Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony228 514
  • Obserwuję250
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań145 773

Lucy Ferris - Utracona córka

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
EBooki prywatne

Lucy Ferris - Utracona córka.pdf

Ankiszon EBooki EBooki prywatne Lucy Ferris
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 16 osób, 13 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 294 stron)

Donowi

Jakie to morza brzegi jakie wyspy lite nadpływają I skąd śpiew drozda który woła we mgle O moja córko* * W przekładzie Andrzeja Piotrowskiego [w:] T.S. Eliot, Wybór poezji, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 1990, s. 211 T.S. Eliot „Marina”

Prolog 1993 Nawet wpisując się do księgi gości w motelu, Brooke nie przestawała się zastanawiać, czyj to był pomysł. Alex miał pięćdziesiąt dolarów, ona dołożyła swoje trzydzieści pięć, zanim przekroczyli przeszklone drzwi recepcji. Prowadził całą drogę w kierunku Scranton, jak najdalej od Daisy’s Kitchen i Windermere, ale to Brooke zauważyła znak Econo Lodge. Zaparkował samochód i powiedział: po prostu wynajmiemy pokój, a potem zastanowimy się, co dalej. Na tablicy rozdzielczej leżało pudełko chusteczek higienicznych. Brooke wepchnęła sobie kilkanaście w figi, ale już wszystkie były przemoczone, ciepły wilgotny ciężar. Chciała skłamać Aleksowi, że nawet po odejściu wód płodowych można czekać na poród dzień czy dwa, ale potem, jeszcze w aucie, zaczęły się skurcze, więc tylko zacisnęła zęby i pozwoliła mu tutaj się przywieźć. Pokój znajdował się na drugim piętrze, w głębi pogrążonego w półmroku korytarza. – Powiedziałem im – wyjaśnił półgłosem Alex, załatwiwszy formalności z recepcjonistą – że zależy nam na spokoju. – Nie wydało się mu dziwne, że nie mamy żadnego bagażu? – Może. Ale pewnie uznał, że przyjechaliśmy, żeby się pieprzyć. – Ten etap mamy akurat za sobą – mruknęła słabo Brooke. – To tutaj. – Otworzył kartą drzwi. – Połóż się i odpocznij. Na pewno coś wymyślimy. – Chciałabym wziąć kąpiel. – Kąpiel? A, tak. Kąpiel. Ciepła kąpiel. Już się robi. Zaczął się kręcić po pokoju, zapalając lampy. W nienaturalnym świetle jego twarz sprawiała wrażenie poszarzałej. Brooke nawet pomyślała, że Alex za chwilę zemdleje. Ciężko opadła na łóżko. Napływające falami skurcze przypominały bóle miesiączkowe. Sięgnęła między nogi i wyjęła kłąb przemoczonych chusteczek. Wody znów popłynęły falą. Szybko przeszła do łazienki, gdzie Alex klęczał już obok płytkiej wanny, wyrzuciła chusteczki do toalety i chwyciła ręcznik. – Narobimy bałaganu – powiedziała tonem, który tak bardzo przypominał ton jej matki. – Nie powinniśmy teraz o tym myśleć – jęknął Alex. – Nie powinniśmy teraz

o tym myśleć. – Dlaczego to powtarzasz? – Bo jestem zdenerwowany, jasne? Bo nie wiem, czy w ogóle powinniśmy tutaj być. Trzeba by do kogoś zadzwonić, odwieźć cię do szpitala… – Najpierw kąpiel. Przepraszam, możesz się odsunąć? Ustąpił jej miejsca, a kiedy zgromiła go wzrokiem, wyszedł z łazienki. Nie zamknął za sobą drzwi, ona też tego nie zrobiła. Kiedy poczuła kolejny skurcz, chwyciła się umywalki i zagryzła wargi, a potem szybko zrzuciła dżinsową kurtkę, za duży podkoszulek, legginsy i weszła do wanny. Po nogach spływała jej krew, zupełnie jak pierwszego dnia miesiączki. Złapała mały ręcznik z metalowego wieszaka nad sedesem i zsunęła się do wody. Następny skurcz. Zaczęła liczyć. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć i tak aż do dwudziestu pięciu. Potem ból zelżał. Ostrożnie wsunęła ręcznik między nogi, zupełnie jakby opatrywała ranę. Nic się nie zmieniło, tylko obniżony brzuch wydawał się cięższy niż kiedykolwiek wcześniej, niczym naczynie spoczywające między jej nogami. I znowu skurcz. Oparła się o brzeg wanny i zacisnąwszy powieki, zaczęła liczyć. – Brooke? Wszystko w porządku? – Aha. Wyprostowała się. Otaczało ją morze ciemnego różu. Boże, o mój Boże, krew nie przestawała płynąć, tak jak to było zawsze, kiedy podczas okresu brała kąpiel. – Chcesz tutaj zostać, czy jednak pojedziemy? – Dokąd? – Wyciągnęła korek i odkręciła kran, żeby napuścić świeżej wody. – No wiesz. Do szpitala. – Jedną chwileczkę, Lex. – Czy ty rodzisz? – Chwileczkę, przecież prosiłam. Świeża woda, kolejny skurcz. Alex zapukał do drzwi, ale Brooke akurat zacisnęła zęby. Chwilę później wsunął głowę do środka. – Jezu Chryste – jęknął. – Tak to zwykle wygląda, Alex. Tak mi się wydaje. – Do cholery, ty tego nie wiesz? – Myślałam, że to się stanie w trzecim miesiącu, pamiętasz? Kiedy piłam herbatkę od Isadory? Uprzedzała, że to będzie jak trochę obfitszy okres. – Potrzebujesz lekarza? – Wszedł do łazienki i przyklęknął przy wannie. Wyglądał tak dziecinnie ze swoją szczerą twarzą. Brooke przypomniała sobie słodycz tamtych chwil, kiedy po raz pierwszy przysunął twarz blisko jej twarzy, a ona pocałowała go w usta, ogarnięta pożądaniem. – Sama nie wiem. – Wybuchnęła płaczem. Wiatrak pod sufitem furkotał głośno, nie dało się go wyłączyć. – Nie płacz, nie płacz – powtarzała szeptem, jak zawsze, kiedy była sama.

– Posłuchaj, Brooke, co ja o tym sądzę, dobrze? – W porządku, zamieniam się w słuch. – Zakręciła ciepłą wodę i podciągnęła kolana pod brodę. Skurcz. – Pamiętasz, o czym mówiłem w tamtym barze? – Aha, chciałeś jechać do twoich rodziców. – Nie, przedtem. – Alex, możemy teraz o tym nie rozmawiać? To dopiero połowa siódmego miesiąca, więc to poronienie, jasne? – Jasne. To znaczy, chyba masz rację. W każdym razie ja jestem za tym, żebyśmy tutaj zostali. Skoro czekałaś tyle czasu, a dziecko i tak pcha się na ten świat. Tylko… tylko… Brooke oparła się o brzegi wanny i wstała. Brzuch zwisał jej ciężko. Chwyciła dwa małe ręczniki i owinęła nimi talię i nabrzmiałe piersi. – Tylko nie wiem, co robić – dokończył Alex. – Żeby ci pomóc. – Możesz zrobić jedno. – Popatrzyła mu głęboko w oczy. – Po prostu się na mnie nie złość. Niezależnie od tego, co się wydarzy albo co zrobię. Nie wkurzaj się na mnie – Jasne – przytaknął, zupełnie jakby to było konkretne polecenie, które miał wykonać, i przytulił jej głowę do swojej piersi. Brooke objęła go w pasie, po czym przez chwilę stali tak razem, synchronizując oddechy. Potem zdjęli narzutę z łóżka, Alex wymościł je ręcznikami, a Brooke ułożyła się na nich i sięgnęła po telefon. – Nie działa. – Machała słuchawką, zupełnie jakby Alex mógł dostrzec z daleka przyczynę awarii. – I co z tego? – Obiecałam wrócić przed czwartą. – Chyba trzeba zostawić dwadzieścia pięć dolarów kaucji. Widziałem w recepcji informację. – Rozbój w biały dzień! – Martwią się o własny tyłek. Potem oddają resztę, której się nie wydzwoni. – Masz przy sobie dwadzieścia pięć dolców? – Zostało mi jeszcze trzydzieści. Możemy zadzwonić o czwartej, jeżeli jeszcze tutaj będziemy. Brooke rzuciła słuchawkę i podciągnęła kolana pod brodę, zagryzając dolną wargę. Alex odłożył słuchawkę na widełki. – Oddychaj. Nie wstrzymuj oddechu. – Muszę go wstrzymywać! – wybuchnęła, po czym opuściła nogi i zsunęła się na brzeg łóżka. Na ręcznikach widać było trochę krwi, ale niewiele. – Masz w ogóle pojęcie – wysyczała – jak głośno potrafię krzyczeć? – Wyobrażam sobie. – Pogładził ją po włosach. Była blada jak ściana, twarz

miała wymizerowaną, wyglądała staro. – Nie wiem, co się z tobą dzieje. Musisz mi wszystko wytłumaczyć. – Nie muszę ci nic tłumaczyć. – Nie ma tutaj nikogo innego! – Więc się stąd wynoś. O, kurwa. – Brooke skuliła się, jęcząc. Alex miał ochotę chwycić ją za ramię i wyrwać z tego koszmaru. Uparta wariatka, zupełnie jak jego siostra Charlie, za grosz rozsądku. W tym momencie Brooke powiedziała z trudem, jakby czytała w jego myślach: – Pamiętaj, obiecałeś, że nie będziesz się złościć. – Ja się nie złoszczę! – Pomasujesz mi plecy? – W porządku, już dobrze. – Zdjął koszulę – w pokoju zrobiło się naprawdę gorąco – i podszedł do łóżka. Na początku znajomości przez kilka pierwszych miesięcy robili sobie nawzajem masaże. Doskonały sposób na poznawanie swoich ciał bez pieprzenia czy choćby takiego niebezpieczeństwa. Brooke zdejmowała bluzkę, a on siadał na jej pośladkach i zaczynał przesuwać dłońmi od kręgosłupa na boki, pod łopatkami, w stronę piersi stulonych pod jej uniesionymi ramionami. Gładził kciukami delikatną jasną skórę, a po kilku razach Brooke zaczęła się unosić lekko, tak że mógł wsunąć dłonie głębiej i dotknąć piersi. Teraz, wsparty na łóżku, próbował znaleźć pod jej długim białym podkoszulkiem właściwe miejsce, żeby przynieść jej ulgę i przypomnieć dawne czasy. Ubiegłą wiosnę. Ale Brooke zaczęła znowu jęczeć. – Nie tutaj, Lex, niżej. O, właśnie, nie, robisz to za delikatnie, masuj mocniej… mocniej… – Chryste, maleńka, staram się. – Wiem, Alex, wiem. Posłuchaj. – Skurcz wreszcie minął. Brooke usiadła. Jej ramiona i twarz lśniły od potu. – Nie wydaje mi się – pamiętaj, obiecałeś, że nie będziesz się gniewał – żeby to było normalne poronienie. – Aha, Toto – zażartował, bo co innego można robić w Econo Lodge z dziewczyną, która właśnie rodzi? – Na dodatek nie jesteśmy już w Kansas. – Jeśli tutaj zostaniesz, przegapisz mecz. Wzruszył ramionami. – To mecz towarzyski. Powiem, że złapałem gumę. – Ale i tak nie zamierzam urodzić tego dziecka. Wiesz o tym, prawda? – Dotknęła palcami jego twarzy. Odwrócił głowę. – Gdybym uznał, że rodzisz – powiedział powoli – już dawno zawiózłbym cię do szpitala. Ale tego nie zrobił. Nie pozwoliła mu. Zawsze była uparta, nie słuchała Aleksa

Fraziera z jego zestawieniami faktów i rozsądnymi planami. A teraz, wraz z nadciągającym zmierzchem, myśl o szpitalu stawała się coraz bardziej odległa, zupełnie jak nie z tego świata. – Chce mi się do łazienki – powtórzyła po raz chyba dwudziesty. – W porządku, pomogę ci. Chodź. Popatrzyła na niego. Wyglądał zupełnie jak jej ojciec, z głową wspartą na palcach prawej dłoni, a lewą ręką opuszczoną w geście rezygnacji. – Nie – mruknęła. – Nie o tym mówię. Muszę to zrobić tutaj, na łóżku. Chyba chodzi o dziecko. To znaczy płód, sama nie wiem. Muszę go z siebie wypchnąć. – Więc przyj. – Odwrócił się i oparł dłonie na kolanach. – Chyba już czas. Chryste, Brooke, nie próbuj się powstrzymywać. To było jak fala, potężna siła przetaczała się przez jej ciało. Brooke aż wstrzymała oddech, czuła rozpieranie w brzuchu, próbując wypchnąć to, co się tam znajdowało. – Już po wszystkim – powiedziała, kiedy skurcz minął. – Chyba nic się nie ruszyło. Tyle że kilka sekund później nadeszła kolejna fala. Przyj, powtarzał Alex, ale ściana bólu oddzielała ją od niego niczym gruba kotara – słyszała go, ale nie rozumiała słów. Zagryzła wargi, zacisnęła powieki i zaczęła przeć. I znowu wszystko minęło. I znów – fala, ucisk, parcie, ból, o mój Boże, ten ból i to coś tam w dole, co nie przesuwało się ani na jotę – i ulga. A potem jeszcze raz, i jeszcze raz. W którymś momencie – minęło pięć minut? A może dwa dni? – Spojrzała na budzik przy łóżku, ale cyfry tylko zawirowały jej przed oczami. – Która godzina? – zapytała jak wyrwana ze snu. – Kwadrans po szóstej. Zaczęłaś przeć o trzeciej. – Chryste, zapomniałam zadzwonić do domu. Boże, znowu się zaczyna. – Rzeczywiście, nie myliła się, ale nie potrafiła się już skupić na kolejnej fali parcia i bólu. – Jesteś kompletnie wyczerpana, Brooke. – Alex dawno zdążył już zdjąć czapkę, podkoszulek miał przepocony. Bez słowa przeszedł do łazienki, nalał wody z kranu do plastikowego kubka, po czym opróżnił go kilkoma haustami. Gestem zaoferował też trochę Brooke, ale tylko pokręciła głową. Mimo wszystko napełnił kubek i wrócił z nim do łóżka. – Wyczerpana – powtórzył. – Nawet mi nie mów o szpitalu, Lex. Nie teraz. Załatw ten telefon, dobrze? – poprosiła, a potem zaczęła płakać. Była tak cholernie zmęczona. – Chyba powinienem tam zajrzeć. Tak właśnie robią w „Ostrym dyżurze”. Włożyć rękę i sprawdzić, jakie masz rozwarcie, czy jak to się mówi. – To tylko telewizja, Alex. – Mają konsultantów lekarzy.

Nie poruszyła się, nawet kiedy ogarnęła ją kolejna fala. Słyszała, jak Alex kręci się po ciasnej łazience, myje ręce. Nic nie było w porządku. Nic nigdy nie było w porządku. A potem Alex wrócił i wsunął w nią rękę. Drugą oparł na jej kolanie, żeby się uspokoić. Brooke poczuła tępy ucisk. – Coś tam wyczuwam – powiedział. – Tak jakby coś wystawało, ale strasznie tam wszystko ściśnięte. I jeszcze jakaś kość przeszkadza – to znaczy, twoja kość. Nie mam za co złapać. – Musimy to jakoś wyciągnąć, Alex. Nie dam rady dłużej przeć. – W szpitalu… – Chcesz jechać do szpitala? – Chodziło mi raczej o ciebie – wyjaśnił, a kiedy Brooke znowu jęknęła, chwycił jej wilgotną dłoń. – Muszę odpocząć – wyszeptała, kiedy ból minął. Nie otwierała oczu. – Pozwól mi odpocząć. Zejdź na dół, dobrze? Zapłać za telefon. Za chwileczkę spróbuję jeszcze raz. Alex wypadł na korytarz, zupełnie jakby uciekał. Zbiegł na dół, do holu wyłożonego miękką wykładziną w granatowe esy-floresy, co wyglądało jak krewetki pływające w morzu ciemnej czerwieni. W stęchłym powietrzu unosiły się dźwięki muzyki, której nie można było przecież o nic winić. – Proszę pana – zwrócił się do recepcjonisty – chcielibyśmy zadzwonić w parę miejsc. – Tutaj nie wolno urządzać imprez – zastrzegł mężczyzna. Miał tłuste wąsy i dziwną narośl po lewej stronie szczęki – nie znamię, raczej bliznę. Na dodatek mówił z akcentem. – Nie, nie. Nie chcemy dzwonić do znajomych, tylko do… krewnych. Mieszkają w tej okolicy. – Będziemy pilnować połączeń. Po przekroczeniu limitu wyłączamy aparat. – To rozmowy miejscowe – zapewnił Alex, po czym rozwinął banknoty i położył je na błyszczącym kontuarze. Na grzbiecie dłoni miał krew. – Mogę dostać pokwitowanie? – Co za ludzie. – Recepcjonista pokręcił głową. – Teraz zgrywamy biznesmena? – Po prostu chcę mieć pewność, no wie pan, że kiedy będziemy wyjeżdżać… – Dobra, dobra, dostaniesz ten świstek. Kiedy odwrócił się w poszukiwaniu pokwitowania, Alex wytarł dłoń o dżinsy, a potem popatrzył przez ogromne okno. Autostradą Route 6 mknęły samochody. A Brooke pewnie znowu jęczy na górze i miota się po łóżku. Miała rację, to coś w jej wnętrzu, ta rzecz, której dotknął, nie była żywa. Przypominała w dotyku ciepłą i wilgotną gumową piłkę, która utknęła w kanale wyrzutni. Nie da się jej wyciągnąć w jednym kawałku. A Brooke nie zdoła jej z siebie wypchnąć. To tylko martwa tkanka, nic więcej. W szpitalu powiedzieliby, że to poronienie – albo nie, raczej obumarcie płodu – matka Brooke patrzyłaby na niego tak, jakby zgwałcił

jej córkę, a jego ojciec nie przestawałby gadać, że syn nie jest chyba gotowy na to, by pójść do college’u, gdzie będzie mógł zapylać kolejne panienki. Teraz przynajmniej nie musiał się tym martwić, nikt nie miał o niczym pojęcia. Nawet Isadora, od której cztery miesiące temu Brooke dostała zioła na wywołanie poronienia, pewnie sądziła, że sami zajęli się sprawą. – Niech pan da spokój z tym pokwitowaniem, nie trzeba – zawołał do recepcjonisty. – O nie, nie ma tak dobrze! Masz to wziąć, skoro już musiałem je dla ciebie wypełnić! – Narośl pod jego lewym uchem poczerwieniała, kiedy wyszarpnął kartkę z drukarki i przesunął zamaszyście po kontuarze w stronę Aleksa, który wcisnął papier do kieszeni, a potem pchnął przeszklone drzwi i ruszył biegiem przez parking. Zerwał się wiatr, wraz z nadciągającym zmierzchem na horyzoncie pojawiły się ciemne chmury, ale nie spadła jeszcze nawet kropla deszczu. Nad tym właśnie zastanawiali się ludzie na zewnątrz – czy wreszcie lunie i skończy się susza? A co ze zbiornikiem retencyjnym? Tylko o tym rozmawiali, w drodze z pracy do domu albo spiesząc się na mecz, w którym Alex nie weźmie już udziału. Cały czas o pogodzie. Tam w środku było inaczej. Alex otworzył auto i na ułamek sekundy zamarł. W tym zewnętrznym świecie nikt go nie potrzebował, tak właśnie było. Wsunął głowę do środka samochodu i zaczął przetrząsać wnętrze. Potrzebował jakiegoś narzędzia, czegoś długiego i cienkiego, ale nie ostrego. Rękawica do baseballu, idiotyczne gry Charlie, plik starych czasopism na tylnym siedzeniu. Samochód pełen śmieci, tak ciągle powtarzała matka. Przesunął przednie siedzenie i zajrzał pod spód. Skrobaczka do szyb, hokejowy krążek, wyschnięta i pomarszczona połówka jabłka. I wreszcie, kiedy zdesperowany zaczął przerzucać rzeczy z miejsca na miejsce, pod gazetami natknął się na metalową łyżkę do nakładania potraw, którą matka zabrała miesiąc temu na składkową imprezę i od tamtej pory na próżno szukała. Łyżka była wymazana zaschniętym szpinakiem, z kawałkiem papierowej serwetki przyklejonym o spodu. – Bingo – powiedział na głos. Wjechał na górę windą, zacisnąwszy mocno powieki. Teraz najchętniej uciekłby w przestrzeń kosmiczną. Wysoko do góry, w stan nieważkości, gdzieś, gdzie nie ma bólu, nieprawdopodobnych sztuczek, tylko cisza. Kiedy dotarł do pokoju, Brooke rozmawiała właśnie przez telefon. – Nie jestem głodna – mówiła właśnie wysokim, lekkim tonem. – Nie, nie zostawiaj mi kolacji w piekarniku. Pewnie zamówimy sobie pizzę. Aha, cała paczka. Ja też cię kocham, mamo. Drżącą ręką odłożyła słuchawkę na widełki. Alex podszedł do łóżka.

– Mam coś, co się przyda – powiedział, ale Brooke opadła już z powrotem na łóżko. Jej gołe nogi błysnęły bielą. – Chryste – mruknął. Ręczniki, na których leżała, były przesiąknięte ciemnoczerwoną krwią. – Strasznie mi leci. – Coś jest nie w porządku. Jezu. – Podszedł do łóżka. Zrobiło mu się słabo, padł na drugie łóżko. Słyszał opowieści o facetach mdlejących przy porodach, ale jemu to się nie przytrafi. Po prostu ten widok, tyle krwi. I odór, prawie jak na farmie u jego wuja. Na myśl przyszedł mu trener, ton, jakiego używał, kiedy po pierwszej połowie meczu przegrywali trzema golami. – Zaczekaj. – Zebrał zakrwawione ręczniki i wyniósł, rozchlapując zawartość, do łazienki, gdzie wrzucił je do wanny, a potem przyniósł Brooke swoją kurtkę z polaru. – To się spierze, prawda? Nie odpowiedziała. Dłońmi ściskała nagi brzuch. Jej skóra lśniła od potu, włosy miała splątane od ciągłego rzucania głową, a ciało straciło resztki wdzięku. Nigdy nie widział jej tak brzydkiej – w ogóle nigdy nie widział jej brzydkiej – i nigdy nie pragnął jej tak jak teraz. To coś sprawiało jej ból – trzeba się tego pozbyć. – Nigdzie się nie wybieram – zapewnił ją. – Idę tylko na moment do łazienki, wyszorować łyżkę. Słyszysz? Miał wrażenie, że przytaknęła, chociaż może jedynie poruszyła niespokojnie głową. Łazienka była utrzymana w odcieniach błękitu i bieli, wiatrak u sufitu brzęczał niczym gigantyczna pszczoła. Alex puścił gorącą wodę i namydlił łyżkę, zdrapując resztki jedzenia paznokciem, a potem ją opłukał, znowu we wrzątku. Nie było już czystych ręczników, więc wytarł ją trzema chusteczkami higienicznymi, które wystawały z pojemnika umieszczonego na ścianie. – A teraz się nie ruszaj – przykazał. Zdjął abażur z nocnej lampki i postawił ją na dywanie obok łóżka, żeby lepiej widzieć. Na zewnątrz rozległ się pomruk burzy, niebo za pozbawionym zasłon oknem rozświetliła błyskawica. Alex wsunął do środka prawą dłoń i trzymaną w drugiej ręce łyżkę, która ocierała się o elastyczne, śliskie od krwi ścianki. Kiedy jego palce natknęły się na coś okrągłego – to główka, zmusił się, by tak właśnie o tym czymś pomyśleć – przesunął w tamtą stronę łyżkę, zupełnie jakby naciągał but na piętę, a potem zacisnął palce na trzonku i zaczął ciągnąć. Ciągnął i ciągnął, a Brooke krzyczała, krzyczała: „Przestań, Alex”, aż wreszcie wydobył chudziutkie ciałko na światło dzienne. Był taki moment – tak, Alex musiał to przyznać w mroku poprzedzającym świt tamtego dnia, ale też znacznie później – kiedy łyżka i dłoń nacisnęły zbyt mocno. Kiedy twarda powierzchnia między nimi ugięła się chyba niemal niezauważalnie. Ale nawet jeśli tak się stało, to kiedy? Może kiedy wyciągał płód przez kanał

rodny, uszczęśliwiony, że w ogóle udało mu się go chwycić? A może chwilę później, kiedy ujrzał to, co musiało być maleńką buzią. I, tak, dostrzegł też iskierkę życia, nie takiego, jakie sobie wyobrażał, ale jego zapowiedź, którą niemal pamiętał z początków własnego życia, z czasów, zanim stał się Aleksem, zanim pojął, że jest kimkolwiek. Wciąż próbował to sobie przypomnieć, zatrzymać ten moment, ale za każdym razem ulotna chwila mijała i pozostawało już tylko to, co nastąpiło później.

Rozdział 1 2008 W dniu chrzcin ogród wręcz lśnił, obficie zroszony deszczem poprzedniej nocy. Trawniki wokół rabat pełnych letnich kwiatów były jeszcze wilgotne. Taras, do którego wybudowania Brooke przekonała swojego szefa Lorenza, był duży, mógł pomieścić stół z napojami i sporo gości. Właściwie to Brooke zaprojektowała cały ogród. Stali klienci centrum ogrodniczego Lorenza uwielbiali w nim przesiadywać. Popijając firmową mrożoną herbatę, dyskutowali o roślinach, dopóki nie nabrali pewności, że warto zaryzykować przygodę z nową odmianą funkii czy bodziszka. To dzięki wzrostowi zysków, jaki odnotowała firma po otwarciu ogrodu, Brooke mogła zorganizować tutaj chrzciny. Oboje z Seanem nie mogli zaoferować bardziej uroczego miejsca na tę szczególną uroczystość. Brat Seana, Gerry, i jego żona Kate, których syn Derek był bohaterem dnia, mieli małe mieszkanie i ogródek wielkości chusteczki. Kiedy rodzina Seana spotykała się w komplecie, było to naprawdę poważne przedsięwzięcie. Tym razem zebrała się ponad dwudziestka gości, nie licząc dzieci – rodzeństwo Seana zdawało się produkować je w hurtowych ilościach. Ogród Lorenza, nawet z mokrą trawą, stanowił w tej sytuacji prawdziwy dar niebios. – Biedny maluch jest naprawdę wyczerpany. – Sean wskazał na małego Dereka, ciągle jeszcze wystrojonego w irlandzkie koronki, ale śliniącego się już lekko z główką przechyloną na bok w swojej spacerówce. – W przeciwieństwie do naszej Meghan. – Nawet mi nie przypominaj. – Brooke wykładała na półmisek kolejną porcję krewetek na zimno. – Co ja takiego zrobiłam? – Meghan, sześcioletni wulkan energii o słuchu wyostrzonym jak u nietoperza, zatrzymała się właśnie przy rodzicach, wykonała na wilgotnym trawniku kilka gwiazd i zręcznie wyminęła w ten sposób kuzynów. – Krzyczałaś przez całą ceremonię obmywania cię z grzechu, jakby obdzierali cię ze skóry – Sean cmoknął córkę w rudą czuprynę. – Można by pomyśleć, że odprawialiśmy nad tobą egzorcyzmy. – Mamo, co to takiego „egzorcyzmy”? – zainteresowała się Meghan, zabierając się do pałaszowania krewetki. Zawsze dopytywała Brooke o znaczenie rozmaitych słów, zwłaszcza tych, których używał tata. Brooke uśmiechnęła się blado.

– Egzorcyzmy polegają na wypędzaniu z kogoś diabła. – Chociaż nie zawsze są skuteczne – dodał Sean. Meghan pokazała mu język, a potem ruszyła dalej. – Widziałeś? – Sean zwrócił się do swojego brata, Geralda. – Ta mała w ogóle nie szanuje ojca. Oczywiście żartował, ale Gerry i Kate natychmiast wymienili porozumiewawcze spojrzenia, po czym Gerry powiedział: – Nasza pierworodna też taka była. A potem sprezentowaliśmy jej siostrzyczkę, którą mogłaby się opiekować. To szybko postawiło ją do pionu. Brooke zauważyła, że Sean wciągnął głęboko powietrze. Ten temat oczywiście musiał wypłynąć. Czy mogło być inaczej, zwłaszcza na takiej rodzinnej imprezie jak chrzciny? Zacisnęła zęby. Czy oni nigdy nie dadzą im spokoju? Sean miał trzech braci i siostrę. Każde mogło się pochwalić sporą gromadką dzieci, poza najmłodszym z braci, który był gejem i mieszkał na zachodnim wybrzeżu. Na dodatek chociaż żadne z nich nie chodziło regularnie do kościoła, wszyscy chrzcili swoje dzieci i z dumą podkreślali, że są katolikami irlandzkiego pochodzenia. Kiedyś, gdy delikatne aluzje i docinki na temat jedynaczki Brooke i Seana stały się bardziej męczące niż zwykle, Brooke zwróciła się do jednej ze swoich szwagierek z pytaniem, czy jej zdaniem ZPG to dobry pomysł. „ZP kto?”, spytała szwagierka, a Brooke nie kontynuowała tematu. Tak czy inaczej przyrost naturalny klanu O’Connorów wynosił sporo ponad zero, nawet jeśli wszyscy oni uważali, że dziecko numer jeden – a więc również Meghan – tak naprawdę się nie liczy. Sean chyba jest podobnego zdania, pomyślała Brooke, muskając palcami grzbiet dłoni męża. Niezależnie od tego, jak bardzo kochał Meghan, nigdy nie zadowoli się posiadaniem tylko jednego dziecka. Teraz też zesztywniał i zaczął się odcinać dogryzającemu mu rodzeństwu. Nie potrafił obronić decyzji Brooke, ale nie zamierzał też tak po prostu zwrócić uwagi najbliższym, że to nie ich sprawa. – Nie mówiliśmy wam jeszcze? – rzucił teraz do Geralda. – Wysyłamy do was Meghan na całe wakacje, będziecie mogli nad nią popracować. Brooke zostawiła mężczyzn samych i ruszyła między gości z półmiskiem pełnym skrzydełek kurczaka. Chociaż była wysoką blondynką – prawdziwą Anglosaską wyróżniającą się na tle reszty O’Connorów i większości ich przyjaciół – zdała się prześliznąć przez tłum niemal niezauważona, od czasu do czasu wymieniając tylko jakieś uwagi na temat ogrodu czy ceremonii w kościele. Chociaż ojciec O’Donnell zmierzył bacznym spojrzeniem jej wąskie białe spodnie i jedwabną bluzkę, w rozmowie ograniczył się jedynie do pnących róż i ich przycinania. Kiedyś Brooke budziłaby większe zainteresowanie uczestników przyjęcia, ale minęło już siedem lat, odkąd zjawiła się w Connecticut i poślubiła Seana. Teraz gościom raczącym się skrzydełkami wydawała się odrobinę nudna,

i tyle; częściej milczała, niż mówiła. Wszędzie, po alejkach i zadbanych gazonach, biegały maluchy. Jak poinformowała szwagierkę Kate, na przyjęciu było siedemnaścioro dzieci poniżej dziesiątego roku życia. Niewielka plastikowa zjeżdżalnia na spłachetku piasku w rogu ogrodu stanowiła wyjątkową atrakcję, ale Meghan i kilkoro jej ulubionych kuzynów bawili się w berka między rabatkami. – Nie powinniśmy ich stamtąd zabrać? – zaniepokoiła się Kate, kiedy Brooke przystanęła obok ławeczki, na której szwagierka siedziała w towarzystwie matki Seana i Gerry’ego, Matildy, zwanej przez wszystkich „mamusią”. Blisko sześćdziesięcioletnia teściowa, mając już sporą dawkę whisky we krwi, siedziała sztywno z dłońmi złożonymi na kolanach. – Wszystko w porządku – uspokoiła ją Brooke. – Skrzydełko? – zaproponowała, podsuwając obu paniom półmisek i plik papierowych serwetek. Kate pokręciła głową, natomiast Matilda ochoczo skorzystała z poczęstunku, jednak skrzydełko, które chwyciła ostrożnie, wymknęło się jej z bladych palców i wylądowało na trawie. Nachyliła się, żeby je podnieść. – Nie podnoś, mamo, dam ci inne. Proszę. – Kate błyskawicznie chwyciła drugie skrzydełko i papierową serwetkę, gotowa nakarmić teściową niczym małe dziecko, gdyby tylko zaszła taka potrzeba. – Wspaniałe przyjęcie – zauważyła Matilda, ignorując zabiegi synowej. – Ale chyba powinnaś je wydawać dla własnego dziecka. – Mamo! – krzyknęła Kate i popatrzyła na Brooke przepraszająco. – Nic się nie stało – zapewniła Brooke. – Sama urodziłam piątkę, tylko popatrz, jak wspaniale sobie radzą. Porządni młodzi mężczyźni. – Fanny też jest kochana – powiedziała Brooke. – No więc jak, panno Brooke, masz już kolejnego małego zucha w brzuchu? – Mamo, proszę cię – jęknęła Kate. – Jeśli chcesz, żebym się zamknęła, lepiej przynieś mi następnego drinka. – Za chwileczkę. A teraz zjedz kurczaka. Matilda wreszcie wzięła skrzydełko i zaczęła obgryzać. Na ten widok Brooke nagle zatęskniła za swoją matką, która zapowiedziała się z wizytą jeszcze tego lata. Nie żeby były sobie szczególnie bliskie – łączyła je więź z pewnością nie mniej skomplikowana od tej między Seanem a Matildą – ale przynajmniej matka nie wtrącałaby się do jej rodziny. A tymczasem dzieci otoczyły Brooke, domagając się skrzydełek, więc przykucnęła z półmiskiem, żeby je poczęstować, a potem zawołała jeszcze za nimi z przypomnieniem, że mają wyrzucić kości do kosza na śmieci i wytrzeć ręce serwetkami. Kiedy podniosła wzrok, natknęła się na zamyślone spojrzenie szwagierki.

– Nie wiem, jak poradzilibyśmy sobie z przyjęciem bez ciebie – powiedziała Kate. – Cieszę się, że zdecydowaliście się na centrum Lorenza. – Nie chodzi tylko o miejsce. Wszystko zaplanowałaś. – Kate westchnęła. – Myślałam, że dam sobie radę z czwórką, ale teraz nie jestem tego już taka pewna. Derek będzie ostatni, tyle przynajmniej mogę ci powiedzieć. – Nachyliła się w stronę Brooke. Miała wąskie ramiona i zadarty nos. Kiedy wychodziła za Gerry’ego była zwinną cheerleaderką, jednak po kolejnych ciążach pozostała jej pamiątka w postaci szerokich bioder i obwisłych piersi. Włosy farbowała teraz na ciemny kasztan. – Kiedy wyjęli już Dereka, podwiązali mi jajowody – wyznała przyciszonym głosem. – Powiedziałam o tym Gerry’emu dopiero po wszystkim. Nie możemy sobie pozwolić na kolejne dziecko. Musimy odkładać na dom. – Czwórka chyba wam wystarczy – zauważyła Brooke. – Dwie dziewczynki, dwóch chłopców. – Nie zdobyłabym się na taką odwagę, gdyby to nie był chłopiec. Feminizm to dla O’Connorów brzydkie słowo. – Nie wiem, czy ktokolwiek z tej rodzinki w ogóle je zna – odparła z uśmiechem Brooke. – Mimo wszystko, no wiesz, mama ma trochę racji. – Kate rozejrzała się wokół. Matilda zdążyła już wstać ze swojego miejsca i kierowała się prosto w stronę stołu z napojami. – Jeśli będziesz za długo czekać, Meghan zdąży już skończyć parę klas podstawówki. Zobacz, jak moje bawią się razem. – Wskazała ręką w stronę zjeżdżalni, gdzie bawiły się jej córki, jedna starsza, druga młodsza od Meghan. – Różnica większa niż sześć lat i już nie ma tej przyjemności. Chociaż oczywiście będzie mnóstwo innych wspaniałych sytuacji – pospieszyła natychmiast z zapewnieniem. – Nawet jeśli macie jakieś problemy, nie powinniście rezygnować… – Doceniam twoją troskę, Kate. Naprawdę to doceniam. – Brooke wyprostowała plecy. Nie wolno jej zapominać, że lubi Kate, która nauczyła ją, jak postępować z O’Connorami i zawsze ją przed nimi broniła. – Nie chcemy się śpieszyć – wyjaśniła, po czym z niemal całkowicie opróżnionym półmiskiem zawróciła w stronę tarasu. Odstawiła resztę skrzydełek na stół, który wyglądał jak po najeździe Hunów. Dwie z kuzynek Seana zgarniały resztki jedzenia z półmisków i odkładały opróżnione naczynia na bok. Na horyzoncie pojawiły się kłębiaste chmury, powietrze zrobiło się ciężkie. Brooke zauważyła, że kilka rabat z późnymi irysami i liliami zostało zdeptanych. Jutro będzie musiała przyjść do pracy wcześniej, żeby obciąć zgniecione kwiaty i podeprzeć nadłamane łodygi. Młodszy brat Seana, Danny, podrzucał do góry kawałki arbuza i łapał je ustami na oczach grupki zachwyconych dzieciaków – uparcie próbowały powtórzyć tę sztuczkę

i zaśmiecały trawnik soczystymi kawałkami różowego miąższu; tylko patrzeć, jak przylecą pszczoły. Za to przy rabacie z begoniami był ludzki przekładaniec: Meghan siedziała na kolanach wujka Gerry’ego i trzymała całkowicie już rozbudzonego Dereka; koronkowa szatka od chrztu spływała jej na kolana. Wujek Gerald obejmował ich oboje, Meghan natomiast karmiła malucha. – Mamusiu, zobacz! – zawołała na widok Brooke i opuściła butelkę, co natychmiast wywołało protesty Dereka, który zaczął wymachiwać rączkami. – Karmię Dereka! – Świetnie sobie radzisz, kochanie – odkrzyknęła Broo​ke. – Postaraj się bardziej przechylić butelkę, dobrze? Żeby Derek nie nałykał się powietrza. – Masz, Derry. Pij. – Meghan na powrót zajęła się malcem. – To urodzona niania – zauważył Gerry. – Po prostu uwielbia waszego synka – odparła Brooke. Gerry nie odezwał się, ale i tak wiedziała, co miał ochotę powiedzieć: „Wolałaby niańczyć siostrzyczkę albo braciszka”. O’Connorowie nigdy nie odpuszczali, nawet kiedy milczeli. Nawet Neal, mieszkający w San Francisco gej, przy każdej wizycie dopytywał, jak się sprawy mają w tym temacie. – Oho – jęknęła Meghan. Derek odwrócił buzię od butelki i zaczął popłakiwać. – Wszystko w porządku, kochanie. – Gerry próbował jednocześnie podnieść synka, zabrać butelkę i zsunąć sobie Meghan z kolan. Brooke zrobiła krok w jego stronę i wzięła Dereka na ręce. Kiedy oparła sobie malucha na ramieniu, zauważyła, jak oczy Gerry’ego rozszerzają się ze zdumienia, zupełnie jakby to, że umiała sprawić, by niemowlęciu się odbiło, uznał za prawdziwy cud. Odwróciła się, żeby nie zauważył cierpienia malującego się na jej twarzy. Derek czknął i beknął. – Fuj! – zawołała Meghan. – Mamusiu, Derek zabrudził ci bluzkę! – Nic się nie stało, to się spierze. A ty czujesz się już lepiej, prawda? – zwróciła się do malca, który szczerze mówiąc miał minę jowialnego staruszka wpatrującego się w słoik z korniszonami. Brooke już chciała oprzeć go sobie na biodrze, ale Gerry wyciągnął w jej stronę ręce, oddała mu więc synka i poszła po serwetkę, żeby wytrzeć bluzkę. Niebo chmurzyło się coraz bardziej, w powietrzu dało się wyczuć zapach ozonu. Rozmaici członkowie rozbudowanego klanu O’Connorów – nawet jeśli niektórzy nosili nazwisko Mulligan, Pease, czy nawet Wuertenbacher – zaczęli zbierać swoje zabawki, talerze i umorusane dzieci, podczas gdy Brooke zręcznie i z dużym wdziękiem sprzątała resztki jedzenia i wyrzucała śmieci. Kuzyn Seana, Dominick – powód do dumy dla niektórych członków rodziny, dla innych zaś źródło wiecznej irytacji – spierał się z księdzem O’Donnellem na temat wyboru szkoły. Dominick był prawnikiem z Filadelfii, zajmował się obroną praw

obywatelskich i ponoć miał nawet zakusy na polityczną karierę. Lekko przygarbiony, nawet jak na O’Connora był wyjątkowo postawny, a przed świdrującym spojrzeniem jego małych oczu nic się nie ukryło. – Wy, księża, używacie słowa „wybór”, jak wam wygodnie – klarował kapłanowi z zaczerwienionym nosem. – Jeśli kobieta życzy sobie aborcji, wyrzucacie je z waszego słownika. Ale jeśli katolicka szkoła występuje o dofinansowanie od państwa, pierwsi się z nim wyrywacie. – A więc uważa pan za słuszne – zaperzył się ojciec O’Donnell – że kobieta może podjąć decyzję o zamordowaniu własnego dziecka, ale nie może zdecydować o posłaniu swoich żyjących pociech do bezpiecznej placówki, w której nauczono by je katolickich wartości? – Mogą poznawać te wartości w niedzielę. Ale dwunastoletnia ofiara gwałtu, którą zmusicie do donoszenia ciąży, nie odzyska już swojego życia. – Przecież go nie straciła. Jest matką. – W porządku, proszę posłuchać. – Dominick chwycił ogromną krewetkę z półmiska, który żona Danny’ego, Nora o ptasiej twarzy, właśnie sprzątała ze stołu. – Nie zamierzam kwestionować waszej polityki planowania rodziny. Ale kiedy mówimy o rozdętych do granic możliwości wydatkach na oświatę w naszym stanie, o dzieciach specjalnej troski, którym odmawia się finansowania nauki podstawowych umiejętności, wtedy bardzo mi przykro, proszę księdza, nie widzę sensu wydawania pieniędzy na lekcje religii. Hej, Brooke, chowasz wszystko do lodówki? – Zbiera się na deszcz. – Wskazała ruchem głowy na zachmurzone niebo. – Brooke na pewno ma swoje zdanie na ten temat – zauważył ksiądz O’Donnell i machnął w jej stronę trzymaną w ręku butelką. – Zawsze je ma, ale z nikim się nie dzieli. Może dzisiaj to pani zrobi, pani O’Connor? – zagadnął, a kiedy Brooke nie odpowiedziała, dodał pijackim scenicznym szeptem. – Niewzruszona jak głaz. Kiedy Sean był młodym hulaką… – Sean – przerwała mu w tym momencie Kate – koniecznie musi nam zaśpiewać jakąś kołysankę. Przynajmniej małemu Derekowi – dodała, trzymając synka na wysokości piersi, twarzą do zgromadzonych gości. Maluchowi oczy same zamykały się ze zmęczenia. – Daj spokój. – Sean pogładził jedwabiste włoski malucha szorstką dłonią. – Wszyscy są jeszcze zajęci rozmową. – Bądź co bądź to O’Connorowie, prawda? – zauważył ktoś z Wuertenbacherów. – Oni nigdy się nie zamykają. – Deszcz na pewno ukróci te pogaduszki. – Brooke pokiwała głową: – No dalej, nie daj się prosić. Zaśpiewaj. Lekko uścisnęła męża za ramię. Dobrze wiedziała, że Sean zawsze dążył do perfekcji we wszystkim, co robił. Choćby chodziło o niedoceniane drobiazgi,

takie jak śpiew czy praca w ogrodzie otaczającym ich dom, w której osiągał jeszcze lepsze rezultaty niż ona sama – nigdy się nie chwalił, po prostu rzetelnie wszystko wykonywał. To prawdziwy dar, zwierzyła się nawet kiedyś matce, jeszcze w Pensylwanii, przyprawiając ją tym o wybuch śmiechu. Później już nigdy nie rozmawiała z nią o Seanie, wolała też unikać tego tematu podczas wizyt matki u nich. Ksiądz O’Donnell się nie mylił: Brooke zawsze zachowywała swoje zdanie dla siebie. Gdyby miała się z nim jednak zdradzić, wybrałaby sformułowanie nawet jeszcze bardziej górnolotne niż „dar”. Powiedziałaby, że Sean zawsze pozostaje wierny prawdzie. Niczym Gareth, rycerz króla Artura, który zjawił się na dworze w przebraniu kuchcika i bez słowa skargi przyjmował wszelkie zniewagi, zanim wreszcie został bohaterem. Pewnie określeniem „kuchcik” jeszcze bardziej rozbawiłaby matkę, zaczęłaby przewracać oczami, wydziwiać, że Sean ma piegi, przerzedzające się włosy i nudną pracę. Matka Seana uszczypnęła Brooke w ramię. – Wydaje mu się, że potrafi śpiewać – mruknęła. Oddech Matildy cuchnął whisky. Brooke próbowała odciągnąć ją na bok, ale uwagę teściowej zdążyli już usłyszeć wszyscy goście. – W dzieciństwie ciągle prosił, żeby posłać go na lekcje śpiewu. Proboszcz opłacił mu nawet kilka i jaki z tego pożytek? – Ale przecież śpiewa w chórze, prawda? – odezwała się z drugiej strony stołu bratowa Seana, Nora. – No wiecie, w filharmonii. – Oczywiście nie zamierzał zniżać się do kościelnego chóru – odparła Matilda. – Czysta niewdzięczność. – Sean, nie daj się prosić – wtrącił Dominick. – Zaśpiewaj coś. – No nie wiem. – Sean rzucił ukradkowe spojrzenie na matkę, zanim popatrzył Brooke w oczy. – Już wcześniej bolało mnie gardło, a jeszcze to piwo… – Zaśpiewaj, kochanie – powiedziała łagodnie Brooke. – Zanim się rozpada. Sean odstawił plastikowy kubek na stół i wyszedł na środek trawnika. Nagle wokół zapanowała kompletna cisza. Wyprostował się i wyciągnął przed siebie ręce wnętrzem dłoni do góry, zupełnie jakby trzymał w nich obłok. A potem nabrał powietrza i zaśpiewał: – Och, Derry, chłopcze, słychać już kobzy zew na szczytach i w dolinie. – Czysty tenor wypełnił powietrze, a Broo​ke poczuła, jak łzy cisną się jej do oczu. – Kwiaty już umierają i ty też musisz odejść, lecz ja nadal będę tu trwać, gdy lato minie. Meghan pociągnęła Brooke za nogawkę spodni, a kiedy matka nachyliła się w jej stronę, powiedziała: – Kwiatki wcale nie umierają. – Ciii, kochanie, wiem. To tylko piosenka. – Dlaczego płaczesz? – Bo to takie ładne. Ciii. Głos Seana wznosił się coraz wyżej. Słodycz tej wysokiej nuty była niczym

dzieło mistrza cukiernictwa. Brooke nie znała się na muzyce – jej ojciec lubił słuchać Keitha Jarretta i Bacha w deszczowe dni – ale w tamten weekend przed dziesięcioma laty, pierwszy, jaki spędzili razem, kiedy się obudziła i usłyszała, jak Sean śpiewa pod prysznicem po włosku, nagle zapragnęła znaleźć się z nim z powrotem w łóżku. Teraz Kate i ksiądz O’Donnell też mieli łzy w oczach. – I wciąż tu będę, w mroku czy blasku dnia. Och, Derry chłopcze, Derry chłopcze, zawsze będę cię kochała. W powietrzu zawisła cisza. Kilkoro dzieci zaczęło klaskać, ale matki przytrzymały im ręce, wskazując na małego Dereka, który zasnął w objęciach Kate i w promieniach wyglądającego zza chmur słońca wreszcie przypominał uroczego malucha. Sean się rozluźnił, a po jego twarzy przemknął odrobinę smutny uśmiech, zupełnie jakby udało mu się spłatać wszystkim jakiegoś psikusa. – Mój Boże, Sean. – Nora westchnęła i podeszła bliżej, żeby cmoknąć go w policzek. – To moja piosenka, ty złodziejaszku – powiedział Danny, kiedy już pozostałe panie skończyły obcałowywać jego brata. – Teraz to piosenka Derry’ego – odparł Sean. – Najwyższy czas na zmianę pokoleń. Goście zaczęli pakować wózki i przenośne lodówki. – To był naprawdę magiczny moment. – Brooke ujęła dłoń męża. – Jej to powiedz – mruknął Sean, wskazując głową matkę, która właśnie z godnością przemierzała żwirową alejkę w towarzystwie Kate. Mamuśka, cisnęło się już Brooke na usta, ma drewniane ucho i jest sztywna, jakby razem z whisky kij połknęła, wolała jednak nie wszczynać kłótni. – Pomożesz mi pozbierać talerze? – poprosiła. Wkrótce ostatni maruderzy odjeżdżali, z żonami za kierownicą. Jeszcze tylko Kate po raz kolejny podziękowała Brooke ze łzami w oczach, zanim umieściła śpiącego Dereka w foteliku samochodowym i ruszyła w drogę powrotną, po czym parking wreszcie opustoszał. Meghan wykonała parę gwiazd na zdeptanym trawniku, podczas gdy Brooke i Sean poskładali stoły i schowali je do ogrodowej szopy. Kiedy jechali już do domu, rozpadało się. Najpierw błyskawice rozjaśniły ciemne niebo, a potem wielkie krople zaczęły znaczyć zakurzoną szybę auta. – A więc Kate rzuciła pracę, no wiesz, po urodzeniu małego – zagaił Sean, zjeżdżając z autostrady w zachodnią część Hartford. – To dziwne, bo mnie wspominała coś, że zamierzają kupić dom. Ale pewnie z czwórką dzieci… – Mogą mieszkać u nas – odezwała się Meghan z tylnego siedzenia, kopiąc w fotel matki.

– Chyba byłoby nam trochę ciasno, nie sądzisz? – odparła Brooke. – Nie. Mały Derry mógłby spać w moim pokoju, ciocia Kate i wujek Gerry w piwnicy, a Rosie i Sarah u mamy w pokoju. Sean się roześmiał. – A co z Jimmym? Meghan zmarszczyła brwi. – Jimmy może się przeprowadzić do cioci Fanny. – Nie sądzę, żeby ciocia i wujek chcieli zamieszkać u nas, kochanie – odpowiedziała Brooke. – Na pewno woleliby mieć własny dom. – Ale przecież u nas jest strasznie dużo miejsca, mamusiu. Nawet jakbyś urodziła bliźniaki, też by miały swoje pokoje. Mogłyby wziąć mój pokój, a ja bym się przeprowadziła do twojego… – Nie urodzę bliźniaków, słoneczko. – Brooke obróciła się na swoim siedzeniu. Błyskawica rozjaśniła buzię Meghan, bladą ze zmęczenia i ekscytacji. – Ale na pewno będziemy często widywać małego Dereka. A kiedy trochę podrośniesz, może będziesz mogła się nim nawet sama opiekować. – Ja nie chcę się nim opiekować – rzuciła płaczliwym tonem Meghan i znów kopnęła w fotel. – Chcę mieć swojego dzidziusia. – Chyba raczej dzidziusia mamy – poprawił ją Sean, skręcając na podjazd przed domem, po czym wyłączył silnik. Rozpadało się już na dobre, asfalt był śliski od deszczu. – No i? – Meghan wpatrywała się teraz to w jedno z rodziców, to w drugie. – No i to decyzja, którą mogą podjąć wyłącznie dorośli, zobaczymy – rzuciła stanowczym tonem Brooke, unikając wzroku męża. – A teraz najwyższa pora spać. Kiedy wreszcie ułożyli Meghan do snu, mimo deszczu wyprowadzili psy i pozmywali naczynia po przyjęciu, zrobiła się już północ. – Jutro czeka nas długi dzień – powiedziała Brooke. – Mogę odebrać Meghan, jeśli chcesz. – Zrobisz to dla mnie? Umówiłam się na kawę. – Umówiłaś się? – Sean podniósł wzrok znad zastawy, którą właśnie chował do szafki. Brooke machnęła lekceważąco ręką. – Ktoś z moich starych znajomych z liceum będzie przejazdem w mieście. Może to nie najlepszy moment, ale już zgodziłam się na spotkanie. Na szczęście Sean nie drążył tematu. Dwa kanarki w klatce zawieszonej nad zlewem świergotały irytująco. Brooke zdjęła zabrudzoną jedwabną bluzkę i namoczyła ją w zimnej wodzie. Psy – dwa mieszańce labradora i nadpobudliwy terier, wszystkie przygarnięte ze schroniska – kręciły się niespokojnie, zanim

wreszcie ulokowały się w przedsionku. A na górze Brooke wycierała właśnie ręcznikiem twarz i ramiona, cały czas czując na sobie spojrzenie Seana. Uświadomiła sobie, że nie dopytywał jej o spotkanie, bo wciąż rozmyślał o tym, co powiedziała Meghan. Swoje dziecko. Brooke poczuła panikę mrożącą serce. Sean musi wstać o szóstej do pracy. Nie będzie miał czasu ani energii, żeby spierać się o kwestię powiększenia rodziny. Teraz ściągnął podkoszulek i wszedł do łazienki. Kiedy otoczył Brooke ramionami w pasie, ich spojrzenia spotkały się w lustrze. Był od niej niższy o centymetr czy dwa. Na plecach czuła dotyk jego sporego, ale nie tłustego brzucha, „oponki”, jak mówili O’Connorowie. Ostatnio zapuścił schludną kozią bródkę, żeby zasłonić nazbyt delikatny podbródek i zrównoważyć rosnące zakola. Ramiona miał masywne, umięśnione, z rudawymi włoskami sięgającymi aż do dłoni. Przywarł do niej i wyczuła jego erekcję. – Wiesz co, oni wszyscy mają rację – powiedział cicho, wpatrując się w nią złocistymi oczami. – Jeśli już nie przez wzgląd na nas, to dla dobra Meghan. Sama widziałaś przecież, jak wspaniale zajmowała się maluchem. Brooke powoli wypuściła powietrze z płuc; próbowała opanować uczucie paniki. – Meghan ma mnóstwo kuzynów. – To nie to samo. – Przesunął dłonie w górę i zaczął pieścić jej piersi pod zwiewnym szlafroczkiem. – Może powinnaś odstawić pigułki. – Piersi by mi się zmniejszyły. – Nie kocham cię z powodu twoich piersi. Mamy mnóstwo oszczędności. Gerry mówi… Brooke odwróciła się twarzą do niego. – Gerry nie był przykuty do łóżka z powodu żadnego ze swoich dzieci – powiedziała. – Kate zresztą też nie. – Wiem, wiem. – Sean przesunął wzrokiem po jej obojczyku, szczęce, uchu. Czasami miała wrażenie, że on uczy się jej na pamięć. – Ale wszystko dobrze się skończyło. Sama mówiłaś, że to było najwspanialszych osiem tygodni w twoim życiu. Zresztą zdaniem lekarzy to przecież wcale nie znaczy, że następnym razem… – Na dodatek mam teraz strasznie dużo pracy – przerwała mu. – Lorenzo liczy na mnie, muszę załatwić kontrakt na projekt ogrodu dla Aetny. No i jeszcze nowe centrum w Simsbury, a do tego Jessica odchodzi, żeby zacząć naukę w szkole pielęgniarskiej… – Ciii, ciii. – Położył jej palec na ustach. Bruzdy na jego twarzy zdradzały smutek, któremu nie lubił się poddawać. Jego irlandzki temperament wybuchał ogniem nie na zewnątrz, ale do środka, spalając wszystko na popiół. Co gorsza, wymówki żony nie przestawały go zdumiewać. Jego miłość do Brooke była wolna od wątpliwości, zresztą widział, jak wiele radości dawała jej Meghan. Każda ich

rozmowa na temat kolejnego dziecka przebiegała w ten sam sposób, ale kochał żonę zbyt mocno, by odpuścić. Miał to, co ojciec Brooke określał – czytał i cytował rozmaitych filozofów, jakby to byli jego najlepsi przyjaciele – mianem znamion prawdziwej miłości, niegasnące pragnienie dobra tej drugiej osoby. – Ciągle słyszę to samo – dodał sztucznie beztroskim tonem, odsuwając palec od jej ust. – Czasami myślę sobie, że powinienem po prostu podmienić te twoje małe różowe pigułki na jakieś, jak to się mówi… – Placebo. – No właśnie. A kiedy się przekonasz, że wszystko idzie świetnie, Lorenzo jakoś sobie bez ciebie radzi, a odpoczynek w łóżku to jeszcze nie koniec świata, będziesz mi wdzięczna. I powiesz: „Ten Sean to może nie jest mister uniwersum, ale na pewno potrafi mnie kochać”. Potem pocałował ją – delikatnie, figlarnie, rozpaczliwie – w usta, ale Brooke szybko odsunęła głowę. – Nie potrafię na ten temat żartować – powiedziała. – Sposób, w jaki twoja rodzina na nas naciska – to jest nękanie. No wiesz, nie jestem jedyną kobietą na świecie, która zdecydowała się mieć tylko jedno dziecko. Nie puszczał jej ręki. – Ale jesteś jedyną, która za mnie wyszła. – Proszę cię, kochanie. Oboje jesteśmy zmęczeni. Lepiej skończmy tę jałową dyskusję i chodźmy już spać. Zdjęła szlafroczek i wsunęła się pod kołdrę. Sean przez chwilę stał w drzwiach, jego sylwetka odcinała się wyraźnie w jasnym prostokącie światła padającego z łazienki, po chwili zgasił światło i położył się obok żony, która delikatnie pogładziła go po plecach. Miała swoje powody – no cóż, może nie dość dobre dla innych, ale dla niej wystarczające. Powody, których nie mogła, nie była w stanie wypowiedzieć na głos. Bo wtedy rozświetlony słońcem śpiew Seana łatwo mógłby się zamienić w rozdzierający krzyk. Kiedy w milczeniu masowała mu łopatki, czuła jego ból, jego codzienną niepewność. Ogromne łóżko, na którym leżeli, oddychając coraz szybciej, przypominało łódkę miotaną sztormem. Gdzieś w kabinie tej łodzi biło jej serce. Kabinie, której drzwiczki od dawna już były zatrzaśnięte – nie przed Seanem, ale przed buntem z jej burzliwej przeszłości. W momencie, gdy Sean chwycił jej ręce i otoczył się nimi w pasie, poczuła znajome szarpnięcie za drzwiczki. Otwórz je, pomyślała sobie. Ale nie mogła tego zrobić. Nie mogła, bo wtedy już na pewno zalałyby ich sztormowe fale. Zaczęła po kolei całować kręgi jego kręgosłupa, jeden po drugim, aż wreszcie Sean odwrócił się w jej stronę. Deszcz uderzał w okna rozświetlane błyskawicami, w ich blasku widziała łzy w oczach męża. Potem Sean pochylił się i całował jej piersi. Poruszali się w jednym rytmie, ostrożnie, jakby ich ciała przypominały kruche trzciny. Kiedy Brooke przesunęła się niżej i zaczęła

delikatnie ssać miękką skórę moszny męża, Sean jęknął z rozkoszy. Przez ułamek sekundy pozwoliła sobie wierzyć, że to wystarczy, że Sean zrozumie, jak bardzo go kocha mimo całego swojego uporu. Nie przestawała go pieścić ustami, językiem, piersiami. Jednak nawet kiedy dochodził, głęboko w jej wnętrzu, z palcami zaciśniętymi wokół jej dłoni, czuła, że wciąż próbował pokonać pragnienie, zupełnie jakby sama miłość była sztormem, który mógł ją zniszczyć, nim ona zniszczy jego.