas bez zapowiedzi. Nie spodobało mi się to.
Wyjeżdżając, pytał, czy może napisać list. I tak się zaczęła nasza
bliższa znajomość.
Jego listy miłosne mam do dziś. Na trzy odpisywałam
jeden. Ojciec dopytywał, czy odpisuję chłopakowi w wojsku.
Zmuszał mnie. A nasze matki spotykały się i zaczęły nas swatać.
Jego matka przyszła któregoś dnia do nas z pierścionkiem. Że
niby Staś mi go przesyła. A to nie była prawda. Zaczęły
uzgadniać ślub. Chwileczkę! Jaki ślub? – oburzyłam się. Wtedy,
kiedy tak dobrze się bawiłam. Gdy Staś przyjechał na urlop,
odwiedzał mnie codziennie. Chodziliśmy na spacery, dużo
rozmawialiśmy, podobałam mu się, że jestem taka mądra. I się
oświadczył. Bez entuzjazmu, ale przyjęłam oświadczyny.
Ślub odbył się 6 października 1946 roku w Kole. Z wielką
pompą. Stasiowi przydzielono oficerskie mieszkanie
w Szczecinie. Przeprowadziliśmy się. Nikogo tam nie znałam.
Ciężko nam było. Ja od razu zaszłam w ciążę. Potem urodziłam.
Rodziłam w domu. Miałam silny krwotok, byłam bardzo
osłabiona.
Ojciec chciał nam pomagać i załatwił mi sklep spożywczy.
Niechętnie, ale zaczęłam go prowadzić. Szybko jednak się
okazało, że podupadam na zdrowiu. Miałam naciek gruźliczy
i musiałam zmienić klimat na mniej wilgotny. Wróciliśmy do
Koła, a potem przenieśliśmy się do Warszawy. Znajomy ojca
miał na Siennej mieszkanie, trzy pokoje; dwa zajmowali
synowie, a jeden był wolny – więc wynajęliśmy z mężem.
Dostałam pracę w NIK-u i przydzielono mi z puli zakładowej
mieszkanie na Saskiej Kępie. Potem jakiś pracownik
NIK-u wyprowadził się z mieszkania na Grochowskiej, i tak
przydzielili mi dwa pokoje z kuchnią.
Balbina Szymańska-Ignaczewska
mieszka dziś na Sadybie. To zupełnie inna Sadyba niż ta,
którą pamięta z powstania. Czasem w nocy nie śpi i rozmyśla,
próbując przypomnieć sobie różne sceny z tamtych dni. Na
przykład, skąd miała granatową sukienkę w paski. Czy to Zośka
jej dała? Ale wojna nigdy jej się nie śni. Po wojnie pojechała do
Lwowa, żeby odszukać miejsce, gdzie Niemcy rozstrzelali jej
brata Mietka. Odwiedziła więzienie, w którym go trzymano. Nie
znalazła jednak żadnego śladu ani miejsca pochówku. Do dziś
nie wiadomo, gdzie zginął, dokąd go wywieźli. Ma symboliczny
grób w Kole. „Basia” codziennie odmawia za niego modlitwę.
Maria Fredro-Boniecka i Wiktor Krajewski Łączniczki Wspomnienia z powstania warszawskiego
Spis treści Motto Wstęp Doskonała strateg Panienka z dobrego domu Żołnierz z urodzenia Poetka odporna na wszelkie przeszkody Szczęściara „Basia” z lasu Honorowa marzycielka Żołnierz z kamienia Z dzieciństwa w dorosłość Zdjęcia Przypisy
Jakże trudno uśmiechać się znowu do zieleni, do wiosny, do słońca. Nam, dziewczynom o gorzkich ustach, nam, dziewczynom o ramionach tęskniących. Krystyna Krahelska „Wiersz o nas i chłopcach”
Wstęp Warszawianki, panienki z dobrych domów, uczennice szacownych szkół, patriotki zaangażowane w konspirację Szarych Szeregów i AK, córki lekarzy, profesorów, przedsiębiorców, były dziećmi, kiedy zaczęła się wojna, a wkraczały w młodość, kiedy wybuchło powstanie. Ten czas ukształtował je i teraz, po ponad siedemdziesięciu latach, wciąż żyją wydarzeniami z sierpnia 1944 roku. Każda z kobiet opowiada o powstaniu ze swojej perspektywy, ale wszystkie opowieści układają się w pewną syntezę postaw oraz obraz patriotycznego środowiska walczącej młodzieży tego okresu. Balbina, Jolanta, Wanda, Bronisława, Barbara, Teresa, Krystyna, Maria, Zofia – dziewięć nastolatek, wychowanych na romantycznym imperatywie miłości ojczyzny, i dziewięć współczesnych – niezwykłych, wzruszających, a często szokujących – opowieści wspaniałych seniorek. Świadków historii, uczestniczek apokalipsy. Nie oceniają, czy powstanie było potrzebne, czy stanowiło cenę honoru i trudnej, ale jednak niepodległości. Skupiają się na emocjach, na sugestywnych „bliskich planach”. Nie uważają się za bohaterki, walczyły, bo tak należało. Z perspektywy całego życia wiedzą jednak, że ukradziono im lata, które powinny być beztroskie. Ich nastoletnie życie okupione było bólem, cierpieniem, utratą najbliższych, biedą, głodem, wreszcie bolesną bezsilnością, której sprzeciwiały się, wstępując do podziemia. „Po straszliwej okupacji powstanie było dla nas momentem, w którym poczuliśmy się wolnymi ludźmi – mówi jedna z rozmówczyń, pani Wanda Traczyk-Stawska. – Człowiek
bardziej niż jedzenia i materialnego bezpieczeństwa potrzebuje wolności”. W trakcie wielogodzinnych rozmów mogliśmy się przekonać, jak żywa może być pamięć czasu sprzed siedemdziesięciu lat. Czasu ekstremalnego, w którym krew, śmierć, głód, lęk i rozpacz współistniały z cudownym rówieśniczym światem przyjaźni i miłości, z azylem wspólnych chwil, tajemnic i zabaw. Przekazujemy w Państwa ręce historie wspaniałych, odważnych kobiet. Oddajemy im głos i dziękujemy za czas, za cierpliwość, za wzruszenia. Dziękujemy dziewczynom, dziękujemy nestorkom – łączniczkom między dawnymi a nowymi laty. Autorzy
Doskonała strateg Balbina Szymańska-Ignaczewska pseudonim „Basia”, batalion „Oaza” Gdy wstąpiła do konspiracji, miała szesnaście lat, gdy wybuchło powstanie – osiemnaście. Nie w głowie były jej amory czy zabawa. Nie rozumiała, jak można się zakochiwać, gdy trwa wojna. Na miłosne wyznania się oburzała; nawet jeszcze po wyzwoleniu, gdy chłopak jej się oświadczył, przyjęła go bez przekonania. Najważniejsze było działanie, zmylenie wroga. Potrafiła kłamać na zawołanie, w sytuacji zagrożenia natychmiast opracowywała taktykę, a wrodzony refleks często ratował ją z opresji. Któregoś dnia – to było w czasie okupacji – szłam ulicą Długą. Ojciec, który prowadził sklep na Podwalu, poprosił mnie, żebym dostarczyła wędliny klientowi pod wskazany adres. I nagle słyszę: „Halt!”. Zdrętwiałam. Zatrzymali mnie Niemcy, kazali wejść na podwórko jednej z kamienic. – Otwórz walizkę! Co tam masz? – krzyczał jeden. A tam miałam kiełbasę, baleron. – Gdzie to niesiesz? A ja wtedy skłamałam jak z nut: – Kupiłam to na swój ślub. Wychodzę za mąż. Kazał mi oddać wędliny. Odparłam, że nie, że mogę mu
oddać najwyżej połowę. On na to: Alles. Ludzie z okien budynku widzieli, jak ja się z Niemcami targuję. Ten drugi Niemiec zerknął w górę i powiedział tamtemu, że są obserwowani. Wtedy dali mi spokój, nie dałam mu ani połowy, ani nic. Do 1939 roku mieszkałam z rodzicami w Kole. Gdy tylko wybuchła wojna, Niemcy zajęli nasz teren jako swój, a w lipcu 1940 w całym Poznańskiem zaczęła się wywózka bogatych mieszkańców. Na pierwszej liście do transportu byli zamożni Żydzi, na drugiej – Polacy. Wśród nich moja rodzina. Ojciec miał spory majątek, prowadził hurtownię win i wódek. Cała okolica się u niego zaopatrywała. O wywózce ostrzegł nas jeden volksdeutsch, który mieszkał w Kole jeszcze przed wojną. Nawet nie wiedzieliśmy, że to był Niemiec. Ujawnił się dopiero po wejściu Niemców. Przed wojną w takim niewielkim mieście jak Koło nikomu nie robiło różnicy, czy ktoś był Polakiem czy Niemcem. Przyszedł więc i powiedział mojemu ojcu: – Panie Szymański, pan jest na liście do wysiedlenia. Miałam wtedy czternaście lat, brat Mietek siedemnaście, młodsza siostra Krysia jedenaście. Ojciec się bał, że nas młodych wywiozą do Niemiec na roboty. Dlatego zadecydował o natychmiastowym opuszczeniu domu. Jeszcze tego samego wieczoru przenieśliśmy się do znajomych, którzy mieli majątek na wsi. Byliśmy pewni, że po kilku dniach wszystko wróci do normalności. Nawet się nie spakowaliśmy, wyszliśmy, jakbyśmy wybierali się w odwiedziny. Ojciec na szczęście zabrał pieniądze i biżuterię. I tak minął tydzień, potem drugi i zamiast się uspokajać, robiło się coraz bardziej niepewnie. Niemcy przeczesywali wsie. W obawie, że nas znajdą, musieliśmy ruszać dalej. W międzyczasie ojciec poznał człowieka, który przeprowadzał
ludzi przez zieloną granicę do Generalnej Guberni. Postanowiliśmy jechać do Warszawy, gdzie mieszkało rodzeństwo mamy. Przedostaliśmy się więc przez granicę, dotarliśmy do Łowicza, a stamtąd do Warszawy. I tak znaleźliśmy się u brata mamy na Hożej. To był kawaler, prowadził zakład fryzjerski, miał jeden nieduży pokój, a nas było pięcioro. Spaliśmy więc wszyscy na podłodze. Wiadomo już było, że do Koła nie wrócimy. Ojciec zaczął się zastanawiać, co tu zrobić, przecież nie mogliśmy siedzieć wujowi na głowie. Tato był handlowcem i miał smykałkę do interesów. Miał pieniądze, więc mógł zacząć coś od nowa. Najpierw kupił sklep na Starym Mieście, na ulicy Podwale. Potem zaraz mieszkanie na tej samej ulicy: trzy pokoje z kuchnią. Zamieszkaliśmy pod numerem 9, a sklep był pod 19. I już tam zostaliśmy aż do powstania. Mimo wojny w Warszawie handel kwitł i życie się toczyło. Rodzice starali się umieścić nas w szkołach. Miałam wtedy ukończoną podstawówkę. W czasie okupacji gimnazja oficjalnie nie mogły funkcjonować. Niemcy godzili się jedynie na szkoły zawodowe, więc gimnazja działały pod przykrywką zawodówek. Nie mieliśmy specjalnych kontaktów w Warszawie, ale brat mamy nam pomagał. Trafiłam do gimnazjum handlowego, choć bardzo mi to nie odpowiadało, bo marzyłam o medycynie. No ale nie miałam innego wyjścia. Więc chodziłam do szkoły handlowej, ale do czasu. Pewnego dnia ojciec dowiedział się, że Niemcy podjeżdżają pod szkoły i zgarniają uczennice, żeby je wywieźć. Przerwałam naukę. **** W czasie okupacji zaczęłam udzielać się w podziemiu. Konspiracja była doskonała, bo ani ja nie wiedziałam, że mój
brat należał do podziemia, ani on nie wiedział, że ja należałam, rodzicom też nie mogliśmy powiedzieć. Do sklepu na Podwalu, który był też herbaciarnią, przychodziły różne osoby, nie miałam pojęcia, kto jest kim. Któregoś dnia, gdy zostałam sama w sklepie, starsi ode mnie chłopcy – mieli może po dwadzieścia parę lat – zaczęli wypytywać, gdzie się uczę, co robię i czy nie chciałabym wstąpić do konspiracji. Oczywiście, że chciałam. Zresztą w tamtym czasie nasze mieszkanie było miejscem kontaktowym, odbywały się w nim odprawy, przysięgi nowych członków, rozdział prasy podziemnej. Ojciec też się mocno angażował. No i w 1942 roku zostałam przyjęta do AK i zaprzysiężona. W konspiracji nie posługiwano się prawdziwymi imionami czy nazwiskami. Ja przyjęłam pseudonim „Basia”. Na imię mam Balbina, ale w domu nigdy tak do mnie nie mówiono, tylko Balaszka czy Balabaszka. Kto wybrał mi imię, którego nikt potem nie używał? Podobno chrzestny. A chrzestnego to tylko raz na oczy widziałam. Dziś wszyscy do mnie mówią Basia. Przeszłam wtedy przeszkolenie na łączniczkę z terenoznawstwa i alfabetu Morse’a, a także szkolenie sanitarne w szpitalu na Woli. Zostałam kolporterką. Rozprowadzałam takie tytuły jak „Żołnierz Polski”, „Dwa Dni”, „Biuletyn Informacyjny AK” czy „Wiadomości Polskie”. Dwa razy w tygodniu zabierałam całą walizkę gazet z ulicy Poznańskiej od inżyniera Szalkowskiego. Przynosiłam ją do domu, a stamtąd inni kolporterzy odbierali prasę i rozprowadzali. Sama też dostarczałam ją do różnych punktów w Warszawie. Zajmowałam się tym aż do powstania. Przed powstaniem pracowałam też jako telefonistka w zakładach w PERUNIE, to była wówczas firma polsko-niemiecka. Dzięki pracy miałam przepustkę, która umożliwiała mi chodzenie po ulicach
i ratowała przed łapanką. Potem dowiedziałam się, że wiele innych osób z podziemia też tam pracowało. Pewnego dnia, gdy szłyśmy z koleżanką na odprawę na plac Teatralny, o mało nas nie zatrzymali. Wysiadłyśmy z tramwaju, a ludzie krzyczeli, że jest łapanka. Buda stała na Królewskiej. Nie miałyśmy już odwrotu. Powiedziałam do koleżanki: – Nie zwracaj na nich uwagi, idziemy, rozmawiamy, śmiejemy się. Niemcy zaganiali do tej budy, jeden wyłapywał, a drugi wpychał na samochód. Gdy przechodziłyśmy obok tego, który zatrzymywał, ja szeroko się do niego uśmiechnęłam i jak gdyby nigdy nic poszłyśmy dalej. Ten zgłupiał. Wtedy dopiero zdałam sobie sprawę, co zrobiłam, i nogi mi zmiękły. Ale udało się. **** 28 lipca 1944 roku o godzinie siódmej rano przyszedł do naszego mieszkania łącznik. Gdy mama otworzyła drzwi, spytał o mnie. Zawiadomił mnie, że mam się zgłosić następnego dnia na Królewską. Rodzice słyszeli, że się namawiamy, ale nie mogłam im nic powiedzieć. Tata zobaczył tylko, że zaczynam się pakować. Dostałam polecenie, aby ubrać się na sportowo i spakować w plecak żywność na trzy dni. Dowództwo zakładało, że tyle potrwa powstanie. Plecaka nie miałam, to wzięłam walizeczkę. Gdy tata zobaczył, że spakowana zbieram się do wyjścia, zaniepokoił się. – A ty dokąd się wybierasz? – spytał. Nie chciałam powiedzieć, mama przyszła mi z pomocą: – Ona musi iść, bo dostała wezwanie. – Nigdzie nie pójdziesz – zarządził ojciec i wyrwał mi walizkę. Rozbeczałam się.
– Jeśli zabierasz mi walizkę, to pójdę bez niczego – spazmowałam. Wiedziałam, że skoro dostałam rozkaz, to muszę iść i koniec. Matka przekonała ojca, że i tak postawię na swoim. Skończyło się na tym, że tata sam odprowadził mnie na Królewską. Nie pod wskazany numer, ale tak daleko, jak mu pozwoliłam. Nie pamiętam, który to był numer, ale budynek znajdował się przy Marszałkowskiej. Weszłam do mieszkania, a tam było już pełno młodzieży. Poza mną tylko dwie dziewczyny, reszta chłopcy. Nikogo nie znałam. Inni też raczej się nie znali. Przesiedzieliśmy cały dzień, nic się nie działo. Wieczorem puścili nas do domu. Ponownie wezwano nas 31 lipca. Mieliśmy się stawić w tym samym miejscu. Wtedy nocowaliśmy już na Królewskiej. 1 sierpnia rano wypuszczano nas pojedynczo, mieliśmy dotrzeć pod wskazany adres, ja na Wiśniową. Szłam pieszo, nie tramwajem. Tam znowu była już grupa osób. I czekał rozkaz, żeby przejść na Sadybę, gdzie znajdował się nasz punkt zborny. Gdy tam dotarłam, dostałam czarną chustkę na rękę – to był znak rozpoznawczy. Miałam stać przed budynkiem i kierować innych przybywających we właściwe miejsce. Pod wieczór wraz z kilkunastoma chłopcami dotarłam do kościoła na placu Bernardyńskim na Sadybie. Wewnątrz zgromadziło się już dużo młodzieży, dziewcząt było może z pięć. Tam dostaliśmy kolejne rozkazy – wysyłano nas z meldunkami. Otrzymałam polecenie zaniesienia meldunku na Górny Mokotów, na ulicę Malczewskiego. Meldunek był ustny, musiałam go trzy razy powtórzyć przed wyjściem. Brzmiał: „Droga wzdłuż alei Sobieskiego wolna, front otwieram na Warszawę”. Wtedy na Sadybie rozciągały się dookoła pola, a że trwało
lato, więc wszędzie stały snopki. Noc była bardzo ciemna, lał deszcz. Miałam na sobie spódniczkę, żakiet i do tego granatowe półbuciki z zamszu. Szłam w nich w tym deszczu. I nagle z ciemności wyrosła przede mną postać. Prawie zawału dostałam. Okazało się, że to łączniczka, która wyszła przede mną. Sama bała się iść. Dalej poszłyśmy razem. Gdy nad ranem 2 sierpnia dotarłyśmy na Puławską, zatrzymali nas powstańcy. Nie można było się przedrzeć na drugą stronę, każda próba przejścia groziła rozstrzelaniem przez Niemców. Musiałyśmy poczekać, aż zostanie zbudowana barykada. W końcu dobrnęłam z meldunkiem na miejsce. Stopy miałam granatowe, bo przez ten deszcz puściła farba z zamszaków. Zaraz po wykonaniu rozkazu wracałam na Sadybę. Gdy przedzierałam się przez pola, rozległy się strzały. Ktoś strzelał do mnie od strony fortu. Pomyślałam sobie: idioci. Ale okazało się, że to nie byli nasi chłopcy, a Niemcy. W nocy Sadyba padła. Gdy podeszłam bliżej, spotkałam innych powstańców. Dowiedziałam się, że nasz oddział wycofał się do Lasu Kabackiego. Małą grupą ruszyliśmy nad Jeziorko Czerniakowskie, żeby stamtąd dostać się do lasu i dołączyć do reszty. Ale Niemcy nas zauważyli i zaczęli ostrzeliwać. Wróciliśmy więc na Okrężną, do naszego punktu zbornego. Tam w piwnicach dużego bloku (przed wojną był to wojskowy budynek) zgromadziło się już mnóstwo ludzi. Grupka chłopców i dziewcząt z różnych oddziałów. Trafiłam do piwnicy, w której były Zofia Radecka „Zocha” i Irena Żukowska „Irka”. Trzymałyśmy się razem przez całe powstanie. W ciągu dnia raczej nie wychodziłyśmy, bo Niemcy obserwowali okolicę z fortu. Wieczorami chodziłyśmy z meldunkami lub wychodziłyśmy na zwiad, nawiązać kontakty. Wypytywałyśmy mieszkańców o Niemców, czy są w okolicy, gdzie, ilu. Pełniłam
też nocne dyżury przy rannych. Mieszkańcy domu, w którym się ukryłyśmy, pomagali nam, karmili, pozwalali się umyć. Na trzecim piętrze, pamiętam, mieszkała młoda dziewczyna, ona mnie zabrała do siebie, żebym mogła się wykąpać. Gdy tak godzinami siedziałam w piwnicy, jeden chłopak się do mnie przyczepił. A ja w ogóle na chłopaków nie zwracałam uwagi. Był przystojny, wysoki. Pewnego dnia uklęknął przede mną, złapał mnie za kolana i zaczął mi robić wyznania. Ja na to: „Daj spokój, co ty mi tu jakąś miłość wyznajesz”. I go wyśmiałam. Dużo było ślubów wśród powstańców. Albo miłości powstańczych. Ale mnie się coś takiego nie przydarzyło. Ja może nie byłam wtedy dziewczyną! Byłam skupiona na akcji. Chciałam działać. Do wszystkiego wyrywałam się pierwsza. **** 18 sierpnia przybyli powstańcy, by wesprzeć Sadybę. Cieszyliśmy się, że wreszcie przystępujemy do walki. Ale ledwie powstańcy dotarli, w strzelaninie zginął nasz dowódca, kapitan „Cichy” – zrzucony na spadochronie z Anglii. Więc radość trwała krótko. Pamiętam tę chwilę. Goniec przybiegł do piwnicy i oznajmił, że kapitan nie żyje. Zapadła cisza. Atak się nie udał. Następnego dnia dostaliśmy rozkaz przemarszu na Dolny Mokotów. Szliśmy nocą pod ostrzałem rakiet oświetlających. To był długi marsz. Co chwila padały komendy: „padnij”, „powstań”. W końcu dotarliśmy. Zajęliśmy tam dwa opuszczone cywilne domy, na rogu Chełmskiej i Czerniakowskiej. Wówczas zostałam przydzielona do 1. plutonu ppor. „Romana”. Lubiłam „Romana”. Podobał mi się. Czułam, że on ma do mnie zaufanie. To mi pochlebiało. Na Chełmską przyszedł rozkaz, że łącznością mają się zająć
wyłącznie mężczyźni, z kobiet mogły zostać tylko sanitariuszki. Dowódca zwrócił się do mnie: – Rozstajemy się, bo łączność obejmują chłopcy. Musisz wracać do fortu. – W takim razie zostaję z wami jako sanitariuszka, bo jestem też po szkoleniu sanitarnym – odparłam. Dwie koleżanki, Zosia i Irka, wtedy zdecydowały: – Baśka, zostajemy z tobą. – Chociaż one nie miały przeszkolenia. I tak we trzy się trzymałyśmy. Spałyśmy razem, dwie na łóżku, trzecia na podłodze, na zmianę. Choć trudno to było nazwać spaniem. Raczej czuwałyśmy, zawsze w gotowości do akcji. Rzadko, ale zdarzały się miłe momenty oderwania. Na przykład świętowaliśmy czyjeś imieniny. Śpiewaliśmy wtedy piosenki żołnierskie, opowiadaliśmy kawały, śmialiśmy się. 20 sierpnia. Nasze starcie z Niemcami. Podjechali od strony Siekierek trzema samochodami w stronę barykady, ale nie spodziewali się, że tyle nas tam było. Powstańcy otworzyli ogień i uszkodzili im nawet jeden samochód. Niemcy się wycofali. Triumfowaliśmy, że wygraliśmy ten pojedynek. Ale oni się wycofali, żeby wrócić większym oddziałem, lepiej uzbrojeni. Następnego dnia wjechali dwoma czołgami. Wywiązała się ostra walka. Niemcy ponieśli duże straty. Dużo zabitych i rannych. Gdy przyjechał niemiecki wóz Czerwonego Krzyża po swoje ofiary, powstańcy przerwali ogień. Nie padł ani jeden strzał, żeby Niemcy mogli w spokoju zabrać swoich. Potem, gdy wydawało się, że Niemcy już się wycofali, podporucznik „Żyd” wyszedł z ukrycia i krzyknął do chłopaków: – Kto na ochotnika ze mną po broń? Chłopcy zerwali się za dowódcą. Gdy tylko wybiegli na skarpę, posypała się na nich seria strzałów. Trzech naszych
zostało poważnie zranionych. Usłyszałam wołanie o pomoc sanitariuszek. Ruszyłam od razu. Wtedy Niemcy zaczęli też do mnie strzelać. Musiałam się czołgać, ale dotarłam do rannych. Koledzy mnie osłaniali. Stan rannych był bardzo ciężki. Nie udało się im już pomóc. Dwóch dostało w brzuch, mieli jelita na wierzchu. Jeden zmarł, zanim dotarliśmy do szpitala. Podporucznik „Żyd” dostał w głowę i stracił oko. Krzyczałam tylko: nosze! Ale przecież nie mieliśmy żadnych noszy. Chłopcy przywlekli jakąś siatkę z łóżka i jakieś drzwi. Zanieśliśmy ich do szpitala na Chełmskiej. Wkrótce zmarł ten drugi. Podporucznik „Żyd” nie zdążył odzyskać przytomności, zmarł w nocy. Szpital spłonął od bomby. Trudno zapomnieć ten dzień. W czasie powstania nie bałam się własnej śmierci. Byłam przygotowana na nią w każdej chwili. Dzisiaj żyję, a jutro mogę już nie żyć – wiedziałam to. Ale nie myślałam o tym. Bardziej przeżywałam, gdy widziałam kogoś nieżywego. Gdy Niemcy znowu rozpoczęli na nas natarcie, powstańcy wpadli w panikę. Padł rozkaz, by wycofywać się na Sadybę. Ja zostałam, żeby opatrzyć ranną cywilną kobietę. Gdy ruszyłam na Sadybę, spotkałam jadący wóz z sanitariuszkami, zabrali mnie, żebym im pomogła przy ofiarach. W tym czasie na placu Bernardyńskim wywiązała się ostra walka. Tego, co zobaczyłam, nie da się opisać. Gdy szukałam rannych na placu, musiałam uważać, żeby dosłownie nie nadepnąć na czyjeś zwłoki. Tak dużo było zabitych. Chodziłam między nimi i płakałam. Pozbierałyśmy rannych i przewiozłyśmy do bloku na Morszyńską, gdzie znajdował się szpital. Na Sadybie nasz punkt sanitarny został zakwaterowany w willi przy Okrężnej 64. Było nas pięć dziewczyn: ja, Irka, Zocha, Anna i Alicja. Zaraz potem dostałyśmy rozkaz objęcia swoich stanowisk. Pamiętam dyżur przy rannym powstańcu: on
tak bardzo jęczał, wołał mamę, dostawał szału, zrywał się z łóżka, nie miałam leków uspokajających. Pocieszałam go, jak umiałam. W końcu dostał zastrzyk. I się uspokoił. A ja rozmyślałam, czy z mojej rodziny ktoś jeszcze żyje. Nie miałam pojęcia, co działo się w tym czasie z moimi rodzicami. Gdy wyszłam z budynku i patrzyłam w stronę Starówki, widziałam łunę. Nie było możliwości przekazania poczty. Nawet chciałam przedostać się tam kanałami, ale nie było stamtąd bezpośredniego połączenia i powstańcy nie chcieli mnie puścić. **** 1 września rano przyszedł „Roman” i poinformował nas, że będziemy mieli inspekcję. Miałam złożyć meldunek o stanie sanitariatu przed kapitanem „Gardą”. Byłam bardzo zdenerwowana i przejęta. Stanęliśmy w szeregu. „Roman” tylko zerkał na mnie i uśmiechał się, widząc, jak się denerwuję. To dodatkowo mnie peszyło. Ale złożyłam meldunek. Potem dowódca poprosił nas o przygotowanie małego poczęstunku. Dowódcy z Mokotowa mieli odprawę w forcie, a potem zamierzali wrócić do nas na „przyjęcie”. Przeszukałyśmy szafy z nadzieją na jakiś prowiant. Poprosiłam chłopców, żeby poszli na wieś po jedzenie. Na co oni: – Co będziemy chodzić, jak tu w piwnicy są dwa małe prosiaki. Mieszkańcy musieli je zostawić. Więc chłopaki zabili jednego prosiaka, pomogli oporządzić, my go upiekłyśmy w piecyku i czekałyśmy. W tym czasie nadleciały samoloty i zrzuciły bomby na fort. W naszej willi wyleciały wszystkie szyby z okien. Zrobiło się szaro od pyłu. Zbiegłyśmy do piwnicy. Jedna bomba trafiła dokładnie w miejsce, gdzie powstańcy mieli odprawę. Okazało się, że porucznik „Roman”
został zabity. Ta okropna wiadomość sparaliżowała nas. To był straszny dzień, zapomnieliśmy o jakimkolwiek przyjęciu. Pobiegliśmy do fortu. „Roman” leżał tam nieżywy, a jego zegarek na ręku wciąż tykał. Zdążyliśmy się ze sobą zżyć. To był dla mnie najboleśniejszy dzień. Następnego dnia od rana Niemcy kontynuowali natarcie. Nie ruszałyśmy się z willi. Chłopcy siedzieli w okopach przed domem. Nadlatywały samoloty, słychać było czołgi i moździerze. Zeszłyśmy do piwnicy i nasłuchiwałyśmy. Około południa zapanowała śmiertelna cisza. Żadnych strzałów – nasi też ostrzeliwali Niemców, a tu nic. Postanowiłam wyjść i zobaczyć, co się dzieje. Z tarasu ujrzałam Niemca przedzierającego się przez ogródki, przez dziury w siatkach ogrodzeń. Cofnęłam się i oznajmiłam koleżankom: – Jesteśmy otoczeni. Natychmiast pozrywałyśmy z ramion opaski, ukryłyśmy wszystko, co mogło nas zdradzić. W drzwiach piwnicy stanął Niemiec z karabinem wycelowanym w nas: – Hände hoch! Raus, raus, alles raus! Z podniesionymi rękami wychodziłyśmy przed willę. A tam powstańcy stali już w jednej grupie, a ludność cywilna w drugiej. Nas ustawili z powstańcami. Niemcy dalej przeczesywali każdy dom i wywlekali ludzi na zewnątrz, dwóch zostało na straży, by nas pilnować. Cywile stali w bliskiej odległości. Wykorzystując chwilę nieuwagi pilnujących, przebiegłyśmy z koleżankami do grupy cywilnej. Stanęłam koło matki z dzieckiem i prosiłam ją, żeby w razie czego powiedziała, że jestem jej kuzynką. Zgodziła się. Gdy Niemcy zebrali dużą grupę ludzi, popędzili nas w stronę kościoła św. Katarzyny na wzgórzu Służewca. Powstańcy byli oddzieleni od reszty ludności. Wieczorem podjechała buda. Wysiadł z niej
gestapowiec i zaczął krążyć z psem, wypatrując powstańców. Nietrudno było nas odróżnić. Podszedł do mnie i uderzył szpicrutą. Komm!, krzyknął. Spojrzałam na niego, a on drugi raz z tą szpicrutą do mnie. Więc wstałam i poszłam za nim. Zdradziłam się, zakładając jednej kobiecie opatrunek. Koleżanki nie chciały mnie zostawić, więc sprowokowały gestapowca, żeby kazał im dołączyć do mnie. I tak dołączyłyśmy z powrotem do powstańców. Przewieźli nas na plac Narutowicza do akademika studenckiego. Rozdzielono nas z chłopcami. Rewidowali nas, a potem wprowadzili do celi, w której było tylko jedno żelazne łóżko, a nas dziewięć. Całą noc przesiedziałyśmy w kucki. Następnego dnia przynieśli nam zimną kawę i po suchym kawałku chleba. A cały poprzedni dzień nic nie jadłyśmy. Po tym „śniadaniu” dalej siedziałyśmy. Na trzeci dzień po aresztowaniu zaczęły się przesłuchania. Najpierw przesłuchiwano dwie łączniczki z Grochowa. Jedna z nich wróciła cała pobita, miała rozwalony, zakrwawiony nos. Powiedziała nam: – Dziewczyny, jeśli brałyście udział w powstaniu, to lepiej się przyznajcie, inaczej będziecie wyglądały jak ja. Oni mają całą dokumentację. Ja byłam następna w kolejności. Wiedziałam, że to niemożliwe, żeby Niemcy o nas coś wiedzieli. Bo kiedy zginął „Roman”, wszystkie istniejące dokumenty zniszczyłyśmy. Postanowiłam się nie przyznawać. I wychodząc z celi na przesłuchanie, rzuciłam koleżankom: – Nie przyznawajcie się, oni nic nie wiedzą. Przesłuchiwał mnie taki grubas. Zaczął do mnie krzyczeć: – Ty jesteś Bandit! Udałam, że nie znam niemieckiego. Tłumaczył wszystko
drugi gestapowiec. Mówiłam, że nie brałam udziału w żadnych akcjach. – To co robiłaś na Sadybie, skoro mieszkasz na Podwalu? – To był urlop, pojechałam na Sadybę i tam akurat zastało mnie powstanie. Znaleźli u mnie przepustkę z adresem, którą miałam dzięki pracy w Perunie. Niemiec darł się, że kłamię. Ale w końcu nic mi nie zrobili. Nie mieli żadnych dowodów. W tym czasie wyszedł dekret, że powstańców należy traktować jak żołnierzy, według praw międzynarodowych. I to zapewne uratowało nas od śmierci. Przesiedziałyśmy tak około dwóch tygodni. Jedzenie dostarczał nam jeden Austriak. Gdy spytałyśmy go, co z nami będzie, jak długo będą nas tam trzymać, powiedział, że czekają na transport do obozu w Pruszkowie, że mają nas do niego dołączyć. Tyle wiedziałyśmy. I pewnego dnia tak też się stało. Poprowadzili nas na Dworzec Zachodni, dołączyli do grupy cywili, głównie ludzi starych i chorych. Wypytywałam ich o moją rodzinę. Byli z Powiśla, z Bednarskiej, ale nie znali moich rodziców ani żadnych znajomych. Wtedy nerwy mi puściły i się rozpłakałam. W akcji cały czas zachowywałam zimną krew, a w tamtej chwili zdałam sobie sprawę, że jestem sama, i nie potrafiłam powstrzymać łez. Na dworcu mieliśmy czekać na transport do Pruszkowa. Ale mnie, Zochę i Irkę uratował pewien kolejarz. Widząc młode, zapłakane dziewczyny, postanowił się chyba nad nami zlitować. Ukrył nas w wagonie towarowym. Tam przeczekałyśmy odjazd pociągu do obozu. Kolejarz dotrzymał słowa, wieczorem przyszedł i nas wyprowadził. Bóg chyba nade mną czuwał, bo jakoś z każdej opresji wychodziłam cało. ****
Gdy już byłyśmy wolne, Irka zaproponowała, żebyśmy poszły do jej domu do Sochaczewa. Ja jednak musiałam się dowiedzieć, co stało się z moją rodziną. Rozstałyśmy się więc. A ja rozpoczęłam moją długą wędrówkę. Nie wiem, skąd miałam tyle siły, żeby iść wiele kilometrów. Może ratowała mnie dobra kondycja, przed wojną zawsze uprawiałam dużo sportów. W każdym razie najpierw postanowiłam wyruszyć do Radziwiłłowa w powiecie żyrardowskim. Jeździłam tam w czasie okupacji do babci koleżanki z Podwala. Pomyślałam, że od niej mogę się czegoś dowiedzieć. Szłam. Dużo ludzi szło. Nie jechali, tylko szli wzdłuż torów. Na miejsce dotarłam wieczorem. Odnalazłam przyjaciółkę. Musiałam strasznie wyglądać, głodna, brudna, ubranie zniszczone. Jej matka się mną zaopiekowała, dała mi jeść, umyłam się. Chciałam zatrzymać się u nich jakiś czas, ale przyjaciółka powiedziała mi: – Baśka, to jest niebezpieczne, bo tu stale Niemcy chodzą i szukają powstańców. – Dała mi do zrozumienia, że powinnam odejść i nie narażać ich na niebezpieczeństwo. Zrobiło mi się bardzo przykro. Nic na to nie odparłam, przespałam się, rano wstałam i ruszyłam dalej. Tym razem do Pruszkowa, bo pamiętałam, że ciotka tam jeździła do rodziny. I znowu maszerowałam. Na miejscu nie miałam pojęcia, jak szukać mojej rodziny, nigdy wcześniej tam nie byłam. Chodziłam od domu do domu i pytałam. Nikt nie znał, nikt nic nie wiedział. W końcu ktoś zasugerował, że to może być w Tworkach. I rzeczywiście, wtedy uświadomiłam sobie, że to w Tworkach mieszkała ta rodzina. Ruszyłam więc dalej. Już byłam tak zmęczona, zmierzchało, nie wiedziałam, co ze sobą zrobić, i się rozbeczałam. Weszłam na kolejne podwórko, a tam siedział mężczyzna pod orzechem. Spytałam bez nadziei
w głosie: – Czy tu mieszka Kropidłowski? I okazało się, że to on jest moim wujkiem. – Dziecko, a cóż ty tu robisz?! – zawołał przejęty. Opowiedziałam mu moją historię. Zostałam u nich i szukałam rodziców. Okazało się, że rodzice szukali mnie. Po upadku Starówki, 2 września, Niemcy popędzili ich do obozu w Pruszkowie, żeby potem wywieźć do Niemiec. Ale mój tata był taki sprytny, udawał rannego i zdołał uciec razem z mamą. Zatrzymali się w jakiejś wsi pod Opocznem. Tam się odnaleźliśmy. Potem rodzice pojechali do Koła. Naszego domu już nie było, został zbombardowany. A ja wróciłam do Warszawy, żeby sprawdzić, co stało się z naszym mieszkaniem i sklepem na Podwalu. Ojciec powiedział, że w piwnicy jest zakopana wódka. I rzeczywiście, znalazłam ją w kupie gruzu. Zatrzymałam się u cioci w Tworkach i tam zostałam już do końca wojny. Niestety, nie odnaleźliśmy się z bratem. Brat Mietek też należał do organizacji. Zdradził mi to dopiero wtedy, gdy dostał rozkaz przejścia do partyzantki. Wtedy powiedział mi: – Nie mów rodzicom, ale my wyjeżdżamy z grupą do lasu. – Jadę z wami, odprowadzę cię – odparłam. Razem z jego sympatią wsiadłyśmy z chłopcami do pociągu i do jakiejś stacji wspólnie podróżowaliśmy. Potem się pożegnaliśmy, a my wróciłyśmy nocą do Warszawy. To był ostatni raz, kiedy się widzieliśmy. Aresztowali go i jego grupę w pociągu. Trafili na kontrolę. Niemcy zażądali dokumentów, ale nikt dokumentów przecież nie miał. To dowodzący ich grupą zdradził. Wyszedł z Niemcami z wagonu, reszta myślała, że załatwi sprawę i pojadą dalej. Tak załatwił, że sam się uratował, a ich wsypał. Niemcy ostrzelali pociąg i aresztowali brata oraz
jego towarzyszy. Następnie przewieźli ich do więzienia do Lwowa. Wysłał gryps do rodziców: „Kochani rodzice, potrzebuję 2000 zł, żeby się wykupić”. Dowiedział się, że mieli go gdzieś dalej wywieźć. Mama wsiadła w pociąg i pojechała do Lwowa. Ale gdy tam dotarła, Mietek już nie żył. **** Po wojnie wróciłam do Koła. Ojciec ponownie otworzył sklep, a potem restaurację. Zaraz po wojnie jeden kolanin doniósł, że „córka Szymańskiego brała udział w powstaniu”. Gdy się UB dowiedziało, od razu dostałam wezwanie. Poszłam na przesłuchanie raz, drugi, trzeci, UB nie miało żadnych szczegółowych informacji poza tym, że brałam udział w powstaniu. Więc szłam w zaparte, pytałam ich: – Skąd macie takie informacje, w żadnym powstaniu nie byłam. – Przyznaj się, to nic ci się nie stanie – mówili. UB przyszło też do restauracji ojca. Ojciec postawił im kolację mocno zakrapianą i zaczął wypytywać, za co mnie tak nękają. W końcu nie zdobyli żadnych dowodów i dali mi spokój. Znowu miałam szczęście. W sklepie ojca poznałam mojego przyszłego męża Stasia. Wszedł do sklepu, szukał swojego brata i spytał o moją młodszą siostrę Krysię, wiedząc, że się znają. Mama zawołała Krysię, ale ja za nią wyskoczyłam, żeby sprawdzić, co to za kawaler przyszedł do mojej siostry. Przede mną stał oficer w mundurze. Zaprosiłam go do domu, a tam siedziała nas, młodzieży, większa grupa. Wieczorem wspólnie wszyscy wybieraliśmy się na przedstawienie teatru, który przyjechał z Warszawy. Wypiłam wtedy bruderszaft ze Stasiem. Tak się poznaliśmy. On też wybierał się do teatru, brat załatwił mu dwa bilety w loży. Miał
zabrać narzeczoną. Jednak przyszedł z… mamą! Potem odwiedził nas bez zapowiedzi. Nie spodobało mi się to. Wyjeżdżając, pytał, czy może napisać list. I tak się zaczęła nasza bliższa znajomość. Jego listy miłosne mam do dziś. Na trzy odpisywałam jeden. Ojciec dopytywał, czy odpisuję chłopakowi w wojsku. Zmuszał mnie. A nasze matki spotykały się i zaczęły nas swatać. Jego matka przyszła któregoś dnia do nas z pierścionkiem. Że niby Staś mi go przesyła. A to nie była prawda. Zaczęły uzgadniać ślub. Chwileczkę! Jaki ślub? – oburzyłam się. Wtedy, kiedy tak dobrze się bawiłam. Gdy Staś przyjechał na urlop, odwiedzał mnie codziennie. Chodziliśmy na spacery, dużo rozmawialiśmy, podobałam mu się, że jestem taka mądra. I się oświadczył. Bez entuzjazmu, ale przyjęłam oświadczyny. Ślub odbył się 6 października 1946 roku w Kole. Z wielką pompą. Stasiowi przydzielono oficerskie mieszkanie w Szczecinie. Przeprowadziliśmy się. Nikogo tam nie znałam. Ciężko nam było. Ja od razu zaszłam w ciążę. Potem urodziłam. Rodziłam w domu. Miałam silny krwotok, byłam bardzo osłabiona. Ojciec chciał nam pomagać i załatwił mi sklep spożywczy. Niechętnie, ale zaczęłam go prowadzić. Szybko jednak się okazało, że podupadam na zdrowiu. Miałam naciek gruźliczy i musiałam zmienić klimat na mniej wilgotny. Wróciliśmy do Koła, a potem przenieśliśmy się do Warszawy. Znajomy ojca miał na Siennej mieszkanie, trzy pokoje; dwa zajmowali synowie, a jeden był wolny – więc wynajęliśmy z mężem. Dostałam pracę w NIK-u i przydzielono mi z puli zakładowej mieszkanie na Saskiej Kępie. Potem jakiś pracownik NIK-u wyprowadził się z mieszkania na Grochowskiej, i tak przydzielili mi dwa pokoje z kuchnią.
Balbina Szymańska-Ignaczewska mieszka dziś na Sadybie. To zupełnie inna Sadyba niż ta, którą pamięta z powstania. Czasem w nocy nie śpi i rozmyśla, próbując przypomnieć sobie różne sceny z tamtych dni. Na przykład, skąd miała granatową sukienkę w paski. Czy to Zośka jej dała? Ale wojna nigdy jej się nie śni. Po wojnie pojechała do Lwowa, żeby odszukać miejsce, gdzie Niemcy rozstrzelali jej brata Mietka. Odwiedziła więzienie, w którym go trzymano. Nie znalazła jednak żadnego śladu ani miejsca pochówku. Do dziś nie wiadomo, gdzie zginął, dokąd go wywieźli. Ma symboliczny grób w Kole. „Basia” codziennie odmawia za niego modlitwę.