Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony239 235
  • Obserwuję258
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań152 335

Listy w papilotach

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Listy w papilotach.pdf

Ankiszon EBooki Pojedyńcze pdfy
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 284 stron)

Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym WYDAWNICTWO CZARNO NA BIAŁYM poleca książki w dobrym stylu

Redaktor prowadzący: Andrzej Gumulak Redakcja: Donata Cieślik Korekta: Krystyna Krajewska Skład i łamanie: Dawid Szulik Copyright © by Maria Biłas-Najmrodzka, 2018 Copyright © by Elżbieta Narbutt, 2018 Copyright © by Wydawnictwo Czarno na białym, Warszawa 2018 Wydanie pierwsze Zdjęcia na okładkach: Fotolia.com Wydawnictwo Czarno na białym sp. z o.o. 02-134 Warszawa; ul. 1 Sierpnia 28/48 redakcja@wydawnictwocnb.pl wydawnictwoczarnonabialym.pl ISBN 978-83-64374-46-3 Konwersja wersji elektronicznej: Wydawnictwo Czarno na białym

Elżbieta Narbutt lekarz weterynarii i dziennikarka: w weterynarii nie odniosła sukcesu, bo — jak mówi — trudno zaufać lekarzowi, który z racji niedowidzenia nie bardzo odróżnia krowę od buhaja. Lepiej jej się powiodło w dziennikarstwie. Po przejściu na emeryturę i ostatecznej utracie wzroku zaczęła pisać – nie tyle dla pieniędzy, co przyjemności. Owocem jej korespondencji z najlepszą przyjaciółką Marią Biłas-Najmrodzką są trzy książki: „Bigos w papilotach”, „Żaba w papilotach” oraz „Romans w papilotach”. Maria Biłas-Najmrodzka absolwentka filologii polskiej, matka, babcia i społecznica o niespożytej energii. Jedna z założycielek Wędrującego Klubu Czytających Dzieciom, autorka unikatowego wydania bajek, właściwie przypowieści dla dzieci. Nawet świetna znajomość – mimo, jak sama mówi, wieku nieodwracalnie dojrzałego – nowości elektronicznych, kocha pisać listy. Wprawdzie dziś tamte pisane na czerpanym papierze zastąpiła e-mailami, lecz nadal z nich emanuje ciepło, miłość i trzeźwa ocena rzeczywistości. Prowadzoną przez lata korespondencję z niewidomą przyjaciółką – Elżbietą Narbutt – autorki listów zebrały w trzech tomikach: „Żaba w papilotach”, „Bigos w papilotach” i „Romans w papilotach”. Jest to lektura rozrywkowa, mądra, refleksyjna i... pozwalająca uwierzyć, że wiek nieodwracalnie dojrzały to nie koniec świata, lecz początek przygody.

Droga Marysiu, przed chwilą siedziałam na tapczanie w jednej zielonej skarpetce i usiłowałam wyłowić z szuflady drugą od pary. Bezskutecznie. Powiedz mi, dlaczego na tak krótkiej drodze między mną a koszem na brudy, pralką, szufladą zawsze ginie jakaś skarpetka od pary? Skarpetki nastroiły mnie refleksyjnie. Może nie tyle one, co początek roku? Tak czy inaczej, w jednej zielonej, drugiej białej rozpoczęłam wyliczankę dokonań i ważniejszych wydarzeń w życiu. Zdałam maturę, skończyłam weterynarię, studium dziennikarskie, pracowałam, przeżyłam kilka miłości i z jednym mężem czterdzieści trzy lata, owdowiałam, oślepłam i skończyłam siedemdziesiąt lat. Piszę Ci o tym – choć znasz moje koleje losu – bo to pretekst do stwierdzenia, że aczkolwiek mam na wszystko odpowiednie dokumenty, niczego nie osiągnęłam do końca. Czyż mogę być do końca maturzystką, skoro cała moja klasa znała wcześniej pytania maturalne, łącznie z zadaniami tekstowymi z matematyki i fizyki, a zacne grono pedagogiczne podjęło zobowiązanie, że wszyscy dopuszczeni do egzaminu dojrzałości dzielnie przejdą tę próbę? Jestem lekarzem weterynarii, tyle że nigdy nie pracowałam w zawodzie, natomiast sprawdzam się jako lekarz bliżej nieokreślonej specjalności wśród przyjaciółek, którym udzielam telefonicznych porad z zakresu podstawowej opieki medycznej. Nie oślepłam też do końca, bo jednego dnia widzę godziny na niezbyt dużym zegarku, a następnego dnia rzucam się na szyję hydraulikowi, myląc go z przyjacielem z piaskownicy. Nawet siedemdziesiątka nie jest do końca prawdziwa, ponieważ zatrzymałam się w rozwoju na jakimś tam poziomie i ani mi w głowie posunąć się dalej. Uświadomienie sobie, że nic do końca, skutecznie mnie chroni przed podejmowaniem śmiesznych zobowiązań noworocznych. Będę nadal piła czerwone wino, wypalała do kawy papierosa, unikała odchudzonego twarogu i podobnych paskudztw. Jeżeli coś mnie do tego zmusi, to wyłącznie względy ekonomiczne, w rodzaju podniesionej akcyzy. Twoja E. Jak spędzasz sylwestra?

Kochana Elżbieto, kameralnie. Zawsze lubiłam kameralne sylwestry, ale ten jest najbardziej kameralny z kameralnych. Esencja kameralności. Spróbuję go spędzić dobrze. To będzie sylwester z psem. Trzecia godzina do rozpoczęcia Nowego Roku przebiega sympatycznie. Z psem, wyciszonym środkami uspokajającymi, zgodnie oglądamy dokument o ptakach Europy. Dzięcioły – dwieście barwnie upierzonych gatunków o silnych dziobach. Ich długie języki ze sztywnym czubkiem wydzielają ślinę, do której przyklejają się owady. Są niezwykle pracowite i pożyteczne. Gorliwość, z jaką wykonują swoje zadania, wprawia mnie w absolutny zachwyt. Zawsze jest miło popatrzeć, jak ktoś dobrze pracuje, kiedy samemu leniwie leży się na kanapie. Po wielce budującym dokumencie o dzięciołach podglądam fragmenty romantycznej komedii. Niestety, w mojej okolicy sylwestrowe petardowanie zaczyna się dwie godziny przed dwunastą. Pies jest coraz mniej zainteresowany telewizją. Delektując się brakiem obowiązków, zaczynam przymierzać wieczorowe ciuchy; wkładam, co miałam pod ręką. Lubię niewymuszoną radość ubierania – co ja mówię – lubię radość przebierania. Robiłam to zawsze na kameralne sylwestry. To była większa przyjemność, niż ubieranie się na bal. Pies patrzy z nieukrywanym zdumieniem jak na cekinach, pajetach, haftach lądują korale, perły, przypinki. Jak dobrze jest nie iść na sylwestra! Mierzę piętnastą parę butów, ostatecznie wkładam tę ostatnią, niemal identyczną jak czternaście pozostałych, i już, już jestem bliska założenia półprzezroczystych spodni, kiedy uświadamiam sobie miny zdumionych sąsiadów, u których za chwilę „odpalimy” butelkę szampana. W tym wieku?! – Kompletne waryjactwo – jakby powiedziała moja babcia chłopka. I teraz – zestrojona we wszystkie najbardziej błyszczące szmatki, okręcona wieczorowymi szalami, skropiona wszystkimi wonnościami, jakie mam w domu (wyłączając arakowy zapach do ciast, bo pies go nie lubi, Diora natomiast bardzo) – udaję się z psem piętro wyżej, żeby przywitać Nowy Rok. Nie jest mi źle. A jak Twój kot? Całuję. M.

Droga Marysiu, pytasz o mojego kota? Zamierzałam wyczerpująco Ci odpowiedzieć, gdy rozległo się przeraźliwe miauknięcie. Nadepnęłam biednemu zwierzęciu na ogon, z czego wnoszę, że jeszcze żyje. Myślę, że wrzeszczała nie tyle z bólu, co urażonej godności. Tak czy owak, mam poczucie winy i powinnam rozładować je papierosem. Nie byłby to fakt warty odnotowania, gdyby nie masa czynności z tym związanych. Papieros rzecz dobra, ale smród, jaki wytwarza, jest trudny do wytrzymania. Otwieram więc na przestrzał okna, zapalam świeczkę, wreszcie wkładam płaszcz, kaptur na głowę i wychodzę na balkon. Szybciutko palę, bo zimno, w mieszkaniu również, i muszę włączyć piecyk elektryczny. W tym momencie wchodzi sąsiadka, pociąga nosem i stwierdza: – Ale tu nasmrodzone. A ja nadal trzęsę się z zimna... Chyba Ci nie opowiadałam jednej historyjki związanej z moim kotem. Było to jeszcze za życia Jurka. Wracam do domu i odsłuchuję automatyczną sekretarkę, bo mruga. A tu słyszę, jak z taśmy lecą nader osobiste chichoty w wykonaniu mojego męża i nieznanej mi pani. Jak wiesz, telefon jest przy moim łóżku, co dodaje sprawie pikanterii. Zlodowaciałam. Nogi stały się kamienne. Tkwiłam nad tym telefonem nie wiem jak długo, na pewno do powrotu Jurka. Nie będę Ci opisywała scen, jakie się rozegrały. W końcu doprowadziłam wiarołomcę do telefonu, puściłam nagranie, a Jurek histerycznie się roześmiał. Ów babski głos był moim głosem! Wczoraj chichraliśmy się w łóżku, w czym przeszkadzała kocica. Przepędzona, przeleciała po telefonie i naciskając przypadkowe klawisze, włączyła nagrywanie. To mi uświadomiło, że jeden mały kot może wywołać trzecią wojnę światową. Widzisz, ile problemów stwarza niewinne pytanie o kota? Twoja E.

Kochana Elżbieto, 1 stycznia, południe. Jest zimno i dżdżysto, idę ostrożnie, żeby się nie potknąć, nie przewrócić, wszak jeszcze nie zrehabilitowałam ręki po złamaniu. Pusto. Iść czy nie iść do autobusu? A może jednak wrócić po samochód? Nie! Nie podarujemy sobie pobytu między ludźmi w środku pierwszego dnia nowego roku. Zwłaszcza wtedy nie. Zawsze był to dla mnie dzień magiczny, kiedy świat istniał własnym życiem, czekając, aż my, użytkownicy sylwestra, najpierw odeśpimy, potem zbilansujemy nasze solenne obietnice i w końcu wrócimy do rzeczywistości. Idę. Przy stawiku na moim Rakowcu, między dziesiątkami dzikich kaczek, gołębi, rybitw i innego ptactwa – jeden ptak przedziwny: biały, wielkości dobrze utuczonej gęsi, ale o szyi i dziobie mewy. Mewa w ciąży? Napisz pilnie, jak jest z ciążami u mew. Ów ptak zbiera najlepsze kąski i chyba lekko resztą dyryguje... Dziwne. Na przystanku autobusowym spotykam wytworną starszą panią, z którą dzielimy się opiniami na temat rozrzuconych dookoła śmieci. Jesteśmy zgodne: warto coś z tym zrobić! Zaczynamy snuć poetyckie marzenia o szczotkach przymocowanych magnesem do przystanków, wyobrażamy sobie, jak byśmy sprzątały, dajemy się unieść idealistycznym wizjom ogólnego ładu i porządku, a nawet zgadzamy się co do pewnej malarskości tego obrazu (Chagall). Przyjeżdża autobus. Jest półpusty i ciepło ospały. Myślę o szczotkach na przystankach i nieosiągalności pewnych ideałów. Po krótkim czasie do autobusu wsiada dość elegancki pan, leciutko pachnący alkoholem. Sadowi się koło mnie: – Jak dobrze usiąść przy pani. Generalnie lubię takich panów, których życie pozostawia na przystankach, a potem wrzuca do autobusów. – Bo wie pani – kontynuuje – ja teraz baluję, bo żona mnie opuściła. – Świetnie pana rozumiem, też bym balowała. W autobusie wyczuwa się pewne zainteresowanie naszą rozmową. – Powiem pani, że mój dziadek był spod Lwowa, babcia zaś Mołdawianką. Dziadek ją kupił i zrobił jej jedenaście córek i jednego syna. To było życie! Autobus wstrzymuje oddech i czeka na dalsze szczegóły. Zgadzam się z nim całkowicie; produkcja jedenastu córek i jednego syna wywołuje we mnie ciepłe uczucia. Trzeba powiedzieć, że w wielu sprawach jesteśmy zdumiewająco zgodni. Pan mówi cały czas, nie ma więc szansy, żeby się o tym dowiedział. – Bo wie pani, mój ojciec mieszkał pod Wrocławiem; teraz już oboje z mamą nie żyją. Boże, jak ja za nimi tęsknię! Gdzie był mój rozum, kiedy miałem te dwadzieścia lat, że byłem z nimi tak mało! Ludzie ukradkiem ocierają łzy. Przystanek przy Marriotcie. – Przepraszam, przecież ja tu wysiadam! W autobusie wyczuwa się wyraźny niedosyt obecności tego pana. Opowiem Ci o czymś, co dotyczy jednego daszku nad wejściem do klatki schodowej w moim domu. Na p o ł o w i e tego daszku zawsze gromadzą się ptaki. Zawsze! Przez

wszystkie pory roku. Ten daszek niczym się nie różni od sześciu pozostałych. Nie może tam być ani cieplej, ani zimniej. Nie ma sposobu, żeby ptaki były tam specjalnie dokarmiane. A właśnie tam się zbierają. Niepojęte są decyzje natury! Gdyby to było niżej, byłyby tak charakterystyczne jak kaczki w Ogrodzie Saskim. Kochana E.! Ja też niedługo wysiadam i wiem na pewno, że nie jest to koniec ciekawostek w tym lekko odrealnionym dniu. I jeszcze coś, o czym miałam Ci dawno powiedzieć. Kiedy idę, dziwując się różnym rzeczom w przyrodzie, nieraz myślę: Elżbieta by wiedziała! Dlaczego ptaki siedzą tam, a nie gdzie indziej? Elżbieta by wiedziała! Dlaczego małe dzikie kaczki są tak podobne do bażantów? Elżbieta by wiedziała! Co to za ptak zbliżony do mewy w ciąży? Oczywiście Elżbieta by wiedziała! Jak wiesz, wychowałam się w Łodzi. Na betonowym podwórku otoczonym wielkimi ścianami secesyjnych kamienic. Wiele rzeczy stanowiło dla mnie zagadki i dopiero teraz mam czas szukać na nie odpowiedzi. Ale „Elżbieta by wiedziała” ma jeszcze ciąg dalszy. Mianowicie zawsze, ilekroć jechałam z Tobą samochodem przez miasto (ja za kierownicą, Ty obok), zdumiewało i wzruszało mnie to, jak Ty – nie widząc – świetnie się orientujesz, gdzie jesteśmy. Ja nie zawsze. I jak to jest, że Ty, nie widząc – wiesz, a ja, widząc – nie wiem. To chyba nazywa się panabożą równowagą w przyrodzie. Całuję Cię. M.

Droga Marysiu, pytaniem, jak to się dzieje, że nie widząc, widzę to, czego Ty nie widzisz, widząc, sprowokowałaś mnie do większych wynurzeń. Nie wiem, jak je wytrzymasz, bo muszę zacząć od pieca. Mniej więcej przed rokiem podjęłam bohaterską decyzję nauczenia się chodzić po ulicach z białą laską. Odwlekałam tę chwilę niemal w nieskończoność. Biała laska oznaczała dla mnie przejście do innego świata, którego w głębi duszy nie akceptowałam. Związek Niewidomych przydzielił mi instruktorkę i osiemdziesiąt godzin bezpłatnych lekcji. Pierwsze były katorgą. Wydawało mi się, że sąsiedzi nie mają innych zajęć poza obserwowaniem i komentowaniem mojej nieporadności. Z czasem coraz bardziej miałam to w nosie. Laska stała się tak niezbędna, jak torebka z całą jej absurdalną zawartością, ale dzięki niej przestałam wreszcie mieć wątpliwości, gdzie się zaczynają, a gdzie kończą schody, przestałam szurać nogami i wyczyniać na chodniku ekwilibrystykę. Czyli zamieniłam poruszanie się staruszki na spacer dojrzałej pani z laseczką. A to, że z białą i w ciemnościach fosforyzującą, to tylko powód do dumy z własnej zaradności. Jak Ci już pisałam, wszystko w moim życiu jest nie do końca. Nauka z laską również, choć ją chwalebnie ukończyłam. Bałam się wychodzić sama z domu, co najwyżej do śmietnika, ale w tym celu nie musiałam poświęcać na edukację aż tylu godzin. Po miesiącach nadal tkwiłam w domu, oczekując przyjaznej duszy, która mnie z niego wyprowadzi, oczywiście z laską. Przed kilkoma dniami coś mi się mało grzecznie i całkiem głupio powiedziało panu w kiosku z gazetami. Wróciłam do domu z narastającym poczuciem winy. Następnego dnia byłam już całkiem do niczego. Miałam potrzebę przeproszenia, a tu jak na złość nie pojawiał się nikt, kto by mnie do kiosku doprowadził. I w tym momencie nastąpił przełom w bulwie. Ubrałam się, wzięłam laskę i komórkę, po czym opuściłam dom. Dotarłam do pana, przeprosiłam i pomyślałam, że skoro tak dobrze mi poszło, powędruję na bazar. Spotkałam po drodze dwie sąsiadki; każda złożyła mi ofertę zaprowadzenia dokąd zechcę. Odmówiłam. Zrobiłam samodzielnie zakupy i pełna zadowolenia z samej siebie, wróciłam do domu. Radość rozpierała mnie tak wielka, że zabrałam się do prasowania pościeli i gotowania zupy na jutro, nie mówiąc już o pisaniu listu do Ciebie. W tej wędrówce z pomocą nie do przecenienia przychodził świat zapamiętany z czasów normalnego widzenia. Gdy myślę o swoim bazarze, mam w głowie bardzo wyraźny obraz ceglastej Hali Gwardii, budek na bazarze, dalej – Hali Mirowskiej. Wiem, że zaraz na lewo jest pani z nabiałem, tuż za nią z warzywami, naprzeciwko mogę kupić pastę do zębów i rajstopy. Ta wiedza rozciąga się na inne rejony miasta. I masz odpowiedź, jakim cudem widzę to, czego nie widzę. Nasza wyobraźnia jest niezgłębiona, tylko trzeba ją umiejętnie wykorzystać. Problemy zaczynają się wówczas, gdy zapamiętany świat przestaje istnieć. Na psim placyku ktoś wybudował wieżowiec zamiast znanej kawiarni, do której wchodziłam zawsze po trzech schodkach, jest teraz McDonald’s. Takim odczarowanym miastem stało się dla mnie Zakopane. Nic tam już nie jest na dawnym miejscu. Gubię się w nim.

Całuję. E.

Kochana Elżbieto, ale przynajmniej jakoś sobie z tym wszystkim radzisz. Ja natomiast bez przerwy walczę ze swoim roztargnieniem; Pan Bóg, zapewne kierując się głęboką wiarą w ludzki potencjał umysłowy, wyposażył mnie w ogromne zapasy tak zwanego „międzyczasu”. Rano idę do kuchni, żeby wstawić wodę na herbatę. Wstawiam i myślę, że – w międzyczasie – zanim ona się zagotuje, zdążę spokojnie wejść pod prysznic (jestem szybka, więc zajmie mi to tylko dwadzieścia minut), a kiedy już będę w łazience, powinnam – w międzyczasie – przygotować bieliznę do prania, zdejmując – w międzyczasie – z łóżek tę, której jeszcze nie zdjęłam, bo – w międzyczasie – zadzwonił telefon i – w międzyczasie – musiałam znaleźć pilną informację, którą – w międzyczasie – należało podać. W międzyczasie zapominam, po co w ogóle weszłam do łazienki. Ale nie jest to problem, bo – w międzyczasie – zagotowała się woda, zdążyła nawet już ostygnąć, więc muszę ją zagotować ponownie, ale to mnie nie przeraża, bo – w międzyczasie – mogę przecież przejechać elektroluksem mieszkanie, wycierając – w międzyczasie – kurze. Nawet, jak widzisz, nie wspominam o najważniejszym, że – w międzyczasie – absolutnie trzeba podlać kwiatki, bo już – w międzyczasie – zaczęły więdnąć. W międzyczasie wracam pod prysznic. Woda na herbatę znowu wystygła, ale to mnie nie martwi, bo przecież mogę – w międzyczasie – zadzwonić do Krysi i uwalniając obie ręce, rozmawiać z nią za pomocą opcji „głośnego mówienia” – w międzyczasie – robiąc sobie makijaż, żebym – w międzyczasie – nie wyglądała jak kuchta. Woda znów wystygła, ale nic to, jak mawiał pan Wołodyjowski, bo – w międzyczasie – zastanowię się, czy chcę kawę, czy herbatę i – w międzyczasie – zadzwonię do Ciebie, sprawdzając, czy mamy wspólny międzyczas, żeby telefonicznie wypić ze sobą kawę. Naturalnie – w międzyczasie! Całuję Cię. M. PS W trakcie pisania do Ciebie tego listu nałożyłam sobie farbę na włosy i naturalnie o tym zapomniałam. Dobrze, że nie widzisz tego, co mi wyszło. Bardzo byś się za mnie wstydziła. Tandeta jedna! – jak się mawiało w „Kabarecie Olgi Lipińskiej”. PS Wiem, że słownik mówi, że nie ma słowa „międzyczas” – tylko w języku sportowców. Ale co z tego, skoro ja zawsze jestem w międzyczasie, nawet nie bijąc rekordów. M.

Droga Marysiu, z ogromną starannością przeczytałam Twój list o międzyczasie i wpadłam w kolejne kompleksy. Bez względu na to, czy międzyczas istnieje, czy też nie w języku polskim, Ty w nim coś robisz, a ja się lenię. Moim ukochanym pojęciem jest potem. Ostatnio karierę robi słowo asertywność. Zdrowy psychicznie człowiek jest asertywny, czyli potrafi otoczeniu powiedzieć nie, gdy owo otoczenie ma wobec niego niekorzystne oczekiwania. Zawsze miałam kłopoty z odmawianiem komukolwiek czegokolwiek i już zaczynałam podejrzewać, że coś ze mną jest nie tak, kiedy odkryłam, że jestem jednak asertywna. W dodatku wobec siebie, ściślej – wobec własnego poczucia obowiązku. Poczucie obowiązku przemawia do mnie kilka razy dziennie. Dzisiaj od rana stara się na mnie wymusić uprasowanie pościeli i kilku ścierek. Robi to od ostatniego dużego prania. A ja mu na to: – Potem. I nieważne, że codziennie potykam się o krzesło, na którym leży niewyprasowana sterta, zwalam ją na podłogę i na czworakach podnoszę. – Wyprasuję potem. To samo tyczy się sterty intelektualnej, czyli kupki z płytami powieściowymi do odsłuchania. Tu już przemawia do mnie poczucie przyzwoitości. Dostałam od syna sąsiadów urządzenie do odtwarzania, Małgosia w poniedziałki kupowała „Wyborczą” z powieścią nagraną na płytach, a ja nawet tych płyt nie rozpakowałam. Wstydzę się tego ogromnie i przed wizytą Małgosi przykrywam kupkę niedbale rzuconą gazetą. – Posłucham potem. Na każdym kroku mam mnóstwo spraw do załatwienia i nic z tego nie wynika. Gdy jeszcze pracowałam w redakcji, każdy tekst pisałam na ostatnią chwilę, kiedy już nie miałam innego wyjścia, poza wyjściem do szeregów bezrobotnych dziennikarzy. Dwa dni temu wyrzuciłam pół wiaderka przeterminowanych kosmetyków. Wszystkie były odłożone na potem. Wyobrażasz sobie, jaka byłabym piękna, gdybym je w odpowiednim czasie zastosowała? To wydarzenie przypomniało moje ciotki w czasach gospodarki niedoborów. Wystane przeze mnie w kolejce czekoladki chowały w bieliźniarce na potem, co znaczyło, na prezent dla pani doktor. Po roku albo i później zanosiły te zbielałe od starości dary lekarskim solenizantkom. Myślę, że gdyby Scarlett O’Hara mogła w Tarze robić to, co w Atlancie, też odkładałaby zajęcia na potem. Ponieważ nie mogła, na Tarę odkładała myślenie. Ja myślenia nie odkładam, za to robotę – zawsze. I chyba się pod tym względem nie zmienię. Całuję. Twoja E.

Droga Marysiu, jeden z moich przyjaciół zwykł mówić, że drobne kłopoty rozwiązują się same, a na duże nie mamy wpływu. Moja babcia zaś w życiu codziennym kierowała się dewizą: niech się samo robi. Oboje – przyjaciel i babcia – przeszli przez życie pełni optymizmu i dobrego humoru. Kiedy przy rodzinnym stole coś babcię zirytowało, brała w garść kawę, papierosy i zapałki, po czym ze słowami: idę mieć atak, wychodziła do drugiego pokoju. A rodzina kotłowała się bez jej udziału. Od pewnego czasu próbuję zastosować te zasady w praktyce i nieźle na tym wychodzę. Umawiam się, dla przykładu, z kumą na przyszłą sobotę i im bliżej tej soboty, tym mniejszą mam ochotę na spotkanie, bo już mam inne plany. Kiedyś zatruwałabym sobie życie rozmyślaniem, jak wybrnąć, kiedy zadzwonić, co nakłamać, żeby nie iść. A teraz? Czekam cierpliwie do ostatniej chwili. Jak amen w pacierzu Krysia ma te same myślówki i pierwsza telefonuje, aby przełożyć wizytę. Ja jestem zadowolona, ona ma poczucie winy, że nawaliła. Sytuacja dla mnie niezwykle komfortowa. Czasami w sukurs przychodzi nagły a rzęsisty deszcz, burza, wiatr. Nie warto się więc wyśpieszać. Niech się samo robi. A jak się nie zrobi, to też dobrze. Wychodzę z domu pełna niechęci, wracam zadowolona. Umiem być sama ze sobą. Ale zamykanie się w czterech ścianach na dłużej jest złym patentem na życie. Wczoraj wzięłam laskę i postanowiłam przećwiczyć nową trasę. Już na podwórku wywołałam mały popłoch wśród sąsiadów samochodziarzy; ruch zamarł, nikt nie chciał mnie przejechać, czekali, co zrobię. Spokojnie doszłam do furtki i pokonałam dwa przejścia przez jezdnie. To mnie rozbestwiło tak bardzo, że postanowiłam kontynuować wyprawę. Wprawdzie doszłam do innego miejsca, niż zaplanowałam, ale radość z samodzielności była ogromna. Chyba miałam w sobie sporą desperację, bo co i raz ktoś do mnie podchodził z ofertą pomocy. Jakiś pan krzyczał z oddali, żebym uważała na słupki, pani z dzieckiem ostrzegała przed wyrwą w chodniku. Powiedz, jak ta ludzka życzliwość ma się do opowieści o znieczulicy w naszym społeczeństwie? Według mnie – nijak. Można jeszcze wymyślić wersję pośrednią: mój urok osobisty zniewala wszystkich, bez względu na wiek i płeć. Na swoim miejscu bym się jednak do tej myśli zbytnio nie przywiązywała. Pycha jest ciężkim grzechem. Wróciłam do domu i odsłuchałam z sekretarki, że moja przyjaciółka nie przyjedzie do Warszawy jutro, lecz za trzy tygodnie. Jak to dobrze, że nauczyłam się wyczekiwać i nie poczyniłam na jej przyjazd stosownych zakupów. Niech się samo robi! Twoja E.

Droga Marysiu, wczoraj położyłam się spać z dokładnym planem działania na dzisiaj; przede wszystkim wstanę wcześnie i wyjdę z domu. A tymczasem... Obudziłam się dość wcześnie z cudownym poczuciem, że niczego nie muszę, a co najwyżej – wszystko mogę. Gdybym miała dzieści lat mniej, od trzech godzin byłabym na nogach, wyprawiała dzieci do szkoły, szukała mężowskich okularów, zamawiała taksówkę, żeby spóźniona i zziajana wpaść na kolegium redakcyjne. A tak, mogę się przeciągać, wolniutko pełznąć do łazienki, z rozmysłem zrobić kanapki i myśleć, ile chcę, czy wolę kawę, czy herbatę. Zostałam przy kawie i leniwych rozmyślaniach. Między jednym a drugim łykiem doszłam do wniosku, że dojrzała kobieta, która z jakichś powodów została sama, jeśli nie popadnie w nowy związek w ciągu pierwszych dwóch lat wdowieństwa, nigdy już się nie zdecyduje żyć w parze pod jednym dachem. Samotność na samym początku przeraża. W domu robi się cicho, nie ma po co wyjść na zakupy, włączyć pralki i odkurzacza, i robić tysiąca rzeczy, które tak niedawno wywoływały gęsią skórkę. Jest to efekt tkwienia latami na straconych pozycjach zbuntowanej niewolnicy. Do tego dochodzi przemożna potrzeba przytulenia się do kogoś, kto nie będzie własnym wnukiem ani przyjaciółką z podstawówki. Innymi słowy, pragniemy za wszelką cenę powrotu do więzienia, z którego los tak brutalnie nas wyrwał. Niech już lepiej wrócą pełne siaty, przypalone gary tudzież wieczny dialog: – Co chcesz na obiad? – Cokolwiek. A ty wiesz, że tym cokolwiek nie może być ryba, bo ości, kapusta, bo wzdyma, ani kluski, bo były wczoraj. Na szczęście mamy instynkt samozachowawczy. Z chęcią postawiłabym mu pomnik. Nie ma mężczyzn na własność w mojej chacie i sama sobie zazdroszczę takiej przezorności. Gdyby mi się jakiś zagnieździł, kłopotom nie byłoby końca. Półka w łazience. Miejsce w szafie. Wolna przestrzeń do zapełnienia szpargałami zbieranymi od dzieciństwa. To mnie przerasta. Co innego adorator mieszkający nieopodal. Tylko gdzie takiego szukać? Więc nie szukam i dobrze mi z tym, przynajmniej na obecnym etapie. Wszystko, co Ci napisałam, może i ma sens tak długo, jak długo się nie zakocham, co jest możliwe w każdym wieku. Jeśli dotknie mnie takie nieszczęście, nieważne będą choroby przeszłe i przyszłe, rozwiedzione żony, dzieci z kilku małżeństw, czyhające na spadek po tatusiu, ani konto w banku. Wezmę ciężar na barki i poczłapię z siatami na bazar pod Halą Mirowską. I myślę, że byłoby mi nie gorzej niż teraz. Ciekawa jestem, co Ty o tym sądzisz. Twoja E.

Kochana Elżbieto, absolutnie z Tobą się zgadzam, zwłaszcza że dziwnie tak żyć bez uczucia. Masz też rację, że samotność na samym początku przeraża oraz że bardzo szybko odczuwa się jej głębokie niedostatki, ale też – nie ukrywajmy – pewne płynące z niej wygody. Trzeba być czujnym, żeby nie dać się temu zwieść. Przyszedł dzisiaj pewien mój stary znajomy targany strachem przed zadaniem wieloletniej przyjaciółce prostego pytania, czy za niego wyjdzie. Przez te lata mieszkają osobno, bo właśnie tak było wygodniej. Powiedziałam mu: – Idź i zrób to jak najszybciej, bo szkoda każdego dnia. Nie ukrywam też, że osobiście lubię legalne związki i odpowiedzialność za deklaracje. Jest w tym może trochę staroświeckiego przekonania, że uczucie jest rzeczą świętą i nie powinno, podobnie jak biblijne talenty, być zakopane w ziemi. I że jest praprzyczyną wszelkiego budowania. Ten męski strach przed wspólnym życiem nazywam syndromem uciekającej panny młodej (czy raczej „pana młodego”). Wielu dojrzałych mężczyzn, zwłaszcza tych o bujnych życiorysach, którzy doświadczyli urody świata i mocnych wrażeń, boi się, że żyjąc pod jednym dachem z kobietą, tę urodę utraci. Często z tego strachu budzą się za późno. Dobrze, kiedy ma kto wziąć sprawy w swoje ręce. Aż dziw bierze, ile fajnych rzeczy mężczyźni zawdzięczają odwadze swoich kobiet. Poza doświadczeniami wielu moich przyjaciółek moje doświadczenia pochodzące z dwóch małżeństw wystarczyłyby całkowicie. W końcu, gdybym nie przyszła do Andrzeja 30 listopada i nie powiedziała mu, że chciałabym 21 grudnia („oczko” i litera „r”) wziąć ślub, nasze trwające już wtedy piętnaście lat narzeczeństwo prawdopodobnie przeciągnęłoby się aż do jego śmierci, czyli o dalsze lat dwanaście. Oczywiście romantyczniej byłoby, gdyby Andrzej zjawił się na białym koniu z przytroczonym do siodła brylantem. I żeby przy tym biły dzwony. Najlepiej wszystkie dzwony w mieście. Ale obie wiemy, że istniało spore prawdopodobieństwo upadku z konia i prawie pewność zgubienia brylantu. Najłatwiej byłoby z dzwonami: jeśli ich nie ma w środku człowieka, w ogóle nie ma po co się zbierać do związku. A tak, dzięki mojej szarży, nasze małżeństwo pozwoliło przeżyć każdemu z nas dwanaście lat świetnego, ciekawego, wspólnego życia. Dwanaście pomnożone przez dwa równa się dwadzieścia cztery fajne lata! Czy to mało? U progu małżeństwa mieliśmy razem sto piętnaście lat. Całuję Cię. M. PS Chciałabym Ci przypomnieć, w razie gdybyś, gdybyś popadła w uczucie – lubię to określenie, ponieważ ono oddaje stan rzeczy – że dzisiejsze prawodawstwo tak czy siak uniemożliwiłoby legalizację następnego związku. Masz bowiem (ja też) rentę rodzinną (po mężu), bo za nasze emerytury trudno byłoby wyżyć. W nowym małżeństwie natychmiast ją stracisz! Gdyby więc którejś z nas zdarzyło się uczucie, mamy przed sobą piękną drogę: babcia żyjąca na kocią łapę – zresztą na pewno z jakimś dziadkiem! Czysta perwersja! I jaka radość dla wnuków!

Całuję. M.

Droga Marysiu, jednym z zawodów, których nie mogłabym wykonywać, jest zawód prokuratora. I to nie dlatego, że nie chciałabym nigdy nikogo oskarżać. Przyczyna jest bardziej prozaiczna: brak w pewnych sprawach konsekwencji i własnego zdania. Kiedy kogoś słucham, tracę rozum i wchodzę w skórę opowiadacza. Bezkrytycznie przyjmuję jego racje i rozumiem motywy. Wyobraź sobie teraz prokuratora, który przesłuchuje mordercę całej rodziny i jest po jego stronie. Bo jeśli się miało taką mamusię i takiego tatusia, nie było innego wyjścia, trzeba było wziąć kuchenny nóż i zadźgać. Szkoda, że tak późno. Gdyby przyszło mi wysłuchać stronę przeciwną, łacno doszłabym do przekonania, że takiego potwora jak ten morderca Matka Ziemia jeszcze nie niosła i kanalia zasługuje na karę śmierci bez jakiejkolwiek nadziei na ułaskawienie. Taka dwoistość ocen ma jednak i dobre strony. Idzie mi tutaj o babskie kontakty. Pozostaję z całym szacunkiem dla mądrości naszej płci, co nie zmienia faktu, że z trudem traktuję ze śmiertelną powagą wszystko, co wygadujemy. W ostatnią niedzielę odwiedziła mnie Marta. Była nabuzowana do granic ostateczności. Przyczyna jak zawsze – drogi małżonek, z którym przeżyła ponad trzydzieści lat. Z jej opowieści wyłonił się jednak obraz bezwzględnego satrapy. W miarę sączenia przez nas wina stawał się coraz straszliwszy. Kiedy ukazało się dno butelki, byłyśmy pewne, że jedynym rozwiązaniem będzie wymówienie bestii wiktu, opierunku, tudzież dachu nad głową. I to ze skutkiem natychmiastowym. Umówiłyśmy się na podsumowanie w poniedziałkowe południe. Przyszła rozpromieniona, ale ciągle zerkała na zegarek, ponieważ zostawiła na małym gazie rosół. – Zbyszek wraca o piątej, a chcę jeszcze zdążyć z domowym makaronem. Kawa upłynęła nam na wychwalaniu pod niebiosa jej małżeńskiego współżycia. Ani na moment nie zająknęłyśmy się o wczorajszych postanowieniach. Ogromnym nietaktem z mojej strony byłoby przypomnienie, że kilkanaście godzin temu miała zgoła inne zdanie. Pewno straciłabym przyjaciółkę, jeśli nie na całe życie, to na jakiś czas. Zresztą sama nie znoszę, kiedy ktoś powołuje się na moje zdanie sprzed tygodnia; tydzień temu padał deszcz i było zimno, a dzisiaj świeci słoneczko i warunki biometeorologiczne są korzystne. Całuję Cię najserdeczniej. Twoja E.

Kochana Elżbieto! Miałam taki sen... Wielka sala kolumnowa (pewnie w jakimś pałacu). Stoły zastawione szampanem. Wieczorowe suknie pań, wytworna biżuteria, panowie w smokingach, zapach najlepszych perfum, a pośrodku ona – skromna deska do prasowania. Choć słowo „skromna” wydaje się tu wyjątkowo niestosowne. Lepiej już tylko – deska do prasowania. Hania S. wygłasza laudację „Genealogia i krótka historia deski. Jej niewątpliwe zasługi dla człowieka”. I historia trudnych, nie zawsze przecież przyjaznych stosunków między człowiekiem a jego deską do prasowania. Ot, historia ludzkich upadków. W kontakcie z deską, niestety, bolesnych. Samo rozkładanie deski pochłonęło niemałą liczbę ofiar i zmarnowało wiele rodzinnych więzi. A co dopiero składanie. Wyposażona w bogatą bibliografię Hania mówi, że do ilustracji siły ludzkich emocji w kontakcie z deską do prasowania nie mógł wystarczyć dwustustronicowy „Słownik polskich przekleństw i wulgaryzmów” Wydawnictw Naukowych PWN, tu trzeba było czegoś naprawdę oryginalnego. Kiedy próba złożenia deski kończyła się pokaleczeniem nóg z równoczesnym całkowitym odarciem ze skóry rąk, nieuchronnie do akcji wchodził „Słownik tajemnych gwar przestępczych” Klemensa Stępniaka, wydany w 1993 roku w Londynie, lub „Zakazane wyrazy” Urke Tuftanka. I nagle wielka zdobycz ludzkości: składana deska do prasowania zamknięta w małej szufladzie eleganckiej komódki. Bez śmiercionośnych nóżek. Chyba w tym śnie zemdlałam, bo kiedy się ocknęłam, deska – przy akompaniamencie szlochów wzruszenia – dostawała właśnie tytuł deski honoris causa. Nie wiem, dlaczego, ale z ulgą pomyślałam o powrocie do „Słownika poprawnej polszczyzny”. Całuję Cię. M. PS Wiem, skąd się wziął ten sen: przecież od niedawna jestem posiadaczem deski honoris causa. M.