Świat łez jest taki tajemniczy.
Antoine de Saint-Exupéry, Mały książę
(w tłumaczeniu Jana Szwykowskiego)
Prolog
Prehistoria
Abyło to tak…
Przydymiony bursztynowy zachód słońca. Wilgoć leniwie zbierająca się na niebie.
Samotny samochód wspinający się po moście Seven Mile Bridge w stronę lotniska w
Miami. Niespodziewana fala wzbierająca na wodach na wschód od Florida Keys, której
ogrom miał zaskoczyć oceanografów wypowiadających się potem podczas wieczornych
wiadomości. Ruch przy wjeździe na most zatrzymany przez mężczyzn w strojach
budowlańców, którzy ustawili tymczasową blokadę.
I on – chłopiec w ukradzionej rybackiej łódce sto metrów na zachód od mostu. Rzucił
kotwicę. Wzrokiem śledził ostatni samochód, któremu pozwolono przejechać. Czekał tam
od godziny; miał pozostać jeszcze tylko kilka chwil, by obserwować – nie, by
n a d z o r o w a ć nadchodzącą tragedię, upewnić się, że tym razem wszystko pójdzie tak
jak trzeba.
Mężczyźni udający robotników budowlanych mówili o sobie Tragarze Ziarna. Chłopiec
w łódce również był Tragarzem Ziarna, najmłodszym z rodziny. Przez most jechał chrysler
K-car w kolorze słomkowym, rocznik 1988, z ponad trzystoma tysiącami kilometrów na
liczniku i lusterkiem wstecznym przymocowanym taśmą. Kierowała nim rudowłosa
archeolog. Pasażerką była jej córka, siedemnastolatka z miasta New Iberia w stanie
Luizjana, sedno planów Tragarzy Ziarna. Dziewczyna i jej matka za kilka minut zginą… o
ile chłopak nie popełni błędu.
Miał na imię Ander. Pocił się.
Zakochał się w dziewczynie w samochodzie. I tak oto tutaj, w łagodnym upale późnej
wiosny na Florydzie, kiedy czaple modre ścigały się z białymi na tle nieba o barwie
czarnego opalu, w otoczeniu nieruchomej wody, Ander miał wybór: wypełnić
zobowiązania wobec rodziny albo…
Nie.
Wybór był prostszy.
Uratować świat albo uratować dziewczynę.
Samochód minął słupek oznaczający pierwszą milę z siedmiu na długim moście
prowadzącym do miasta Marathon w centrum Florida Keys. Fala Tragarzy Ziarna
kierowała się na czwartą milę, tuż za połową mostu. Cokolwiek, od niewielkiego spadku
temperatury przez prędkość wiatru aż po fakturę dna, mogło zmienić dynamikę fali.
Tragarze Ziarna musieli się dostosować. Umieli tego dokonać – stworzyć falę z oceanu
przy wykorzystaniu przedpotopowego tchnienia, a później opuścić potwora na starannie
wybrane miejsce, niczym igłę gramofonu na płytę, uwalniając piekielną muzykę. I mogło im
to nawet ujść na sucho. Nie da się przecież wnieść oskarżenia, jeśli nikt nie wie, że
popełniono zbrodnię.
Tworzenie fal było częścią mocy Tragarzy Ziarna, zwanej Zefirem. Nie chodziło o
panowanie nad falami, lecz raczej umiejętność manipulowania wiatrem, którego prądy
miały potężną władzę nad oceanem. Andera wychowano, by oddawał Zefirowi cześć jako
bóstwu, choć jego pochodzenie było niejasne – zrodził się w miejscu i czasie, o którym
starsi Tragarze Ziarna woleli nie wspominać.
Przez miesiące mówili jedynie o swojej pewności, że właściwy wiatr ponad właściwą
wodą będzie dość potężny, by zabić właściwą dziewczynę.
Ograniczenie prędkości wynosiło pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Chrysler jechał
prawie sto. Ander otarł pot z czoła.
Z wnętrza samochodu emanował słaby błękitny blask. Stojąc w łódce, Ander nie widział
ich twarzy, jedynie dwie czupryny, ciemne kule oparte o zagłówki. Wyobrażał sobie
dziewczynę z komórką w ręku, piszącą do koleżanki wiadomość o wakacjach z matką,
planującą spotkanie z piegowatą sąsiadką albo z tym chłopcem, z którym spędzała dużo
czasu, a którego Ander nie znosił.
Przez cały tydzień patrzył, jak czyta na plaży tę samą wypłowiałą książkę w miękkiej
okładce: Stary człowiek i morze. Patrzył, jak przewraca kartki z powolną agresją kogoś
przeraźliwie znudzonego. Tej jesieni miała pójść do ostatniej klasy. Wiedział, że wybrała
trzy przedmioty główne – pewnego razu stał w alejce w sklepie spożywczym i przez płatki
śniadaniowe przysłuchiwał się, jak rozmawia z ojcem. Wiedział, jak bardzo boi się
rachunku różniczkowego.
Ander nie chodził do szkoły. Studiował dziewczynę. Tragarze Ziarna zmusili go, by ją
śledził. W tej chwili był już ekspertem.
Uwielbiała orzeszki pekanowe i bezchmurne noce, kiedy mogła widzieć gwiazdy. Przy
stole siedziała bardzo niezgrabnie, ale kiedy biegała, zdawała się unosić w powietrzu.
Regulowała brwi pęsetą zdobioną kamykami, co roku w Halloween zakładała stary
kostium Kleopatry, który należał do jej matki. Wszystko, co jadła, zalewała sosem tabasco,
przebiegała tysiąc pięćset metrów w niecałe sześć minut, na starej gitarze Gibsona
należącej do dziadka grała kiepsko, ale z wielkim oddaniem. Malowała groszki na
paznokciach i ścianach sypialni. Marzyła o opuszczeniu rodzinnych okolic i udaniu się do
dużego miasta, na przykład Dallas czy Memphis, gdzie mogłaby grać w zaciemnionych
klubach. Kochała matkę z ogromnym, niezłomnym oddaniem, którego Ander jej zazdrościł i
które starał się zrozumieć. Zimą nosiła koszulki bez rękawów, a latem na plaży bluzy
sportowe, miała lęk wysokości, ale uwielbiała kolejki górskie, i planowała nie wyjść za
mąż. Nie płakała. Kiedy się śmiała, przymykała oczy.
Wiedział o niej w s z y s t k o . Zdobyłby maksimum punktów na każdym egzaminie na
jej temat. Obserwował ją od 29 lutego, kiedy się urodziła. Robili to wszyscy Tragarze
Ziarna. Obserwował ją, zanim jeszcze oboje nauczyli się mówić. Nigdy ze sobą nie
rozmawiali.
Była jego życiem. Musiał ją zabić.
Dziewczyna i jej matka opuściły szyby. Tragarzom Ziarna się to nie spodoba. Był
pewien, że jeden z jego wujów miał zablokować ich okna, kiedy grały w remika w
kawiarni z niebieskimi markizami.
Ale Ander widział kiedyś, jak matka dziewczyny wpycha kij w regulator napięcia
samochodu z wyczerpanym akumulatorem i go uruchamia. Widział, jak dziewczyna zmienia
na poboczu oponę przy trzydziestostopniowym upale i nawet się nie poci. Te kobiety
umiały sobie poradzić. „To kolejny powód, by ją zabić” – powiedzieliby jego wujowie,
którzy zawsze oczekiwali, że będzie bronił zdania Tragarzy Ziarna. Jednak nic, co Ander
widział w dziewczynie, nie przerażało go, wszystko jedynie pogłębiało jego fascynację.
Opalone ręce wystawały z obu okien, kiedy samochód minął znacznik drugiej mili. Jaka
matka, taka córka – nadgarstki poruszające się w rytm muzyki z radia, którą Ander chciałby
usłyszeć.
Zastanawiał się, jak by pachniała sól na jej skórze. Pomysł, by znaleźć się tak blisko,
żeby poczuć jej zapach, wypełnił go oszałamiającą przyjemnością, która zmieniła się w
mdłości.
Jednego był pewien: nigdy nie będzie jej miał.
Opadł na kolana na ławeczce. Łódka zakołysała się pod jego ciężarem, niszcząc odbicie
wschodzącego księżyca. I raz jeszcze, mocniej, sugerując poruszenie gdzieś w głębi wody.
Fala się wznosiła.
Musiał tylko patrzeć. Rodzina postawiła sprawę jasno. Fala uderzy, a samochód
popłynie razem z nią niczym kwiat spadający poza krawędź misy fontanny. Zostaną
pogrzebane w głębi morza. I tyle.
Kiedy jego rodzina spiskowała w nędznym wynajętym domku z „widokiem na zieleń” w
postaci zarośniętej chwastami bocznej uliczki, nikt nie mówił o kolejnych falach, które
pociągną matkę i córkę w nieistnienie. Nikt nie wspominał, jak wolno rozkładają się ciała
w zimnej wodzie. Ale Ander przez cały tydzień miał koszmary związane z pośmiertnym
losem ciała dziewczyny.
Rodzina powiedziała, że po fali wszystko się skończy i Ander będzie mógł żyć
normalnie. Przecież sam mówił, że tego pragnie.
Musiał jedynie upewnić się, że samochód pozostanie pod wodą dość długo, by
dziewczyna umarła. Jeśli jakimś sposobem – tu wujowie zaczynali się sprzeczać – matka i
córka wydostaną się i wypłyną na powierzchnię, wówczas Ander będzie musiał…
„Nie” – powiedziała ciotka Chora dość głośno, by uciszyć pokój pełen mężczyzn. Była
dla Andera jak matka. Kochał ją, ale jej nie lubił. „Do tego nie dojdzie” – powiedziała.
Fala, którą wzbudzi Chora, będzie dość silna. Ander nie będzie musiał własnymi rękami
utopić dziewczyny. Tragarze Ziarna nie byli mordercami. Byli opiekunami ludzkości,
chronili przed apokalipsą. Tworzyli „boże dzieło”.
Ale to b y ł o morderstwo. W tej chwili dziewczyna żyła. Miała przyjaciół i rodzinę,
która ją kochała. Miała przed sobą życie, możliwości rozpościerające się niczym konary
dębu w nieskończone niebo. Sprawiała, że wszystko wokół niej wydawało się
spektakularne.
Ander wolał nie myśleć, czy pewnego dnia mogłaby zrobić to, czego obawiali się
Tragarze Ziarna. Przepełniały go wątpliwości. Kiedy fala się zbliżyła, kusiło go, żeby dać
się jej porwać.
Gdyby chciał umrzeć, musiałby zejść z łódki. Musiałby puścić uchwyty na końcu
długiego łańcucha złączonego z kotwicą. Bez względu na siłę fali łańcuch Andera nie
pęknie, a jego kotwica nie zostanie wyrwana z dna morza. Wykuto je z orichalcum,
starożytnego metalu przez współczesnych archeologów uważanego za mit. Kotwica na
łańcuchu była jednym z pięciu przedmiotów wykonanych z tej substancji, które przechowali
Tragarze Ziarna. Matka dziewczyny – rzadki przykład naukowca wierzącego w rzeczy,
których istnienia nie może udowodnić – poświęciłaby całą karierę, żeby odkryć choć
jeden.
Kotwica, oszczep i atlalt1, unguentarium2 i niewielka rzeźbiona skrzynka, która
emanowała nienaturalnym zielonym blaskiem – tylko to pozostało z jego dziedzictwa, ze
świata, o którym nikt nie mówił, z przeszłości, którą Tragarze Ziarna za wszelką cenę
próbowali stłumić.
Dziewczyna nie miała pojęcia o Tragarzach Ziarna. Ale czy wiedziała, skąd pochodzi?
Czy mogła równie szybko jak on wymienić swoich przodków, aż do świata utraconego w
potopie, do tajemnicy, z którą oboje byli nierozerwalnie połączeni?
Nadszedł czas. Samochód zbliżył się do słupka czwartej mili. Ander patrzył, jak fala
wzbiera na tle ciemniejącego nieba, aż jej białego grzbietu nie dało się już pomylić z
chmurą. Patrzył, jak wznosi się powoli – siedem metrów, dziesięć metrów, ściana wody
kierująca się w ich stronę, czarna jak noc.
Jej ryk niemal zagłuszył wrzask, który rozległ się z samochodu. Krzyk nie brzmiał jak
głos dziewczyny, raczej jej matki. Ander zadrżał. Odgłosy sugerowały, że w końcu
zobaczyły falę. Zabłysły światła stopu. Później samochód przyśpieszył. Za późno.
Ciotka Chora dotrzymała słowa, stworzyła doskonałą falę. Niosła ze sobą nutę geranium
– Chora maskowała w ten sposób odór palonego metalu, który towarzyszył czarom z
udziałem Zefira. Fala była wąska u podstawy, lecz wyższa niż dwupiętrowy budynek, ze
skupionym wirem w głębi i spienioną krawędzią; roztrzaska się na środku mostu, ale
pozostawi ląd po obu jego stronach nietknięty. Wykona swoje zadanie czysto i, co
ważniejsze, szybko. Turyści zatrzymani przy wjeździe na most nawet nie zdążą wyciągnąć
komórek i włączyć nagrywania.
Kiedy fala opadła, przykryła szerokość mostu, po czym odbiła się od betonowej barierki
trzy metry od samochodu, dokładnie tak jak zaplanowano. Most zajęczał. Droga zakołysała
się. Samochód wpadł w wir pośrodku. Podwozie zostało zalane. Auto wzniosło się na fali
i zsunęło z mostu po pochylni ze wzburzonej wody.
Ander patrzył, jak chrysler koziołkuje na fali. Przeraził go widok, który zobaczył przez
przednią szybę. Oto była – ciemnoblond włosy rozwiane na boki i do góry. Miękki profil,
jak cień w blasku świecy. Ręce wyciągnięte do matki, która uderzyła głową w kierownicę.
Jej krzyk ciął Andera jak szkło.
Gdyby to się nie wydarzyło, wszystko mogłoby potoczyć się inaczej. Ale tak się stało…
Po raz pierwszy w życiu s p o j r z a ł a na niego.
Jego dłonie zsunęły się z uchwytów kotwicy z orichalcum. Jego stopy uniosły się nad
dno łódki. Nim samochód zdążył wpaść do wody, Ander już płynął w stronę jej otwartego
okna, walcząc z falą, wykorzystując każdą odrobinę starożytnej mocy, która płynęła w jego
krwi.
To była wojna: Ander przeciwko fali. Uderzała w niego, rzucała go o dno Zatoki
Meksykańskiej, waliła w jego żebra, siniaczyła ciało. Zacisnął zęby i płynął mimo bólu
przez rafy koralowe, które cięły jego skórę, przez odłamki szkła i zmiażdżonego zderzaka,
przez gęste zasłony wodorostów.
Uniósł głowę nad powierzchnię i zaczerpnął powietrza. Widział wykręconą sylwetkę
samochodu, która jednak zaraz zniknęła w pianie. Prawie się rozpłakał na myśl o tym, że
nie zdążył na czas.
Wszystko ucichło. Fala wycofała się, zbierając odpadki i ciągnąc za sobą samochód.
Ander został z tyłu.
Miał jedną szansę. Okna znajdowały się ponad poziomem morza. Kiedy fala powróci,
samochód zostanie przez nią zmiażdżony. Ander nie umiał wyjaśnić, jak jego ciało
wzniosło się ponad wodę i prześlizgnęło przez powietrze. Wskoczył w falę i wyciągnął
ręce.
Jej ciało było sztywne. Ciemne oczy miała otwarte, pełne wzburzonego błękitu. Krew
spływała po jej szyi, kiedy odwróciła się w jego stronę. Co widziała? Kim b y ł ?
To pytanie i jej spojrzenie sparaliżowały Andera. W tej chwili oszołomienia otoczyła
ich fala i utracili szansę – będzie miał czas uratować tylko jedną z nich. Wiedział, jakie to
okrutne. Ale samolubnie nie był w stanie jej puścić.
Tuż przed tym jak roztrzaskała się nad nimi fala, Ander chwycił ją za rękę.
E u r e k a .
1
Eureka
Wciszy niewielkiej beżowej poczekalni Eureka słyszała dzwonienie w uszkodzonym
uchu. Pomasowała je, co miała w zwyczaju od wypadku, który częściowo pozbawił ją
słuchu. Nic to nie dało. Gałka w drzwiach po drugiej stronie pomieszczenia się
przekręciła. Następnie w blasku lampy pojawiła się kobieta w cienkiej białej bluzce i
oliwkowej spódnicy, z zaczesanymi do góry bardzo cienkimi jasnymi włosami.
– Eureka?
Jej cichy głos nakładał się na bulgotanie akwarium, w którym znajdował się nurek z
jaskrawego plastiku zanurzony po kolana w piasku, lecz nie było widać żadnych śladów
ryb.
Eureka rozejrzała się po pustej poczekalni, pragnąc przywołać inną, niewidzialną
Eurekę, która zajęłaby jej miejsce podczas tej godziny.
– Jestem doktor Landry. Wejdź, proszę.
Od czasu kiedy tato przed czterema laty powtórnie się ożenił, Eureka przetrwała całe
armie terapeutów. Życie zarządzane przez trójkę dorosłych, którzy nie mogli się dogadać w
żadnej kwestii, okazało się o wiele trudniejsze niż z dwójką. Tato zwątpił w pierwszego
terapeutę, staromodnego wyznawcę Freuda, z kolei mama nie cierpiała drugiego,
psychiatry o opadających powiekach, który wydzielał otępienie w pigułkach. Później na
scenie pojawiła się Rhoda, druga żona taty, gotowa skorzystać z pomocy szkolnego
psychologa, akupunkturzysty i specjalisty od kontrolowania agresji. Sama Eureka zaś
kategorycznie sprzeciwiła się wizytom u protekcjonalnego terapeuty rodzinnego, w którego
gabinecie tato przestawał być dla niej rodziną. Właściwie całkiem podobał jej się ostatni
psychiatra, który namawiał ich na szkołę z internatem w dalekiej Szwajcarii – aż wszystko
dotarło do jej matki, która zagroziła, że pozwie tatę.
Eureka zauważyła, że nowa terapeutka nosi mokasyny z szarobrązowej skóry. Siedziała
na kanapach naprzeciwko wielu par takich butów. Terapeutki stosowały następującą
sztuczkę: na początku sesji zsuwały buty, a nakładały je ponownie, by zasugerować koniec.
Wszystkie musiały przeczytać ten sam nudny artykuł, według którego „metoda obuwnicza”
jest łagodniejsza dla pacjenta niż otwarte oznajmienie, że czas minął.
Gabinet był celowo uspokajający: długa kanapa pokryta kasztanową skórą pod
zasłoniętym oknem, dwa tapicerowane fotele naprzeciwko stolika z misą kawowych
cukierków w złotych papierkach, dywan wyszywany w kolorowe odciski stóp. Włączony
do kontaktu odświeżacz powietrza sprawiał, że pachniało cynamonem. Eurece to nie
przeszkadzało. Landry siedziała na jednym z foteli. Dziewczyna z głośnym hukiem rzuciła
torbę na podłogę – podręczniki w ostatniej klasie były wielkimi cegłami – i opadła na
kanapę.
– Ładnie tu – powiedziała. – Powinna pani kupić jedno z tych wahadełek ze srebrnymi
kulami. Mój ostatni lekarz takie miał. Może dystrybutor ciepłej i zimnej wody.
– Jeśli chciałabyś napić się wody, przy zlewie stoi dzbanek. Z przyjemnością…
– Nieważne.
Eureka już pozwoliła sobie wypowiedzieć więcej słów, niż zamierzała przez całą
godzinę. Denerwowała się. Odetchnęła i ponownie wzniosła mury. Przypomniała sobie, że
jest stoikiem.
Landry wysunęła jedną stopę z szarobrązowego mokasyna i za jej pomocą zdjęła drugi,
ukazując paznokcie pomalowane czerwonobrązowym lakierem. Wsunęła obie stopy pod
fotel i oparła brodę na dłoni.
– Co cię tu dziś sprowadza?
Kiedy Eureka nie mogła się wyrwać z trudnej sytuacji, jej umysł wypełniały
najdziwniejsze obrazy, których nie próbowała się pozbyć. Wyobraziła sobie kawalkadę
motocyklistów, która eskortowała ją na terapię, jadąc serpentynami przez centrum
miasteczka New Iberia.
Ale Landry wydawała się praktyczna i zainteresowana rzeczywistością, od której Eureka
pragnęła uciec. Dziewczynę sprowadził tu jej czerwony jeep. Sprowadziło ją trzydzieści
kilometrów drogi między tym gabinetem a jej szkołą – i każda sekunda przechodziła w
minutę, w trakcie której nie była z powrotem w szkole, rozgrzewając się przed
popołudniowym biegiem przełajowym. Sprowadził ją pech.
A może list ze szpitala Acadia Vermilion, według którego ze względu na niedawną próbę
samobójstwa terapia stała się obowiązkowa?
S a m o b ó j s t w o . Słowo wydawało się bardziej gwałtowne niż jej próba.
Wieczorem przed rozpoczęciem ostatniego roku szkoły Eureka po prostu otworzyła okno, a
cienkie białe firanki wydęły się w jej stronę, kiedy leżała na łóżku. Próbowała pomyśleć o
choć jednej radosnej rzeczy w przyszłości, lecz jej umysł wciąż cofał się do utraconych
momentów szczęścia, które nie mogły powrócić. Nie mogła żyć w przeszłości, więc
uznała, że nie może żyć w ogóle. Włączyła iPoda. Połknęła resztę tabletek oksykodonu,
które tato dostał po operacji kręgosłupa i trzymał w apteczce.
Osiem, może dziewięć tabletek, nie liczyła ich, kiedy je łykała. Myślała o matce.
Myślała o Maryi, matce Boga, która zgodnie z tym, czego nauczono ją w dzieciństwie,
modliła się za każdego w godzinie jego śmierci. Eureka znała nauki Kościoła katolickiego
na temat samobójstwa, ale wierzyła w Maryję, której miłosierdzie było ogromne i która
mogła zrozumieć, że dziewczyna utraciła zbyt wiele i mogła już tylko się poddać.
Obudziła się na zimnym oddziale ratunkowym, przywiązana do noszy, krztusząca się rurą
do płukania żołądka. Słyszała, jak tato i Rhoda kłócą się w korytarzu, a pielęgniarka
zmusiła ją do wypicia paskudnego płynnego węgla, który miał zneutralizować te trucizny,
których nie udało się usunąć z jej organizmu.
Ponieważ Eureka nie znała języka, dzięki któremu mogłaby wyjść wcześniej – „Chcę
żyć”, „Już nigdy więcej tego nie zrobię” – spędziła dwa tygodnie na oddziale
psychiatrycznym.
Wiedziała, że nigdy nie zapomni absurdu skakania na skakance obok potężnej
schizofreniczki podczas zajęć rytmiki albo jedzenia owsianki z chłopakiem z koledżu, który
zbyt płytko przeciął nadgarstki i pluł w twarz pielęgniarzom, kiedy próbowali podać mu
tabletki. Jakimś sposobem szesnaście dni później Eureka wlokła się na poranną mszę przed
pierwszymi zajęciami w katolickiej szkole średniej Evangeline, kiedy Belle Pogue,
uczennica drugiej klasy z Opelousas, zatrzymała ją w wejściu do kaplicy.
– Musisz czuć się pobłogosławiona, że żyjesz – powiedziała. Eureka wpatrzyła się z
taką złością w blade oczy Belle, że dziewczyna jęknęła, przeżegnała się i pośpiesznie
ukryła w najdalszej ławce. W ciągu sześciu tygodni od powrotu do Evangeline Eureka
przestała już liczyć, ilu przyjaciół straciła.
Doktor Landry odchrząknęła.
Eureka wbiła wzrok w podwieszany sufit.
– Wie pani, dlaczego tu jestem.
– Chciałabym, żebyś ubrała to w słowa.
– Żona mojego ojca.
– Masz problemy z macochą?
– Rhoda umówiła mnie na spotkanie. Dlatego tu jestem.
Terapia Eureki stała się jedną z misji żony taty. Najpierw chodziło o poradzenie sobie z
rozwodem, później o żałobę po śmierci matki, teraz o rozpracowanie próby samobójczej.
Kiedy zabrakło Diany, nikt nie interweniował w imieniu Eureki, nie dzwonił i nie
pozbywał się szarlatana. Eureka wyobraziła sobie, że będzie miała sesje z doktor Landry
nawet w wieku osiemdziesięciu pięciu lat i wcale nie będzie mniej porąbana niż obecnie.
– Wiem, że rozdzielenie z matką było dla ciebie trudne – powiedziała Landry. – Jak się
czujesz?
Eureka skupiła się na słowie „rozdzielenie” – jakby ona i Diana zostały oderwane od
siebie przez tłum, lecz wkrótce znów się połączą, wezmą za ręce i pomaszerują w stronę
najbliższej portowej restauracji na smażone małże, i będą się zachowywać, jakby nigdy się
nie rozdzieliły.
Tego ranka, przy śniadaniu, Rhoda przysłała Eurece SMS:
„Doktor Landry, 15.00”. W wiadomości był link, by Eureka mogła dodać spotkanie do
kalendarza w swoim telefonie. Kiedy kliknęła na adres gabinetu, symbol na mapie wskazał
lokalizację przy głównej ulicy New Iberia.
– New Iberia? – Jej głos się załamał.
Rhoda przełknęła łyk paskudnego z wyglądu zielonego soku.
– Pomyślałam, że to ci się spodoba.
Eureka urodziła się i dorastała w miasteczku New Iberia. To miejsce wciąż nazywała
swoim domem, tam przeżyła z rodzicami niczym niezakłóconą część swojego życia, aż się
rozstali i mama się wyprowadziła, a pewny krok taty zaczął przypominać powłóczenie
nogami, jak u tych krabów z restauracji Victor’s, gdzie kiedyś był szefem kuchni.
To było mniej więcej w czasie huraganu Katrina, za którym zaraz przyszła Rita. Stary
dom Eureki wciąż istniał – podobno zamieszkała w nim inna rodzina – ale po huraganach
tato nie chciał poświęcać czasu i emocji na naprawy. I dlatego wyprowadzili się do
Lafayette, dwadzieścia kilometrów i trzydzieści lat świetlnych od domu. Tato dostał pracę
jako asystent szefa kuchni w restauracji Prejean’s, która była większa i o wiele mniej
romantyczna niż Victor’s. Eureka poszła do innej szkoły, co było niefajne. Nim zdążyła się
zorientować, że tato przebolał rozstanie z mamą, oboje wprowadzili się do domu przy
Shady Circle. Należał do apodyktycznej kobiety imieniem Rhoda. Była w ciąży. Nowy
pokój Eureki znajdował się obok przyszłego pokoju dziecinnego.
I nie, Rhodo, Eurece nie podobało się, że ta nowa terapeutka mieszkała aż w New
Iberia. Jak mogła pojechać tak daleko na wizytę, a później zdążyć na wyścig?
Bieg był bardzo ważny, nie tylko dlatego że Evangeline ścigała się ze swoją rywalką,
szkołą Manor High. Tego dnia Eureka obiecała trenerce, że zadecyduje, czy zostanie w
drużynie.
Przed śmiercią Diany Eureka została kapitanem drużyny. Po wypadku, kiedy była
wystarczająco silna fizycznie, przyjaciele namawiali ją, żeby wzięła udział w kilku letnich
biegach treningowych. Ale ten jeden, w którym uczestniczyła, sprawił, że miała ochotę
krzyczeć. Uczniowie młodszych klas podawali jej kubki wody pełne litości. Trenerka
uznała, że przyczyną słabego wyniku Eureki był gips na nadgarstkach. Ale to było
kłamstwo. Nie miała serca do wyścigów. Nie było z drużyną. Jej serce znalazło się na dnie
oceanu z Dianą.
Po tabletkach trenerka przyniosła baloniki, które wyglądały absurdalnie na sterylnym
oddziale psychiatrycznym. Eurece nawet nie pozwolili ich zatrzymać, kiedy skończyły się
godziny odwiedzin.
– Odchodzę – oznajmiła jej. Była zażenowana, że ktoś widzi ją z nadgarstkami i
kostkami przywiązanymi do łóżka. – Proszę powiedzieć Cat, że może sobie wziąć moją
szafkę.
Smutny uśmiech trenerki sugerował, że po próbie samobójczej decyzje dziewcząt ważą
mniej niż ciała na Księżycu.
– Przeżyłam dwa rozwody i walkę siostry z rakiem – powiedziała trenerka. – Nie mówię
tego tylko dlatego, że jesteś najszybszą dziewczyną w mojej drużynie. Mówię to, bo być
może bieganie jest terapią, której potrzebujesz. Kiedy poczujesz się lepiej, przyjdź do
mnie. Porozmawiamy o tej szafce.
Eureka nie wiedziała, dlaczego się zgodziła. Może nie chciała zawieść kolejnej osoby.
Obiecała, że spróbuje odzyskać kondycję do czasu wyścigu przeciwko Manor, spróbuje raz
jeszcze. Kiedyś kochała biegać. Kochała drużynę. Ale to wszystko było wcześniej.
– Eureko – odezwała się doktor Landry. – Czy możesz opowiedzieć mi coś o wypadku?
Eureka wpatrywała się w ciemne płótno sufitu, jakby mogło jej coś podpowiedzieć. Z
wypadku pamiętała tak niewiele, że nie widziała sensu w otwieraniu ust. Na przeciwległej
ścianie gabinetu wisiało lustro. Dziewczyna wstała i stanęła przed nim.
– Co widzisz? – spytała Landry.
Ślady dziewczyny, którą była wcześniej: te same nieduże, odstające uszy, za które
zakładała włosy, te same ciemnoniebieskie oczy jak u taty, te same brwi, które rosły
krzaczaste, jeśli codziennie rano ich nie regulowała – to wciąż było na miejscu. A jednak
tuż przed wizytą na parkingu minęły ją dwie kobiety w wieku Diany i jedna szepnęła do
drugiej:
– Własna matka by jej nie poznała.
To było stwierdzenie, jakich wiele mówiono na temat Eureki w New Iberia: „Mogłaby
zwyciężyć w dyskusji z murem chińskim”, „Fałszuje tak, że uszy odpadają”, „Biegnie
szybciej niż nadepnięta mrówka podczas olimpiady”. Z takimi wyrażeniami był jeden
problem: zbyt łatwo opuszczały usta. Te kobiety nie mówiły o prawdziwej Dianie, która
rozpoznałaby swoją córkę zawsze i wszędzie, niezależnie od okoliczności.
Trzynaście lat w katolickiej szkole nauczyło Eurekę, że Diana patrzyła na nią teraz z
nieba i rozpoznawała ją. Nie przeszkadzałyby jej podarta koszulka Joshua Tree pod
szkolnym sweterkiem, obgryzione paznokcie albo dziura na lewym dużym palcu
płóciennych butów w kurzą stopkę. Ale włosy mogłyby ją wkurzyć.
W ciągu czterech miesięcy od wypadku włosy Eureki przeszły od naturalnego ciemnego
blondu przez ostry rudy (naturalny odcień włosów jej matki), utlenioną biel (pomysł ciotki
Maureen, która prowadziła salon piękności) aż po kruczą czerń (która w końcu zdawała się
pasować), a teraz zaczynały odrastać w interesującym rozczochranym ombre. Eureka
próbowała się uśmiechnąć do swojego odbicia, ale jej twarz wyglądała dziwnie, jak
komediowa maska, którą w poprzednim roku widziała na ścianie podczas zajęć teatralnych.
– Opowiedz mi o swoim ostatnim pozytywnym wspomnieniu.
Eureka znów opadła na kanapę. To musiał być ten dzień. To musiała być płyta Jelly Roll
Mortona w odtwarzaczu i koszmarne fałszowanie jej matki w harmonii z jej koszmarnym
fałszowaniem, kiedy jechały z opuszczonymi szybami przez most, do którego końca miały
nie dotrzeć. Pamiętała śmiech z głupiego tekstu, gdy zbliżały się do połowy mostu.
Pamiętała, jak szybko minęły pordzewiały biały znak: CZWARTA MILA.
Później – nicość. Ziejąca czarna dziura, aż obudziła się w szpitalu w Miami z
pokaleczoną czaszką, pękniętym lewym bębenkiem, który nigdy nie zagoił się do końca,
skręconą kostką, dwoma połamanymi nadgarstkami, tysiącem sińców…
I bez matki.
Tato siedział na brzegu jej łóżka. Płakał, kiedy się ocknęła, przez co jego oczy zrobiły
się jeszcze bardziej niebieskie. Rhoda podawała mu chusteczki. Przyrodnie rodzeństwo
Eureki, czteroletnie bliźnięta William i Claire, zaciskało małe, miękkie paluszki wokół tych
części jej rąk, które nie były w gipsie. Wyczuła zapach bliźniąt, jeszcze zanim otworzyła
oczy, zanim wiedziała, że ktokolwiek tam jest i że w ogóle żyje. Pachniały tak jak zawsze
mydłem Ivory i gwieździstymi nocami.
Głos Rhody był spokojny, kiedy pochyliła się nad łóżkiem i przesunęła czerwone
okulary na czubek głowy.
– Miałaś wypadek. Wyzdrowiejesz.
Powiedzieli jej o nagłej fali, która wzniosła się jak mit z dna oceanu i zrzuciła chryslera
jej matki z mostu. Mówili o naukowcach szukających w wodzie meteorytu, który mógł
wywołać taką falę. Wspomnieli o robotnikach budowlanych i spytali, jakim sposobem i
dlaczego tylko im pozwolono przejechać przez most. Rhoda zasugerowała pozwanie władz
hrabstwa, ale tato zrobił gest oznaczający: „Daj spokój”. Spytali Eurekę o cudowne
ocalenie. Czekali, aż wypełni luki i opowie, jak sama znalazła się na brzegu.
Kiedy nie mogła tego zrobić, opowiedzieli jej o matce. Nie słuchała, nic z tego nie
słyszała. Cieszyła się, że dzwonienie w uchu zagłuszało większość dźwięków. Czasami
pasowało jej, że przez wypadek częściowo straciła słuch. Patrzyła na delikatną buzię
Williama, a później Claire, sądząc, że to coś pomoże. Ale wydawało się, że się jej boją, co
bolało bardziej niż połamane kości. Dlatego popatrzyła za nich, skierowała nieostre
spojrzenie ku kremowej ścianie i tam je utrzymywała przez następnych dziewięć dni.
Zawsze mówiła pielęgniarkom, że czuje ból na poziomie siódmym z dziesięciu w ich
tabeli, dzięki czemu dostawała kolejne dawki morfiny.
– Może ci się wydawać, że świat nie jest sprawiedliwy – zasugerowała Landry.
Czyżby Eureka wciąż siedziała w jednym pokoju z tą protekcjonalną kobietą, której
płacono, żeby jej nie rozumiała? T o było niesprawiedliwe. Wyobraziła sobie, że
szarobrązowe buty Landry wzlatują magicznie z dywanu, unoszą się w powietrzu i obracają
jak minutowa i godzinowa wskazówka na tarczy zegara, aż czas minie i Eureka będzie
mogła pośpiesznie ruszyć z powrotem na bieg.
– Krzyk o pomoc taki jak twój często wynika z poczucia niezrozumienia.
„Krzyk o pomoc” to psychiatryczny eufemizm oznaczający „próbę samobójczą”. To nie
był krzyk o pomoc. Przed śmiercią Diany Eureka sądziła, że świat jest niesamowicie
ekscytującym miejscem. Jej matka była chodzącą przygodą. Podczas zwyczajnego spaceru
zauważała rzeczy, które większość ludzi minęłaby tysiąc razy. Śmiała się głośniej i częściej
niż którakolwiek ze znanych jej osób i czasem dziewczyna czuła się z tego powodu
zażenowana; teraz jednak odkryła, że śmiechu matki brakuje jej bardziej niż czegokolwiek
innego.
Razem pojechały do Egiptu, Turcji i Indii oraz opłynęły wyspy Galapagos – wszystko to
w ramach badań archeologicznych matki. Pewnego razu kiedy Eureka odwiedziła matkę na
wykopaliskach w północnej Grecji, spóźniły się na ostatni autobus z Trikali i myślały, że
utknęły na noc – aż czternastoletnia Eureka zatrzymała ciężarówkę z oliwą i autostopem
dotarły z powrotem do Aten. Pamiętała, jak matka obejmowała ją ramieniem, kiedy
siedziały na pace ciężarówki między ostro pachnącymi, przeciekającymi beczkami z oliwą,
i szeptała cicho: „Znalazłabyś drogę ucieczki z lisiej nory na Syberii, dziewczyno. Jesteś
cholernie dobrą towarzyszką podróży”. To był ulubiony komplement Eureki. Myślała o nim
często, kiedy znajdowała się w sytuacji, z której chciała się wydostać.
– Próbuję nawiązać z tobą kontakt, Eureko – powiedziała doktor Landry. – Twoi
najbliżsi usiłują nawiązać z tobą kontakt. Poprosiłam twoją macochę i ojca, by zanotowali
kilka słów opisujących zmiany, jakie w tobie zaszły. – Sięgnęła po notatnik w
marmurkowych okładkach, który leżał na stoliku obok jej fotela. – Chciałabyś je usłyszeć?
– Jasne. – Eureka wzruszyła ramionami. – Proszę spróbować.
– Twoja macocha…
– Rhoda.
– Rhoda nazwała cię „chłodną”. Powiedziała, że reszta rodziny „obchodzi się z tobą jak
z jajkiem”, że „izolujesz się” i jesteś „niecierpliwa” wobec przyrodniego rodzeństwa.
Eureka wzdrygnęła się.
– Nie jestem…
Izoluje się – a czy to ważne? Ale niecierpliwa wobec bliźniąt? Czy to prawda? A może
kolejna sztuczka Rhody?
– A co z tatą? Niech zgadnę… „nieobecna”, „ponura”?
Landry przewróciła kartkę w notatniku.
– Ojciec opisuje cię jako, tak, „nieobecną”, „stoicką”, „twardy orzech do zgryzienia”.
– Bycie stoikiem nie jest niczym złym.
Od kiedy Eureka poznała idee greckiego stoicyzmu, starała się panować nad emocjami.
Podobała jej się wizja wolności, jaką zyskiwała, przejmując kontrolę nad uczuciami,
powstrzymując je tak, że tylko ona je widziała, jak karty w grze. We wszechświecie, w
którym nie istniały takie Rhody i Landry, określenie przez tatę „stoicką” mogłoby być
komplementem. On też był stoikiem.
Ale ten „twardy orzech” ją niepokoił.
– Jaki orzech samobójca c h c i a ł b y zostać zgryziony? – mruknęła.
Landry opuściła notatnik.
– Nadal masz myśli samobójcze?
– Odnosiłam się do orzechów – powiedziała z irytacją Eureka. – Stawiałam się w
o p o z y c j i do orzecha, który… Nieważne.
Ale było już za późno. Pozwoliła, żeby wymknęło jej się słowo na „s”, co było
odpowiednikiem powiedzenia „bomba” w samolocie. Landry już widziała migoczące
ostrzegawcze światełka.
Oczywiście Eureka nadal myślała o samobójstwie. I tak, rozważała inne sposoby,
wiedząc przy tym, że z pewnością nie spróbuje utopienia – nie po tym, co stało się z Dianą.
Raz widziała program o tym, jak płuca wypełniają się krwią, zanim topielec umrze.
Czasami rozmawiała o samobójstwie z przyjacielem Brooksem, któremu jako jedynemu
mogła zaufać, że nie będzie jej oceniał i nie doniesie tacie albo i gorzej. Kilka razy
cierpliwie jej wysłuchał, jak w telefonie zaufania. Zmusił ją, żeby mu obiecała, że do niego
zadzwoni, kiedy tylko znów o tym pomyśli, więc dużo rozmawiali.
Ale wciąż tu była, prawda? Pragnienie, by opuścić ten świat, nie było tak
obezwładniające jak wtedy, kiedy Eureka połknęła te pigułki. Letarg i apatia zastąpiły
pragnienie śmierci.
– Czy tato wspomniał, że zawsze taka byłam? – spytała. Landry odłożyła notatnik na
stolik.
– Zawsze?
Eureka odwróciła wzrok. Może nie zawsze. Oczywiście, że nie zawsze. Przez chwilę
wszystko wyglądało pięknie. Ale kiedy miała dziesięć lat, jej rodzice się rozstali. Po
czymś takim trudno znaleźć radość.
– Może mogłaby pani wypisać mi receptę na xanax? – Eureka znów słyszała dzwonienie
w lewym uchu. – Inaczej to wydaje mi się stratą czasu.
– Nie potrzebujesz leków. Musisz się otworzyć, nie ukrywać tej tragedii. Twoja
macocha twierdzi, że nie chcesz rozmawiać z nią ani z ojcem. Nie okazałaś żadnego
zainteresowania rozmową ze mną. A co z twoimi przyjaciółmi w szkole?
– Cat – odpowiedziała odruchowo Eureka. – I Brooks.
Z nimi rozmawiała. Gdyby któreś z nich siedziało teraz na miejscu Landry, Eureka być
może nawet by się śmiała.
– Dobrze. – „ W k o ń c u ”, chciała powiedzieć doktor Landry. – Jak oni by cię
opisali od czasu wypadku?
– Cat jest kapitanem szkolnej drużyny biegów przełajowych – odpowiedziała, myśląc o
mieszanych uczuciach na twarzy przyjaciółki, kiedy Eureka oznajmiła, że odchodzi i
zwalnia stanowisko kapitana. – Powiedziałaby, że stałam się powolna.
Cat była teraz na boisku razem z resztą drużyny. Świetnie prowadziła ćwiczenia, ale
motywowanie było jej słabym punktem – a drużyna potrzebowała motywacji, żeby stawić
czoła Manor. Eureka spojrzała na zegarek. Gdyby wybiegła stąd zaraz po zakończeniu
spotkania, mogłaby zdążyć do szkoły. Tego chciała, prawda?
Kiedy podniosła wzrok, Landry zmarszczyła czoło.
– To dość ostre słowa do dziewczyny, która właśnie opłakuje śmierć matki, nie sądzisz?
Eureka wzruszyła ramionami. Gdyby Landry miała poczucie humoru, gdyby znała Cat,
zrozumiałaby. Jej przyjaciółka zwykle żartowała. I w porządku. Znały się od wieków.
– A co z… Brooke?
– B r o o k s e m – poprawiła Eureka.
Jego też znała od wieków. Umiał jej wysłuchać lepiej niż ci wszyscy psychiatrzy, na
których tato i Rhoda marnowali pieniądze.
– To chłopak? – Notatnik wrócił, Landry coś zanotowała.
– I jesteście t y l k o p r z y j a c i ó ł m i?
– A jakie to ma znaczenie? – warknęła Eureka.
Zdarzyło się raz kiedyś, że ona i Brooks ze sobą chodzili – w piątej klasie. Ale byli
dzieciakami. A ona była wstrząśnięta rozstaniem rodziców i…
– Rozwód często wywołuje w dzieciach zachowania, które utrudniają im nawiązanie
własnych związków.
– Mieliśmy d z i e s i ę ć lat. Nie wyszło nam, bo ja chciałam iść popływać, a on wolał
jeździć na rowerze. Jak w ogóle zaczęłyśmy o tym rozmawiać?
– Sama mi to powiedz. Może porozmawiaj z Brooksem o swojej stracie. Wydaje się
kimś, na kim mogłoby ci zależeć, gdybyś udzieliła sobie pozwolenia na uczucia.
Eureka przewróciła oczami.
– Proszę założyć buty, pani doktor. – Chwyciła torbę i wstała z kanapy. – Muszę lecieć.
Uciec z tej sesji. Popędzić do szkoły. Biec przez lasy, aż zmęczy się tak, że nic nie
będzie jej boleć. Może nawet pobiec z powrotem do drużyny, którą kochała. Trenerka
miała rację w jednej kwestii: kiedy Eureka była w dołku, bieganie pomagało.
– Do zobaczenia w przyszły wtorek?! – zawołała Landry.
Ale mówiła już do zamykających się drzwi.
2
Poruszające się ciała
Piegnąc przez nierówny parking, Eureka nacisnęła guzik na pilocie, żeby otworzyć zamki
Magdy, jej samochodu, po czym wślizgnęła się za kierownicę. Na drzewie nad jej głową
harmonijnie śpiewały lasówki. Dziewczyna znała ich głos na pamięć. Dzień był ciepły i
wietrzny, ale Magda stała zaparkowana pod drzewem, dzięki czemu we wnętrzu panował
przyjemny chłód. Magda była czerwonym jeepem cherokee, poprzednim autem Rhody. Dla
Eureki było za nowe i za czerwone. Jeśli zamknęła okna, wewnątrz nic nie było słychać,
przez co dziewczyna miała wrażenie, że jedzie w grobie. Cat upierała się, żeby nadać
jeepowi imię Magda, żeby mogły się choć z niego pośmiać. Nie był nawet w połowie tak
fajny jak jasnoniebieski lincoln continental taty, w którym Eureka uczyła się jeździć, ale
przynajmniej miał zabójczy odtwarzacz. Podłączyła telefon i ustawiła na internetową stację
radiową szkoły KBEU. Każdego dnia po lekcjach grali najlepsze kawałki najlepszych
miejscowych i niezależnych kapel. W poprzednim roku Eureka puszczała muzykę w stacji,
we wtorkowe popołudnia miała program o nazwie „Nuda nad Bayou*". Zostawili dla niej
miejsce i w tym roku, ale już go nie chciała. Ledwie pamiętała tę dziewczynę, która
puszczała stare kawałki w stylu zydeco i najnowsze mashupy, nie wspominając o tym, by
znów się nią stać. Eureka otworzyła wszystkie okna i szyberdach i wyjechała z parkingu w
rytm It's Not Fair Faith Healers, zespołu kilku dzieciaków ze szkoły. Zakręcona linia basu
sprawiała, że biegła szybciej, i dzięki niej wyciągnęła starą gitarę dziadka. Nauczyła się
kilku akordów, ale od wiosny nie sięgnęła po instrument. Nie mogła sobie wyobrazić, jaką
muzykę miałaby grać po śmierci Diany. Gitara zbierała kurz w kącie jej pokoju pod
niewielkim obrazem przedstawiającym świętą Katarzynę ze Sieny, który Eureka zwinęła z
domu babci Sugar po jej śmierci. Nikt nie wiedział, skąd Sugar wzięła ikonę. Od kiedy
Eureka pamiętała, obrazek przedstawiający świętą chroniącą przed ogniem wisiał nad
kominkiem babci. Stukała palcami w kierownicę. Landry nie wiedziała, o czym mówi.
Eureka c z u ł a różne rzeczy, rzeczy takie jak... irytacja, że właśnie zmarnowała kolejną
godzinę w kolejnym ponurym gabinecie. Były też inne: lodowaty strach za każdym razem,
kiedy przejeżdżała przez najkrótszy nawet most. Otępiający smutek, gdy leżała bezsennie w
łóżku. Ciężkość w kościach, której źródło musiała odnaleźć każdego ranka, kiedy dzwonił
budzik w komórce. Wstyd, że przeżyła, a Diana nie. Wściekłość, że coś tak absurdalnego
odebrało jej matkę. Poczucie jałowości szukania zemsty na fali. Nieuchronnie, kiedy
Eureka pozwalała, by jej przygnębione myśli wędrowały swobodnie, kończyła na
jałowości. Jałowość ją drażniła. Dlatego cofnęła się, skupiając się na rzeczach, nad
którymi mogła panować - jak powrót do szkoły i czekająca ją decyzja. Nawet Cat nie
wiedziała, że Eureka może się dziś pojawić. Bieg na dwanaście kilometrów był niegdyś jej
mocnym punktem. Reszta drużyny narzekała, ale dla Eureki hipnotyczny rytm długiego biegu
był odświeżający. Malutka część Eureki pragnęła ścigać się z dzieciakami z Manor, a
malutka część to i tak dużo, skoro przez ostatnie miesiące pragnęła tylko spać. Nigdy by nie
dała Landry tej satysfakcji, ale owszem, c z u ł a s i ę niezrozumiana. Ludzie nie wiedzieli,
co zrobić z martwą matką, a tym bardziej z jej żyjącą córką o skłonnościach samobójczych.
Ich mechaniczne poklepywanie po plecach i ściskanie ramienia denerwowało Eurekę. Nie
mogła pojąć ogromu braku wrażliwości, jaki był konieczny, by mówić rzeczy w rodzaju:
„Bogu musiało brakować twojej matki w niebie" albo „To sprawi, że staniesz się lepsza".
Grupka popularnych dziewczyn ze szkoły, które nigdy nie zwracały na nią uwagi, po
śmierci Diany wrzuciła do jej skrzynki pocztowej haftowaną krzyżykami bransoletkę
przyjaźni. Z początku, kiedy wpadała na nie na mieście z gołymi nadgarstkami, Eureka
unikała ich spojrzeń. Ale po tym jak próbowała się zabić, już nie miała tego problemu.
Dziewczyny pierwsze odwracały wzrok. Litość miała swoje granice. Nawet Cat całkiem
niedawno przestała płakać na widok Eureki. Wydmuchiwała nos, śmiała się i mówiła:
- J a nawet nie l u b i ę swojej matki, a odbiłoby mi, gdybym ją straciła. Eurece o d b i ł
o . Ale tylko dlatego, że nie załamała się i nie zaczęła płakać, nie rzucała się w ramiona
każdego, kto chciał ją przytulić, ani nie okrywała się domowej roboty bransoletkami,
ludzie sądzili, że nie rozpacza? Rozpaczała każdego dnia, przez cały czas, każdym atomem
swojego ciała. „Znalazłabyś drogę ucieczki z lisiej nory na Syberii, dziewczyno". Słowa
Diany odnalazły ją, kiedy minęła wybielony sklepik z przynętą Herberta i skręciła w lewo
na żwirową drogę między wysokimi pędami trzciny cukrowej. Tereny po obu stronach tego
pięciokilometrowego odcinka drogi między New Iberia a Lafayette zaliczały się do
najładniejszych w trzech gminach: potężne dęby wznoszące się w błękitne niebo, pola
wiosną ozdobione kwiatami barwinków, samotna przyczepa na palach kilkaset metrów od
drogi. Diana uwielbiała ten odcinek trasy do Lafayette. Nazywała go „ostatnim tchnieniem
wsi przed cywilizacją". Eureka nie jechała tą drogą od śmierci Diany. Skręciła w nią
odruchowo, nie spodziewając się, że będzie tak bolało, ale nagle zaparło jej dech w piersi.
Każdego dnia odnajdował ją nowy ból, przeszywał ją, jakby żałoba była lisią norą, z której
nie mogła znaleźć drogi ucieczki aż do śmierci. Prawie zatrzymała samochód, żeby z niego
wysiąść i ruszyć biegiem. Kiedy biegała, nie myślała. Jej umysł oczyszczał się, konary
dębów obejmowały ją kędzierzawymi pędami oplątwy, stawała się jedynie stopami
uderzającymi w ziemię, obolałymi nogami, bijącym sercem, poruszającymi się rękami,
roztapiała się w szlakach, aż stawała się czymś odległym. Pomyślała o biegu. Może
udałoby się jej zmienić desperację w coś pożytecznego. Gdyby tylko zdążyła na czas do
szkoły... Tydzień wcześniej w końcu pozbyła się ostatniego gipsu, który musiała nosić na
strzaskanych nadgarstkach (złamanie prawego było tak poważne, że nastawiali go trzy
razy). Nie cierpiała go i nie mogła się doczekać, kiedy się go pozbędzie. Ale w
poprzednim tygodniu, gdy ortopeda wrzucił gips do śmieci i stwierdził, że jest zdrowa,
brzmiało to jak żart. Kiedy Eureka zatrzymała się przed znakiem stopu na pustym
skrzyżowaniu, gałęzie wawrzynu zwieszały się nad szy-berdachem. Podciągnęła rękaw
zielonego szkolnego swetra. Kilka razy przekręciła prawy nadgarstek, przyglądając się
przedramieniu. Skóra była blada jak płatek magnolii. Obwód prawej ręki zdawał się o
połowę mniejszy niż lewej. Wyglądało to dziwacznie. Eureka poczuła się zawstydzona.
Później zawstydził ją własny wstyd. Żyła, a jej matka nie... Z tyłu rozległ się pisk opon.
Mocne uderzenie sprawiło, że odruchowo krzyknęła, gdy Magda ruszyła naprzód. Eureka
gwałtownie wcisnęła hamulec. Poduszka powietrzna rozdęła się jak meduza. Szorstka
tkanina podrapała jej nos i policzki. Głowa uderzyła o zagłówek. Jęknęła, zaparło jej dech
w piersi, a wszystkie mięśnie się napięły. Łoskot zginającego się metalu sprawił, że
muzyka z odtwarzacza zabrzmiała dziwnie świeżo. Eureka wsłuchiwała się przez chwilę w
słowa „zawsze niesprawiedliwe", zanim zorientowała się, że ktoś w nią wjechał.
Gwałtownie otworzyła oczy i szarpnęła klamkę, zapominając, że wciąż ma zapięty pas.
Kiedy podniosła stopę z hamulca, samochód potoczył się naprzód, aż zaciągnęła ręczny.
Wyłączyła silnik Magdy. Szarpała rękami pod kurczącą się poduszką powietrzną.
Rozpaczliwie pragnęła się uwolnić. Na jej ciało padł cień, wywołując przedziwne uczucie
déjà vu. Ktoś stał obok samochodu i zaglądał do środka. Podniosła wzrok...
- Ty - wyszeptała odruchowo.
Nigdy wcześniej nie widziała tego chłopca. Jego skóra była równie blada jak jej ręka
uwolniona z gipsu, ale oczy miał turkusowe jak ocean w Miami, a to sprawiło, że
pomyślała o Dianie. W ich głębi wyczuwała smutek, niczym cienie w morzu. Włosy miał
jasne, niezbyt krótkie i nieco falujące.
Widziała, że pod białą koszulą zapinaną na guziki kryje się mnóstwo mięśni. Prosty nos,
kwadratowa szczęka, pełne wargi - ten dzieciak wyglądał jak Paul Newman w ulubionym
filmie Diany Hud, syn farmera, tylko był bardzo blady.
- Mógłbyś mi pomóc! - krzyknęła do nieznajomego.
Był najprzystojniejszym chłopakiem, na jakiego kiedykolwiek wrzeszczała. Być może
najprzystojniejszym, jakiego widziała w życiu. Jej okrzyk sprawił, że chłopak podskoczył i
sięgnął, by otworzyć drzwi, w chwili kiedy jej palce w końcu odnalazły klamrę pasa.
Wypadła bezwładnie z samochodu i wylądowała na czworakach pośrodku zapylonej drogi.
Jęknęła.
Nos i policzki paliły ją od otarcia poduszką powietrzną, a prawy nadgarstek pobolewał.
Chłopak przykucnął, by jej pomóc. Oczy miał zadziwiająco niebieskie.
- Nie trzeba.
Wstała i otrzepała spódnicę. Poruszyła szyją, co bolało, choć było niczym w porównaniu
ze stanem, w jakim znalazła się po poprzednim wypadku. Spojrzała na białego pickupa,
który w nią uderzył, a następnie na chłopaka.
- Co z tobą?! - krzyknęła. - Tu jest znak stopu!
- Przepraszam. - Jego głos był łagodny i miękki. Nie była pewna, czy rzeczywiście jest
mu przykro.
- W ogóle próbowałeś zahamować?
- Nie widziałem...
- Nie widziałeś dużego czerwonego samochodu z przodu?
Obróciła się, żeby ocenić stan Magdy. Kiedy zobaczyła uszkodzenia, zaklęła tak, że
słyszano ją w całej gminie.
Tył auta przypominał akordeon, został wgięty w stronę tylnego siedzenia, na którym
tkwiła teraz tablica rejestracyjna.
Tylna szyba rozpadła się, z jej obrzeży zwisały odłamki szkła przypominające nieładne
sople. Tylne koła wykręciły się na boki.
Odetchnęła głęboko, przypominając sobie, że samochód i tak był symbolem statusu
Rhody, a nie czymś, co kochała.
Magda była poważnie uszkodzona, to jasne. Ale co miała zrobić Eureka?
Trzydzieści minut do biegu. Nadal piętnaście kilometrów od szkoły. Jeśli się nie pokaże,
trenerka uzna, że Eureka ją olała.
- Potrzebuję danych z twojego ubezpieczenia - powiedziała, w końcu przypominając
sobie zdanie, które ojciec kazał jej wykuć na pamięć, zanim jeszcze zrobiła prawo jazdy.
- Ubezpieczenia? - Chłopak potrząsnął głową i wzruszył ramionami.
Kopnęła oponę jego pickupa. Był stary, pewnie z początku lat osiemdziesiątych, i
mogłaby uznać, że jest fajny, gdyby właśnie nie zmiażdżył jej auta. Jego maska się
otworzyła, ale poza tym nie był nawet zadrapany.
- Niewiarygodne. - Spiorunowała chłopaka wzrokiem. — Twoje auto w ogóle nie jest
uszkodzone.
- A czego się spodziewałaś? To chevy — odparł chłopak z przesadzonym akcentem,
cytując wyjątkowo irytującą reklamę pickupa, którą emitowano w dzieciństwie Eureki. To
była kolejna nic nieznacząca rzecz, którą mówili ludzie. Zaśmiał się z przymusem i
wpatrzył w jej twarz. Eureka wiedziała, że kiedy się złości, robi się czerwona. Brooks
nazywał to „płomieniem bayou".
- Czego się spodziewałam? — Podeszła bliżej. - Spodziewałam się, że mogę wsiąść do
samochodu bez zagrożenia życia. Spodziewałam się, że ludzie, którzy poruszają się po
drogach, mają przynajmniej podstawową znajomość kodeksu drogowego. Spodziewałam
się, że gość, który wjechał w moje auto, nie będzie aż tak zadowolony z siebie.
Zorientowała się, że dała się ponieść i jest zbyt blisko. Dzieliły ich od siebie zaledwie
centymetry i żeby spoglądać w te niebieskie oczy, musiała odchylać głowę do tyłu, co
bolało. Był dobre piętnaście centymetrów wyższy od Eureki, a ona miała metr
siedemdziesiąt.
- Ale pewnie spodziewałam się zbyt wiele. Ty nawet nie masz ubezpieczenia.
Wciąż stali bardzo blisko zupełnie bez powodu; po prostu Eureka liczyła, że chłopak się
cofnie. Nie zrobił tego. Czuła jego oddech na czole. Przechylił głowę na bok, wpatrując się
w nią, studiując jej twarz uważniej, niż ona uczyła się do sprawdzianów. Zamrugał kilka
razy i na jego twarzy z wolna pojawił się uśmiech.
Uśmiech stawał się coraz szerszy, a Eureka poczuła w sobie drżenie. Wbrew woli
pragnęła odpowiedzieć uśmiechem. To nie miało sensu. Uśmiechał się, jakby byli starymi
przyjaciółmi; tak mogłaby się szczerzyć z Brooksem, gdyby jedno uderzyło w samochód
drugiego. Ale Eureka i ten dzieciak zupełnie się nie znali. A jednak kiedy ten uśmiech
zmienił się w cichy, serdeczny śmiech, kąciki ust Eureki również uniosły się do góry.
— Co cię tak śmieszy?
Chciała go zrugać, ale zabrzmiało to jak śmiech, co ją zaskoczyło, a później rozzłościło.
Odwróciła się. — Zapomnij. Nic nie mów. Moja macocha potwór mnie zabije.
— To nie była twoja wina. - Chłopak promieniał, jakby właśnie zdobył Nagrodę Nobla
dla wiejskich głupków. - Nie prosiłaś się o to.
— Nikt się nie prosi - mruknęła.
— Zatrzymałaś się przed znakiem stopu. Ja w ciebie uderzyłem. Twój potwór zrozumie.
— Najwyraźniej nie miałeś przyjemności poznać Rhody.
— Powiedz jej, że zajmę się twoim samochodem.
Zignorowała go, wróciła do jeepa po plecak i komórkę umieszczoną w uchwycie na
desce rozdzielczej. Zamierzała najpierw zadzwonić do taty. Nacisnęła szybkie wybieranie
numer dwa. Pod szybkim wybieraniem numer jeden wciąż miała komórkę Diany. Nie
potrafiła tego zmienić.
Telefon taty dzwonił i dzwonił, co jej nie zaskoczyło. Co prawda kończył długą zmianę
w porze lunchu, ale przed wyjściem z restauracji musiał przygotować około trzech
milionów kilogramów gotowanych owoców morza, więc dłonie miał pewnie pokryte
czułkami krewetek.
— Obiecuję ci - mówił w tle chłopak — będzie dobrze. Wynagrodzę ci to. Posłuchaj,
mam na imię...
— Cicho. — Uniosła dłoń i odwróciła się od niego, stając na skraju pola trzciny
cukrowej. - Przestałam cię rozumieć przy: „To chevy".
- Przepraszam. - Ruszył za nią; jego buty miażdżyły grube pędy trzciny w pobliżu drogi. -
Pozwól, że wyjaśnię... Eureka przejrzała listę kontaktów w poszukiwaniu numeru Rhody.
Rzadko dzwoniła do żony taty, ale teraz nie miała wyboru. Telefon zadzwonił sześć razy i
zabrzmiała niekończąca się zapowiedź skrzynki głosowej.
- Ten jeden raz kiedy rzeczywiście c h c ę , żeby odebrała! Znów zadzwoniła do taty i
raz jeszcze. Dwa razy wybrała numer Rhody, po czym wcisnęła telefon do kieszeni.
Patrzyła, jak słońce opada między koronami drzew. Reszta drużyny już się przygotowywała
do wyścigu. Trenerka spoglądała na parking, szukając samochodu Eureki. Dziewczyna
wciąż czuła pobolewanie prawego nadgarstka. Zacisnęła z bólu powieki, unosząc rękę do
piersi. Była zdana na własne siły. Zaczęła się trząść. „Znajdź drogę ucieczki z lisiej nory,
dziewczyno". Głos Diany zabrzmiał tak blisko, że Eurece zakręciło się w głowie. Dostała
gęsiej skórki i poczuła palenie w gardle. Kiedy otworzyła oczy, chłopak stał tuż przed nią.
Patrzył na nią ze szczerą troską, jak ona patrzyła na bliźnięta, gdy któreś było poważnie
chore.
- Nie - powiedział chłopak.
- Co nie?
Jej głos zadrżał, a w kącikach oczu pojawiły się nieproszone łzy. Były zupełnie obce,
zamgliły jej doskonały wzrok.
Na niebie rozległo się dudnienie, rezonujące we wnętrzu Eureki jak najpotężniejsze
burze. Ciemne chmury nadciągnęły nad drzewa, niebo zakłębiło się szarością. Dziewczyna
przygotowała się na ulewę.
Samotna łza wylała się z kącika jej lewego oka i właśnie miała popłynąć po policzku.
Lecz zanim do tego doszło...
Chłopiec uniósł palec wskazujący w jej stronę i z ł a p a ł łzę na jego czubek. Bardzo
powoli, jakby trzymał coś cennego, przeniósł słoną kroplę ku własnej twarzy. Wcisnął ją w
kącik prawego oka. Zamrugał i zniknęła.
- Już dobrze — wyszeptał. - Nie płacz.
* Nazwa starorzeczy na wybrzeżu Zatoki Meksykańskiej.
3
Ewakuacja
Eureka dotknęła kącików oczu kciukiem i palcem wskazującym. Zamrugała i przypomniała
sobie, kiedy ostatni raz płakała... To było w noc, zanim huragan Rita spustoszył New
Iberia, w ciepły, wilgotny wieczór pod koniec września, kilka tygodni po tym, jak huragan
Katrina uderzył w ich miasteczko... a kruche tamy w małżeństwie rodziców Eureki
ostatecznie również nie wytrzymały. Eureka miała dziewięć lat. Spędziła niespokojne lato
pod opieką to jednego, to drugiego rodzica. Jeśli Diana zabierała ją na ryby, zaraz po
powrocie do domu znikała w sypialni, a tato musiał oprawić i usmażyć ich połów. Jeśli
tato kupował bilety do kina, Diana stwierdzała, że ma inne plany, i znajdowała kogoś na
swoje miejsce. Poprzednie lata, kiedy całą trójką żeglowali wokół Cypre-mort Point, a tato
karmił je obie watą cukrową z wesołego miasteczka, wydawały się Eurece ledwie
pamiętanym snem. Tego lata jedynym, co rodzice robili razem, były kłótnie. Ta największa
zbierała się od miesięcy. Rodzice zawsze kłócili się w kuchni. Coś w spokoju taty, kiedy
mieszał i gotował na małym ogniu wymyślne dżemy, wydawało się rozwścieczać Dianę. Im
goręcej robiło się między nimi, tym więcej sprzętów kuchennych taty niszczyła. Rozwaliła
maszynkę do mięsa i pogięła maszynki do makaronu. Kiedy Rita w końcu uderzyła w
miasteczko, w szafce pozostały zaledwie trzy talerze. O zmroku deszcz się wzmógł, ale nie
był na tyle silny, by zagłuszyć kłótnię na parterze. Ta zaczęła się od tego, że przyjaciółka
Diany zaproponowała im miejsce w furgonetce, którą jechała do Houston. Diana chciała
się ewakuować, tato wolał przetrzymać burzę. Kłócili się o to pięćdziesiąt razy, podczas
huraganów i pod bezchmurnym niebem. Eureka to chowała głowę pod poduszką, to
przyciskała ucho do ściany, by usłyszeć, co mówią rodzice. Usłyszała głos matki:
- Ty myślisz, że ludzie są źli! A tato:
- Ale przynajmniej myślę!
Następnie rozległ się brzęk szkła rozbijanego o posadzkę kuchni. Na piętro dotarła ostra,
słona woń i Eureka zorientowała się, że Diana rozbiła słoik z okrą, którą tato marynował
na parapecie. Usłyszała przekleństwa i kolejne trzaski. Wokół domu wył wiatr. Grad walił
w okna.
- Nie będę tak tu siedzieć! - krzyknęła Diana. - Nie chcę się utopić!
- Wyjrzyj na zewnątrz — powiedział tato. — Nie możesz teraz wyjść. Wyjazd byłby
Lauren Kate Łza Przełożyła Anna Studniarek Wydawnictwo Galeria Książki Kraków 2013
Tytuł oryginału Teardrop Text copyright © 2013 by Lauren Kate Jacket art copyright © 2013 by Colin Anderson Title lettering by Dia Calhoun Jacket design by Angela Carlino All rights reserved. Published in the United States by Delacorte Press, an imprint of Random House Children’s Books, a division of Random House, Inc., New York. Copyright © for the Polish translation by Anna Studniarek, 2013 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki, 2013 Opracowanie redakcyjne i DTP Pracownia Edytorska „Od A do Z” (oda-doz.com.pl) Redakcja Katarzyna Kierejsza Korekta Izabela Bilińska-Socha, Katarzyna Kolowca-Chmura Opracowanie graficzne okładki Stefan Łaskawiec Wydanie I, Kraków 2013 ISBN 978-83-64297-14-4 Wydawnictwo Galeria Książki www.galeriaksiazki.pl biuro@galeriaksiazki.pl
Świat łez jest taki tajemniczy. Antoine de Saint-Exupéry, Mały książę (w tłumaczeniu Jana Szwykowskiego)
Prolog Prehistoria Abyło to tak… Przydymiony bursztynowy zachód słońca. Wilgoć leniwie zbierająca się na niebie. Samotny samochód wspinający się po moście Seven Mile Bridge w stronę lotniska w Miami. Niespodziewana fala wzbierająca na wodach na wschód od Florida Keys, której ogrom miał zaskoczyć oceanografów wypowiadających się potem podczas wieczornych wiadomości. Ruch przy wjeździe na most zatrzymany przez mężczyzn w strojach budowlańców, którzy ustawili tymczasową blokadę. I on – chłopiec w ukradzionej rybackiej łódce sto metrów na zachód od mostu. Rzucił kotwicę. Wzrokiem śledził ostatni samochód, któremu pozwolono przejechać. Czekał tam od godziny; miał pozostać jeszcze tylko kilka chwil, by obserwować – nie, by n a d z o r o w a ć nadchodzącą tragedię, upewnić się, że tym razem wszystko pójdzie tak jak trzeba. Mężczyźni udający robotników budowlanych mówili o sobie Tragarze Ziarna. Chłopiec w łódce również był Tragarzem Ziarna, najmłodszym z rodziny. Przez most jechał chrysler K-car w kolorze słomkowym, rocznik 1988, z ponad trzystoma tysiącami kilometrów na liczniku i lusterkiem wstecznym przymocowanym taśmą. Kierowała nim rudowłosa archeolog. Pasażerką była jej córka, siedemnastolatka z miasta New Iberia w stanie Luizjana, sedno planów Tragarzy Ziarna. Dziewczyna i jej matka za kilka minut zginą… o ile chłopak nie popełni błędu. Miał na imię Ander. Pocił się. Zakochał się w dziewczynie w samochodzie. I tak oto tutaj, w łagodnym upale późnej wiosny na Florydzie, kiedy czaple modre ścigały się z białymi na tle nieba o barwie czarnego opalu, w otoczeniu nieruchomej wody, Ander miał wybór: wypełnić zobowiązania wobec rodziny albo… Nie. Wybór był prostszy. Uratować świat albo uratować dziewczynę. Samochód minął słupek oznaczający pierwszą milę z siedmiu na długim moście prowadzącym do miasta Marathon w centrum Florida Keys. Fala Tragarzy Ziarna kierowała się na czwartą milę, tuż za połową mostu. Cokolwiek, od niewielkiego spadku temperatury przez prędkość wiatru aż po fakturę dna, mogło zmienić dynamikę fali.
Tragarze Ziarna musieli się dostosować. Umieli tego dokonać – stworzyć falę z oceanu przy wykorzystaniu przedpotopowego tchnienia, a później opuścić potwora na starannie wybrane miejsce, niczym igłę gramofonu na płytę, uwalniając piekielną muzykę. I mogło im to nawet ujść na sucho. Nie da się przecież wnieść oskarżenia, jeśli nikt nie wie, że popełniono zbrodnię. Tworzenie fal było częścią mocy Tragarzy Ziarna, zwanej Zefirem. Nie chodziło o panowanie nad falami, lecz raczej umiejętność manipulowania wiatrem, którego prądy miały potężną władzę nad oceanem. Andera wychowano, by oddawał Zefirowi cześć jako bóstwu, choć jego pochodzenie było niejasne – zrodził się w miejscu i czasie, o którym starsi Tragarze Ziarna woleli nie wspominać. Przez miesiące mówili jedynie o swojej pewności, że właściwy wiatr ponad właściwą wodą będzie dość potężny, by zabić właściwą dziewczynę. Ograniczenie prędkości wynosiło pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Chrysler jechał prawie sto. Ander otarł pot z czoła. Z wnętrza samochodu emanował słaby błękitny blask. Stojąc w łódce, Ander nie widział ich twarzy, jedynie dwie czupryny, ciemne kule oparte o zagłówki. Wyobrażał sobie dziewczynę z komórką w ręku, piszącą do koleżanki wiadomość o wakacjach z matką, planującą spotkanie z piegowatą sąsiadką albo z tym chłopcem, z którym spędzała dużo czasu, a którego Ander nie znosił. Przez cały tydzień patrzył, jak czyta na plaży tę samą wypłowiałą książkę w miękkiej okładce: Stary człowiek i morze. Patrzył, jak przewraca kartki z powolną agresją kogoś przeraźliwie znudzonego. Tej jesieni miała pójść do ostatniej klasy. Wiedział, że wybrała trzy przedmioty główne – pewnego razu stał w alejce w sklepie spożywczym i przez płatki śniadaniowe przysłuchiwał się, jak rozmawia z ojcem. Wiedział, jak bardzo boi się rachunku różniczkowego. Ander nie chodził do szkoły. Studiował dziewczynę. Tragarze Ziarna zmusili go, by ją śledził. W tej chwili był już ekspertem. Uwielbiała orzeszki pekanowe i bezchmurne noce, kiedy mogła widzieć gwiazdy. Przy stole siedziała bardzo niezgrabnie, ale kiedy biegała, zdawała się unosić w powietrzu. Regulowała brwi pęsetą zdobioną kamykami, co roku w Halloween zakładała stary kostium Kleopatry, który należał do jej matki. Wszystko, co jadła, zalewała sosem tabasco, przebiegała tysiąc pięćset metrów w niecałe sześć minut, na starej gitarze Gibsona należącej do dziadka grała kiepsko, ale z wielkim oddaniem. Malowała groszki na paznokciach i ścianach sypialni. Marzyła o opuszczeniu rodzinnych okolic i udaniu się do dużego miasta, na przykład Dallas czy Memphis, gdzie mogłaby grać w zaciemnionych klubach. Kochała matkę z ogromnym, niezłomnym oddaniem, którego Ander jej zazdrościł i które starał się zrozumieć. Zimą nosiła koszulki bez rękawów, a latem na plaży bluzy sportowe, miała lęk wysokości, ale uwielbiała kolejki górskie, i planowała nie wyjść za mąż. Nie płakała. Kiedy się śmiała, przymykała oczy. Wiedział o niej w s z y s t k o . Zdobyłby maksimum punktów na każdym egzaminie na
jej temat. Obserwował ją od 29 lutego, kiedy się urodziła. Robili to wszyscy Tragarze Ziarna. Obserwował ją, zanim jeszcze oboje nauczyli się mówić. Nigdy ze sobą nie rozmawiali. Była jego życiem. Musiał ją zabić. Dziewczyna i jej matka opuściły szyby. Tragarzom Ziarna się to nie spodoba. Był pewien, że jeden z jego wujów miał zablokować ich okna, kiedy grały w remika w kawiarni z niebieskimi markizami. Ale Ander widział kiedyś, jak matka dziewczyny wpycha kij w regulator napięcia samochodu z wyczerpanym akumulatorem i go uruchamia. Widział, jak dziewczyna zmienia na poboczu oponę przy trzydziestostopniowym upale i nawet się nie poci. Te kobiety umiały sobie poradzić. „To kolejny powód, by ją zabić” – powiedzieliby jego wujowie, którzy zawsze oczekiwali, że będzie bronił zdania Tragarzy Ziarna. Jednak nic, co Ander widział w dziewczynie, nie przerażało go, wszystko jedynie pogłębiało jego fascynację. Opalone ręce wystawały z obu okien, kiedy samochód minął znacznik drugiej mili. Jaka matka, taka córka – nadgarstki poruszające się w rytm muzyki z radia, którą Ander chciałby usłyszeć. Zastanawiał się, jak by pachniała sól na jej skórze. Pomysł, by znaleźć się tak blisko, żeby poczuć jej zapach, wypełnił go oszałamiającą przyjemnością, która zmieniła się w mdłości. Jednego był pewien: nigdy nie będzie jej miał. Opadł na kolana na ławeczce. Łódka zakołysała się pod jego ciężarem, niszcząc odbicie wschodzącego księżyca. I raz jeszcze, mocniej, sugerując poruszenie gdzieś w głębi wody. Fala się wznosiła. Musiał tylko patrzeć. Rodzina postawiła sprawę jasno. Fala uderzy, a samochód popłynie razem z nią niczym kwiat spadający poza krawędź misy fontanny. Zostaną pogrzebane w głębi morza. I tyle. Kiedy jego rodzina spiskowała w nędznym wynajętym domku z „widokiem na zieleń” w postaci zarośniętej chwastami bocznej uliczki, nikt nie mówił o kolejnych falach, które pociągną matkę i córkę w nieistnienie. Nikt nie wspominał, jak wolno rozkładają się ciała w zimnej wodzie. Ale Ander przez cały tydzień miał koszmary związane z pośmiertnym losem ciała dziewczyny. Rodzina powiedziała, że po fali wszystko się skończy i Ander będzie mógł żyć normalnie. Przecież sam mówił, że tego pragnie. Musiał jedynie upewnić się, że samochód pozostanie pod wodą dość długo, by dziewczyna umarła. Jeśli jakimś sposobem – tu wujowie zaczynali się sprzeczać – matka i córka wydostaną się i wypłyną na powierzchnię, wówczas Ander będzie musiał… „Nie” – powiedziała ciotka Chora dość głośno, by uciszyć pokój pełen mężczyzn. Była dla Andera jak matka. Kochał ją, ale jej nie lubił. „Do tego nie dojdzie” – powiedziała. Fala, którą wzbudzi Chora, będzie dość silna. Ander nie będzie musiał własnymi rękami utopić dziewczyny. Tragarze Ziarna nie byli mordercami. Byli opiekunami ludzkości,
chronili przed apokalipsą. Tworzyli „boże dzieło”. Ale to b y ł o morderstwo. W tej chwili dziewczyna żyła. Miała przyjaciół i rodzinę, która ją kochała. Miała przed sobą życie, możliwości rozpościerające się niczym konary dębu w nieskończone niebo. Sprawiała, że wszystko wokół niej wydawało się spektakularne. Ander wolał nie myśleć, czy pewnego dnia mogłaby zrobić to, czego obawiali się Tragarze Ziarna. Przepełniały go wątpliwości. Kiedy fala się zbliżyła, kusiło go, żeby dać się jej porwać. Gdyby chciał umrzeć, musiałby zejść z łódki. Musiałby puścić uchwyty na końcu długiego łańcucha złączonego z kotwicą. Bez względu na siłę fali łańcuch Andera nie pęknie, a jego kotwica nie zostanie wyrwana z dna morza. Wykuto je z orichalcum, starożytnego metalu przez współczesnych archeologów uważanego za mit. Kotwica na łańcuchu była jednym z pięciu przedmiotów wykonanych z tej substancji, które przechowali Tragarze Ziarna. Matka dziewczyny – rzadki przykład naukowca wierzącego w rzeczy, których istnienia nie może udowodnić – poświęciłaby całą karierę, żeby odkryć choć jeden. Kotwica, oszczep i atlalt1, unguentarium2 i niewielka rzeźbiona skrzynka, która emanowała nienaturalnym zielonym blaskiem – tylko to pozostało z jego dziedzictwa, ze świata, o którym nikt nie mówił, z przeszłości, którą Tragarze Ziarna za wszelką cenę próbowali stłumić. Dziewczyna nie miała pojęcia o Tragarzach Ziarna. Ale czy wiedziała, skąd pochodzi? Czy mogła równie szybko jak on wymienić swoich przodków, aż do świata utraconego w potopie, do tajemnicy, z którą oboje byli nierozerwalnie połączeni? Nadszedł czas. Samochód zbliżył się do słupka czwartej mili. Ander patrzył, jak fala wzbiera na tle ciemniejącego nieba, aż jej białego grzbietu nie dało się już pomylić z chmurą. Patrzył, jak wznosi się powoli – siedem metrów, dziesięć metrów, ściana wody kierująca się w ich stronę, czarna jak noc. Jej ryk niemal zagłuszył wrzask, który rozległ się z samochodu. Krzyk nie brzmiał jak głos dziewczyny, raczej jej matki. Ander zadrżał. Odgłosy sugerowały, że w końcu zobaczyły falę. Zabłysły światła stopu. Później samochód przyśpieszył. Za późno. Ciotka Chora dotrzymała słowa, stworzyła doskonałą falę. Niosła ze sobą nutę geranium – Chora maskowała w ten sposób odór palonego metalu, który towarzyszył czarom z udziałem Zefira. Fala była wąska u podstawy, lecz wyższa niż dwupiętrowy budynek, ze skupionym wirem w głębi i spienioną krawędzią; roztrzaska się na środku mostu, ale pozostawi ląd po obu jego stronach nietknięty. Wykona swoje zadanie czysto i, co ważniejsze, szybko. Turyści zatrzymani przy wjeździe na most nawet nie zdążą wyciągnąć komórek i włączyć nagrywania. Kiedy fala opadła, przykryła szerokość mostu, po czym odbiła się od betonowej barierki trzy metry od samochodu, dokładnie tak jak zaplanowano. Most zajęczał. Droga zakołysała się. Samochód wpadł w wir pośrodku. Podwozie zostało zalane. Auto wzniosło się na fali
i zsunęło z mostu po pochylni ze wzburzonej wody. Ander patrzył, jak chrysler koziołkuje na fali. Przeraził go widok, który zobaczył przez przednią szybę. Oto była – ciemnoblond włosy rozwiane na boki i do góry. Miękki profil, jak cień w blasku świecy. Ręce wyciągnięte do matki, która uderzyła głową w kierownicę. Jej krzyk ciął Andera jak szkło. Gdyby to się nie wydarzyło, wszystko mogłoby potoczyć się inaczej. Ale tak się stało… Po raz pierwszy w życiu s p o j r z a ł a na niego. Jego dłonie zsunęły się z uchwytów kotwicy z orichalcum. Jego stopy uniosły się nad dno łódki. Nim samochód zdążył wpaść do wody, Ander już płynął w stronę jej otwartego okna, walcząc z falą, wykorzystując każdą odrobinę starożytnej mocy, która płynęła w jego krwi. To była wojna: Ander przeciwko fali. Uderzała w niego, rzucała go o dno Zatoki Meksykańskiej, waliła w jego żebra, siniaczyła ciało. Zacisnął zęby i płynął mimo bólu przez rafy koralowe, które cięły jego skórę, przez odłamki szkła i zmiażdżonego zderzaka, przez gęste zasłony wodorostów. Uniósł głowę nad powierzchnię i zaczerpnął powietrza. Widział wykręconą sylwetkę samochodu, która jednak zaraz zniknęła w pianie. Prawie się rozpłakał na myśl o tym, że nie zdążył na czas. Wszystko ucichło. Fala wycofała się, zbierając odpadki i ciągnąc za sobą samochód. Ander został z tyłu. Miał jedną szansę. Okna znajdowały się ponad poziomem morza. Kiedy fala powróci, samochód zostanie przez nią zmiażdżony. Ander nie umiał wyjaśnić, jak jego ciało wzniosło się ponad wodę i prześlizgnęło przez powietrze. Wskoczył w falę i wyciągnął ręce. Jej ciało było sztywne. Ciemne oczy miała otwarte, pełne wzburzonego błękitu. Krew spływała po jej szyi, kiedy odwróciła się w jego stronę. Co widziała? Kim b y ł ? To pytanie i jej spojrzenie sparaliżowały Andera. W tej chwili oszołomienia otoczyła ich fala i utracili szansę – będzie miał czas uratować tylko jedną z nich. Wiedział, jakie to okrutne. Ale samolubnie nie był w stanie jej puścić. Tuż przed tym jak roztrzaskała się nad nimi fala, Ander chwycił ją za rękę. E u r e k a .
1 Eureka Wciszy niewielkiej beżowej poczekalni Eureka słyszała dzwonienie w uszkodzonym uchu. Pomasowała je, co miała w zwyczaju od wypadku, który częściowo pozbawił ją słuchu. Nic to nie dało. Gałka w drzwiach po drugiej stronie pomieszczenia się przekręciła. Następnie w blasku lampy pojawiła się kobieta w cienkiej białej bluzce i oliwkowej spódnicy, z zaczesanymi do góry bardzo cienkimi jasnymi włosami. – Eureka? Jej cichy głos nakładał się na bulgotanie akwarium, w którym znajdował się nurek z jaskrawego plastiku zanurzony po kolana w piasku, lecz nie było widać żadnych śladów ryb. Eureka rozejrzała się po pustej poczekalni, pragnąc przywołać inną, niewidzialną Eurekę, która zajęłaby jej miejsce podczas tej godziny. – Jestem doktor Landry. Wejdź, proszę. Od czasu kiedy tato przed czterema laty powtórnie się ożenił, Eureka przetrwała całe armie terapeutów. Życie zarządzane przez trójkę dorosłych, którzy nie mogli się dogadać w żadnej kwestii, okazało się o wiele trudniejsze niż z dwójką. Tato zwątpił w pierwszego terapeutę, staromodnego wyznawcę Freuda, z kolei mama nie cierpiała drugiego, psychiatry o opadających powiekach, który wydzielał otępienie w pigułkach. Później na scenie pojawiła się Rhoda, druga żona taty, gotowa skorzystać z pomocy szkolnego psychologa, akupunkturzysty i specjalisty od kontrolowania agresji. Sama Eureka zaś kategorycznie sprzeciwiła się wizytom u protekcjonalnego terapeuty rodzinnego, w którego gabinecie tato przestawał być dla niej rodziną. Właściwie całkiem podobał jej się ostatni psychiatra, który namawiał ich na szkołę z internatem w dalekiej Szwajcarii – aż wszystko dotarło do jej matki, która zagroziła, że pozwie tatę. Eureka zauważyła, że nowa terapeutka nosi mokasyny z szarobrązowej skóry. Siedziała na kanapach naprzeciwko wielu par takich butów. Terapeutki stosowały następującą sztuczkę: na początku sesji zsuwały buty, a nakładały je ponownie, by zasugerować koniec. Wszystkie musiały przeczytać ten sam nudny artykuł, według którego „metoda obuwnicza” jest łagodniejsza dla pacjenta niż otwarte oznajmienie, że czas minął. Gabinet był celowo uspokajający: długa kanapa pokryta kasztanową skórą pod
zasłoniętym oknem, dwa tapicerowane fotele naprzeciwko stolika z misą kawowych cukierków w złotych papierkach, dywan wyszywany w kolorowe odciski stóp. Włączony do kontaktu odświeżacz powietrza sprawiał, że pachniało cynamonem. Eurece to nie przeszkadzało. Landry siedziała na jednym z foteli. Dziewczyna z głośnym hukiem rzuciła torbę na podłogę – podręczniki w ostatniej klasie były wielkimi cegłami – i opadła na kanapę. – Ładnie tu – powiedziała. – Powinna pani kupić jedno z tych wahadełek ze srebrnymi kulami. Mój ostatni lekarz takie miał. Może dystrybutor ciepłej i zimnej wody. – Jeśli chciałabyś napić się wody, przy zlewie stoi dzbanek. Z przyjemnością… – Nieważne. Eureka już pozwoliła sobie wypowiedzieć więcej słów, niż zamierzała przez całą godzinę. Denerwowała się. Odetchnęła i ponownie wzniosła mury. Przypomniała sobie, że jest stoikiem. Landry wysunęła jedną stopę z szarobrązowego mokasyna i za jej pomocą zdjęła drugi, ukazując paznokcie pomalowane czerwonobrązowym lakierem. Wsunęła obie stopy pod fotel i oparła brodę na dłoni. – Co cię tu dziś sprowadza? Kiedy Eureka nie mogła się wyrwać z trudnej sytuacji, jej umysł wypełniały najdziwniejsze obrazy, których nie próbowała się pozbyć. Wyobraziła sobie kawalkadę motocyklistów, która eskortowała ją na terapię, jadąc serpentynami przez centrum miasteczka New Iberia. Ale Landry wydawała się praktyczna i zainteresowana rzeczywistością, od której Eureka pragnęła uciec. Dziewczynę sprowadził tu jej czerwony jeep. Sprowadziło ją trzydzieści kilometrów drogi między tym gabinetem a jej szkołą – i każda sekunda przechodziła w minutę, w trakcie której nie była z powrotem w szkole, rozgrzewając się przed popołudniowym biegiem przełajowym. Sprowadził ją pech. A może list ze szpitala Acadia Vermilion, według którego ze względu na niedawną próbę samobójstwa terapia stała się obowiązkowa? S a m o b ó j s t w o . Słowo wydawało się bardziej gwałtowne niż jej próba. Wieczorem przed rozpoczęciem ostatniego roku szkoły Eureka po prostu otworzyła okno, a cienkie białe firanki wydęły się w jej stronę, kiedy leżała na łóżku. Próbowała pomyśleć o choć jednej radosnej rzeczy w przyszłości, lecz jej umysł wciąż cofał się do utraconych momentów szczęścia, które nie mogły powrócić. Nie mogła żyć w przeszłości, więc uznała, że nie może żyć w ogóle. Włączyła iPoda. Połknęła resztę tabletek oksykodonu, które tato dostał po operacji kręgosłupa i trzymał w apteczce. Osiem, może dziewięć tabletek, nie liczyła ich, kiedy je łykała. Myślała o matce. Myślała o Maryi, matce Boga, która zgodnie z tym, czego nauczono ją w dzieciństwie, modliła się za każdego w godzinie jego śmierci. Eureka znała nauki Kościoła katolickiego na temat samobójstwa, ale wierzyła w Maryję, której miłosierdzie było ogromne i która mogła zrozumieć, że dziewczyna utraciła zbyt wiele i mogła już tylko się poddać.
Obudziła się na zimnym oddziale ratunkowym, przywiązana do noszy, krztusząca się rurą do płukania żołądka. Słyszała, jak tato i Rhoda kłócą się w korytarzu, a pielęgniarka zmusiła ją do wypicia paskudnego płynnego węgla, który miał zneutralizować te trucizny, których nie udało się usunąć z jej organizmu. Ponieważ Eureka nie znała języka, dzięki któremu mogłaby wyjść wcześniej – „Chcę żyć”, „Już nigdy więcej tego nie zrobię” – spędziła dwa tygodnie na oddziale psychiatrycznym. Wiedziała, że nigdy nie zapomni absurdu skakania na skakance obok potężnej schizofreniczki podczas zajęć rytmiki albo jedzenia owsianki z chłopakiem z koledżu, który zbyt płytko przeciął nadgarstki i pluł w twarz pielęgniarzom, kiedy próbowali podać mu tabletki. Jakimś sposobem szesnaście dni później Eureka wlokła się na poranną mszę przed pierwszymi zajęciami w katolickiej szkole średniej Evangeline, kiedy Belle Pogue, uczennica drugiej klasy z Opelousas, zatrzymała ją w wejściu do kaplicy. – Musisz czuć się pobłogosławiona, że żyjesz – powiedziała. Eureka wpatrzyła się z taką złością w blade oczy Belle, że dziewczyna jęknęła, przeżegnała się i pośpiesznie ukryła w najdalszej ławce. W ciągu sześciu tygodni od powrotu do Evangeline Eureka przestała już liczyć, ilu przyjaciół straciła. Doktor Landry odchrząknęła. Eureka wbiła wzrok w podwieszany sufit. – Wie pani, dlaczego tu jestem. – Chciałabym, żebyś ubrała to w słowa. – Żona mojego ojca. – Masz problemy z macochą? – Rhoda umówiła mnie na spotkanie. Dlatego tu jestem. Terapia Eureki stała się jedną z misji żony taty. Najpierw chodziło o poradzenie sobie z rozwodem, później o żałobę po śmierci matki, teraz o rozpracowanie próby samobójczej. Kiedy zabrakło Diany, nikt nie interweniował w imieniu Eureki, nie dzwonił i nie pozbywał się szarlatana. Eureka wyobraziła sobie, że będzie miała sesje z doktor Landry nawet w wieku osiemdziesięciu pięciu lat i wcale nie będzie mniej porąbana niż obecnie. – Wiem, że rozdzielenie z matką było dla ciebie trudne – powiedziała Landry. – Jak się czujesz? Eureka skupiła się na słowie „rozdzielenie” – jakby ona i Diana zostały oderwane od siebie przez tłum, lecz wkrótce znów się połączą, wezmą za ręce i pomaszerują w stronę najbliższej portowej restauracji na smażone małże, i będą się zachowywać, jakby nigdy się nie rozdzieliły. Tego ranka, przy śniadaniu, Rhoda przysłała Eurece SMS: „Doktor Landry, 15.00”. W wiadomości był link, by Eureka mogła dodać spotkanie do kalendarza w swoim telefonie. Kiedy kliknęła na adres gabinetu, symbol na mapie wskazał lokalizację przy głównej ulicy New Iberia. – New Iberia? – Jej głos się załamał.
Rhoda przełknęła łyk paskudnego z wyglądu zielonego soku. – Pomyślałam, że to ci się spodoba. Eureka urodziła się i dorastała w miasteczku New Iberia. To miejsce wciąż nazywała swoim domem, tam przeżyła z rodzicami niczym niezakłóconą część swojego życia, aż się rozstali i mama się wyprowadziła, a pewny krok taty zaczął przypominać powłóczenie nogami, jak u tych krabów z restauracji Victor’s, gdzie kiedyś był szefem kuchni. To było mniej więcej w czasie huraganu Katrina, za którym zaraz przyszła Rita. Stary dom Eureki wciąż istniał – podobno zamieszkała w nim inna rodzina – ale po huraganach tato nie chciał poświęcać czasu i emocji na naprawy. I dlatego wyprowadzili się do Lafayette, dwadzieścia kilometrów i trzydzieści lat świetlnych od domu. Tato dostał pracę jako asystent szefa kuchni w restauracji Prejean’s, która była większa i o wiele mniej romantyczna niż Victor’s. Eureka poszła do innej szkoły, co było niefajne. Nim zdążyła się zorientować, że tato przebolał rozstanie z mamą, oboje wprowadzili się do domu przy Shady Circle. Należał do apodyktycznej kobiety imieniem Rhoda. Była w ciąży. Nowy pokój Eureki znajdował się obok przyszłego pokoju dziecinnego. I nie, Rhodo, Eurece nie podobało się, że ta nowa terapeutka mieszkała aż w New Iberia. Jak mogła pojechać tak daleko na wizytę, a później zdążyć na wyścig? Bieg był bardzo ważny, nie tylko dlatego że Evangeline ścigała się ze swoją rywalką, szkołą Manor High. Tego dnia Eureka obiecała trenerce, że zadecyduje, czy zostanie w drużynie. Przed śmiercią Diany Eureka została kapitanem drużyny. Po wypadku, kiedy była wystarczająco silna fizycznie, przyjaciele namawiali ją, żeby wzięła udział w kilku letnich biegach treningowych. Ale ten jeden, w którym uczestniczyła, sprawił, że miała ochotę krzyczeć. Uczniowie młodszych klas podawali jej kubki wody pełne litości. Trenerka uznała, że przyczyną słabego wyniku Eureki był gips na nadgarstkach. Ale to było kłamstwo. Nie miała serca do wyścigów. Nie było z drużyną. Jej serce znalazło się na dnie oceanu z Dianą. Po tabletkach trenerka przyniosła baloniki, które wyglądały absurdalnie na sterylnym oddziale psychiatrycznym. Eurece nawet nie pozwolili ich zatrzymać, kiedy skończyły się godziny odwiedzin. – Odchodzę – oznajmiła jej. Była zażenowana, że ktoś widzi ją z nadgarstkami i kostkami przywiązanymi do łóżka. – Proszę powiedzieć Cat, że może sobie wziąć moją szafkę. Smutny uśmiech trenerki sugerował, że po próbie samobójczej decyzje dziewcząt ważą mniej niż ciała na Księżycu. – Przeżyłam dwa rozwody i walkę siostry z rakiem – powiedziała trenerka. – Nie mówię tego tylko dlatego, że jesteś najszybszą dziewczyną w mojej drużynie. Mówię to, bo być może bieganie jest terapią, której potrzebujesz. Kiedy poczujesz się lepiej, przyjdź do mnie. Porozmawiamy o tej szafce. Eureka nie wiedziała, dlaczego się zgodziła. Może nie chciała zawieść kolejnej osoby.
Obiecała, że spróbuje odzyskać kondycję do czasu wyścigu przeciwko Manor, spróbuje raz jeszcze. Kiedyś kochała biegać. Kochała drużynę. Ale to wszystko było wcześniej. – Eureko – odezwała się doktor Landry. – Czy możesz opowiedzieć mi coś o wypadku? Eureka wpatrywała się w ciemne płótno sufitu, jakby mogło jej coś podpowiedzieć. Z wypadku pamiętała tak niewiele, że nie widziała sensu w otwieraniu ust. Na przeciwległej ścianie gabinetu wisiało lustro. Dziewczyna wstała i stanęła przed nim. – Co widzisz? – spytała Landry. Ślady dziewczyny, którą była wcześniej: te same nieduże, odstające uszy, za które zakładała włosy, te same ciemnoniebieskie oczy jak u taty, te same brwi, które rosły krzaczaste, jeśli codziennie rano ich nie regulowała – to wciąż było na miejscu. A jednak tuż przed wizytą na parkingu minęły ją dwie kobiety w wieku Diany i jedna szepnęła do drugiej: – Własna matka by jej nie poznała. To było stwierdzenie, jakich wiele mówiono na temat Eureki w New Iberia: „Mogłaby zwyciężyć w dyskusji z murem chińskim”, „Fałszuje tak, że uszy odpadają”, „Biegnie szybciej niż nadepnięta mrówka podczas olimpiady”. Z takimi wyrażeniami był jeden problem: zbyt łatwo opuszczały usta. Te kobiety nie mówiły o prawdziwej Dianie, która rozpoznałaby swoją córkę zawsze i wszędzie, niezależnie od okoliczności. Trzynaście lat w katolickiej szkole nauczyło Eurekę, że Diana patrzyła na nią teraz z nieba i rozpoznawała ją. Nie przeszkadzałyby jej podarta koszulka Joshua Tree pod szkolnym sweterkiem, obgryzione paznokcie albo dziura na lewym dużym palcu płóciennych butów w kurzą stopkę. Ale włosy mogłyby ją wkurzyć. W ciągu czterech miesięcy od wypadku włosy Eureki przeszły od naturalnego ciemnego blondu przez ostry rudy (naturalny odcień włosów jej matki), utlenioną biel (pomysł ciotki Maureen, która prowadziła salon piękności) aż po kruczą czerń (która w końcu zdawała się pasować), a teraz zaczynały odrastać w interesującym rozczochranym ombre. Eureka próbowała się uśmiechnąć do swojego odbicia, ale jej twarz wyglądała dziwnie, jak komediowa maska, którą w poprzednim roku widziała na ścianie podczas zajęć teatralnych. – Opowiedz mi o swoim ostatnim pozytywnym wspomnieniu. Eureka znów opadła na kanapę. To musiał być ten dzień. To musiała być płyta Jelly Roll Mortona w odtwarzaczu i koszmarne fałszowanie jej matki w harmonii z jej koszmarnym fałszowaniem, kiedy jechały z opuszczonymi szybami przez most, do którego końca miały nie dotrzeć. Pamiętała śmiech z głupiego tekstu, gdy zbliżały się do połowy mostu. Pamiętała, jak szybko minęły pordzewiały biały znak: CZWARTA MILA. Później – nicość. Ziejąca czarna dziura, aż obudziła się w szpitalu w Miami z pokaleczoną czaszką, pękniętym lewym bębenkiem, który nigdy nie zagoił się do końca, skręconą kostką, dwoma połamanymi nadgarstkami, tysiącem sińców… I bez matki. Tato siedział na brzegu jej łóżka. Płakał, kiedy się ocknęła, przez co jego oczy zrobiły się jeszcze bardziej niebieskie. Rhoda podawała mu chusteczki. Przyrodnie rodzeństwo
Eureki, czteroletnie bliźnięta William i Claire, zaciskało małe, miękkie paluszki wokół tych części jej rąk, które nie były w gipsie. Wyczuła zapach bliźniąt, jeszcze zanim otworzyła oczy, zanim wiedziała, że ktokolwiek tam jest i że w ogóle żyje. Pachniały tak jak zawsze mydłem Ivory i gwieździstymi nocami. Głos Rhody był spokojny, kiedy pochyliła się nad łóżkiem i przesunęła czerwone okulary na czubek głowy. – Miałaś wypadek. Wyzdrowiejesz. Powiedzieli jej o nagłej fali, która wzniosła się jak mit z dna oceanu i zrzuciła chryslera jej matki z mostu. Mówili o naukowcach szukających w wodzie meteorytu, który mógł wywołać taką falę. Wspomnieli o robotnikach budowlanych i spytali, jakim sposobem i dlaczego tylko im pozwolono przejechać przez most. Rhoda zasugerowała pozwanie władz hrabstwa, ale tato zrobił gest oznaczający: „Daj spokój”. Spytali Eurekę o cudowne ocalenie. Czekali, aż wypełni luki i opowie, jak sama znalazła się na brzegu. Kiedy nie mogła tego zrobić, opowiedzieli jej o matce. Nie słuchała, nic z tego nie słyszała. Cieszyła się, że dzwonienie w uchu zagłuszało większość dźwięków. Czasami pasowało jej, że przez wypadek częściowo straciła słuch. Patrzyła na delikatną buzię Williama, a później Claire, sądząc, że to coś pomoże. Ale wydawało się, że się jej boją, co bolało bardziej niż połamane kości. Dlatego popatrzyła za nich, skierowała nieostre spojrzenie ku kremowej ścianie i tam je utrzymywała przez następnych dziewięć dni. Zawsze mówiła pielęgniarkom, że czuje ból na poziomie siódmym z dziesięciu w ich tabeli, dzięki czemu dostawała kolejne dawki morfiny. – Może ci się wydawać, że świat nie jest sprawiedliwy – zasugerowała Landry. Czyżby Eureka wciąż siedziała w jednym pokoju z tą protekcjonalną kobietą, której płacono, żeby jej nie rozumiała? T o było niesprawiedliwe. Wyobraziła sobie, że szarobrązowe buty Landry wzlatują magicznie z dywanu, unoszą się w powietrzu i obracają jak minutowa i godzinowa wskazówka na tarczy zegara, aż czas minie i Eureka będzie mogła pośpiesznie ruszyć z powrotem na bieg. – Krzyk o pomoc taki jak twój często wynika z poczucia niezrozumienia. „Krzyk o pomoc” to psychiatryczny eufemizm oznaczający „próbę samobójczą”. To nie był krzyk o pomoc. Przed śmiercią Diany Eureka sądziła, że świat jest niesamowicie ekscytującym miejscem. Jej matka była chodzącą przygodą. Podczas zwyczajnego spaceru zauważała rzeczy, które większość ludzi minęłaby tysiąc razy. Śmiała się głośniej i częściej niż którakolwiek ze znanych jej osób i czasem dziewczyna czuła się z tego powodu zażenowana; teraz jednak odkryła, że śmiechu matki brakuje jej bardziej niż czegokolwiek innego. Razem pojechały do Egiptu, Turcji i Indii oraz opłynęły wyspy Galapagos – wszystko to w ramach badań archeologicznych matki. Pewnego razu kiedy Eureka odwiedziła matkę na wykopaliskach w północnej Grecji, spóźniły się na ostatni autobus z Trikali i myślały, że utknęły na noc – aż czternastoletnia Eureka zatrzymała ciężarówkę z oliwą i autostopem dotarły z powrotem do Aten. Pamiętała, jak matka obejmowała ją ramieniem, kiedy
siedziały na pace ciężarówki między ostro pachnącymi, przeciekającymi beczkami z oliwą, i szeptała cicho: „Znalazłabyś drogę ucieczki z lisiej nory na Syberii, dziewczyno. Jesteś cholernie dobrą towarzyszką podróży”. To był ulubiony komplement Eureki. Myślała o nim często, kiedy znajdowała się w sytuacji, z której chciała się wydostać. – Próbuję nawiązać z tobą kontakt, Eureko – powiedziała doktor Landry. – Twoi najbliżsi usiłują nawiązać z tobą kontakt. Poprosiłam twoją macochę i ojca, by zanotowali kilka słów opisujących zmiany, jakie w tobie zaszły. – Sięgnęła po notatnik w marmurkowych okładkach, który leżał na stoliku obok jej fotela. – Chciałabyś je usłyszeć? – Jasne. – Eureka wzruszyła ramionami. – Proszę spróbować. – Twoja macocha… – Rhoda. – Rhoda nazwała cię „chłodną”. Powiedziała, że reszta rodziny „obchodzi się z tobą jak z jajkiem”, że „izolujesz się” i jesteś „niecierpliwa” wobec przyrodniego rodzeństwa. Eureka wzdrygnęła się. – Nie jestem… Izoluje się – a czy to ważne? Ale niecierpliwa wobec bliźniąt? Czy to prawda? A może kolejna sztuczka Rhody? – A co z tatą? Niech zgadnę… „nieobecna”, „ponura”? Landry przewróciła kartkę w notatniku. – Ojciec opisuje cię jako, tak, „nieobecną”, „stoicką”, „twardy orzech do zgryzienia”. – Bycie stoikiem nie jest niczym złym. Od kiedy Eureka poznała idee greckiego stoicyzmu, starała się panować nad emocjami. Podobała jej się wizja wolności, jaką zyskiwała, przejmując kontrolę nad uczuciami, powstrzymując je tak, że tylko ona je widziała, jak karty w grze. We wszechświecie, w którym nie istniały takie Rhody i Landry, określenie przez tatę „stoicką” mogłoby być komplementem. On też był stoikiem. Ale ten „twardy orzech” ją niepokoił. – Jaki orzech samobójca c h c i a ł b y zostać zgryziony? – mruknęła. Landry opuściła notatnik. – Nadal masz myśli samobójcze? – Odnosiłam się do orzechów – powiedziała z irytacją Eureka. – Stawiałam się w o p o z y c j i do orzecha, który… Nieważne. Ale było już za późno. Pozwoliła, żeby wymknęło jej się słowo na „s”, co było odpowiednikiem powiedzenia „bomba” w samolocie. Landry już widziała migoczące ostrzegawcze światełka. Oczywiście Eureka nadal myślała o samobójstwie. I tak, rozważała inne sposoby, wiedząc przy tym, że z pewnością nie spróbuje utopienia – nie po tym, co stało się z Dianą. Raz widziała program o tym, jak płuca wypełniają się krwią, zanim topielec umrze. Czasami rozmawiała o samobójstwie z przyjacielem Brooksem, któremu jako jedynemu mogła zaufać, że nie będzie jej oceniał i nie doniesie tacie albo i gorzej. Kilka razy
cierpliwie jej wysłuchał, jak w telefonie zaufania. Zmusił ją, żeby mu obiecała, że do niego zadzwoni, kiedy tylko znów o tym pomyśli, więc dużo rozmawiali. Ale wciąż tu była, prawda? Pragnienie, by opuścić ten świat, nie było tak obezwładniające jak wtedy, kiedy Eureka połknęła te pigułki. Letarg i apatia zastąpiły pragnienie śmierci. – Czy tato wspomniał, że zawsze taka byłam? – spytała. Landry odłożyła notatnik na stolik. – Zawsze? Eureka odwróciła wzrok. Może nie zawsze. Oczywiście, że nie zawsze. Przez chwilę wszystko wyglądało pięknie. Ale kiedy miała dziesięć lat, jej rodzice się rozstali. Po czymś takim trudno znaleźć radość. – Może mogłaby pani wypisać mi receptę na xanax? – Eureka znów słyszała dzwonienie w lewym uchu. – Inaczej to wydaje mi się stratą czasu. – Nie potrzebujesz leków. Musisz się otworzyć, nie ukrywać tej tragedii. Twoja macocha twierdzi, że nie chcesz rozmawiać z nią ani z ojcem. Nie okazałaś żadnego zainteresowania rozmową ze mną. A co z twoimi przyjaciółmi w szkole? – Cat – odpowiedziała odruchowo Eureka. – I Brooks. Z nimi rozmawiała. Gdyby któreś z nich siedziało teraz na miejscu Landry, Eureka być może nawet by się śmiała. – Dobrze. – „ W k o ń c u ”, chciała powiedzieć doktor Landry. – Jak oni by cię opisali od czasu wypadku? – Cat jest kapitanem szkolnej drużyny biegów przełajowych – odpowiedziała, myśląc o mieszanych uczuciach na twarzy przyjaciółki, kiedy Eureka oznajmiła, że odchodzi i zwalnia stanowisko kapitana. – Powiedziałaby, że stałam się powolna. Cat była teraz na boisku razem z resztą drużyny. Świetnie prowadziła ćwiczenia, ale motywowanie było jej słabym punktem – a drużyna potrzebowała motywacji, żeby stawić czoła Manor. Eureka spojrzała na zegarek. Gdyby wybiegła stąd zaraz po zakończeniu spotkania, mogłaby zdążyć do szkoły. Tego chciała, prawda? Kiedy podniosła wzrok, Landry zmarszczyła czoło. – To dość ostre słowa do dziewczyny, która właśnie opłakuje śmierć matki, nie sądzisz? Eureka wzruszyła ramionami. Gdyby Landry miała poczucie humoru, gdyby znała Cat, zrozumiałaby. Jej przyjaciółka zwykle żartowała. I w porządku. Znały się od wieków. – A co z… Brooke? – B r o o k s e m – poprawiła Eureka. Jego też znała od wieków. Umiał jej wysłuchać lepiej niż ci wszyscy psychiatrzy, na których tato i Rhoda marnowali pieniądze. – To chłopak? – Notatnik wrócił, Landry coś zanotowała. – I jesteście t y l k o p r z y j a c i ó ł m i? – A jakie to ma znaczenie? – warknęła Eureka. Zdarzyło się raz kiedyś, że ona i Brooks ze sobą chodzili – w piątej klasie. Ale byli
dzieciakami. A ona była wstrząśnięta rozstaniem rodziców i… – Rozwód często wywołuje w dzieciach zachowania, które utrudniają im nawiązanie własnych związków. – Mieliśmy d z i e s i ę ć lat. Nie wyszło nam, bo ja chciałam iść popływać, a on wolał jeździć na rowerze. Jak w ogóle zaczęłyśmy o tym rozmawiać? – Sama mi to powiedz. Może porozmawiaj z Brooksem o swojej stracie. Wydaje się kimś, na kim mogłoby ci zależeć, gdybyś udzieliła sobie pozwolenia na uczucia. Eureka przewróciła oczami. – Proszę założyć buty, pani doktor. – Chwyciła torbę i wstała z kanapy. – Muszę lecieć. Uciec z tej sesji. Popędzić do szkoły. Biec przez lasy, aż zmęczy się tak, że nic nie będzie jej boleć. Może nawet pobiec z powrotem do drużyny, którą kochała. Trenerka miała rację w jednej kwestii: kiedy Eureka była w dołku, bieganie pomagało. – Do zobaczenia w przyszły wtorek?! – zawołała Landry. Ale mówiła już do zamykających się drzwi.
2 Poruszające się ciała Piegnąc przez nierówny parking, Eureka nacisnęła guzik na pilocie, żeby otworzyć zamki Magdy, jej samochodu, po czym wślizgnęła się za kierownicę. Na drzewie nad jej głową harmonijnie śpiewały lasówki. Dziewczyna znała ich głos na pamięć. Dzień był ciepły i wietrzny, ale Magda stała zaparkowana pod drzewem, dzięki czemu we wnętrzu panował przyjemny chłód. Magda była czerwonym jeepem cherokee, poprzednim autem Rhody. Dla Eureki było za nowe i za czerwone. Jeśli zamknęła okna, wewnątrz nic nie było słychać, przez co dziewczyna miała wrażenie, że jedzie w grobie. Cat upierała się, żeby nadać jeepowi imię Magda, żeby mogły się choć z niego pośmiać. Nie był nawet w połowie tak fajny jak jasnoniebieski lincoln continental taty, w którym Eureka uczyła się jeździć, ale przynajmniej miał zabójczy odtwarzacz. Podłączyła telefon i ustawiła na internetową stację radiową szkoły KBEU. Każdego dnia po lekcjach grali najlepsze kawałki najlepszych miejscowych i niezależnych kapel. W poprzednim roku Eureka puszczała muzykę w stacji, we wtorkowe popołudnia miała program o nazwie „Nuda nad Bayou*". Zostawili dla niej miejsce i w tym roku, ale już go nie chciała. Ledwie pamiętała tę dziewczynę, która puszczała stare kawałki w stylu zydeco i najnowsze mashupy, nie wspominając o tym, by znów się nią stać. Eureka otworzyła wszystkie okna i szyberdach i wyjechała z parkingu w rytm It's Not Fair Faith Healers, zespołu kilku dzieciaków ze szkoły. Zakręcona linia basu sprawiała, że biegła szybciej, i dzięki niej wyciągnęła starą gitarę dziadka. Nauczyła się kilku akordów, ale od wiosny nie sięgnęła po instrument. Nie mogła sobie wyobrazić, jaką muzykę miałaby grać po śmierci Diany. Gitara zbierała kurz w kącie jej pokoju pod niewielkim obrazem przedstawiającym świętą Katarzynę ze Sieny, który Eureka zwinęła z domu babci Sugar po jej śmierci. Nikt nie wiedział, skąd Sugar wzięła ikonę. Od kiedy Eureka pamiętała, obrazek przedstawiający świętą chroniącą przed ogniem wisiał nad kominkiem babci. Stukała palcami w kierownicę. Landry nie wiedziała, o czym mówi. Eureka c z u ł a różne rzeczy, rzeczy takie jak... irytacja, że właśnie zmarnowała kolejną godzinę w kolejnym ponurym gabinecie. Były też inne: lodowaty strach za każdym razem, kiedy przejeżdżała przez najkrótszy nawet most. Otępiający smutek, gdy leżała bezsennie w łóżku. Ciężkość w kościach, której źródło musiała odnaleźć każdego ranka, kiedy dzwonił budzik w komórce. Wstyd, że przeżyła, a Diana nie. Wściekłość, że coś tak absurdalnego
odebrało jej matkę. Poczucie jałowości szukania zemsty na fali. Nieuchronnie, kiedy Eureka pozwalała, by jej przygnębione myśli wędrowały swobodnie, kończyła na jałowości. Jałowość ją drażniła. Dlatego cofnęła się, skupiając się na rzeczach, nad którymi mogła panować - jak powrót do szkoły i czekająca ją decyzja. Nawet Cat nie wiedziała, że Eureka może się dziś pojawić. Bieg na dwanaście kilometrów był niegdyś jej mocnym punktem. Reszta drużyny narzekała, ale dla Eureki hipnotyczny rytm długiego biegu był odświeżający. Malutka część Eureki pragnęła ścigać się z dzieciakami z Manor, a malutka część to i tak dużo, skoro przez ostatnie miesiące pragnęła tylko spać. Nigdy by nie dała Landry tej satysfakcji, ale owszem, c z u ł a s i ę niezrozumiana. Ludzie nie wiedzieli, co zrobić z martwą matką, a tym bardziej z jej żyjącą córką o skłonnościach samobójczych. Ich mechaniczne poklepywanie po plecach i ściskanie ramienia denerwowało Eurekę. Nie mogła pojąć ogromu braku wrażliwości, jaki był konieczny, by mówić rzeczy w rodzaju: „Bogu musiało brakować twojej matki w niebie" albo „To sprawi, że staniesz się lepsza". Grupka popularnych dziewczyn ze szkoły, które nigdy nie zwracały na nią uwagi, po śmierci Diany wrzuciła do jej skrzynki pocztowej haftowaną krzyżykami bransoletkę przyjaźni. Z początku, kiedy wpadała na nie na mieście z gołymi nadgarstkami, Eureka unikała ich spojrzeń. Ale po tym jak próbowała się zabić, już nie miała tego problemu. Dziewczyny pierwsze odwracały wzrok. Litość miała swoje granice. Nawet Cat całkiem niedawno przestała płakać na widok Eureki. Wydmuchiwała nos, śmiała się i mówiła: - J a nawet nie l u b i ę swojej matki, a odbiłoby mi, gdybym ją straciła. Eurece o d b i ł o . Ale tylko dlatego, że nie załamała się i nie zaczęła płakać, nie rzucała się w ramiona każdego, kto chciał ją przytulić, ani nie okrywała się domowej roboty bransoletkami, ludzie sądzili, że nie rozpacza? Rozpaczała każdego dnia, przez cały czas, każdym atomem swojego ciała. „Znalazłabyś drogę ucieczki z lisiej nory na Syberii, dziewczyno". Słowa Diany odnalazły ją, kiedy minęła wybielony sklepik z przynętą Herberta i skręciła w lewo na żwirową drogę między wysokimi pędami trzciny cukrowej. Tereny po obu stronach tego pięciokilometrowego odcinka drogi między New Iberia a Lafayette zaliczały się do najładniejszych w trzech gminach: potężne dęby wznoszące się w błękitne niebo, pola wiosną ozdobione kwiatami barwinków, samotna przyczepa na palach kilkaset metrów od drogi. Diana uwielbiała ten odcinek trasy do Lafayette. Nazywała go „ostatnim tchnieniem wsi przed cywilizacją". Eureka nie jechała tą drogą od śmierci Diany. Skręciła w nią odruchowo, nie spodziewając się, że będzie tak bolało, ale nagle zaparło jej dech w piersi. Każdego dnia odnajdował ją nowy ból, przeszywał ją, jakby żałoba była lisią norą, z której nie mogła znaleźć drogi ucieczki aż do śmierci. Prawie zatrzymała samochód, żeby z niego wysiąść i ruszyć biegiem. Kiedy biegała, nie myślała. Jej umysł oczyszczał się, konary dębów obejmowały ją kędzierzawymi pędami oplątwy, stawała się jedynie stopami uderzającymi w ziemię, obolałymi nogami, bijącym sercem, poruszającymi się rękami, roztapiała się w szlakach, aż stawała się czymś odległym. Pomyślała o biegu. Może udałoby się jej zmienić desperację w coś pożytecznego. Gdyby tylko zdążyła na czas do szkoły... Tydzień wcześniej w końcu pozbyła się ostatniego gipsu, który musiała nosić na
strzaskanych nadgarstkach (złamanie prawego było tak poważne, że nastawiali go trzy razy). Nie cierpiała go i nie mogła się doczekać, kiedy się go pozbędzie. Ale w poprzednim tygodniu, gdy ortopeda wrzucił gips do śmieci i stwierdził, że jest zdrowa, brzmiało to jak żart. Kiedy Eureka zatrzymała się przed znakiem stopu na pustym skrzyżowaniu, gałęzie wawrzynu zwieszały się nad szy-berdachem. Podciągnęła rękaw zielonego szkolnego swetra. Kilka razy przekręciła prawy nadgarstek, przyglądając się przedramieniu. Skóra była blada jak płatek magnolii. Obwód prawej ręki zdawał się o połowę mniejszy niż lewej. Wyglądało to dziwacznie. Eureka poczuła się zawstydzona. Później zawstydził ją własny wstyd. Żyła, a jej matka nie... Z tyłu rozległ się pisk opon. Mocne uderzenie sprawiło, że odruchowo krzyknęła, gdy Magda ruszyła naprzód. Eureka gwałtownie wcisnęła hamulec. Poduszka powietrzna rozdęła się jak meduza. Szorstka tkanina podrapała jej nos i policzki. Głowa uderzyła o zagłówek. Jęknęła, zaparło jej dech w piersi, a wszystkie mięśnie się napięły. Łoskot zginającego się metalu sprawił, że muzyka z odtwarzacza zabrzmiała dziwnie świeżo. Eureka wsłuchiwała się przez chwilę w słowa „zawsze niesprawiedliwe", zanim zorientowała się, że ktoś w nią wjechał. Gwałtownie otworzyła oczy i szarpnęła klamkę, zapominając, że wciąż ma zapięty pas. Kiedy podniosła stopę z hamulca, samochód potoczył się naprzód, aż zaciągnęła ręczny. Wyłączyła silnik Magdy. Szarpała rękami pod kurczącą się poduszką powietrzną. Rozpaczliwie pragnęła się uwolnić. Na jej ciało padł cień, wywołując przedziwne uczucie déjà vu. Ktoś stał obok samochodu i zaglądał do środka. Podniosła wzrok... - Ty - wyszeptała odruchowo. Nigdy wcześniej nie widziała tego chłopca. Jego skóra była równie blada jak jej ręka uwolniona z gipsu, ale oczy miał turkusowe jak ocean w Miami, a to sprawiło, że pomyślała o Dianie. W ich głębi wyczuwała smutek, niczym cienie w morzu. Włosy miał jasne, niezbyt krótkie i nieco falujące. Widziała, że pod białą koszulą zapinaną na guziki kryje się mnóstwo mięśni. Prosty nos, kwadratowa szczęka, pełne wargi - ten dzieciak wyglądał jak Paul Newman w ulubionym filmie Diany Hud, syn farmera, tylko był bardzo blady. - Mógłbyś mi pomóc! - krzyknęła do nieznajomego. Był najprzystojniejszym chłopakiem, na jakiego kiedykolwiek wrzeszczała. Być może najprzystojniejszym, jakiego widziała w życiu. Jej okrzyk sprawił, że chłopak podskoczył i sięgnął, by otworzyć drzwi, w chwili kiedy jej palce w końcu odnalazły klamrę pasa. Wypadła bezwładnie z samochodu i wylądowała na czworakach pośrodku zapylonej drogi. Jęknęła. Nos i policzki paliły ją od otarcia poduszką powietrzną, a prawy nadgarstek pobolewał. Chłopak przykucnął, by jej pomóc. Oczy miał zadziwiająco niebieskie. - Nie trzeba. Wstała i otrzepała spódnicę. Poruszyła szyją, co bolało, choć było niczym w porównaniu ze stanem, w jakim znalazła się po poprzednim wypadku. Spojrzała na białego pickupa, który w nią uderzył, a następnie na chłopaka.
- Co z tobą?! - krzyknęła. - Tu jest znak stopu! - Przepraszam. - Jego głos był łagodny i miękki. Nie była pewna, czy rzeczywiście jest mu przykro. - W ogóle próbowałeś zahamować? - Nie widziałem... - Nie widziałeś dużego czerwonego samochodu z przodu? Obróciła się, żeby ocenić stan Magdy. Kiedy zobaczyła uszkodzenia, zaklęła tak, że słyszano ją w całej gminie. Tył auta przypominał akordeon, został wgięty w stronę tylnego siedzenia, na którym tkwiła teraz tablica rejestracyjna. Tylna szyba rozpadła się, z jej obrzeży zwisały odłamki szkła przypominające nieładne sople. Tylne koła wykręciły się na boki. Odetchnęła głęboko, przypominając sobie, że samochód i tak był symbolem statusu Rhody, a nie czymś, co kochała. Magda była poważnie uszkodzona, to jasne. Ale co miała zrobić Eureka? Trzydzieści minut do biegu. Nadal piętnaście kilometrów od szkoły. Jeśli się nie pokaże, trenerka uzna, że Eureka ją olała. - Potrzebuję danych z twojego ubezpieczenia - powiedziała, w końcu przypominając sobie zdanie, które ojciec kazał jej wykuć na pamięć, zanim jeszcze zrobiła prawo jazdy. - Ubezpieczenia? - Chłopak potrząsnął głową i wzruszył ramionami. Kopnęła oponę jego pickupa. Był stary, pewnie z początku lat osiemdziesiątych, i mogłaby uznać, że jest fajny, gdyby właśnie nie zmiażdżył jej auta. Jego maska się otworzyła, ale poza tym nie był nawet zadrapany. - Niewiarygodne. - Spiorunowała chłopaka wzrokiem. — Twoje auto w ogóle nie jest uszkodzone. - A czego się spodziewałaś? To chevy — odparł chłopak z przesadzonym akcentem, cytując wyjątkowo irytującą reklamę pickupa, którą emitowano w dzieciństwie Eureki. To była kolejna nic nieznacząca rzecz, którą mówili ludzie. Zaśmiał się z przymusem i wpatrzył w jej twarz. Eureka wiedziała, że kiedy się złości, robi się czerwona. Brooks nazywał to „płomieniem bayou". - Czego się spodziewałam? — Podeszła bliżej. - Spodziewałam się, że mogę wsiąść do samochodu bez zagrożenia życia. Spodziewałam się, że ludzie, którzy poruszają się po drogach, mają przynajmniej podstawową znajomość kodeksu drogowego. Spodziewałam się, że gość, który wjechał w moje auto, nie będzie aż tak zadowolony z siebie. Zorientowała się, że dała się ponieść i jest zbyt blisko. Dzieliły ich od siebie zaledwie centymetry i żeby spoglądać w te niebieskie oczy, musiała odchylać głowę do tyłu, co bolało. Był dobre piętnaście centymetrów wyższy od Eureki, a ona miała metr siedemdziesiąt. - Ale pewnie spodziewałam się zbyt wiele. Ty nawet nie masz ubezpieczenia. Wciąż stali bardzo blisko zupełnie bez powodu; po prostu Eureka liczyła, że chłopak się
cofnie. Nie zrobił tego. Czuła jego oddech na czole. Przechylił głowę na bok, wpatrując się w nią, studiując jej twarz uważniej, niż ona uczyła się do sprawdzianów. Zamrugał kilka razy i na jego twarzy z wolna pojawił się uśmiech. Uśmiech stawał się coraz szerszy, a Eureka poczuła w sobie drżenie. Wbrew woli pragnęła odpowiedzieć uśmiechem. To nie miało sensu. Uśmiechał się, jakby byli starymi przyjaciółmi; tak mogłaby się szczerzyć z Brooksem, gdyby jedno uderzyło w samochód drugiego. Ale Eureka i ten dzieciak zupełnie się nie znali. A jednak kiedy ten uśmiech zmienił się w cichy, serdeczny śmiech, kąciki ust Eureki również uniosły się do góry. — Co cię tak śmieszy? Chciała go zrugać, ale zabrzmiało to jak śmiech, co ją zaskoczyło, a później rozzłościło. Odwróciła się. — Zapomnij. Nic nie mów. Moja macocha potwór mnie zabije. — To nie była twoja wina. - Chłopak promieniał, jakby właśnie zdobył Nagrodę Nobla dla wiejskich głupków. - Nie prosiłaś się o to. — Nikt się nie prosi - mruknęła. — Zatrzymałaś się przed znakiem stopu. Ja w ciebie uderzyłem. Twój potwór zrozumie. — Najwyraźniej nie miałeś przyjemności poznać Rhody. — Powiedz jej, że zajmę się twoim samochodem. Zignorowała go, wróciła do jeepa po plecak i komórkę umieszczoną w uchwycie na desce rozdzielczej. Zamierzała najpierw zadzwonić do taty. Nacisnęła szybkie wybieranie numer dwa. Pod szybkim wybieraniem numer jeden wciąż miała komórkę Diany. Nie potrafiła tego zmienić. Telefon taty dzwonił i dzwonił, co jej nie zaskoczyło. Co prawda kończył długą zmianę w porze lunchu, ale przed wyjściem z restauracji musiał przygotować około trzech milionów kilogramów gotowanych owoców morza, więc dłonie miał pewnie pokryte czułkami krewetek. — Obiecuję ci - mówił w tle chłopak — będzie dobrze. Wynagrodzę ci to. Posłuchaj, mam na imię... — Cicho. — Uniosła dłoń i odwróciła się od niego, stając na skraju pola trzciny cukrowej. - Przestałam cię rozumieć przy: „To chevy". - Przepraszam. - Ruszył za nią; jego buty miażdżyły grube pędy trzciny w pobliżu drogi. - Pozwól, że wyjaśnię... Eureka przejrzała listę kontaktów w poszukiwaniu numeru Rhody. Rzadko dzwoniła do żony taty, ale teraz nie miała wyboru. Telefon zadzwonił sześć razy i zabrzmiała niekończąca się zapowiedź skrzynki głosowej. - Ten jeden raz kiedy rzeczywiście c h c ę , żeby odebrała! Znów zadzwoniła do taty i raz jeszcze. Dwa razy wybrała numer Rhody, po czym wcisnęła telefon do kieszeni. Patrzyła, jak słońce opada między koronami drzew. Reszta drużyny już się przygotowywała do wyścigu. Trenerka spoglądała na parking, szukając samochodu Eureki. Dziewczyna wciąż czuła pobolewanie prawego nadgarstka. Zacisnęła z bólu powieki, unosząc rękę do piersi. Była zdana na własne siły. Zaczęła się trząść. „Znajdź drogę ucieczki z lisiej nory, dziewczyno". Głos Diany zabrzmiał tak blisko, że Eurece zakręciło się w głowie. Dostała
gęsiej skórki i poczuła palenie w gardle. Kiedy otworzyła oczy, chłopak stał tuż przed nią. Patrzył na nią ze szczerą troską, jak ona patrzyła na bliźnięta, gdy któreś było poważnie chore. - Nie - powiedział chłopak. - Co nie? Jej głos zadrżał, a w kącikach oczu pojawiły się nieproszone łzy. Były zupełnie obce, zamgliły jej doskonały wzrok. Na niebie rozległo się dudnienie, rezonujące we wnętrzu Eureki jak najpotężniejsze burze. Ciemne chmury nadciągnęły nad drzewa, niebo zakłębiło się szarością. Dziewczyna przygotowała się na ulewę. Samotna łza wylała się z kącika jej lewego oka i właśnie miała popłynąć po policzku. Lecz zanim do tego doszło... Chłopiec uniósł palec wskazujący w jej stronę i z ł a p a ł łzę na jego czubek. Bardzo powoli, jakby trzymał coś cennego, przeniósł słoną kroplę ku własnej twarzy. Wcisnął ją w kącik prawego oka. Zamrugał i zniknęła. - Już dobrze — wyszeptał. - Nie płacz. * Nazwa starorzeczy na wybrzeżu Zatoki Meksykańskiej.
3 Ewakuacja Eureka dotknęła kącików oczu kciukiem i palcem wskazującym. Zamrugała i przypomniała sobie, kiedy ostatni raz płakała... To było w noc, zanim huragan Rita spustoszył New Iberia, w ciepły, wilgotny wieczór pod koniec września, kilka tygodni po tym, jak huragan Katrina uderzył w ich miasteczko... a kruche tamy w małżeństwie rodziców Eureki ostatecznie również nie wytrzymały. Eureka miała dziewięć lat. Spędziła niespokojne lato pod opieką to jednego, to drugiego rodzica. Jeśli Diana zabierała ją na ryby, zaraz po powrocie do domu znikała w sypialni, a tato musiał oprawić i usmażyć ich połów. Jeśli tato kupował bilety do kina, Diana stwierdzała, że ma inne plany, i znajdowała kogoś na swoje miejsce. Poprzednie lata, kiedy całą trójką żeglowali wokół Cypre-mort Point, a tato karmił je obie watą cukrową z wesołego miasteczka, wydawały się Eurece ledwie pamiętanym snem. Tego lata jedynym, co rodzice robili razem, były kłótnie. Ta największa zbierała się od miesięcy. Rodzice zawsze kłócili się w kuchni. Coś w spokoju taty, kiedy mieszał i gotował na małym ogniu wymyślne dżemy, wydawało się rozwścieczać Dianę. Im goręcej robiło się między nimi, tym więcej sprzętów kuchennych taty niszczyła. Rozwaliła maszynkę do mięsa i pogięła maszynki do makaronu. Kiedy Rita w końcu uderzyła w miasteczko, w szafce pozostały zaledwie trzy talerze. O zmroku deszcz się wzmógł, ale nie był na tyle silny, by zagłuszyć kłótnię na parterze. Ta zaczęła się od tego, że przyjaciółka Diany zaproponowała im miejsce w furgonetce, którą jechała do Houston. Diana chciała się ewakuować, tato wolał przetrzymać burzę. Kłócili się o to pięćdziesiąt razy, podczas huraganów i pod bezchmurnym niebem. Eureka to chowała głowę pod poduszką, to przyciskała ucho do ściany, by usłyszeć, co mówią rodzice. Usłyszała głos matki: - Ty myślisz, że ludzie są źli! A tato: - Ale przynajmniej myślę! Następnie rozległ się brzęk szkła rozbijanego o posadzkę kuchni. Na piętro dotarła ostra, słona woń i Eureka zorientowała się, że Diana rozbiła słoik z okrą, którą tato marynował na parapecie. Usłyszała przekleństwa i kolejne trzaski. Wokół domu wył wiatr. Grad walił w okna. - Nie będę tak tu siedzieć! - krzyknęła Diana. - Nie chcę się utopić! - Wyjrzyj na zewnątrz — powiedział tato. — Nie możesz teraz wyjść. Wyjazd byłby