Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony239 235
  • Obserwuję258
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań152 335

Lisa_Samson_-_Bella

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :578.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
EBooki prywatne

Lisa_Samson_-_Bella.pdf

Ankiszon EBooki EBooki prywatne Lisa Samson
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 111 stron)

Dedykacja od Lisy: Dla Leigh Heller, która kocha życie

Prolog Nikt się nie spodziewa, że to właśnie jego może spotkać, ale sądząc po tempie, w jakim populacja naszej planety wciąż rośnie, kogoś to spotkać musi. Nina nie mogła uwierzyć, że pod tym względem niczym się nie różniła od innych. I to by było na tyle, jeśli chodzi o wszystkie te banalne, dziecinne programy wmawiające jej, znowu i jeszcze raz, jaka to jest „wyjątkowa”. Akurat.​ Wyjątkowa. Jasne. Nina siedziała skulona, rozgrzewając dłonie między kolanami, pomimo ciepłego dnia na zewnątrz. Pomieszczenie, w którym była, nie nastrajało optymistycznie: na ścianie tanie panele, podobne do tych, które jej sąsiad miał w swoim piwnicznym „klubie”, gdy dorastała, a u sufitu rzucające satynowy odblask anemiczne fluorescencyjne jarzeniówki. A do tego te okropne plastikowe krzesła! Ustawione w nierównych rzędach, jakby to, co miała zrobić, było przywilejem, a nie prawem, czymś, przy czym po prostu trzymasz buzię na kłódkę i stajesz grzecznie w ogonku, wdzięczna, że ludzie zechcieli ci pomóc, gdy byłaś w potrzebie. Czyż ci ludzie nie zdawali sobie sprawy, że właśnie teraz pragnęła będzie czegoś więcej niż tylko jakiejś anachronicznej sterylności? Co było z nimi nie tak? Brzmieli tak opiekuńczo przez telefon; brzmieli różowo i koronkowo, i ciepło jak co najmniej 24 stopnie Celsjusza. Pewnie kasa z jej portfela nie pójdzie na wystrój wnętrza. Ani na ogrzewanie. Było jej bardzo zimno. Drżąc, rzuciła okiem na zebranych w poczekalni, dwie pary i dwie inne kobiety, tak samo samotne jak ona. Jedna przeglądała magazyn; druga wpatrywała się w podłogę. Wszyscy oni tkwili w swoich światach i każdy wiedział, czemu pozostali tu przybyli. Dla niektórych jednak była to tajemnica, którą wezmą ze sobą do grobu. Prawie mogli usłyszeć, jak innym pękają serca. Powiedział, że przyjdzie, a ona mu zaufała. Jednak to już prawie pora, by wejść. Była pewna, że ci wszyscy ludzie tutaj byli superpunktualni, no, chyba że ktoś się namyśli i stąd ucieka. A on wciąż musi tu najpierw dotrzeć. No, ale przecież Pieter ją zawiódł. Czemu José nie miałby również nawalić? Nie, to było nie fair. José w ogóle nie był taki jak Pieter. Wszyscy w restauracji byli zdania, że José był trochę szalony. Dziś jednak znała go lepiej. Wreszcie wpadł do środka, jej nowy przyjaciel, wnosząc ze sobą świeży powiew. Usiadł tuż obok niej i ujął jej dłonie, spojrzała w jego niebieskawe oczy okolone

ciemnymi rzęsami. – Przepraszam, że się spóźniłem. – Pochylił się ku niej i wyszeptał jej do ucha, jego oddech był ciepły, pachnący płynem do płukania ust: – Pozwól, żebym ci pomógł, Nina. – I wyszeptał jej coś jeszcze ze swoim kojącym latynoamerykańskim akcentem, coś, czego nie zdołała jednak usłyszeć, gdyż pielęgniarka wywołała jej imię. Wstała. José podtrzymał ją, gdy ugięły się pod nią kolana; dotknęła jego ramienia i spróbowała się uśmiechnąć, gdy on wyciągnął ręce i objął ją. Po czym podążyła za szerokimi plecami pielęgniarki, której chirurgiczny kitel był, o ironio, zadrukowany kotkami. Nina spojrzała poprzez sufit ku niebiosom. Kotki. Czy to musiały być kotki? Spojrzała przez ramię, gdy drzwi do korytarza za gabinetem chirurgicznym się zamykały. José wyciągał z kieszeni różaniec. Różaniec…? W tym miejscu…? A przecież odczuwała wsparcie dzięki jego modlitwie. Rozebrała się więc całkowicie, czując się bardziej naga niż kiedykolwiek dotąd, wcisnęła się w szpitalny fartuch i czekała – wydawało się, że prawie tak długo, jak mieszkała w tym mieście. Położyła się płasko na stole, wpatrując w sufit, oczy nabiegły jej łzami i miała nadzieję, tak jak miliony innych kobiet przed nią, że ten zabieg sprawi, że wszystko odejdzie, a jutro życie wróci do normalności. Zacisnęła dłonie w pięści, przypatrując się torbie ze swoim ubraniem przy drzwiach przebieralni.

Tydzień​ wcześniej José przyszedł na cmentarz, jak przez większość poranków. Stał przy grobie, podczas gdy słowa jego babki wypełniały mu umysł, a bryza wczesnego poranka napełniała nos i płuca. – Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o swoich planach. I nie było dnia, żeby José nie żył tymi słowami, unoszącymi się w jego myślach niczym biała mewa kołująca nad morzem, cicho przypominając mu o czterech latach spędzonych na wyspie Rikera[1]. Świeże listki kołysały się na drzewach wiśniowych, którymi obsadzone były aleje cmentarza. O tak. Miał swoje plany. Jako chłopiec na ranczo w Meksyku dokładnie wiedział, kim chce zostać, jednak życie nie potoczyło się po jego myśli. Nigdy tak nie było. Życie zabiera cię do krawędzi miejsca, w które chciałeś dotrzeć, po czym odbija gwałtownie w lewo. Na całym świecie istniało ledwie kilkoro znajomych mu ludzi, którzy robili w swoim życiu dokładnie to, co chcieli. Niestety, byli nimi jego matka, jego ojciec oraz jego starszy brat, Manny. A wszyscy inni? Nie. Większość z nich wydawała się jako tako sobie radzić, zupełnie jak on sam, pracując w mieście, odgrywając jakąś rolę i zastanawiając się, co miałby im do zaoferowania świat, jeśli nie zostaliby związani swoimi własnymi błędami. – Jesteś takim przystojnym chłopcem – mawiała mu babcia, gdy dorastał. Jednak tamtego dnia na całej sali rozpraw nikt nie dbał o to, czy był przystojny, czy nie. Był winny i wtrącili go do więzienia. Każdego dnia José zdawał sobie sprawę, że w porównaniu z osobą, którą zabił, upiekło mu się. Cztery lata były niczym. Przed granitowym nagrobkiem trawa już przerosła, delikatne wiosenne kiełki oplotły zeszłoroczne wysuszone źdźbła, a on klęknął i przeżegnał się, mając nadzieję, że jakimś cudem obrazy z jego głowy złożą się w modlitwę. To, co wydarzyło się tamtego dnia, znów przebiegło mu przed oczyma i modlił się do Boga, by wstrzymał czas i cofnął go. Bóg jednak tak nie działał, a przynajmniej José takiego działania nie doświadczył. Czas iść do pracy. Nakreślił imię opuszkami palców, potem złożył róże przed małym nagrobkiem. Wstał i strzepnął trawę ze swoich dżinsów. Różowość kwiatów krwawo naznaczyła zieleń nagrobnej trawy, podczas gdy wiosenny wiatr i żal, który w sobie wyhodował, załzawiły mu oczy. José obiegł groby i pośpiesznie przebył alejki miejskiego cmentarza, przez metalową bramę, w kierunku stacji kolejki. Po ostatnich dwóch latach pielgrzymowania mógłby pokonać tę trasę z zawiązanymi oczyma.

Słońce wschodziło, nie patrząc na niego, lecz przesmykując się pomiędzy alejami i ponad płotami. José poderwał się do szybkiego marszu. Nie zdawał sobie sprawy, że był przy grobie aż tak długo. Manny będzie wściekły, jeśli w kuchni wszystko nie będzie grało. A Manny miał to, czego chciał: sukcesy, dobre konie i, no cóż, może nie harem kobiet, ale przecież i tak nie miał na nie czasu. Obaj bracia w ogóle nie byli do siebie podobni. I miało to swoje powody. Ale bynajmniej nie sprawiało, żeby praca dla brata była choć trochę łatwiejsza. Gdy otwierał drzwi, przełączał światła i rozgrzewał kuchnię, miał już w myślach gotowe menu na kolację dla personelu. Potrafił karmić ludzi. Podtrzymać ich przy życiu jeszcze jeden dzień. To akurat potrafił. Tak więc pichcił, siekał i mieszał, próbował i nakładał, każdego dnia, całe dnie, a spiekota kuchni sprawiała, że pocił się niemiłosiernie. Pot zalewał mu oczy, szczypiąc, a José pozwalał Manny’emu krzyczeć i wszczynać awantury, gdyż wiedział, że zasłużył na dożywotnią pokutę. A pokuta ta nie została narzucona przez księdza, lecz została mu zadana przez Boga. Czy raczej tak właśnie José zaczął uważać.

Nina Miała nudności już od dwóch tygodni. Każdy ranek witała z głową nad sedesem, czując zapach porcelany mieszający się z wodą z ubikacji, nie ciężki ani obezwładniający, jak w którymś z tych szaletów z okolic Atlantic City, a jednak tego zapachu człowiek nie zdoła usunąć, choćby nie wiem jak mocno co tydzień szorował toaletę szczotką. Te nikłe zapachy wydawały się rosnąć pod ciężarem żołądka tak rozstrojonego, że sama myśl o lazanii czy smażonej rybie, nie mówiąc o odorach z toalety, zginała ją wpół. Krakersy. Nina chwyciła paczkę solonych krakersów, pochłonęła trzy i skierowała się ku drzwiom, w dół po schodach, i na ulicę w środku poranka. Przynajmniej nadeszła wiosna, i do tego ciepła. Wcisnęła sweter do swojej dużej torby, w stylu plecaka. Nina uwielbiała wiosnę. Urodziła się wiosną. Jednak jej urodziny przed tygodniem, wielkie dwadzieścia i pięć, mogły z powodzeniem uchodzić za najbardziej depresyjny dzień jej życia. Cassie, jej najlepsza przyjaciółka z liceum, dopiero co urodziła swoje pierwsze dziecko i oczywiście zadzwoniła do Niny, z fałszywym trylem w swoim głosie rozprawiając o Ninie wiodącej ekscytujące życie, samotnej w wielkim mieście, próbującej swoich sił w sztuce, no bo iluż ludzi posiada taką zaciętość, by wciąż przeć naprzód, na przekór wszystkiemu, ten szczególny rodzaj zawziętości? No, niesamowite. Chłopak dorastający w sąsiednim bloku też obchodził dwudzieste piąte urodziny i był już na drugim roku prawa. Ryan zamailował do niej, tak jak zawsze, i pomyślała, że może zaprosi go na drinka po zakończeniu kelnerowania w „El Callejon”[2]. Gdyby wszystkie aleje byłyby tak miłe jak „El Callejon”, Nowy Jork byłby lepszym miejscem, bez dwóch zdań. Raz została napadnięta, dwukrotnie pozbawiona portmonetki, ale wciąż pozostała w tym mieście, które śpi z jednym okiem otwartym. Bycie kelnerką. Wypożyczanie filmów. Tanie żarcie na wynos. Wspaniałe życie, Nina. Wspaniałe życie. Zacisnęła zęby, mknąc po chodniku w swoim obficie zdobionym uniformie kelnerki, mnóstwo kolorowych kwiatów na czarnej tkaninie, na jej długiej spódnicy i koszuli. Ale przynajmniej pracowała w ekskluzywnej restauracji, gdzie pracownikom podawany jest obiad, zanim ruszą do pracy na sali i dadzą z siebie wszystko, by zadowolić Manny’ego lub po prostu w ogóle trzymać się od niego z daleka. Nina zerknęła na zegarek i przyśpieszyła kroku. Chciała skręcić do apteki, wrócić do domu i się odświeżyć, spóźni się jednak więcej, niż zamierzała. Nikt jej nie mówił, jak bardzo męczą się kobiety w jej stanie. Przez ostatni tydzień czuła się tak, jak po pięciu

podwójnych połączonych zmianach. Potrzebuję tej pracy. Okej, mogłaby pracować w każdej restauracji, ale podobało jej się w „El Callejon”. Personel był jej rodziną. Amelia obejmowała ją swoimi wielkimi ramionami, gdy była w dołku, przynosiła jej słodycze domowej roboty w wyjątkowe święta, pokazywała jej zdjęcia swoich dzieci. Carlos opowiadał najśmieszniejsze historyjki ze swojego życia na Kubie, a potem w Miami. Ten człowiek potrafił obśmiać kubański komunizm, zrobić z niego komedię, ale co jakiś czas zasłona wesołości spadała i dostrzegała u niego smutek z powodu rozłąki z rodziną. Wraz z żoną zaprosili ją na bożonarodzeniową kolację, ich dzieci całą ją oblazły, gdy z nimi się bawiła, pomagając im w składaniu nowych zabawek. Marco zaś mało mówił, ale jego oczy iskrzyły, gdy podawał jej talerze. Pepito, wiecznie słuchający sportu w swoim małym radiu tranzystorowym i pokrzykujący dobrodusznie na spikerów. Margarita, koleżanka kelnerka, piękniejsza, niż jej się to wydawało i słodsza niż ciastka Amelii. Czasami zbierały się w mieszkaniu którejś z nich, grając w scrabble czy boggle[3], tak że Nina mogła pomagać jej w angielskim. No i był Pieter. Cóż, jego akurat mogła pominąć w mgnieniu oka. Szczególnie teraz. Weszła do apteki jedną przecznicę od swojego mieszkania, przecisnęła przez tłumek przy kasie, poszła wzdłuż trzeciej alejki za żele do włosów, wybielające żele do zębów i w końcu stanęła przed testami ciążowymi, całą pięćsetką odmian w swoich schludnych, pogodnych małych pudełkach. Czy seks z Pieterem był tego wart? W żadnym razie. Za dużo wypiła na przyjęciu zorganizowanym przez niego w jego domu; za długo została, i wypiła jeszcze trochę, a potem, no cóż, stało się. – Upij się wystarczająco i bądź wystarczająco osamotniona, a każdy się nada – powiedział jej kiedyś któryś z przyjaciół. Nie wierzyła mu, teraz jednak uświadomiła sobie, że miał rację. Nina nie umawiała się z nikim przez ponad rok. A gdy Pieter znowu chciał z nią poszaleć, powiedziała: tak. Wciąż nie potrafiła rozgryźć dlaczego i krytykowała się za to raz po raz. Czy Pieter w ogóle poważnie ją traktował? Nie, i nigdy nawet nie udawał. Nie chciał mieć z nią dziecka, a nawet jeśli już, Pieter byłby beznadziejnym ojcem. Pytanie brzmiało: czy ona chciała mieć z nim dziecko? Oczywiście, że nie. Na sto procent nie. Gdyby dziecko się pojawiło, byłby dla niego zbyt surowy. Zawsze przesiadywał w restauracji, podlizując się szefowi. To ona musiałaby nauczyć dzieciaka grać w bejsbol, a zupełnie nie miała talentu do sportu. Musiałaby mu pomagać w matmie, choć sama nigdy nie potrafiła rozwiązać najprostszego równania. Kiepski ojciec, pomyślała i wyciągnęła rękę ku jednemu z pudełek. Jak i kiepska matka. Niezły​ zestaw, Nina. Podniosła jedno z pudełek i znów je odłożyła. Wyglądało zbyt skomplikowanie. Następne, fioletowe, z dużymi różowymi bąbelkami, jakie zabawne! Hurra! No tak, prawda. Postukała pudełkiem o palce. Niektórzy ludzie naprawdę mieli

nadzieję na pozytywny wynik. Stoją więc dokładnie w tym samym miejscu gdzie ona, przejęci i podekscytowani, bladzi albo zarumienieni, gdyż, wiesz, próbowali; mierzyli temperaturę, by sprawdzić, czy są w trakcie owulacji. Nie modlili się przy każdym pójściu do toalety, by po podtarciu się papier toaletowy był zakrwawiony. No cóż, była zmęczona tym stresem. Najlepiej mieć to za sobą. Podeszła do kasy, czekając, aż starszy pan w żółtym prochowcu i spodniach w kratę zapłaci za kubek przypalonej kawy i torebkę czekoladowych pączków, i uśmiechnęła się do niego. Nina zawsze uśmiechała się do ludzi, którzy wyglądali na smutnych i niezbyt przystosowanych do chodzenia po ulicach, oddychania, jedzenia czy spania. Wiedziała, że mnóstwo ich łączy. Wyszedł ze sklepu, salutując do swojej czapki, rozpoznawszy w niej członkinię klubu. Dobrze. Przynajmniej to działało. Głęboko żałując, że nie ma na palcu obrączki, przekazała różowobąbelkowe pudełko z testem Carli, kasjerce. Spróbuje zrobić wrażenie szczęśliwej, przez co nie zostanie zaszufladkowana jako ktoś, kto prześpi się po prostu z każdym. Nie była przecież taką osobą, ale Carla mogła tego nie wiedzieć. Nina gotowa była iść o duży zakład, że jeśli Carla miała dzieci, urodziła je prawidłowo – w ramach małżeństwa. Owszem, wydawało się, że społeczeństwo było obecnie bardziej przyjazne młodym matkom. Aż do czasu, gdy to ty byłaś w ciąży, a wtedy – bum! – odczuwałaś ten stygmat głęboko, aż po czubki palców. No dobrze, może już nie wyganiano cię z wioski za niemoralne prowadzenie się; ale w tych czasach po prostu czułaś się głupio, że za mało zadbałaś o zabezpieczenie. No i gdzie podziała się ta nauczycielka etyki, która mówiła, by zaczekać, „aż będziesz gotowa” na seks z mężczyzną? Dlaczego panna Farley nigdy nie dokończyła równania, w którym mężczyzna + kobieta = całkiem prawdopodobnie kolejny mężczyzna lub kobieta, w zależności od tego, który chromosom wyszedł tego dnia od faceta? Kolejny mężczyzna lub kobieta, którzy będą od ciebie całkowicie zależni? Którzy całym swoim 3,5- kilogramowym ciężarem mogli przejąć kontrolę nad każdą, najmniejszą nawet częścią twojego życia? Gotowa? Czy kelnerka, niemająca ambitnych planów i niezamężna, która nie miała koło siebie faceta wartego małżeństwa, była gotowa? Tak, panno Farley, a co z zapłaceniem za pudełko z testem ciążowym? No więc? – To będzie 12 dolarów i 63 centy – powiedziała Carla. Carla pracowała tu latami. Obdarzyła Ninę półuśmiechem. Nina nie miała jej za złe, że nie był to szeroki, serdeczny uśmiech – któż chciałby być zamknięty w aptece w taki piękny dzień? Zaczęła grzebać w torebce. Portfel, portfel, portfel. Gdzież on jest? O nie! Na stoliku do kawy. Wsunęła go do tylnej kieszeni swoich dżinsów wczoraj wieczorem, gdy przybiegła tu, do tego sklepu, po aspirynę. Po czym wyciągnęła go, gdy wróciła do domu i położyła tuż obok akurat czytanej powieści. Podniosła głowę. – Nie mogę w to uwierzyć. Chyba zostawiłam go w domu. Nina grzebie w kieszeni spódnicy, wyciągając kilka napiwków, które wsunęła tam ubiegłej nocy – parę jednodolarówek, jakieś drobne. Carla zerka niespokojnie ponad ramieniem Niny, gdzie kolejka wciąż rośnie.

Tuż za nią jakiś starszy jegomość chrząknął znacząco. Zerknęła na niego. Co jest grane, jakiś zjazd staruszków? Tym razem jednak bez czekoladowych pączków. – Czy mogłabym wrócić i zapłacić ci później? Mieszkam niedaleko. – Wiem. W porządku. Tobie pozwalam. Moja zmiana kończy się o czwartej. – Dzięki. Tobie pozwalam. Zawsze to miło usłyszeć, zwłaszcza gdy czujesz, że twoje życie dowodzi, że jest zupełnie inaczej. Nina wsuwa pudełko do torby i podąża z powrotem za róg naprzeciw strumienia pieszych i wyobraża sobie siebie, kobietę ubraną w olbrzymie haftowane kwiaty, rozdzielającą wody w morzu ciemnych, poważnych garniturów. Wbiega na schody swojego mieszkania. Powinna być w pracy już dwie minuty temu. Nic więcej jednak nie gra roli, nic poza poznaniem prawdy. No cóż, właściwie chodzi o upewnienie się co do niej. Jakby to było kiedykolwiek możliwe.

Celia Papierowy motyl leżał na kamienistym betonie na chodniku z tyłu domu, ze skrzydłami wzniesionymi w kierunku nieba, najczystszego tego lata. Celia podniosła go, jego księżycowozielone skrzydła zatrzepotały na letnim wietrze. Lucinda, jej córka, sięgnęła po motyla, ujmując go delikatnie między swój kciuk i palec wskazujący. – Co to jest? – Celia zapytała swoją trzylatkę, zbliżając kamerę do oka i naciskając czerwony guzik nagrywania. – Motyl! – Wyciągnęła go ku kamerze matki. Celia przybliżyła widok, nagrywając okrągłą buzię swojej małej córeczki, miękkie, proste linie jej brwi poniżej środkowej części jej brązowych włosów ściągniętych w tył w kucyki. Słodki uśmiech, a poniżej wyraźnie zarysowana broda. A te policzki… Celia czasem prawie mogła je zjeść. – Jaki to kolor, Luczi? – Różowy. – Jej ciemne oczy błyszczały spod szerokiego, bladego czoła. Celia naprawdę nigdy nie widziała ładniejszej dziewczynki. Była prawdopodobnie nieobiektywna, jednak uważała, że tu akurat ma rację. – Nie… Otóż może była przeurocza, ale co do uczenia się kolorów… Celia obserwowała swoją córkę okiem kamery, gdy podnosiła motyla. Mała twarzyczka Luczi uśmiechała się tuż przy papierowym owadzie; jej ciemne, lśniące włosy migotały obok rozlanej, ciemnej lekkości skrzydeł motyla. Znalazła go w sklepie „Wszystko za dolara” na swojej ulicy. – Zielony!​ – zawołała Lucinda. – Tak jest! Dobrze, a teraz: co robią motyle? – Fruwają! – Super, fantastycznie! – Czasami Celia patrzyła na Lucindę z podziwem, pamiętając, jak jej siostra i przyjaciółki mówiły, że nie można uświadomić sobie, jak bardzo potrafi się kochać do momentu, kiedy nie urodzi się dzieci, i każdy przejmujący ból, każdy moment niepewności był tego wart. – Aż do chmur? – Aż do chmur! I miały​ rację. To był wyjątkowy dzień, stwierdziła Celia. Trochę się bawiły, wyszły na spacer, zamówiły pizzę. Nigdy nie zamawiały pizzy. Celia pracowała nieopodal w sklepie z obuwiem. Nawet kupowanie jedzenia na wynos było luksusem. Nie miało to jednak znaczenia. Lucinda prawie tak samo uwielbiała mrożoną pizzę. A Celia pozwoli motylowi oglądnąć „Piękną i Bestię” razem z nimi, gdyż wiedziała, że Lucinda właśnie o to będzie

prosić. Ten zwariowany motyl leżakował obok Lucindy na oparciu kanapy przez cały ubiegły tydzień. Lucinda obracała się w kółko i tańczyła razem z motylem. Podskakiwała jak mała skacząca fasolka, a jej skóra błyszczała w gorącym, letnim słońcu. Celia wciąż nagrywała. Miała uczucie, że nigdy, przenigdy nie chce zapomnieć tego dnia.

José Nienawidziła tej łazienki, niebieskich stiukowych ścian, starej lustrzanej szafki na lekarstwa, pudła na cukier, którego używała jako kosza na śmieci. Jeśli toaleta jest w samym środku, po prostu coś jest nie tak, a Bóg niech błogosławi osobie, która przymocowała nad nią pokrywę w muszelki. Nina potrzebowała jak najczęstszych przypomnień o plaży. Właśnie wtedy zatęskniła za swoim ojcem, za jego falowanymi blond włosami odbijającymi słońce, jego zielonymi oczami ukrytymi za świetnymi RayBans’ami, tymi zniszczonymi szortami khaki, które zawsze nosił latem. Gregory Daniels nie był najlepszym ojcem na świecie. Co jakiś czas nasłuchała się od niego, gdy wróciła za późno do domu lub wyczuł w jej oddechu alkohol; uziemiał ją jednego wieczoru, by odwoływać to następnego; czasami sam nieco za dużo popijał; od czasu do czasu przegapiał jej występy taneczne. Potrafił się jednak śmiać; umiał zebrać jej dłonie w swoje i zrobić trik, coś, czego nauczył się w swojej rodzinnej Karolinie Południowej. Tańczyli triple-step i rock- step[4] na drewnianej podłodze kuchni do „Under the Boardwalk”. Czasem zabierał ją na plażę i tam opowiadał o swoich poglądach na życie, co czyni człowieka szczęśliwym, dlaczego miłość zwykle spada na nas niespodziewanie. – Dlaczego? – zapytała go któregoś dnia, gdy siedzieli, jedząc lody, olbrzymie porcje w chrupiącym wafelku. Uświadomiła sobie, że chyba zapamiętała je jako dwukrotnie większe, niż były w rzeczywistości. Miała jednak do tego prawo. – Dlaczego tak się dzieje? – Ponieważ większość z nas jest przekonana, że jeśli ktoś pozna prawdę o nas, ucieknie z krzykiem. Znajdź mi kogoś, kto nie jest przerażony prawdą o tobie, Nina. A gdy tak zrobisz, Boże broń, nie żeń się z nim! To wszystko zrujnuje. – Naprawdę? Objął ją swoim ramieniem. – Nie, żartuję. Nina stała przy starym, kwadratowym porcelanowym zlewie, z odpływem okolonym rdzą i zatyczką, z której regularnie co trzy sekundy kapała woda. Przeczytała wskazówki zestawu testowego ze zdenerwowaniem, wprawiającym papier w drżenie. Zapamiętała instrukcje, potem je wyrzuciła, wraz z pudełkiem, do kosza na śmieci. Instrukcje nigdy nie były czytelne i nigdy nie mówiły wprost: „Nasiusiaj na patyczek”, choć przecież mogłyby. O tym właśnie mówiły wszystkie kobiety, gdy pytały o zakup: – Czy używałaś tego rodzaju, gdzie siusiasz na patyczek? Tak więc Nina nasiusiała na patyczek. Miała przy tym nadzieję, że może chociaż ten jeden raz los będzie po jej stronie.

Życie Niny nie biegło według planu, ponieważ był on tak kiepski, że nie nadawał się do zastosowania. Właśnie to powiedziała jej matka, tego samego dnia, którego Nina spakowała największą walizę, jaką mogła znaleźć, i wyprowadziła się do Nowego Jorku. No doprawdy, kto usiłowałby robić tam karierę tancerki? Na pewno nie normalni ludzie. Normalni ludzie chadzali do klubów na przedmieściach swoich własnych miasteczek, co w jej wypadku oznaczało Filadelfię, a inni podziwiali ich żwawość i wigor, i tańczyli tam w swoich pięknych butach, niemniej wciąż w butach z półki w zwykłym sklepie obuwniczym. Nie mieli bladego pojęcia o tym, jak wykonać idealny paddle-and-roll czy riff-drop[5]. I ci sami ludzie następnego dnia szli z powrotem do biura czy klasy w szkole, czy salonu wystawowego. Oto, co robili normalni ludzie, co robili myślący, rozsądni ludzie. I byli w tym dobrzy, filozofowała Nina, spoglądając na drugą wskazówkę na swoim zegarku. No dalej, kto obsługiwał stoliki przez cztery lata w nadziei na… na co, Nina? Dwa lata temu przestała już nawet chodzić na przesłuchania; głosy jej matki i zwykłych ludzi, co to już dawno temu zadowolili się codzienną monotonią, w końcu przeciągnęły ją na swoją stronę. W monotonii tkwiła tajemnica życia, prawda? Nigdy się nie wychylali, więc nigdy nie przegrywali. Od początku wiedzieli lepiej. A poza tym człowiek jest w stanie znieść tylko określoną liczbę odmów, a tak wielu reżyserów czy choreografów nawet nie starało się być przy tym miłymi. Zwyczajne „nie, dziękuję” już by wystarczyło, zamiast małych dawek okrucieństwa, używanych przez niektórych z nich, by kosztem innych ludzi sprawiać wrażenie błyskotliwych i bystrych. No dobrze, może jej kosztem. Być może część pozostałych tancerzy potrafiła puścić w niepamięć zjadliwe afronty, lecz w niej tamte słowa wciąż jątrzyły, mówiąc jej, by po prostu o tym wszystkim zapomniała. Nie wiedziała, dlaczego dała tym głosom aż taką władzę, dlaczego nie nauczyła się słuchać swojego serca, podszeptującego jej o trzymaniu się marzeń. W tych dniach jednak, przy dwudziestu i pięciu latach na karku, no cóż, czuła się staro. Otóż i ona, ledwie wlokąca się i potykająca na wybetonowanej ścieżce, pozwalająca życiu się dopaść, zapominająca kluczy, rajstop, zapominająca o rzeczach, które jej matka mówiła o chłopakach, zanim jej ojciec zmarł i porady na dobre ustały, zapominająca, że Manny – właściciel restauracji, w której pracowała, traktujący swoje konie lepiej niż większość swojego personelu – był gotów ją wylać z roboty, jeśliby się jeszcze raz spóźniła. No dobrze, może tego akurat nie zapomniała. Manny nie pozwalał nikomu czegokolwiek zapomnieć. W kuchni trwał ruch, jak w jakimś skomplikowanym urządzeniu z przekładniami: kilka par rąk siekało cebulę i czosnek, czyściło i skubało jalapeños[6], by następnie wrzucić je do misek lub garnków. Pomywacz kręcił się w kółko z tacami szklanek i talerzy, ustawiając je na suszarkach ze stali nierdzewnej. José potrząsnął rondlem szklących się cebul, wytrząsając kawałki, które już się sklarowały, na czubek gorąca płynącego z dużego palnika gazowego. Zapach wczesnych

przygotowań wystarczał, by w każdego na powrót tchnąć życie, a on sam miał wyjątkowo ciężką noc i błagał o sen. Zwykły sen, jak co noc. – Manny dziś nie przychodzi? – zapytał Carlos, podczas gdy José pędzelkował sosem mole[7] patelnię pełną przepiórek, które przygotowywał przez większość poranka. Carlos wskazał na drogie przepiórki czubkiem swojego noża. José tylko uniósł brwi: – Wykorzystam okazję. Po tym, jak doszło do tego wypadku, mógł przynajmniej się rzucić w kucharzenie, a było to coś, czego nauczył się już jako mały chłopiec w Meksyku. Jego matka i babka nauczyły go przepisów – każda swoich – na te same potrawy; jego ojciec także się czasem dołączał. Gotowanie było życiem na ranczu Suviranów, a po oporządzeniu koni i gruntów mogli zasiąść za stołem pełnym jedzenia. Manny potrafił przygotować carnitas[8] lepiej niż którekolwiek z jego krewnych, dopiekając wieprzowinę na złocisty brąz, mięso było tak miękkie, że rozpływało się w ustach. Nie, żeby ich ojciec to przyznał. No ale cóż. Niektóre z rodzinnych sprzeczek ciągnęły się pokoleniami i dostarczały iskry zażyłości, gdy się zgromadzili. Krył się w tym jakiś przyjemny urok. José uniósł ciężką pokrywkę żeliwnego garnka na ryż, zapach lepki i słodkawy, i rodzinny. Jakim cudem on sam tutaj wylądował? W tej kuchni? Zdarzały się momenty, kiedy był gotów spakować plecak, zarzucić go na ramię i po prostu ruszyć w drogę. Być może wrócić do Meksyku, gdzie jego babka wciąż mieszkała z wujem i ciotką. A może podejmować dorywcze prace, przemieszczając się co jakiś czas, odwiedzając miejsca, których w innym razie nigdy by nie zobaczył. Oczywiście bez samochodu. Zaprzysiągł to już lata temu. Jeśli nadeszłaby burza, znalazłby schronienie na pobliskiej farmie czy stacji benzynowej i przeczekałby, aż przejdzie. Takie wykorzystanie czasu wydawało mu się o wiele sensowniejsze. Nie potrafił powiedzieć, dlaczego po prostu nie wyruszył. Zapatrzył się w emaliowane wgłębienie na żelaznym garnku, ryż, wodę, zamglone, gdy tamten dzień znowu mignął mu przed oczyma, jak każdego dnia, odkąd odrzucił za siebie swoje życie i tamte wspomnienia. Czy do tej pory nie powinny stać się zamazane przynajmniej na brzegach? Poluzowane na szwach? A przecież wciąż widział wszystko tak wyraźnie, jak stojący przed nim teraz ryż. Buty, które miał na sobie tego dnia, włoskie buty z czubkiem, wymuskane i eleganckie, utożsamiały to, kim próbował się stać. Obywatelem świata, kochanym przez wszystkich, noszącym najlepszą odzież, pomieszkiwującym w najmodniejszych miejscach, stającym się mężczyzną, którym każdy chciałby być. W oczekiwaniu na wyjazd na konferencję prasową tańczył z Jasmine, siostrzyczką swojego menedżera, przed jego domem. Zwyczajna, typowa ulica w Brooklynie, rządek ceglanych domów zesztaplowanych razem jak książki w bibliotece, niektóre postiukowane, niektóre całkiem pokryte sidingiem, niektóre jasno pokolorowane w odcieniach czerwieni i żółci, inne w bieli czy brązach. Żelazne płoty biegły wzdłuż części ogródków frontowych, pasując do balustrad spływających ze schodów frontowych. Drzewa klonowe, pozbawione

liści przy prażącym, letnim dniu, wyrastały z wysepek gruntu w cementowych trotuarach. Samochody przysiadły, piekąc się w słońcu, asfalt wydawał się wrzeć, a José już się pocił w ubraniu. Zwykle był przyzwyczajony do potu, ale dziś miał nadzieję utrzymać zimną krew. Wcześniej przygładził włosy i włożył wyprasowane spodnie i marynarkę swojego garnituru od Armaniego, tego, który kupił podczas zakupowego szaleństwa w dniu, w którym podpisał kontrakt. Tego właśnie dnia czuł, że żyje, i otwarcie cały zwracał się ku światu, bez odrobiny powściągliwości, i wirował z Jasmine w rytm piosenki dobiegającej z samochodu, przy którym nieopodal pracowali jacyś młodzieńcy. Miał wszystko, czego kiedykolwiek pragnął, i wiedział o tym. Życie było dobre. – No wróćże! Wracaj! – powiedział, robiąc któryś z obrotów z Jasmine, pociągnął ją pod ramieniem i znów obrócił. José kochał tańczyć, kołysać biodrami i ramionami, wykręcać sobie kostki u nóg. W klubach. Przed swoim lustrem. Z matką. Z dziewczyną. Ach, piękna Caroline. Ładniejsza nawet niż Helen, z którą się prowadzał, dochodząc do poziomu profesjonalisty. Caroline planowała spotkać się z nim tego wieczoru po konferencji prasowej. Świetne ciuchy i piękne babki wpakują go do magazynów na całym świecie. Całkiem niezła zapłata za kopanie piłki. Niezła zapłata dla dzieciaka, który spędzał swoje poranki na wyrzucaniu końskich odchodów. – Twój brat spóźniłby się na swój własny pogrzeb, Jasmine. Zaczerwieniła​ się. – Samochód! – Okrzyk odbił się echem od zaparkowanych aut i fasad domów. José odwrócił się w kierunku chłopca, który krzyknął, po czym podniósł piłkę, gdy tamten wraz z resztą młodych graczy śpieszyli na chodnik. Chłopiec o krótko ściętych popielatobrązowych włosach zwrócił się do jednego ze swoich kompanów, wskazując na José: – Mówiłem ci, że to on! Pozostali tylko skinęli głowami. Z oczyma zdradzającymi kilka lat więcej, niż sugerowałaby to liczba obchodzonych przez niego urodzin, wyciągnął obszarpaną piłkę, tak brudną i wytartą, że trudno było odróżnić białe sześciokąty od czarnych. – Czy mógłbyś…? – A o co chodzi? – José wysmyknął piłkę z rąk chłopca, odbił ją raz, po czym obrócił w swoich dłoniach. – Niezła piła. Całkiem, całkiem. Chłopaki, wy dużo gracie, co? Skinęli głowami. Wcisnął kciuki w piłkę, wyczuwając ciśnienie. W porządku. – A gdzie​ gracie? Chłopiec, najwyraźniej rzecznik grupy, kiwnął głową w kierunku jezdni. – Na ulicy. – Na ulicy? A co z samochodami? – Musimy się rozchodzić za każdym razem. Do bani. José wyciągnął rękę i rozczochrał chłopakowi włosy. Wiedział, że jeśli mają grę we krwi, zagraliby gdziekolwiek. Podobał mu się sposób, w jaki chłopak na niego patrzył, podziwiając, ale jednocześnie oceniając. Pochylił się w kierunku Jasmine i wyszeptał: – Idź i powiedz swojemu bratu, żeby się pośpieszył. Musimy jechać.

Z powrotem do chłopaków. – W porządku! Hej, ty tam! – Wskazywał od jednego chłopca do drugiego, rozstawiając ich wzdłuż chodnika, podczas gdy piłkę ustawił na ziemi. – Ty, o tam, ty tam, ty tutaj, a ty tu. Chłopcy zerwali się jak smagnięci biczem. Prawdopodobnie żaden z nich nawet nie wyobrażał sobie, gdy wychodził pograć tego ranka, że ostatnio wpisany do Club Madrid gracz do nich dołączy. Ich szczęśliwy dzień, co nie? José wskazał na chłopca, który jedyny jak na razie cokolwiek powiedział. – Jak ci na imię? Chłopak​ coś wymruczał. – Że​ jak? – David. – Jesteś​ gotów, David? Ten skinął głową, usta ściągnął w surową linię. José wystartował w przód, klucząc pomiędzy chłopcami, tam gdzie ich wcześniej poustawiał. Odwrócili się i podążyli za nim. José zatrzymał się i obrócił na obcasie. Stanęli jak wryci. Wyciągnął ręce. – A gdzie jest piłka? Chłopcy​ zapatrzyli się na jego stopy, z dezorientacją marszcząc czoła. Popatrzyli dookoła, z powrotem aż do punktu, skąd José rozpoczął swój bieg. Aha.​ Tam była. Piłka. Prawie wrośnięta w cement, jak się wydawało. José​ skrzyżował ramiona. – Chłopaki, jeszcze śpicie, czy co? David​ podszedł pośpiesznie, podniósł piłkę i rzucił ją José. José​ złapał. – Francisco! – krzyknął w kierunku domu, w którym wciąż jeszcze był jego menedżer. Spóźnią się. Sięgnął do kieszeni po pisak, który jego menedżer tam wcześniej wsunął do autografów, na wszelki wypadek. „Nigdy nic nie wiadomo, José”, powiedział Francisco. Podpisał​ sponiewieraną piłkę, a chłopcom rozkwitły twarze. – Hmm. Moje imię wygląda na tej piłce bardzo samotnie. A może zdobędę dla was kilka więcej podpisów na niej? Na przykład Tomasa Cordoby. – El​ Puma! – wykrzyknął David. – Uh-huh.​ Ale lepiej uważajcie. Być może zechcę zatrzymać tę piłkę dla siebie. Chłopcy​ popatrzyli na siebie ze zdziwieniem. José był dla nich całą nadzieją tego świata. Dla siebie zresztą też. Ale teraz powinien już wyruszyć. Jakim cudem jeden facet potrzebował aż tyle czasu, by się przygotować? – Francisco! – krzyknął znowu na swojego menedżera. – Francisco! No dawaj, brachu! Nawet twojej małej siostrze krócej schodzi. No​ wreszcie. Francisco​ zbiegł po frontowych schodach z miną: nie nienawidź mnie za to, że jestem piękny. José wciąż pamiętał jego strój: czarna skórzana czapka, różowa koszula typu guayabera, oczywiście od któregoś projektanta, ukochana przez wszystkich palaczy cygar, chociaż może nie różowa, ale to był cały Francisco. Argentyńczyk Francisco tak dużo mówił rękoma, że José chciało się śmiać. No cóż, skoro samemu José nie wolno było używać rąk, ten przywilej mógł być scedowany na menedżera. Francisco​ zapiął swój zegarek wokół nadgarstka. – A poza tym nie zbudowano Rzymu

w jeden dzień; to zabiera więcej czasu. – Pstryknął palcami: – Naprzód! José​ uniósł piłkę: – W porządku, chłopaki. Przywiozę ją wam z powrotem, słowo. – Przybili piątkę, cementując umowę. Wrzucił​ piłkę na tył swojego auta, czując się bardzo spocony i tylko trochę bohaterski. – W porządku, jedziemy. David​ skrzyżował ramiona: – Czym będziemy grać, dopóki nie wrócisz? José​ otworzył drzwi samochodu. Odwrócił się do Jasmine, która stała na werandzie. – Ej, Jasmine! Czy mogłabyś sięgnąć jedną z piłek treningowych, które Francisco trzyma w swojej szafie? Skinęła​ głową i zniknęła we wnętrzu domu. – Nie,​ nie, nie, José. To są drogie piłki. José​ walnął Francisco w ramię, gdy ten wsiadał do pojazdu. Ale chudzina! – Wyluzuj! Teraz jesteśmy bogaci. – Francisco skinął głową. – Masz rację. – Sięgnął za siebie do tekturowego pudełka na tylnym siedzeniu, wyciągnął z niego czapkę i podał ją Davidowi. – Dzwoń do mnie, jeśli kiedykolwiek będziesz potrzebował menedżera. Oglądając​ się we wstecznym lusterku, José oblizał palce i znów wygładził włosy. – Jedziemy,​ José – powiedział Francisco, tak jakby to José ich opóźniał. No​ cóż. Jasmine​ rzuciła piłką treningową z sypialni na drugim piętrze. David​ pobiegł po nią, przewodząc całej paczce chłopaków. – No​ dobrze, jestem gotów. – José złapał za kierownicę. Wielki​ dzień. Wielki, wielki dzień. Wsunął​ kluczyk do stacyjki auta, chevroleta Bel Air z 1957 roku. Długi i czarny, błyszczący chromem, odnowione skórzane wnętrze. Wraz z Mannym i ojcem spędził setki godzin, reperując go. Inny rodzaj samochodu dla innego rodzaju człowieka. Jeszcze pokaże światu, że jest inny. Silnik​ zaciągnął powietrze i zagrzmiał. José przesunął dźwignię na „jedź”, a podwójna rura wydechowa aż zadudniła, gdy odjeżdżali ulicą z przyjacielskim dźwiękiem klaksonu, on i Francisco, będący teraz facetami z pierwszej ligi dla chłopaków zostających w tyle. Słońce grzało im ramiona i czuli się jak zdobywcy. Dzisiaj Brooklyn, jutro być może Europa. Któż to wie? Trzeba wykorzystać swoją szansę! José obiecał sobie, że po tych wszystkich ciężkich staraniach i wyrzeczeniach swojej rodziny, by osiągnął to, co osiągnął, nie zmarnuje ze swojego sukcesu ani sekundy. Francisco​ wyciągnął ze schowka na rękawiczki skórzane etui do cygar i wybrał dwa kubańskie Cohiba. Zdjął celofan, odciął końcówkę jednego z nich swoją obcinaczką do cygar, po czym przekazał je José. Przy​ następnym znaku stopu José włożył je sobie między zęby, a Francisco przypalił swoją zapalniczką. – Wiesz, żeby się nie zaciągać, tak? José​ usiadł wygodniej, pociągnął głęboko i pozwolił, by słodki smak rozlał mu się po języku. Wydmuchał wąską smużkę dymu, którą wiatr szybko rozwiał, i spojrzał na Francisco, jakby ten był szalony.

Co​ też było zgodne z prawdą. Właśnie dlatego zatrudnił go jako swojego menedżera. Francisco ze wszystkiego potrafił zrobić dobrą zabawę. Lub przynajmniej usiłował. Dziś miał przed sobą trudne zadanie: przekonać José, by zaczarował publikę na konferencji prasowej. José z kolei zaplanował, że Francisco będzie na swoje uposażenie ciężko pracował. Niech się trochę spoci. Skręcił​ w prawo. – Jestem piłkarzem, stary. Nienawidzę wywiadów. Już ci mówiłem: nie jestem mówcą. Francisco​ przeczesał dłonią swoje rozczochrane blond włosy. – Pamiętasz, co masz mówić, prawda? Przećwiczmy. José​ wyszczerzył zęby: – Po angielsku czy po hiszpańsku? – Po​ angielsku. Come​ on, José. Poćwicz. Rozmowa​ z Davidem i jego paczką to jedno, ale taki ćwiczebny wywiad na życzenie to zupełnie coś innego. José zaciągnął się cygarem, próbując się uspokoić. Wystarczyło wypuścić go na boisko, a nie dbał, co stało mu na drodze. Lecz wywiady? Już raczej zagrałby jeden na jedenastu, niż siedział z mikrofonem przed twarzą. – Jestem szczęśliwy… że mam możliwość… być tu z wami wszystkimi, z… – Jedno​ słówko. Gdzie uczyłeś się angielskiego? Zapisałeś się na kurs foniczny? Francisco obrócił dłonią w nadgarstku, z cygarem zakreślającym kółko dymem. – Masz to powiedzieć z klasą. Może nawet z jakąś łezką, kroplą emocji. ‘Jestem głęboko przejęty tym, że jestem tutaj, wśród was, wspaniałych pięknych ludzi’. Po czym wkładasz czapkę. Zdjął​ swoją skórzaną czapkę, włożył czapkę drużynową i ciągnął dalej: – Jestem… hm… pełen zachwytu, stojąc tu dziś przed wami wszystkimi, dobrzy ludzie. Chciałbym podziękować mojemu wspaniałemu menedżerowi, Francisco i tak dalej, i tak dalej… Klub Madrid i tak dalej, i tak dalej… Z mnóstwem emocji. Tak się to robi. – Sí – odparł​ José, szczerząc zęby. – Mam nawet lepszy pomysł. Ty udzielisz wywiadu. Francisco​ zabębnił palcami po drzwiach, odpowiadając tym samym tonem. – Masz rację. Ja to powinienem zrobić. Jak wyglądam? – Jakbyś​ był do tego stworzony. Francisco​ przymrużył oczy. – Na poważnie. José​ wskazał cygarem w kierunku czapki. – Ta czapka uosabia dwa miliony dolców. – Dwa​ koma dwa. Nie zaniżamy. José​ prawie czuł powiew uroczystości, który pojawił się tego dnia gdzieś w okolicach jego klatki piersiowej, pamiętając, co powiedział Francisco, a tamte słowa wciąż go kłuły, gdy pracował w kuchni swojego brata. – Już​ jutro, José, będziesz w każdym kolorowym magazynie od Kanady po Argentynę. Twoja twarz będzie wszędzie. Tak,​ będzie. Ale musi jeszcze przebrnąć przez to trudne dziś stanąć przed reporterami i fotografami. – Czy​ aby na pewno musimy jeździć tymi skrótami koło sąsiadów, Francisco? Nie moglibyśmy po prostu wjechać na 278?

– Bracie,​ doszedłeś ze mną tak daleko. Zaufaj mi, by dotrzeć tam, dokąd masz dojść. Tak​ więc José prowadził dalej. Jego wymuskane włoskie buty naciskały pedał gazu lśniącego starego auta. Śpiewał wraz z muzyką. Z cygarem w zębach. „Dance with me, make me sway…”[9]. – Hej,​ a gdzie gramy otwarcie? W Buenos Aires czy w Madrycie? – Jeszcze nie wiem. Ale mam nadzieję, że w mojej ojczyźnie… Stary, mówię ci, Argentynki są boskie. Nie można żądać więcej. José​ uwielbiał tę piosenkę. „…Only you have that magic technique, when you sway I go weak…”[10]. – Będę​ cały ich już za sam akcent. – Słuchaj,​ brachu, nie są idealne… ale są Argentynkami. – Francisco wyszczerzył zęby w uśmiechu, unosząc brwi. – Ta…​ No cóż. Ale, stary, jeśli tak bardzo ci tam odpowiada, czemu się tam nie przeprowadzisz? – Z tego​ samego powodu, dla którego ty nie przeprowadzasz się do Meksyku. – Przesunął kciukiem po opuszkach palców i uniósł brwi. Wszystko zawsze sprowadzało się do pieniędzy. José​ wskazał cygarem na słońce. – A wiesz, brachu, dlaczego Argentyńczycy spoglądają w niebo i uśmiechają się za każdym razem, gdy uderza piorun? – Dlaczego? – Bo​ myślą, że Bóg tak bardzo ich lubi, że robi im zdjęcia. – A ty​ w to nie wierzysz? I jechali​ dalej, grzmiąc muzyką, pozostawiając za sobą rozbudzone dzielnice Brooklynu. Francisco​ wskazał na buty José. – Człowieku, nie możesz tak ryzykować w tych butach… tak po prostu grać w piłkę na chodniku. – Tym​ się nie przejmuj. Francisco​ odwrócił się do niego, jego twarz wyrażała przejęcie. – To też już słyszałem. Ulegniesz kontuzji i puf! – dźgnął kciukiem drzwi koło siebie. – Te wszystkie lata w pomniejszych ligach, wszystko, na co pracowałeś, fru przez okno. Facet​ za bardzo się martwił. – Ale tylko spójrz na siebie, nadopiekuńcza mamuśko. – Ja mówię poważnie. Coś się stanie i na kogo będą wtedy krzyczeć? Ciebie wsadzą do luksusowego centrum rehabilitacji z pięknymi pielęgniarkami. Ale garniturowcy będą się wydzierać na menedżera. – No​ dobra, szefie, nie będzie już grania w piłkę na ulicy. Od teraz to już wielki biznes. Francisco​ rozsiadł się na fotelu. – Z tym masz rację. Twoje stopy mają metkę z ceną. A sześć​ lat później, tam, w tej ruchliwej kuchni, José chciał powrócić do tego dnia. Właśnie do tego momentu. Nie, raczej do sklepu obuwniczego, gdy kupował tę parę Ferragamo. Do tego momentu, gdyż uważał, że zasługiwał na takie właśnie buty, a gdy człowiek spostrzega, że uwierzył w to, iż zasługuje na parę butów za dwa tysiące dolców, już jest w połowie drogi do kłopotów. Nigdy​ nie zapomniał końcowej przemowy oskarżyciela, który nazwał go „młodym

człowiekiem pozbawionym umiaru, z brakiem ostrożności wymaganej do tego, by stać się obywatelem w naszym społeczeństwie”. I musiał się z nim zgodzić, nawet siedząc tam ze swoim prawnikiem, żywiąc nadzieję i modląc się o cud. „Ludziom się upiekły dużo gorsze rzeczy”, powtarzali mu w jego rodzinie. A to zdanie ogłuszyło ich wszystkich tak, że aż zamilkli. Wciąż rzadko o tym mówili, a gdy już, używali fraz typu „wypadek” czy „gdy cię nie było”. Uniósł​ dłoń i przyglądał się jej, kiedyś gładkiej i białej, teraz czerwonej, pokrytej bliznami i zrogowaciałej. Odsunął garnek z ryżem z palnika gazowego i opuścił dłoń na płomień. Już.​ Już.

Manny Manny​ nabłyszczył swoje złote spinki do mankietów, pocierając je o spodnie, po czym wstał zza biurka, naprawdę gotów, by zacząć dzień. Już skończył sprawdzać księgi, a teraz nadszedł czas na kuchnię. José przeważnie świetnie się spisywał, ale w niektóre dni bywał szalenie rozkojarzony. Jak​ patrzeć na swojego brata, gdy ten zmienia się z eleganckiej, towarzyskiej gwiazdy piłki nożnej w brodatego, poważnego kucharza – bez najmniejszego bodaj drgnięcia serca? Po​ prostu się nie da. Tak​ po prostu. Ale​ Manny wiedział, że ciężka praca i zwyczajna konsekwencja rozwiązywały większość życiowych bolączek. Najlepszą rzeczą, jaką mógł zrobić dla swojego brata, było trzymanie go w ryzach, oczekiwanie od niego rzeczy wielkich i niezwykłych, i obserwowanie go czujnym wzrokiem. Praca w restauracji była dla José dobra. Manny nie mógł pozwolić mu znowu stać się cieniem człowieka, co miało miejsce w więzieniu. Wychudły, udręczony, w duchu odgrywający tamtą scenę raz po raz. Ale​ José również przysparzał restauracji dochodu. To musiał przyznać. Facet umiał gotować. Manny​ otworzył „El Callejon” osiem lat temu, dzięki niewielkiemu kredytowi biznesowemu, i od tamtej pory nigdy nie przespał spokojnie całej nocy. Jeśli wiele oczekiwał od José i swego personelu, od samego siebie oczekiwał dużo więcej. Przejechał​ dłonią po purpurowych jedwabiach wiszących na drzwiach, dostarczonych ledwo dzień wcześniej, po czym zamknął swoje piwniczne biuro i udał się schodami w górę, w kierunku głównego piętra swojej restauracji. W żartach nazywał „El Callejon” miłością swojego życia, gdy po raz pierwszy go otworzył. A teraz, no cóż, ten żart nie był aż tak śmieszny. Miał 36 lat i czuł się tak mocno związany z tym miejscem, nie mówiąc już o swoim nowym zakupie – rasowym koniu, że nie miał czasu, by szukać żony. Jego matka nie mogła się z tym pogodzić: – Nie masz dzieci – ani ty, ani José. Tylko mój najmłodszy syn daje mi nadzieję, że kiedyś, kiedyś, Manny, zostanę babcią. – Modliła się, jak na razie, przez dziesięć lat, a jak dotąd – żadnych wnuków. – Mamo​ – zawsze jej odpowiadał – myślę, że jeśli przestałabyś się tak przejmować tym wszystkim, wyszłoby ci to na zdrowie. – Przykro​ mi, Manny. Po prostu ty i twój brat bylibyście dobrymi ojcami. Jeśli​ było w nich cokolwiek z ojca Manny’ego, to rzeczywiście by się sprawdziło. – A teraz​ jeszcze kupiłeś tego konia! – powiedziała nie dawniej niż kilka dni temu. Jego ojciec był oczywiście wniebowzięty, że rodzinna tradycja posiadania koni będzie

kontynuowana również tu, w Ameryce. Manny​ pchnął drzwi na zawiasach i wkroczył do kuchni. Soczyście żółte i zielone papryki, pomarańcze, mango i awokado oczekiwały noży jego kucharzy; ogniście czerwone papryki i pomidory kontrastowały z drewnianymi blatami do siekania, stalą nierdzewną i płytkami. Zawsze mając na względzie kontrole sanitarne i już ze swojej natury będąc skrupulatnym, Manny wymagał, aby kuchnia zawsze była czysta. Wszystko miało działać według idealnych standardów. Wszystko, poza olbrzymią brodą jego brata. – Dzień dobry! Tak,​ wszystko poruszało się jakby było kolejką parową. Przy kuchence gazowej Pepito, młody człowiek z przyjemną twarzą noszący czarną czapkę kucharską, potrząsał wielką patelnią sauté, szkląc cebulę. Jeden z pozostałych kucharzy – Manny nie pamiętał jego imienia – ciął wędzony schab wieprzowy i Manny zwrócił mu uwagę: – Upewnij się, że potniesz go na pięć porcji. – Tylko pozwól im na zbytnią szczodrość, a puszczą cię z torbami. Trzeba pilnować każdego szczegółu, każdego najdrobniejszego detalu. Podszedł​ do zmywarki i wyciągnął świeżo umyty kieliszek z tacy. Dobrze. Bez skazy. Gdy otwierał restaurację, udało mu się dostać używaną zmywarkę, którą tylko łut szczęścia i taśma klejąca uchroniły od wylądowania na śmietniku. Był o tym przekonany i pewnością było to jedynym wyjaśnieniem. Marco,​ blady facet z lekko zarysowanym drugim podbródkiem i dokładnie wygoloną bródką, drylował jalapeños na swoim stanowisku i wrzucał je do blendera. – Marco,​ pamiętaj – nie za wiele jalapeños. Za ostre i tego nie zjedzą. Nie mają naszych żołądków. Skinął​ na José, który, jak zwykle, wyglądał ponuro i poważnie, a potem skierował się ku jadalni, a aromat jedzenia popłynął za nim. „El​ Callejon” ewoluował przez lata. Zdołał w nim zebrać kolekcję autentycznej sztuki Oaxaca: dziwaczne rzeźbione zwierzęta w żywych kolorach czy freski przedstawiające sceny z codziennego życia, które wkomponowały się w brązowawe płótna i trawiastą zieleń obrusów. W pokoju​ aż huczało od kelnerów – mężczyzn w luźnych białych spodniach i koszulach przewiązanych szkarłatnymi pasami, kobiet ubranych w haftowane spódnice i bluzki – wszyscy polerowali sztućce albo nakrywali stoły lub ustawiali alejki serwisowe z dodatkowymi szklankami, talerzami i zastawą. Wazony​ świeżych egzotycznych kwiatów zapewniały temu miejscu świąteczną atmosferę. Podniecenie. Uroczystość. Tego właśnie chciał Manny: otworzyć drzwi na oścież i powiedzieć światu: „Wchodźcie. My, z rodu Suviran, wiemy, jak ważne jest życie i przeżywanie chwili”. A przynajmniej​ wiedział to w swoje dobre dni. A dziś będzie dobry dzień. Bardzo dobry dzień. Już on się o to postara. Menedżer​ jego jadalni, Pieter, podszedł do niego. – Dzień dobry, Manny. – Dzień​ dobry. Manny​ tak naprawdę nigdy nie zwracał się do Pietera po imieniu, obawiając się niepoprawnej wymowy. Zgodnie z zeznaniem podatkowym zgłaszał go po prostu jako

„Petera”. Pieter​ wyjął swojego PalmPilota, gotów robić notatki. Manny myślał o nim trochę jak o wazeliniarzu, ale dobrze wykonywał swoją pracę, przywiązując dużą wagę do szczegółów, i potrafił znaleźć nawet najbardziej wymyślne składniki. Zatrzymali​ się przy jasnym drewnianym barze, gdzie Margarita, kelnerka, siedziała przed barem i zwijała płócienne serwetki. Henry, nowy barman, wiecznie uśmiechnięty rudoblond Irlandczyk w okularach z grubymi szkłami, polerował kieliszki. Manny​ wskazał na niego. – Henry, upewnij się, że przyniosłeś zapas świeżej mięty do baru. Henry​ odłożył szklankę. – No przecież. Potrafię zając się moimi mojitos[11]. – Ja​ myślę. – Manny przyozdobił swoją wypowiedź uśmiechem. – To nasz popisowy drink. Tak​ jakby Henry tego nie wiedział. Manny czasem zastanawiał się nad swoją niezdolnością do tego, aby pozwolić rzeczom biec swoim rytmem. Jego matka twierdziła, że w ten sposób już zapracował sobie na atak serca. Jego młodszy brat, Eduardo, nazywał go agentem kontroli. Eduardo​ stał się w tych dniach nazbyt amerykański. Szczególnie ze swoją nową sympatią, modelką. Jakże jej było na imię? Manny nie potrafił sobie przypomnieć. Ale brzmiało to chuderlawo, dokładnie tak, jak ona wyglądała. Manny wolał dobrze zbudowane babki. Szczuplutka dziewczyna często choruje i wyobraź sobie tylko te wszystkie rachunki medyczne! Wskazał​ na Henry’ego. – Jeśli cię ktoś zapyta, mów, że jesteś irlandzkim Kubańczykiem. A ja jestem meksykańskim Kubańczykiem. Cały ten lokal ma w sobie coś kubańskiego w tym tygodniu. Słyszał​ o konferencji kubańskich biznesmenów odbywającej się w hotelu nieopodal, na tej samej ulicy. José planował specjalne danie każdego dnia: boliche[12], costillitas[13] czy​ baranie golonki. José miał swoje sposoby gotowania mięsa, nacierania go, wcierania weń przypraw, których nawet Manny nie potrafiłby powtórzyć. To​ miał być znakomity tydzień. Czuł to nosem. Byli gotowi. Odwrócił​ się do Pietera i szepnął: – Spróbuj nowych drinków Henry’ego i powiedz mi, ile jest wart. Pieter​ zrobił sobie notkę w swoim podręcznym komputerze pisakiem pędzącym po powierzchni ekranu. Manny​ podszedł do stołu z serami, żeby poczuć zapachy pokrojonych w trójkąty anejo, asadero, Oaxacan, zmieszanych z mango, melonem i winogronami. Zanurzył czubek małego palca w miseczce sosu. Uniósł go do ust i dotknął językiem. – To jest znakomity sos. Tak,​ doskonały dzień. A nadchodzący weekend miał być nawet lepszy. Gdy​ nadejdzie poniedziałek, dzień ich wychodnego, wyjedzie sobie do stadniny. Być może przekona José, by wraz z nim wyrwał się z miasta. Podszedł​ do Amelii pracującej na swoim stanowisku tortilli na przedzie restauracji. Jej umięśnione ramiona drgały przy każdym pchnięciu wałka. Odgarnęła na bok kosmyk