Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony239 235
  • Obserwuję258
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań152 335

Le-ge-nd-a

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Le-ge-nd-a.pdf

Ankiszon EBooki Pojedyńcze pdfy
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 237 stron)

Zuzi i Poli

Każdego ranka po przebudzeniu Mara podchodziła do okna i, ściągnąwszy z niego stary pled, mający powstrzymać chłód nocy, spoglądała na zatokę, gdzie stały dwa sczerniałe ze starości galeony, a na nabrzeżu leżało dwadzieścia tratw. Jedna koło drugiej. Wystarczył rzut oka, by dostrzec, że jest ich tyle samo co poprzedniego wieczora. Obejmując zsiniałe z zimna ramiona, mówiła wtedy szeptem do siebie: – A więc nikt nie odpłynął o tym świcie. Nikt tego ranka nie stanął na brzegu, z dzbanem słodkiej wody w ręku, ażeby już nigdy tego brzegu nie zobaczyć. Tylko bezmiar oceanu, nad którym, nim skończy się woda, miał się pojawić Władca Ptaków, by zabrać płynącą istotę ze sobą do Dobrego Świata, gdzie nie brakuje ani jedzenia, ani ciepłych pledów na zimne noce. Nie brakuje niczego. Tego ranka jednak Mara nie wyjrzała na zatokę. Jeszcze nim zaświtało, wstała z posłania, złożyła pled, wzięła z kąta izby dzban z wodą i gdy stanęły pod jej drzwiami, była gotowa. Wyszła, nim zastukały. Gdy była przy drzwiach, obejrzała się jeszcze i objęła wzrokiem całe swoje życie: cztery kroki od jednej ściany do drugiej, posłanie, stół i zydel. Potem poszła za nimi, mijając inne schronienia, gdzie kobiety jeszcze spały, owinięte w swoje pledy. Kiedy dotarła na brzeg, ujrzała tratwę naszykowaną już dla niej. Nie było jeszcze łodzi mającej ją wyciągnąć na ocean, czekała więc bez słowa, nie czując ani strachu, że oto opuszcza Jedyny Ląd, ażeby już nigdy go nie zobaczyć, ani radości z rychłego spotkania z Władcą Ptaków, który ofiaruje jej świat, gdzie w chłodne noce ręce nie sinieją z zimna i każdego dnia można się najeść do syta. Nawet dwa razy. Pomyślała tylko: Tak więc dotarłam do swojej tratwy. Wtedy zza skalistego cypla wypłynęła łódź. Usłyszała za sobą: – Niech Władca Ptaków cię odnajdzie, nim wyschną z pragnienia twoje usta. – Jedyne słowa, jakie mówiły kobiety w czarnych chustach. Zamknęła oczy i weszła na tratwę. W dalszym ciągu nie odczuwała ani radości, ani smutku. Ani wiary w to, że Władca Ptaków ją odnajdzie, nim wyschną jej usta z pragnienia. Nie otwierając oczu, słyszała, jak mocują tratwę do łodzi i zaraz potem poczuła delikatne szarpnięcie. Wyczekała do ostatniego momentu. Przy drugim szarpnięciu szybko zeskoczyła z tratwy z powrotem na ziemię, by porwać spod skały suszone ryby, owinięte białą tkaniną, które od dawna każdej nocy tam kładła, przeczuwając swój los. W jednej chwili dostrzegła zimne, złe

oczy kobiet w czarnych chustach, a w następnej znowu była już na tratwie, ściskając zawiniątko w jednej ręce, a dzban z wodą w drugiej. Wiedziała, że tego, co ma ze sobą, nikt nie może jej odebrać. Uklękła, przytrzymując kolanami pled, i pomodliła się za Samilę. Za Samilę, która ją sprowadziła na ten brzeg. Do tej tratwy. Odtąd wszystko poza nią będzie już tylko wspomnieniem.

SZEPTY

Najwcześniejszym wspomnieniem był obraz bez słów i głosów, jedynie z wiatrem i szumem oceanu w tle: oto wielka izba, a w niej kilkadziesiąt dwuipół-, może trzyletnich dziewczynek pogrążonych we śnie. Do izby wsuwa się młoda kobieta w białej chuście, zawiązanej pod szyją. Podchodzi do każdego posłania, budzi leżącą na nim dziewczynkę, zarzuca małej cienki pled na ramiona, a gdy któraś z nich zaczyna płakać, bierze ją szybko w ramiona, tuli mocno i kołysze, dopóki się nie uspokoi. Potem stawia ją na ziemi, budzi kolejną, a gdy wszystkie zostają wyrwane ze snu i uspokojone, otwiera szeroko drzwi i wychodzi przez nie pierwsza, gestem przywołując małe ku sobie. Niektóre się opierają, wraca więc co raz i zagarnia do siebie tyle, ile się da, a wtedy te, których nie zdołała objąć, same się do niej garną, a potem już wszystkie idą za nią. Jakiś czas stoją w zwartej grupce przed chatą, a kobieta rozgląda się niecierpliwie, jakby na kogoś czekała. W końcu, obejmując znowu tyle, ile może, prowadzi je wąską ścieżką między skałami w dół, do nabrzeża. W pełni księżyca widać wielką łódź, dobijającą do brzegu, lecz gdy schodzą niżej, zza skał wyłaniają się inne kobiety: pochmurne, złe i wrogie. Niektóre z nich zawracają dziewczynki tą samą ścieżką do schronienia, a inne chwytają pod ramiona tę, która je tu sprowadziła, i wtedy padają jedyne w tym obrazie słowa – szydercze, nieprzyjemne w brzmieniu – o południowym wybrzeżu, do którego miały dotrzeć te wyrwane ze snu dzieci: Gdzie ono jest? Gdzie? Bardzo długo towarzyszyło Marze przekonanie, że to wspomnienie dawnego snu, a nie prawdziwych wydarzeń, mimo to pielęgnowała w pamięci ów obraz, by z czasem się nie zatarł, jak dzieje się to w końcu ze wszystkimi snami. Zawsze po przebudzeniu rozpamiętywała je, wsłuchując się w oddechy rówieśnic, śpiących na swoich posłaniach w wielkiej izbie. Potem przychodziły kobiety w białych chustach i wszystkie dziewczynki budziły się jak na zawołanie. Musiały wstać, szybko załatwić swoje potrzeby, umyć twarze w korytach, do których spływała deszczowa woda, a potem usiąść do porannego posiłku w innej wielkiej izbie przy dwóch stołach. Białe Chusty bezszelestnie poruszały się między nimi, nakładając do misek rzadkie pożywienie. Mara najwcześniej nauczyła się posługiwać łyżką. Dbała o nią i pilnowała, żeby nie zgubić, bo była za mała, żeby wystrugać sobie następną. Starsze dziewczynki mogły to zrobić i wiele razy robiły, lecz nigdy za darmo. Jedną z pierwszych zasad, jakich je nauczono, była ta, że nikt nie robi nic dla nikogo. Rzeczy są cenne i należy o nie dbać. Za niedbalstwo winowajczynie

pozbawiano na wiele dni chleba, będącego najcenniejszym dobrem na Wyspie. Dwunastoletnie dziewczynki, które bardzo szybko rosły i wciąż chodziły głodne, za chleb zrobiły dla ciebie wszystko: wystrugały nową łyżkę, połatały stary pled albo sukienkę. Mara nigdy nie potrzebowała nic od nikogo. Szanowała swoje rzeczy, bo od nich zależało jej życie: łyżkę, którą mogła się najeść, i pled, w który zawijała się w chłodne noce. Z głodu lub wyziębienia można było zasnąć i nie obudzić się o świcie. Pogrążone w kamiennym spokoju małe ciała układano na tratwie i żegnano należnymi im słowami. Do dwunastego roku życia z Wyspy odpływały tylko te, co zasnęły. Potem także te, które przez dwanaście lat nie zdołały pojąć zasad, jakimi rządził się ich świat. Za pamięci Mary były tylko trzy takie przypadki. Wszystkie dotyczyły Samili. Białe Chusty tłumaczyły im dokładnie każde odpłynięcie tratwy, tak by wiedziały, że jeśli zasypiasz lub robisz rzeczy, których nie powinnaś robić, to znaczy, że jesteś za słaba, by dorastać na Wyspie, skąd po piętnastu latach odpływa się na Jedyny Ląd. Życie na Jedynym Lądzie wymaga siły i zdrowia. Jeśli zaś którejś brakuje jednego bądź drugiego, to wcześniej czy później ów ląd opuści. Żywa lub martwa. Ale to nic, Władca Ptaków je odnajdzie – obudzi te, które zasnęły, ochroni słabe, by przetrwały na tratwie, nim skończy się woda. Mimo że nie wypełniły swego losu. Po to przychodzą na świat – by od początku do końca swój los wypełnić. Lecz Władca Ptaków miał chyba inne plany w stosunku do Samili, bo jej tratwa za każdym razem wracała. Przez kilka pierwszych lat nikt nie widział na oczy Samili i nie zawracał sobie głowy jej słabościami. Było tyle rzeczy, których należało się nauczyć i je zapamiętać. Przede wszystkim własne imię. Białe Chusty nadawały je dziewczynkom w czwartym roku życia. Wymawiały dziesiątki tych imion, przechadzając się po schronieniu, i każda musiała sobie wybrać to, które jej się spodobało, a potem na zawsze je zapamiętać. Tak jak modlitwę. Każdego ranka w jednej linii stawały nad brzegiem oceanu i w skupieniu kierowały do Stwórcy Wszystkiego jednakowe słowa: „Panie, który ocaliłeś dla nas ostatni ląd i stworzyłeś ptaki, po to, by ich Władca na grzbiecie największego z nich sprowadził nas na ten ocalony ląd, daj nam siłę, abyśmy mogły do końca wypełnić na nim nasz los, przetrwać do dnia, który nam zapisano, pokonując swoje słabości, siłę żywiołów i głód…”. Modlitwa była długa i minęło wiele czasu, nim dziewczynki nauczyły jej się na pamięć. Niektóre po wielu pełniach księżyca jeszcze się zacinały i trzeba było czekać, aż sobie przypomną kolejne słowa, stać w palących promieniach słońca, które, gdy już wzbiło się wysoko, było jak ogień: gorące i bezlitosne. Mara nauczyła się modlitwy na trzeci dzień i odmawiała ją bez zająknięcia.

Kiedy minął czas, po którym już wszystkie powinny płynnie powtarzać całość, Białe Chusty nakazały jej, aby uczyła te najbardziej oporne w każdej sprzyjającej chwili, aż w końcu przyswoją sobie słowa modlitwy. Przywoływała więc do siebie najmniej zdolne dziewczynki i nie zważając na ich niezadowolone miny i grymasy, z wielką cierpliwością recytowała kolejne słowa, a one musiały je powtarzać. Na samym początku niewiele z tej modlitwy rozumiały, ale to, że od chwili, gdy wymówiły jej pierwsze słowa, będą to robić każdego ranka do końca swoich dni, pojęły od razu. Widziały, jak modlą się pięć lat starsze dziewczynki, a także te najstarsze, piętnastoletnie, które w pierwszą pełnię po najkrótszej nocy opuszczały Wyspę. W tym samym dniu, kiedy one, pięcioletnie, po raz pierwszy stawały nad brzegiem oceanu do modlitwy, rankiem przed pierwszą pełnią po najkrótszej nocy. Mara bardzo dobrze zapamiętała ów dzień, który zaczął się modlitwą, a skończył odpłynięciem piętnastoletnich – dotąd nic równie ważnego się nie wydarzyło. Gdy tylko nadszedł zmierzch, do brzegu zaczęły przybijać łodzie. W świetle szeregu pochodni, przyczajona za skałą, widziała, jak do każdej łodzi wsiada kilka dziewcząt i natychmiast odpływają, by – jak usłyszała następnego dnia jakiś szept – zdążyć na Jedyny Ląd przed modlitwą. Stąd wiedziała – i była to jej pierwsza niezwiązana z Wyspą wiedza – że do Jedynego Lądu jest noc drogi. Jedna z najkrótszych nocy. Zazdrościła piętnastoletnim dziewczętom, że nim wstanie dzień, znajdą się na Jedynym Lądzie, który jest ogromny. Można by iść od pełni do pełni, a on jeszcze się nie skończy. Dziewczynki otwierały usta ze zdumienia za każdym razem, gdy Białe Chusty im o tym mówiły, i jedna przez drugą pytały: „Jak to? Czy naprawdę ląd może być tak wielki?”. Wiedziały, jak niewiele dnia potrzeba, by przejść ich wyspę od brzegu do brzegu. Wiedziały też, że nie wolno im tego robić i nigdy żadna, poza Samilą, tego nie zrobiła. Odkąd zaczęły się interesować i pytać, Białe Chusty tłumaczyły im, że po drugiej stronie wyspy są inne dzieci, inaczej wyglądają i inaczej myślą. Dawno temu nakazano, aby jedni i drudzy żyli osobno. Przyjdzie czas, kiedy się spotkają. Tamtej pamiętnej nocy, podnosząc się ze skały, Mara dostrzegła łunę światła bijącą z drugiej strony wyspy. Od razu zrozumiała, że to od pochodni, które towarzyszyły łodziom dobijającym do brzegu z drugiej strony. Po piętnastoletnich chłopców. – Za pięć najkrótszych nocy – szeptała, śpiesząc do wielkiej izby pełna strachu, że Białe Chusty dotrą tam pierwsze i zobaczą, że jej nie ma – odpłyną pięć lat starsze dziewczynki. A potem my. Za dziesięć długich najkrótszych nocy.

Gdy wróciła do schronienia, patrzyły na nią tylko oczy Lany, wielkie i smutne. Reszta dziewczynek spała. Mara zawinęła się w swój pled, dopiero teraz zdając sobie sprawę, jak bardzo zmarzła i jak trudno jej będzie się ogrzać, nim zaśnie. I czy w ogóle zaśnie z kolejną zdobytą tej nocy wiedzą o chłopcach, którzy odpływają z wyspy tak samo jak one. I gdzie oni się podziewają, jeśli nie na Jedynym Lądzie, bo przecież nie może być innego, skoro to jedyny ląd. Przez długi czas Mara modliła się nad brzegiem oceanu jeszcze głośniej i żarliwiej niż zwykle, szczerze żałując swego nieposłuszeństwa i tego, że widziała coś, co nie było przeznaczone dla jej oczu. I swoich myśli. Białe Chusty powiedziały: „Maro, ty zawsze najpiękniej się modlisz. Tak, jak nam dawno temu nakazano”. – Powinnam być lepsza, niż jestem – odrzekła ze skruchą, a Białe Chusty, zdziwione, popatrzyły na nią z jakimś cieniem uśmiechu. A właściwie tego grymasu twarzy, który tak niezwykle rzadko się widziało nawet na twarzach pięcioletnich dziewczynek, bo albo było za zimno, albo za gorąco, albo chciało się jeść. Łodzie z jedzeniem dobijały do łagodnego brzegu wyspy co kilkanaście dni. Gdy tylko odpłynęły z powrotem, starsze dziewczynki zabierały wystawione na plażę kosze i uginając się pod ich ciężarem, taszczyły zapasy na górę, do wielkiej izby kuchennej z wykutymi w skałach podziemiami, gdzie nigdy nie docierało słońce. Marze wydawało się, że z każdym rokiem, a nawet za każdym razem tego jedzenia przypływa coraz mniej, ale gdy o to spytała, Białe Chusty zaprzeczyły. „Nie, Maro, to ty jesteś z każdym rokiem większa”. I coraz bardziej chce mi się jeść, dodała w myślach Mara, nie mając jednak odwagi zapytać, dlaczego jest go tak mało. One, jakby słysząc jej myśli, mówiły nieraz: – Odkąd przyszłyście na świat, nie brakuje pożywienia. W każdym razie nie tak, jak dawniej. Może dlatego przeżyłyście wszystkie mimo tego wiatru, dziękujcie za to Stwórcy, bo nigdy dotąd tak się nie działo. – Wiatru? – odważyła się zapytać Mara. – Przez cały miesiąc, gdy przychodziłyście na świat, wiał wiatr. Zmiatał wszystko ze skał i wdzierał się do schronień. Jakby chciał was wszystkie porwać. Ale nie porwał żadnej. Żadnej z siedemdziesięciu sześciu.

Każdego drugiego dnia po odpłynięciu piętnastoletnich w małej osadzie zachodziły wielkie zmiany. Dziesięcioletnie dziewczynki zajmowały izbę piętnastoletnich, a Mara i jej rówieśnice przenosiły się na miejsce dziesięcioletnich. Od dawna o tym wiedziały i od dawna o niczym innym nie myślały. I mówiły, ale ukradkiem, jedna do drugiej gdzieś na uboczu, w drodze z nabrzeża, albo o świcie na skałach. Szeptem. Żeby nie usłyszały Białe Chusty. To był wielki dzień. I nie tylko dlatego, że izba dziesięcioletnich była większa. I posłania były większe, i stół, przy którym nie musiały się trącać łokciami. Najważniejszy w tym dniu był drugi pled. Ten, który zostawiały im poprzedniczki. Piętnastoletnie dostawały na łodzi całkiem nowe pledy, a dziesięciolatki otrzymywały te, które zostawały po odpływających z wyspy. Od poprzedniego popołudnia uprane pledy schły na skałach i pięcioletnie dziewczynki patrzyły łakomym wzrokiem w tamtym kierunku, nie mogąc się nadziwić, jakie są duże, a zatem ile razy będzie się można w nie zawinąć, by przestać wreszcie marznąć. Przed wieczorem przeniosły się na nowe miejsce i wybrały posłania. Do ich izby dopiero pod koniec polecia trafią roczne dziewczynki, zawinięte w pledy, z których przez pięć lat życia będą wyrastać. Były zbyt zajęte swoją przeprowadzką, by zastanawiać się, skąd właściwie te dzieci się biorą i dlaczego tak bardzo płaczą, a niektóre z nich – jak słyszały od dziesięcioletnich – w ciągu kilku dni zasypiają. I nie budzą się o świcie. Małe tratwy odpływały w ocean z drobnymi ciałkami do Władcy Ptaków zbyt wcześnie, by poznać cokolwiek więcej niż ocean i Władcę Ptaków. Przyniesiono pledy, zaczęto dzielić i wtedy okazało się, że jest ich o wiele za mało. – Cóż się tak dziwicie? – Jedna z Białych Chust przesunęła wzrokiem po stłoczonej grupie, dodając z niechęcią: – Za dużo was się urodziło, nic na to nie można poradzić. Te, dla których zabrakło pledów, rozglądały się wokół przerażonym wzrokiem. Za małe, by zrozumieć, co z czego wynikło, lecz dostatecznie duże, by wiedzieć, że stare koce, używane do tej pory, już nie wystarczą do ochrony przed zimnem w poletnie dni i chłodne letnie noce. Mara, ściskając na wysokości brzucha pled po dziesięcioletniej, dwukrotnie większy od tego, który służył jej do tej pory, choć już niewiele chronił, śmiało patrzyła w ocean, skąd przychodziły przeszywające, wdzierające się do izby wiatry. – Wystarczy zszyć ze sobą dwa stare – szepnęła, spuszczając wzrok. – I jeszcze dwa, i jeszcze… Dopóki nie starczy dla wszystkich. – Cóż cię to obchodzi, Maro? – usłyszała nieprzyjemny głos Białej Chusty. –

Przecież ty dostałaś swój. – Nie wiem… – odparła. – I dlaczego chcesz pozbawiać inne starego pledu, który odtąd mogłyby zwijać i podkładać pod głowę? – Nie wiem – powtórzyła, śmiało unosząc wzrok i patrząc kobiecie prosto w oczy. – Ja nie muszę mieć nic pod głową, tak jak dotąd nie miałam. – Ale inne może by chciały… – Biała Chusta chytrze zmrużyła oczy i popatrzyła po pięcioletnich. – Dokąd idziesz, Maro?! Mara poszła do schronienia, po chwili wróciła ze starym pledem i rzuciła go na ziemię, mówiąc: – Mnie jest niepotrzebny. Jedna z Białych Chust objęła wzrokiem te, które stały z pustymi rękoma, i zaczęła je liczyć. – To jeszcze trzydzieści siedem. Gdzie one są, bo twój jeden to za mało – powiedziała, śmiejąc się, a w jej śmiechu i głosie było coś złego. Jak w głosie tamtej kobiety ze snu, pytającej tę, co nocą prowadziła dzieci do wielkiej łodzi, o południowe wybrzeże, do którego miały tą łodzią dotrzeć: Gdzie ono jest? Gdzie? Mara stała ze spuszczoną głową, ściskając nowy pled, aż bolały ją palce od tego ściskania, a w gardle stanęło coś twardego i nie pozwoliło przełknąć śliny. Rówieśnice, nieruchome jak skały, na których stały, patrzyły na nią i patrzyły, aż wreszcie, gdy już traciła nadzieję, że przestaną patrzeć, ruszyły w jednej chwili do schronienia, przyniosły stamtąd swoje stare pledy i rzuciły je, tak jak ona to zrobiła wcześniej. – Tyle to za wiele! – usłyszały głos Białej Chusty. – I co teraz? Będziemy stać tu w nieskończoność i roztrząsać, co dalej z tymi, co zostaną? Która je zabierze ze sobą z powrotem i dlaczego akurat ta, a nie inna? Milcząca Lana o niezmiennie smutnych oczach, w których dwadzieścia siedem lat później Mara, wspominając to zdarzenie z podziałem pledów, odnalazła przeczucie swego tragicznego losu, wysunęła się z grupy i powiedziała: – Niech czekają na małe dzieci, one najbardziej marzną. Tamtego dnia Białe Chusty po raz pierwszy zganiły Marę. – Maro… – zaczęła jedna z nich – jeśli zaczniesz myśleć o innych, przestaniesz myśleć o sobie. A musisz myśleć tylko o sobie, żeby przetrwać. Pamiętaj, że każdy żyje sam dla siebie. Przychodzimy na ten świat, żeby wypełnić swój los. Żeby przetrwać, jak najwięcej z nas musi wypełnić swój los. Czy rozumiesz to, Maro? – Bardzo dobrze – odezwała się cicho Mara. – Muszę dbać o swoją łyżkę,

swój pled i dzban na słodką wodę, żeby był pełny. – I na razie tylko o to musisz dbać. A teraz idź i połóż się w nowym schronieniu obok innych dziewczynek. Poszła i położyła się spać. A kiedy wstała rano, spostrzegła, że rówieśnice patrzą na nią inaczej. I że one są inne, niż były dotąd. Miały po pięć lat i wiele z tego, co się wówczas stało, zaczęły nazywać i rozumieć dopiero po wielu latach, bo wtedy rozumiały tylko tyle, że zrobiły coś, czego ich nie uczono. Nie mówiły więc o tym, nie wspominały, a jeśli już, to tylko szeptem. Te szepty, pomyślała wiele lat później Mara, zawsze znaczyły tylko jedno: że mówiło się coś, czego nie powinno się mówić. Ale wtedy, dzięki nim, dowiedziała się (jedna dziewczynka szeptała drugiej, o czym mówiły któregoś dnia na plaży piętnastoletnie, nim odpłynęły), że dzieci przychodzą na świat na Wyspie. Przez cały miesiąc. Od jednej pełni do drugiej. Opiekują się nimi i karmią je (mlekiem!) młode kobiety. Jeszcze młodsze niż Białe Chusty. Potem odpływają. Wtedy te roczne lub prawie roczne maluchy są przenoszone do najmniejszej izby w ich małej osadzie. I potem opuszczają ją, jak wszystkie, w jedną z najkrótszych nocy swego piętnastoletniego życia. Mara była ciekawa, w której części małej wyspy to wszystko się dzieje. Aż któregoś popołudnia, wiele lat później, biegnąc za porwanym przez wichurę pledem jednej z małych dziewczynek, który niosła do prania, wspięła się na najwyższe skały i zobaczyła stamtąd łodzie podpływające do innego brzegu Wyspy. Zdawało jej się, że są pełne koszy, zrozumiała więc, że to dostawa żywności dla młodych kobiet karmiących dzieci w osadzie, ukrytej za skałami. Wytężyła wzrok, chcąc dostrzec owe kobiety, jak wychodzą i taszczą kosze do swej izby kuchennej, lecz usłyszała wtedy krzyk Białej Chusty: „Maro! Tam nie wolno wchodzić. Wracaj!”. Wróciła, niosąc w górze schwytany w porę pled, by wyjaśnić, dlaczego się oddaliła, więc Białe Chusty nie zganiły jej, tylko powiedziały: „Dobrze, Maro”, a ona od tamtego dnia zaczęła coraz częściej spoglądać w tamtą stronę Wyspy, gdzie wszystko dla nich się zaczęło. Nowe schronienie nie było jedyną zmianą, jaka nastąpiła po odpłynięciu piętnastoletnich. Zaraz potem zaczęła się nauka liczenia, ważnych słów, których nie rozumiały, i poznawanie Legendy. Ale największą i najbardziej zaskakującą zmianą była Samila. W dzień lub dwa po przeprowadzce Białe Chusty powiedziały, że tu, na Wyspie, jest dziecko, które przyszło na świat w tym samym czasie co one. Było

chore i w każdej chwili mogło zasnąć, dorastało więc gdzie indziej. Potem przyprowadziły dziewczynkę. – To jest Samila – powiedziała jedna z nich, a cała grupa zastygła w bezruchu na widok tej nowej. Mara też znieruchomiała, w jednej chwili zapominając o pytaniach, jakie jej się cisnęły na usta. Być może zadałaby je Białym Chustom, gdyby nie coś tak zdumiewającego w ich świecie jak uśmiech. Uśmiech Samili. To zobaczyła najpierw. Szeroki, piękny jak dobre słońce i nieskończony. Kiedy wszystkie razem i każda z osobna ochłonęły z zaskoczenia wywołanego tym uśmiechem, zobaczyły jej oczy. Oczy Samili. Dziewczynki odruchowo spojrzały po sobie, jakby chciały się upewnić, że im się nie wydaje. Nie. Ich oczy były inne. Wszystkie głęboko brązowe, prawie czarne. Do tego stopnia podobne, że nigdy żadnej nie przyszło do głowy zastanawiać się nad ich kolorem. Niebo nigdy nie miało barwy tak głębokiego błękitu, jak oczy Samili. Do tego ten uśmiech. I ciało, którego zdawało się nie być. Tak kruche, że gdy zrobiła pierwszy krok, dziewczynki cofnęły się w obawie, że ta nowa złamie się na pół. Mara pomyślała, iż tamta dostawała jeszcze mniej jeść niż one, ale potem dostrzegła, że kości Samili nie widać pod skórą, tak jak ich kości, a jej buzia jest okrągła. Po prostu miała inną budowę. Inne oczy. I uśmiech. – Czy to jest inne dziecko? – usłyszała za sobą głos jednej z dziewczynek. Nikt jej nie odpowiedział. Pokazano Samili jej posłanie, pled i dzban na słodką wodę, wyjaśniono, że ma dbać, by zawsze był pełny. Gdy spytała z uśmiechem dlaczego, powiedziano, że kiedyś może jej się przydać. Lepiej już od dziecka nabierać pewnych nawyków, które mogą się okazać pożyteczne w przyszłości. I odtąd została jedną z nich. Było ich teraz siedemdziesiąt siedem. Białe Chusty wezwały Marę i poleciły: „Patrz na nią, bo nie wychowała się z wami i nie wie tego, co wy wiecie”. Mara zrozumiała, że chodzi o najprostsze rzeczy, codzienne sprawy, które im wpajano od początku. Uczyła ją więc wszystkiego, co sama wiedziała, pomijając to, czego dowiedziała się z szeptów. – Wstajemy ze wschodem słońca, Samilo, jemy i wygrzewamy się na skałach. Potem jest modlitwa, którą trzeba odmawiać w skupieniu i nie mylić się,

nie zapominać, bo jeśli któraś się pomyli, cała reszta czeka, aż tamta sobie przypomni, a wtedy kończy się dobre słońce, staje wysoko i pali nas, jakby chciało upiec. Samila potakiwała z uśmiechem i robiła wszystko, co one. Modlitwę znała bardzo dobrze i nigdy się nie myliła. Tylko marzła bardziej niż inne. Szczękając zębami, szeptała przed zaśnięciem do Mary, bo wiedziała, że tylko Mara nie śpi; mówiła, że tam, gdzie była, kobiety przychodziły w nocy, zabierały ją do siebie i ogrzewały, dopóki nie zasnęła. – Mogę przyjść do ciebie, Maro? – Nie! – Dlaczego? – Bo nie. Każdy sam musi pokonać swoje zimno, głód i strach. Każdy jest sam dla siebie. – Gdyby Białe Chusty wiedziały, o czym mówisz, Samilo… – Nie mów im, już więcej nie będę – prosiła tamta, a Mara zgadzała się, że nie powie, choć powinna, bo miała ją pod swoją opieką i jeśli Samila nie nauczy się pewnych rzeczy już teraz, odpłynie pierwszą tratwą, gdy tylko skończy dwanaście lat. Mara nie przywiązywała wielkiej wagi do słów ich nowej towarzyszki, ale te o kobietach, które tuliły Samilę nocą, by nie marzła, bardzo ją zastanowiły. Przywoływały jakieś dalekie wspomnienie, coś, czego nie umiała nazwać, nie nazywała więc. Do pewnego czasu. Minęło wiele księżycowych pełni, nim Samila nauczyła się wszystkiego, co powinna, nawet marznąć w nocy. Bardzo długo spoglądała tęsknym wzrokiem na północną stronę wyspy, już bez uśmiechu, i wszystkie były pewne, że wśród innych rzeczy nauczyła się także nie uśmiechać. Potem jednak znowu to robiła, bez powodu, drażniąc Białe Chusty, które i tak – jak wydawało się od początku – traktowały ją inaczej, chłodniej, nie wiadomo dlaczego, bo tamta bardzo się starała robić wszystko jak najlepiej, choć niektóre rzeczy jej po prostu nie wychodziły. Czuwanie nad Samilą, które Marze narzucono i od którego tak naprawdę nigdy się nie uwolniła, odebrało jej wiele spokojnych nocy, do samego świtu pozbawiając ją snu. Podczas tej bezsenności rozmyślała nad innością Samili, zastanawiając się, co też zrobi następnego dnia i jak się zachowa w określonej sytuacji: nowej lub zwyczajnej, codziennej. One wstawały, jadły, marzły lub paliły się w słońcu, zaspokajały głód, modliły się nad brzegiem oceanu, wiedząc, że

kolejnego dnia brzeg będzie taki sam i od świtu do nocy będą wykonywały te same czynności, jak je nauczono, jak same się nauczyły, patrząc, obserwując, kojarząc. Zdawało jej się nieraz, że Samila nie rozumie nic z tego ich małego świata na małej wyspie, którą od świtu do zmierzchu można było przejść kilka razy tam i z powrotem, a jeśli nawet rozumie, to wciąż się dziwi, dlaczego jest tak, a nie inaczej. Mara nie mogła pojąć, skąd w tej kruchej istotce tyle pogody, tyle uśmiechu na każde zawołanie i w każdej sytuacji. I dlaczego nie wstaje od razu jak wszystkie, na określony znak, tylko wygrzebuje się z posłania, mamrocząc pod nosem, że jeszcze chwilę, jeszcze noc, a potem je wolno (chyba wolniej już nie można byłoby) i uśmiecha się, gdy Mara szturcha ją pod stołem, żeby się pośpieszyła, bo jeszcze tyle jest do zrobienia. Dotąd robiły wszystko na określony znak, jakiś gest, ale z Samilą to się nie udawało. I gdy była pora na naukę liczenia lub słuchanie Legendy, ona zawsze gdzieś wsiąkła: a to poszła za daleko, a to się na coś zapatrzyła. Wszystkie na nią czekały, szukały, wołały: Samila! Wtedy wychodziła skądś albo wracała znad oceanu, uśmiechała się i mówiła, że znalazła kamyk w piasku, cały niebieski, chociaż każdy wie, że nie ma niebieskich kamyków. Białe Chusty się złościły i mówiły: Skoro tak, to dzisiaj Legendy nie będzie. Nie miały odwagi protestować, bo wtedy Białe Chusty złościły się jeszcze bardziej i nie było wiadomo, na ile dni pozbawią je Legendy lub zabronią spacerów nad brzegiem oceanu przed zmierzchem, kiedy słońce nie pali już tak mocno i można iść, patrzeć, jak chmury przesuwają się na niebie, jak płyną fale i cicho nadchodzi zmierzch. Może nie wszystkim to się podoba, ale dla Mary był to ulubiony moment dnia, krótki czas, gdy nikt jej w niczym nie przeszkadzał i nie zastanawiała się, co też znowu jutro zrobi Samila, gdzie zostawi łyżkę i ile dni potem nie będzie jadła, oddając wiele kromek chleba starszym dziewczynkom, by wystrugały jej nową. I najbardziej złościł Marę wtedy uśmiech Samili, gdy czwarty dzień z kolei nie jadła chleba i mówiła z tym swoim uśmiechem, że najada się rybą i zupą, z której palcami wybierała same bulwy, bo nie miała łyżki. A przecież Mara wiedziała, że to nieprawda, że tamta wcale się nie najada, bo nie można się tym najeść, zwłaszcza kiedy przez pięć lat jadło się więcej. Samila stała się dla Mary prawdziwym utrapieniem. Przeszkadzała we wszystkim, wszędzie jej było pełno, ciągle domagała się uwagi, jakby od tego zależało jej życie, a życie – każda z nich zdawała sobie z tego sprawę w ten czy inny sposób – zależało tylko od tego, czy się umiało je przeżyć. Jedzą mało – tłumaczyły Białe Chusty – bo w ich świecie jedzenia jest niewiele. I zawsze może być go mniej. Kiedy znajdą się na lądzie, zobaczą nie tylko, jak jest piękny, ale i jak trudno zdobyć pokarm. Tam nikt nie przywozi go łodziami. Kiedy Samila potłukła miskę, jedząc w niej zupę na skałach, Mara

powiedziała po prostu: – Widzisz, teraz już nie potrzebujesz łyżki. Następnego dnia odstąpiła jej swoją. Ale tylko dlatego, że miała dwie, a ta druga była jej zupełnie niepotrzebna. Dwa dni wcześniej Białe Chusty dały jej ją w nagrodę za to, że tak szybko nauczyła się liczyć. Do tysiąca. – Liczby – powiedziała jedna z nich – wymyślili dawni ludzie. To jedyna rzecz, jaka po nich została. Niezwykła rzecz, wiele razy myślała odtąd Mara, że wszystko można policzyć. Można stanąć nad oceanem i liczyć nadpływające do brzegu fale. Albo kroki: od skał do schronienia. I ze schronienia do plaży. Albo jeszcze dalej. Wszystko można policzyć, dziwiła się Mara i dała tę miskę Samili, tylko dlatego, żeby nocą liczyć przepływające myśli, a nie kromki chleba, których starsze dziewczynki zażądają od Samili za niepotrzebną miskę. – Tylko dlatego ci ją daję – podkreśliła. – Jedz przy stole jak my wszystkie. Nawet dawni ludzie jadali przy stole. – Skąd wiesz? – zapytała Samila, przechylając na lewo głowę. – Wymyślili liczby. Musieli jadać przy stole. Mara była zachwycona liczbami. Policzyła na Wyspie wszystko, co tylko dało się policzyć. W nocy liczyła gwiazdy. Obejmowała wzrokiem fragment nieba i każdą gwiazdę nazywała inną liczbą. Potem następny fragment. I następny. Któregoś wieczora, patrząc na swój ulubiony mały skrawek nieba, od razu wiedziała, że coś się zmieniło. – Brakuje jednej! – wykrzyknęła zdumiona i dla wyjaśnienia dodała, bo ani dziewczynki, ani Białe Chusty nie wiedziały, o czym mówi: – Jednej gwiazdy! Tam! W odpowiedzi usłyszała senny głos kobiety: – To niemożliwe, Maro. Gdzie miałaby się podziać? Mara pomyślała wtedy, że Białe Chusty są mądre, bo przecież uczą je wszystkiego, co potrzebne. Z pewnością się pomyliła, choć jeszcze nigdy jej się to nie zdarzyło, policzyła więc jeszcze raz i jeszcze, a za każdym razem wychodziło tak samo. Nie pomyliłam się, myślała przed zaśnięciem, to one wszystkiego nie wiedzą. Wszystko wie tylko Stwórca. Może to on od czasu do czasu zabiera z nieba gwiazdę, by oświetlić nią ocean dla Władcy Ptaków, aby ten nie przegapił tratwy, bo wtedy mogłaby popłynąć za daleko i już by jej nie odnalazł. Na samym wstępie jednak, nim zaczęła liczyć kroki, fale i gwiazdy na niebie, liczyła rówieśnice. Kiedy pewnego dnia Białe Chusty jak zwykle przed izbą kuchenną zapytały, czy już wszystkie są, Mara w jednej chwili objęła je wzrokiem, a w następnej powiedziała:

– Brakuje jednej. – Skąd wiesz? – wykrzyknęła Samila. – Policzyłam. Odtąd Białe Chusty nie przetrząsały wzrokiem zwartej grupki dziewczynek przy kuchennej izbie lub wracających wieczorem ze skał. Mara w jednej chwili wiedziała, czy są wszystkie. – To dobrze, Maro, że cię mamy – chwaliły Chusty. – To dobrze. Liczyć można było do woli. I wszystko, co się chciało. Przy pogodnym niebie liczyła przepływające obłoki, zastanawiając się, skąd się biorą i dokąd zdążają. Wtedy godziny od porannej kromki chleba do południowej zupy z bulwami upływały tak szybko, jakby ich wcale nie było. Ledwie minęło południe, już je wołano na wieczorną rybę. A przed zmierzchem przychodził czas, kiedy każdej z nich pozwalano na „swoją własną chwilę”. To moja własna chwila, powtarzała w myślach Mara, idąc brzegiem oceanu, licząc kamienie i patrząc, jak cicho nadchodzi zmierzch. Jutro będzie następny, a potem kolejny. Aż w końcu przyjdzie ten przed najkrótszą nocą, kiedy wejdą do łodzi, a o świcie staną na Lądzie. Białe Chusty mówiły, że najpierw zobaczą drzewa. Mara nie potrafiła wyobrazić sobie drzew, ale odkąd się nauczyła liczb, wiedziała, że będzie mogła je policzyć. Z pierwszą chwilą zmierzchu wracała do niedużej osady na małej wyspie bez drzew i cieszyła się, że jest jeszcze tyle myśli, którymi można zająć czas. Myśli, jak nic innego w ich świecie, można było mieć do woli. Zakazane były znaki. Nikt nie wiedział, co to jest, dopóki któraś z dziewczynek na warstwie kurzu, osiadłego na kufrze w izbie kuchennej, nie nakreśliła palcem czegoś, co wyglądało jak połączone ze sobą obłoki. Jedna z Białych Chust zmarszczyła mocno czoło i powiedziała, że ich życie jest zbyt krótkie i zbyt ciężkie, by robić coś, co do niczego się nie przyda. Wszystko, co niepotrzebne, jest zakazane, bo odciąga uwagę od spraw naprawdę ważnych. A naprawdę ważne jest tylko to, żeby przeżyć. Po to Władca Ptaków sprowadził ich na Jedyny Ląd. Żeby przeżyli! Tyle na razie muszą wiedzieć; to, co wolno, a czego nie wolno. Jak i dlaczego, zrozumieją później, kiedy zaczną się zmagać z życiem. Mara pomyślała wtedy, że skoro nauczono je liczyć, to ta umiejętność do czegoś im się może kiedyś przydać. Do czegoś ważniejszego niż zajmowanie myśli. Odwróciła się i zobaczyła za sobą oczy Lany, wpatrzone w nakreślone na kurzu obłoki. Mara nigdy nie widziała, żeby ktoś tak patrzył. Kiedy Biała Chusta jednym machnięciem ręki starła z kufra obłoki, Lana zamknęła oczy. Tego samego popołudnia, kiedy jak co dzień szły na skały, by wysłuchać

kolejnego fragmentu Legendy, inna z Białych Chust powiedziała im, że przyszła pora, by się dowiedziały, że w równym stopniu, co znaki, zakazana jest nienawiść. – Co to jest nienawiść? – pytały jedna po drugiej, a wtedy Biała Chusta odparła, że lepiej, by nigdy się tego nie dowiedziały. A raczej nie doświadczyły na własnej skórze, poprawiła się zaraz, bo pewne rzeczy trzeba wiedzieć, by umieć ich unikać. – Tak jak wiemy, że pływając w oceanie, można się utopić? – zapytała Mara. – Tak, Maro – przytaknęła Biała Chusta i wykrzywiła usta, jak zawsze, gdy była w dobrym humorze lub mówiła coś, co nie było zbyt poważne. – Zdawało mi się, że ty jedna nic o tym nie wiesz. – Ja umiem pływać – odparła Mara z całą powagą swych siedmiu lat. Nie chciała już dodawać, że lubi to tak samo jak liczenie. A może nawet bardziej. Może nie należy mówić, że lubi się coś bardziej od czegoś innego. Od dawna tłumaczono im, zanim tego popołudnia usłyszały o nienawiści, że dziewczynka, która siedzi po twojej lewej stronie przy stole, zasługuje na taką samą obojętność, jak ta po prawej. – Nienawiść – mówiła dalej Biała Chusta – to uczucie, które może doprowadzić człowieka do największej zbrodni, a największą zbrodnią jest zabicie, pozbawienie życia kogoś innego. Dlaczego? Bo każde życie jest święte, a ludzie nie przychodzą na świat po to, by je sobie wzajemnie odbierać. – Czy to rozumiecie? – Biała Chusta powiodła wzrokiem po twarzach dziewczynek, a widząc, że nic nie rozumieją, zwróciła się do Mary: – Po to właśnie uczymy was obojętności, które jest jedynym dobrym uczuciem. Czy któraś dziewczynka jest dla ciebie ważniejsza od innej, Maro? – Wszystkie są mi jednakowo obojętne – odparła Mara, patrząc kobiecie w oczy. – To dobrze, Maro. Módl się do Stwórcy, by tak było zawsze. Do końca twoich dni, które musisz przeżyć tak, jak cię nauczono. Módlcie się wszystkie, by nie dotknęła was złość czy niechęć do drugiej osoby. Tak wielka złość i tak wielka niechęć, że zdolne byłybyście zabić. Dziewczynki ze zdumienia otworzyły usta. Biała Chusta nie znalazła słów, by tak małym istotom dalej to tłumaczyć. Zakończyła więc: – To właśnie jest nienawiść. Nie rodzimy się po to, by nienawidzić, lecz by przeżyć. – Każdy sam dla siebie – dodała cicho Mara. – Tak, Maro, właśnie tak. W kilka dni później Mara poprosiła Białą Chustę, by zwolniła ją z opieki

i ciągłego czuwania nad Samilą, bo tamta nauczyła się już wszystkiego, czego powinna się nauczyć, a jeśli ciągle robi coś, czego robić nie powinna, to i tak nic nie pomoże, czy Mara nad nią czuwa, czy nie. Nie przyznała się do tego, lecz w głębi serca była przerażona, że dalsze czuwanie nad Samilą, której poczynania wielokrotnie budziły w niej tyle złości, doprowadzi ją do nienawiści. Istoty owej nienawiści, tak jak pozostałe, dokładnie nie pojęła, ale zrozumiała, jak jest okropna. Nie chciała znienawidzić Samili, nawet nie chciała jej nie lubić. Pragnęła, by tamta była jej tak obojętna, jak dziewczynka po lewej lub prawej stronie przy stole. Biała Chusta uważnie spojrzała jej w oczy i zgodziła się niespodziewanie. – Dobrze, Maro. Niech Samila odpowiada odtąd za siebie. Tego samego popołudnia Mara zobaczyła, jak Samila zbiega ze skał, przeskakując spiczaste wzniesienia. Co chwila upadała i się podnosiła; była uśmiechnięta, radosna i trzymała coś w zamkniętej dłoni. Gdy już była blisko, powiedziała bez tchu: – Maro! Znalazłam kwiaty. Są w kształcie słońca. Zobacz, jakie słoneczne! – Na naszej wyspie nie ma kwiatów – odparła z kamienną twarzą Mara. – Są! Tam, na dole, za skałami, w takim małym zagłębieniu. Patrz! Otworzyła dłoń, w której ściskała biało-żółty kwiatek bez łodygi. Tak słaby i delikatny jak Samila. Mara popatrzyła na przygasłe płatki, na Samilę. – Kwiatki nie są do niczego potrzebne – powiedziała i odeszła. Samila ją dogoniła i gwałtownie złapała za rękę. Na twarzy tym razem nie miała nawet cienia uśmiechu. – Maro – spytała zdławionym głosem – czy ciebie nie dziwi to piękno? – Jakie piękno? – Tego kwiatka. Że w ogóle jest… Bezradnie poruszyła głową, raz w jedną, raz w drugą stronę, jakby z całej siły chciała coś powiedzieć, ale nie wiedziała jak. Mara odsunęła ją od siebie. – Łyżka jest piękna, Samilo. Posłanie, na którym śpimy, i stół, przy którym jemy. Do czego ci jest potrzebny ten kwiatek? – Do patrzenia. – Patrz, żeby nie spaść ze skały, kiedy tak biegniesz. Jeśli złamiesz kark… – Więc dlaczego ty patrzysz na ocean? Mara nie wiedziała, co odpowiedzieć. Przed zmierzchem stanęła nad oceanem, objęła się ramionami i patrzyła. Ocean był oczekiwaniem. Ale nim go w ten sposób nazwała, weszła do niego i położyła się na falach, które ją uniosły. Wyrzuciła nogi do tyłu, a ręce przed

siebie. Odgarniając nimi wodę, ani przez chwilę nie bała się, że utonie. Uwierzyła, że będzie płynąć jak zaobserwowany poprzedniego dnia kawałek drewna, i płynęła. Białe Chusty krzyczały do niej ze skał, ale udawała, że nie słyszy. Płynęła, z każdym ruchem czując coraz mocniejszy zapach oceanu. To było silniejsze od niej, od posłuszeństwa Białym Chustom i wbrew wszystkiemu. Kiedy wyszła, odurzona wonią oceanu, przesiąknięta nim do samych kości, oznajmiła Białym Chustom, że jeśli wolno jej robić coś, czego nie robią inni, to właśnie to chce robić. Pod warunkiem że to nie jest zakazane. Tamte nie wiedziały, co powiedzieć; były zdumione, że Mara nie utonęła w tym samym momencie, w którym straciła piasek pod nogami – tak tonęli wszyscy. Powiedziały więc tylko: – Pamiętaj, Maro, że utonięcie to śmierć. Pamiętała. Władca Ptaków nie odnajdzie jej na dnie oceanu. Pachnąc nim, długo szła potem jego brzegiem i patrzyła, jak daleko sięgał wzrok. Zza horyzontu zbliżała się już ciemność. Powoli i cicho zapadał zmierzch. Mara wciąż patrzyła. To była jej chwila. Tylko jej. Chwila nie jest rzeczą. Mogła ją mieć. Zbiegając ze skał, na których zostawiła Samilę z zaciśniętym w dłoni kwiatkiem, pomyślała, że być może każda z nich ma swoją własną chwilę. Dla Lany mógł to być mokry piasek, po którym ciągle chodziła boso i oglądała ślady swoich stóp, zaraz zmywane przez fale. Dla większości być może popołudnia na skałach, kiedy Białe Chusty opowiadały kolejne fragmenty Legendy. Dziewczynki z szeroko otwartymi oczami chłonęły każde słowo. Nawet wtedy, gdy już znały całą historię na pamięć. Bardzo dawno temu – od tych słów zaczynała się Legenda – na świecie było wiele lądów, a na każdym z nich tak wielu ludzi, że musieli wymyślić liczby, aby się policzyć i nie pogubić. Cały świat był wtedy Szczęśliwą Krainą, pełną wspaniałych rzeczy, ptaków, roślin i zwierząt. Grodów było tyle, że musieli je ponazywać, żeby wiedzieć, do którego z nich się należy. Ludziom też nadawano dwa imiona, bo jednego było mało, ażeby ich odróżnić. Nazywali wszystko, bo wszystkiego było w bród: ptaków, roślin, zwierząt i rzeczy. Każda rzecz służyła do czego innego. Kiedy nie mieli co robić, byli najedzeni i ciepło ubrani, tak że nie marzli nawet w nocy, wymyślali inną rzecz, aż w końcu lądy zaczęły się zapadać pod ich ciężarem. Ziemia rozrywała się na strzępy i pochłaniała wszystko, co się dało. A kiedy lądy zaczęły się zapadać, oceany rozlały swoje wody, pokrywając większość świata i zatapiając ludzi oraz ich rzeczy.

Zapanował chaos. Nikt nie wiedział, gdzie i kim jest i która rzecz należy do niego. Wtedy już o nie nie dbali, ważniejsze stało się pożywienie, gdyż zaczęło go brakować. Było go w końcu tak mało, że ludzie przestali być ludźmi. Stali się zwierzętami. Zabrakło domów, ciepłej odzieży i rzeczy. Zaczęli mieszkać jak zwierzęta i żywić się jak zwierzęta – zwierzętami, nawet tymi, których do tej pory nie jedli, bo mieli wszystkiego pod dostatkiem. A teraz nie mieli prawie niczego, więc jedli, co się dało. I zamieszkali w norach, chowając się jedni przed drugimi, a jeśli się spotykali, to tylko po to, by walczyć o jedzenie, zabijać się i ukrywać ostatnie rzeczy, jakie im jeszcze pozostały. Dawni ludzie zawsze zadawali sobie ból i zabijali. Nawet wtedy, kiedy wszystko mieli i nie brakowało im niczego. Teraz jednak rozpoczęła się prawdziwa rzeź, bo każdy chciał dla siebie ocalić jak najwięcej lądu, a było go coraz mniej. Wtedy Władca Ptaków zgromadził grupę ludzi, którzy jeszcze nie stali się zwierzętami. Potem zaś przywołał największego ze swych ptaków, a ten uniósł ich wysoko nad ziemią. Z powietrza zobaczyli, jak ziemia drży, rozpada się i płonie. I jak ocean pochłania to, czego jeszcze nie pochłonął. Lecieli wysoko i z wysoka widzieli tylko wodę, nic więcej. Kiedy już zaczęli tracić nadzieję, a ptak siły, dostrzegli wyspę. Lecz wielki ptak nie znalazł miejsca, żeby na nią opaść. Władca Ptaków dostrzegł z wysokości jeszcze dwa punkty wynurzające się z oceanu: jeden maleńki, na południowy wschód od wyspy, a drugi wielki, na zachodzie. Polecieli na zachód, lecz długo krążyli nad tym lądem, bo wielki ptak szukał miejsca, gdzie mógłby postawić swoje wielkie stopy. Władca Ptaków patrzył i widział dogorywające grody, obrócone przez huragany i drżenia ziemi w pył. Ludzi nie widział już żadnych. Czarny pył i jęzory ognia pokrywały wszystko dookoła, a czego nie zniszczyły, zalała to wielka woda. Nie było tam dla nich miejsca, wrócili więc na wybrzeże, surowe i skaliste, lecz nietknięte przez żywioły, i zobaczyli przylegającą do brzegu wielką dolinę. Wyrwali z piersi wielkiego ptaka tyle piór, żeby dla każdego z nich starczyło na skrzydła, i pofrunęli na tych skrzydłach nad doliną, która była jednak za mała, by wielki ptak mógł uczynić to samo. Widzieli, jak opadał w dół, lecąc nad oceanem, a potem zniknął im z oczu. Wyglądało tak, jakby Stwórca specjalnie dla nich zostawił tę ostatnią, ocaloną przez żywioły dolinę. Przypominała schronienie, z którego dopiero co wyszedł człowiek, zostawiając chleb na stole. Z jednej strony wznosiły się wysokie i pofałdowane skały, a z drugiej nieco niższe wzgórza. Rosło tu przejrzałe już zboże w jednym łanie i znajdowały się dwa poletka bulw. Powyżej, na stoku wzgórza, stały dwa opuszczone schronienia. Ludzie zajęli te schronienia i zrobili nowe, ale Władca Ptaków nie pozwolił im tknąć wyłuskanego rękoma zboża i wykopanych bulw. Powiedział im, że jeśli to zjedzą, za rok umrą z głodu. „A jeśli tego nie zjemy – zapytali – czy tak samo nie umrzemy?”. „Nie – odparł – bo przy

życiu utrzyma was nadzieja”. I tak się stało, a w końcu wyhodowali zboża i bulw na tyle, że mogli cieszyć się dostatkiem. Kiedy już jednak nie czuli głodu, ich myśli powróciły do tego, co ich zgubiło. Zaczęli zazdrościć sobie rzeczy, które każdy z nich miał ze sobą. Walczyli o nie i przywłaszczali je sobie. Mężczyźni zazdrościli sobie narzędzi, z których większość i tak była niepotrzebna, a kobiety ozdób, jakie wkładały, żeby jak najbardziej odróżniać się jedna od drugiej. Zdawało im się, że posiadając więcej, zdobędą większe uznanie, bo jeszcze nie zrozumieli, że to nic nie znaczy. Pełno w nich było gniewu i złości. Złość prowadzi do nienawiści, a nienawiść do śmierci. I przyszła śmierć, tak jak tego chcieli. Kiedy jedna grupa ludzi chciała odebrać drugiej ich rzeczy, zginęło wielu ludzi. Wtedy Władca Ptaków wpadł w gniew. Zebrał wszystkich nad brzegiem oceanu i pokazał im, skąd przybyli i jak wielkie trudy znieśli, żeby przeżyć. Ale nie przeżyją, jeśli ich życiem zacznie rządzić to, co niepotrzebne. Czyż nie uciekli z ginącego świata, w którym najważniejsze stały się rzeczy? Czy nie przeżyli wielu lat trudów i głodu, żeby się od wszystkich rzeczy wyzwolić? Czy po to Stwórca ocalił dla nich ostatnią dolinę, ażeby się w tej dolinie pogrzebali? Ludzie wtedy zastanowili się nad słowami Władcy Ptaków i na nowo stali mu się posłuszni. Polecił im budować łodzie i domy z kamieni na skałach. Zrobili wszystko, czego sobie życzył, a kiedy i domy, i łodzie były gotowe, nakazał mężczyznom odpłynąć łodziami na Wielką Wyspę, a kobietom zamieszkać w kamiennych schronieniach. „Dolina jest martwa – powiedział im – bo ją zabiliście”. Spojrzeli w dół na płonące łany zbóż i zdeptane pola bulw. „Zobaczcie, do czego znowu doprowadziła was chęć posiadania i nienawiść. Uklęknijcie i proście ocean, aby was wykarmił, aż Dolina przyjmie was na nowo”. „Każdy jest sam dla siebie – dodał na koniec. – Każdy musi to zrozumieć, żeby przeżyć. Jeśli wyzwolicie się ze złych uczuć, przeżyjecie”. Sam zaś stanął nad urwiskiem i skoczył w ocean, by odnaleźć wielkiego ptaka i razem z nim czuwać nad ludźmi, i ocalić od śmierci każdego, kto na to zasłuży. Za nim odleciały wszystkie ptaki z Jedynego Lądu. Ludzie zrozumieli, że powrót w Dolinę będzie możliwy dopiero wtedy, gdy wyzwolą się od wszystkich rzeczy i wszystkich więzi, jakie do tej pory ich łączyły. Jedni i drudzy ustanowili swoje prawa i odtąd ich się trzymali. Zaczęli budować tratwy, żeby tych, którzy tych praw nie pojęli, Władca Ptaków odnalazł i zabrał do Dobrego Świata. W Dobrym Świecie nie ma nic, czego nie wolno.

Dobry Świat istnieje bez względu na wszystko. Czasem widzieli, jak Władca Ptaków krąży gdzieś w dali nad oceanem, zaczęli więc kłaść na tratwy tych, którzy zasnęli, całe życie przestrzegając prawa, bo obiecał im, że dla tych nie ma śmierci. Umierali tylko ci, których dotknęły złe uczucia: gniew lub nienawiść. I ci, którzy tonęli, bo zdawali sobie sprawę, wchodząc do wody, że mogą się utopić, a ocean nie oddaje niczego, co raz upadnie na dno. – A dzieci? – spytała któraś dziewczynka. – Jak znalazły się na Wyspie? A kiedy zaczęły przychodzić na świat dzieci – mówiła Biała Chusta – władcy ocalonego świata, Hera i Heron, spotkali się na łodzi, między Wielką Wyspą a Jedynym Lądem, i ustalili, że dzieci są małe, więc dla nich będzie odpowiednia Mała Wyspa, gdzie w małym świecie zdobędą całą wielką wiedzę, jak przeżyć. Odtąd na świecie zapanował ład. Trud życia na skalistych, surowych wybrzeżach nieustannie przypomina ludziom o pokucie, jaką muszą wypełnić, aby wrócić, jedni i drudzy, do Doliny. Nieustający wiatr, który smaga ich twarze, przejmujący chłód nocy i palące słońce dnia hartują serca i dusze i uczą, co jest najważniejsze. Człowiek ma jeden cel: przeżyć. Władca Ptaków odnajduje wszystkich, którzy zasypiają, ale najprędzej wprowadza do Dobrego Świata tych, co dożywają starości, bo to oznacza, że stali się wierni jego słowom i pojęli, co to prawo. Modląc się, jedząc, cerując pled lub sukienkę jedyną igłą, jaką każda z nich w wieku siedmiu lat dostawała do ręki, obserwując Samilę, jak nosi w misce wodę podczas suszy i podlewa jedyne nieśmiertelne kwiaty; spoglądając na Lanę, która rozgarniała palcem mokry piasek, i słuchając Legendy, Mara ledwie dostrzegła, że minęła kolejna najkrótsza noc i jeszcze jedna. Dopiero co wchodziły do schronienia dziesięcioletnich, a teraz już same mają dziesięć lat, a tamte, tak niedawno dziesięcioletnie, skończyły już piętnaście i odpływają z wyspy w tę krótką noc, aby tylko raz (usłyszała kiedyś, jak szeptały o tym Białe Chusty) na nią wrócić. – Zbliża się już miesiąc – powiedziała wkrótce do rówieśnic – w którym będziemy kończyć dwanaście lat, a dopiero co kończyłyśmy dziesięć. – Odtąd – odrzekła jedna z nich – będziemy odpowiadać za swoje słowa i czyny… Co to tak naprawdę znaczy, Maro? Wieczorem, przed dniem wyznaczonym na uroczyste przejście w dorosłość, każda z nich otrzymała nową sukienkę. O świcie miały je włożyć i wyjść w nich na brzeg oceanu do modlitwy.

Mara umieściła swoją w nogach posłania, wygładziła ją i położyła się spać. Niespodziewanie szybko zasnęła, jednak budziła się kilka razy tej nocy, unosiła głowę i patrzyła, czy sukienka ciągle leży na miejscu. Nim nastał świt, wstała, wsunęła ją na siebie i czekała. Nie usiadła jednak, lecz chodziła po izbie, tam i z powrotem, żeby nie pognieść sukienki. Wiedziała, że to jeden z najważniejszych dni w jej życiu. Chciała go powitać w nieskazitelnym stroju. Podczas modlitwy patrzyła w niebo, zdziwiona, że jest takie samo jak wczoraj, przedwczoraj albo jeszcze wcześniej. I ocean był równie spokojny. I wiatr. Powitały Stwórcę w nowych sukienkach taką samą modlitwą jak zawsze. Mara chciała dodać na koniec jakieś słowa od siebie, przestraszyła się jednak, że ktoś weźmie jej to za złe, więc w porę zamilkła. Rozejrzała się wokół w ostatniej nadziei na jakiś znak, który uczyniłby ten dzień wyjątkowym, lecz niczego takiego nie dostrzegła. Tylko czekająca na plaży tratwa, która miała zabrać w otwarty ocean po skrawku z ich starych sukienek była czymś niecodziennym, chociaż jednocześnie oczekiwanym. Po modlitwie zeszły na brzeg i każda złożyła na niej kawałek, wycięty poprzedniego dnia ze starej sukienki. Wiedziały, że w ten sposób żegnają się z dzieciństwem. Nie ma jednak potrzeby pozbywać się czegoś, co może okazać się jeszcze cenne. Ze starych ubiorów dziewczynki robiły chusty na ramiona, żeby w chłodniejsze dni było cieplej, albo kliny, które wstawiały w nowe sukienki, gdy zbyt szybko z nich wyrastały. Resztkami, jakie im zostawały, łatały za chleb sukienki małych dziewczynek, które jeszcze nie dostały swojej igły, a nawet gdyby dostały, nie potrafiłyby się nią posługiwać. Najmniejszy, nawet przesiany skrawek starego odzienia został wykorzystany. W ostateczności zawijały sobie w poletnie dni stopy i dopiero wtedy wsuwały je w łykowe chodaki. Zwykle puszczano tratwę z większą odpływającą falą. Zdarzało się, że wracała z następną i kończyła podróż roztrzaskana o skały. Kawałki materiału poniewierały się potem po Wyspie, urągając przedwczesnej dorosłości dwunastoletnich. Teraz jednak Mara wypłynęła z tratwą najdalej, jak zdołała, i zostawiła ją w miejscu, gdzie zaczynały się silniejsze prądy. Potem wróciła, spokojna, że ich dzieciństwo odpłynie na zawsze. Gdy odchodziły z plaży, do ostatniej chwili spoglądała w niebo, patrzyła na ocean w nadziei, że dojrzy jakiś znak, niecodzienny, a podkreślający wagę dnia, na który tak bardzo czekała. Że coś się w końcu stanie. I stało się.