Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony228 514
  • Obserwuję250
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań145 773

Maciej_Pieprzyca_-_Chce_sie_zyc

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
EBooki prywatne

Maciej_Pieprzyca_-_Chce_sie_zyc.pdf

Ankiszon EBooki EBooki prywatne Maciej Pieprzyca
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 16 osób, 16 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 322 stron)

OD AUTORA N ajpierw była pierwsza wersja powieści. Na podstawie nie­ których jej wątków powstał scenariusz, a w końcu film. Chociaż książka i film mają wiele elementów wspólnych, są to byty odrębne i samodzielne. Chciałbym, żeby te byty się uzu­ pełniały. Wierzę, że ci, którzy przeczytają książkę, będą chcieli zobaczyć jej bohaterów na ekranie. A ci, którzy zobaczą film, będą chcieli dowiedzieć się więcej o losach Mateusza i sięgną po powieść. Wierzę, że ani jedni, ani drudzy nie będą rozczarowani. Maciej Pieprzyca

N oc. Siedzę przy oknie i patrzę w gwiazdy. Ludzie od zawsze patrzyli w niebo i zadawali sobie pytanie, co tam jest w górze i jak działa. Mówią, że z gwiazd można wyczytać całe życie. Po­ znać przeszłość i przyszłość. Bo gwiazdy są na początku wszyst­ kiego. Po nocy zawsze jest dzień. A potem noc, i znowu dzień, i noc. Jak ta dzisiaj. Pełna gwiazd. Nazywam się Mateusz Rosiński, dzisiaj kończę dwadzieścia dziewięć lat. Jestem człowiekiem. 2 5 maja 1981 roku, wtorek. Słońce wzeszło o 4.55, a zaszło o 20.09. W tym dniu dwaj kosmonauci radzieccy, Władi­ mir Kowalionok i Wiktor Sawinych, byli świadkami epokowego wydarzenia. Wokół stacji salut-6, na której przebywali, przez pewien czas krążył pozaziemski obiekt w kształcie kuli. Wy­ darzeniu poświęcono konferencję naukową i setki artykułów w prasie na całym świecie. Istnieje jednak opinia, że mogła to być wyrzucona w przestrzeń kosmiczną torebka na śmieci. W tym dniu rozpoczął się w Londynie proces Petera Sutcliffea, znanego jako Rozpruwacz z Yorkshire, który w latach 1975-80 zamordował trzynaście kobiet, siedem innych zaś okaleczył. 1

Sutcliffe uważał, że przemówił do niego Jezus i kazał mu zabi­ jać kobiety. Został skazany na dożywocie w szpitalu psychiat­ rycznym, gdzie przebywa do dzisiaj. I odbiera trzydzieści listów od wielbicielek tygodniowo. W tym dniu zmarł też Bobby Sands, jeden z przywódców ira. W więzieniu rozpoczął strajk głodowy, domagał się uznania sie­ bie i towarzyszy za jeńców wojennych. Zmarł w sześćdziesiątym szóstym dniu głodówki. Umierając, ważył pięćdziesiąt cztery kilogramy. Tyle, ile teraz ja. Życie składa się z przypadków, tak jak z narodzin i pogrze­ bów, śmiechu i łez. 5 maja 1981 roku obchodzono Dzień God­ ności Osoby Niepełnosprawnej Intelektualnie. Może to przy­ padek, może nie, że tego dnia przyszedł też na świat Mateusz Rosiński. 3 M amusia dostała bóli podczas szycia. Tatusia nie było. Ra­ zem z kolegami siedział na dachu cegielni. Strajkował. Mamusia nie chciała go puścić. Prosił, przysięgał, czarował. I się zgodziła. Kiedy mamusia dostała bóli, Matylda, moja starsza siostra, zbiegła piętro niżej do Talarczyków. Pan Talarczyk był mili­ cjantem. „Porządny chłop, chociaż glina” - mówił o nim tatuś. Sierżant Talarczyk miał telefon, my jeszcze nie. Przyjechało po­ gotowie. Gdy zabierali mamusię, powiedziała do Matyldy: „Jak ja spojrzę Kalinowskiej w oczy. Ma komunię, na jutro miałam skończyć jej garsonkę”. Mamusia była krawcową. Nie skończyła garsonki. Urodziła mnie. Potem wiele razy zastanawiałem się, czy na pewno warto było pchać się na ten świat.

Poród był trudny. Mamusia i ja omal nie zmarliśmy tego dnia. Tatuś, jak się dowiedział, zszedł po rynnie z dachu cegielni. Czekał przed szpitalem do rana. Rano lekarz powiedział mu, że nie chciałem wyjść i musieli pomóc sobie kleszczami. Poród kleszczowy to się nazywało. Wyjęli mnie z mamusi jak gwóźdź ze ściany. 4 T o mamusia pierwsza zauważyła, że coś ze mnę jest nie tak. Było to pół roku po moim urodzeniu, w grudniu tysiąc dzie­ więćset osiemdziesiątego pierwszego. Lekarka, do której poszła, nie widziała nic złego w tym, że zawsze wtedy, gdy mamusia pró­ buje mnie karmić, moja głowa opada do tyłu. Druga lekarka powiedziała to samo i dodała: „Niech pani da spokój temu dziec­ ku. Czego pani chce?”. Potem już nic nie mogła powiedzieć, bo bez pukania wpadła pielęgniarka i wywołała ją na korytarz. Przywieźli zakrwawionych robotników z cegielni. Trzynastego grudnia wyprostowany pan generał, któremu głowa nie opadała jak mnie przy karmieniu, wprowadził stan wojenny. Nie można już było siedzieć na dachu cegielni i strajkować. Znaleźli się jed­ nak tacy, co dalej chcieli siedzieć na tym dachu. I mój tatuś też chciał. Prosił mamusię, przysięgał i czarował. Ale tym razem ma­ musia się nie zgodziła. Dlatego tatusia wśród tych zakrwawionych nie było. W miarę jak dorastałem, już nie tylko mamusia widziała, że coś ze mną jest nie tak. Lewą dłoń miałem przez cały czas zaciśniętą. Prawa nie była zaciśnięta, ale za to jej powyginane palce były wciąż sztywne. Nie dawałem rady ich zgiąć. Nie dawałem rady nic chwy­ cić. I wcale mnie nie słuchała. Często sama z siebie wystrzeliwała

do przodu albo w bok. Kiedy podrosłem, dowiedziałem się, że nazywa się to spastyka. Ale wtedy, gdy miałem półtora roku, tego nie wiedziałem. I mamusia też nie wiedziała, dlaczego czasem usta mam zaciśnięte tak mocno, że nie daję rady ich otworzyć, a moja szczęka nie wiedzieć czemu opada. Kiedy tak opadała, ślina wy­ pływała mi z ust. Ciekła po brodzie, bo zapominałem o połykaniu. Nie wyglądało to zachęcająco. Zwłaszcza dla tych, którzy widzieli to pierwszy raz. Ale najważniejsze, że nie chodziłem, a nawet mia­ łem problem z samodzielnym siedzeniem bez podparcia. Byłem jak robak, którego znalazłem na podłodze. Leżał tyłem, na pance­ rzu. Chociaż bardzo się starał i przebierał kończynami w po­ wietrzu, jego ciało nie mogło się przesunąć nawet o milimetr. Mamusia zabrała mnie do tej samej lekarki, która radziła jej kiedyś, żeby zostawiła mnie w spokoju. Tym razem była innego zdania. Wysłała mamusię do specjalistki. Pamięć to dziwna rzecz. Wydaje się niemożliwe, żebym pamię­ tał to, co się działo, kiedy miałem niecałe trzy lata. A jednak. Pamiętam farbowane na blond włosy doktor specjalistki i war­ stwę różowego pudru na policzkach, słabo maskującą blizny po trądziku. Powieki pomalowane na niebiesko i wisiorek z turku­ sem, dyndający, kiedy się nade mną nachylała. Mogę przysiąc, pamiętam, kiedy po raz pierwszy usłyszałem: - Porażenie mózgowe. Czterokończynowe. Wylew śródczasz- kowy. - Co teraz? - zapytała mamusia. - Będzie trochę lepiej, jak podrośnie i nabierze sił. - Nie będzie chodził? - Nie będzie się nawet czołgał. I jeszcze jedno...

- Jeszcze jedno? Pamiętam reakcję mamusi, kiedy usłyszała od doktor specja­ listki, że nigdy nie będę mówił i najprawdopodobniej jestem upośledzony umysłowo. Czyli niepełnosprawny intelektualnie, jak to teraz ładniej nazywają. Jej twarz nagle stała się kremowo- biała. Jakby ktoś pociągnął ją emalią. I jeszcze jedno mi się przypomina, chociaż kiedy dziś o tym myślę, wydaje się to nie­ możliwe. Czy mogłem zobaczyć, jak w jednej chwili posiwiała? Nie żeby od razu wyglądała jak babcia, ale pamiętam, że w jej czarnych włosach zauważyłem srebrzyste nitki. - Poczekamy, może nie będzie tak źle. Za rok przeprowadzimy odpowiednie testy - pocieszyła ją specjalistka. - Dlaczego? - zmienionym głosem zapytała mamusia. Doktor specjalistka podrapała się w upudrowany policzek i powiedziała: - Wybryk natury. I to jest moje pierwsze wspomnienie. Jakby od tego momentu zaczął się mój świat. Wracaliśmy autobusem. Pamiętam, że mamusia siedziała zamyś­ lona. Jechaliśmy. Jechaliśmy. Jechaliśmy. Autobus kursował na linii okrężnej. Jeździliśmy w kółko do zmroku. W domu mamusia z tatusiem mi się przypatrywali. - Mateusz, powiedz „mama” - prosił tatuś. - Ma-ma... - powtarzał za mnie. - Mateusz, słyszysz mnie? - pytała mamusia. Chciałem odpowiedzieć, ale poza gulgotaniem nic ze mnie nie wychodziło. Nie rozumiałem dlaczego. Zacząłem krzyczeć. To właściwie nie był krzyk. To był skowyt, ni psa, ni człowieka.

Pamiętam, że mamusi do oczu napłynęły łzy, pochyliła się nade mną i przytuliła do piersi wybryk natury. 5 C iepła noc. Siedzieliśmy z tatusiem na tapczanie. Nad nami okno, w nim gwiazdy. - A tam, widzisz, to Jowisz. Ta jasna to Gwiazda Polarna. Lu­ dzie myślą, że gwiazdy stoją w miejscu. Ale to nie jest prawda, one cały czas są w ruchu. Zasuwają - raz, dwa, pięć. Tylko my, patrząc z dołu, myślimy, że stoją. Mój tatuś się znał. Znał się na spłuczkach i piecykach gazo­ wych. Wszystko potrafił naprawić. Znał się na gwiazdach. Nie było gwiazdy, o której tatuś by nie wiedział, może poza tymi, których jeszcze nie odkryto. No i znał się na czarowa­ niu. Tatuś był bardzo mądry. Kiedy tak siedzieliśmy razem i nikt nas nie widział, pamiętam, pociągał nosem i oczy mu się szkliły. Wiedziałem, że ma to związek z tym, co powie­ działa doktor specjalistka. Ale gdy tylko do pokoju wchodziła mamusia... - Paweł, kończ, trzeba kłaść Mateusza. ...tatuś się zmieniał, przecierał oczy tak, żeby nie widziała, i uśmiechał się od ucha do ucha tym swoim rozbrajającym uśmie­ chem, który działał na wszystkich, ale najbardziej na mamusię. - Wiesz co, synek? Kiedyś zrobię ci rakietę. Polecisz do gwiazd. 6 M amusia nie mogła pogodzić się z tym, co usłyszała w ga­ binecie lekarskim. Ukrywała wybryk natury. Nie wiedzia­

łem, co to podwórko, nie widywałem innych dzieci - poza moim starszym o pięć lat bratem Tomkiem, ale to się nie liczy. Tylko raz mnie zabrała. Wieczorem, po zmroku, zawiozła mnie do kościoła. Na widok pana w czarnej sukience szczęka mi opadła i zapomniałem o połykaniu. Ślina popłynęła po brodzie i zaczęła kapać na posadzkę. - To nic - powiedział ksiądz, kiedy mamusia wycierała mi twarz. Pogłaskał mnie po głowie. - Trzeba wierzyć i modlić się o przebaczenie... - O przebaczenie? - zapytała mamusia. - Może to kara za grzech. Nie wiedziałem, kto to ten grzech. Co ma ze mną wspólnego? Mamusia wyglądała, jakby też nie wiedziała. Więcej nie zabrała mnie na spacer do kościoła. Tatuś też zabrał mnie na spacer. Zimowy. Po tym jak wyprosto­ wany pan generał wprowadził stan wojenny, nie przeszła mu ochota na politykę. Mamusia mu zabroniła, ale on po kryjomu robił swoje. Kiedy mamusi nie było w domu, odwiedzili nas dwaj wujkowie. Jeden z nich miał wąsy jak tatuś, drugi brodę. Przy­ nieśli ze sobą duży plecak. Wyjęli z niego paczki małych gazet i jeszcze mniejszych książek. Mówili na to „bibuła”. Dużo tego było. Połowę wózka tym zapchali. Na górę położyli mnie. - Żeby tylko się nie zsikał albo... - Roman, wujek z wąsami, miał obawy. Tatuś uśmiechnął się tylko i ściągnął ceratę ze stołu. Złożył na pół i wsunął pod pieluchę. Mimo mrozu tatuś i wujek szli z wózkiem daleko, na drugi ko­ niec miasta. To, na czym leżałem, było biblioteką niezależnego związku zawodowego i oni mieli ją przerzucić do nowej kryjówki. Długo już szli i ja nagle zacząłem się drzeć, po swojemu, głośno.

Tatuś nie mógł mnie uspokoić. Tak się darłem, że zwróciło to uwa­ gę patrolu milicji, który przechodził drugą stroną ulicy. Mundu­ rowi podeszli i zapytali, czy coś się stało. Tatusiowi zabrakło języ­ ka w gębie, ale wujek Roman powiedział, że jestem kaleką, ciężko zachorowałem, a oni wiozą mnie do szpitala. Ci z patrolu zajrzeli do wózka. Zobaczyli szalejący wybryk natury, którego spaśtyczna ręka raz po raz wystrzeliwała w górę. Z miejsca nas przepuścili. Ruszyliśmy dalej. Tylko tatuś nie mógł nadążyć. Ja wytrzymałem, on nie. To nie mnie, ale jemu przydałaby się cerata na tyłek. Mamusia, jak się o wszystkim dowiedziała, skrzyczała go. Mu­ siał jej przysiąc, że to się więcej nie powtórzy. Że kończy z po­ lityką. 7 D oktor specjalistka powiedziała, że nie będę się czołgał. Ma­ musia się z tym nie pogodziła. Zaczęła kłaść mnie na pod­ łodze, na brzuchu, i ruszać moimi rękami i nogami. - No, Mateusz. Prawa ręka, lewa noga, lewa ręka, prawa noga - zachęcała. Wcale mi się to nie podobało. Nie chciałem współpra­ cować. Żeby mi to „prawa-lewa” weszło w krew, mamusia kładła mnie potem na stole. Leżałem z brzuchem przyciśniętym do bla­ tu, a ona trzymała moje nogi. Za prawą rękę trzymała Matylda, za lewą Tomek. No i tak pompowali na zmianę. Jak mamusia ru­ szała do przodu prawą nogą, to Tomek lewą ręką. Jak mamusia lewą nogą, Matylda ruszała w przód prawą ręką. - Boże, mamo, ileż można? - Siostrę nudziło to, co mamusia kazała jej robić. - Ile będzie trzeba. - Lekarka powiedziała, że nie będzie się czołgał.

- Zobaczymy. - Głos mamusi brzmiał tak, że Matylda już się nie odezwała. Za to jej mina mówiła, co myśli o młodszym bracie. Ćwiczyli tak ze mną we trójkę, a jak tatuś wracał z pracy, tylko wchodził, zdejmował buty i bez słowa dołączał do nas. Stawał obok mamusi, trzymając za moją lewą nogę. - Prawa ręka, lewa noga. - Mamusia krótkimi komendami na­ rzucała rytm. I ruszała, stojąc w miejscu, czwórka ze sternikiem. A właściwie piątka, wybryk natury też tam był. Pajączka, bo tak mamusia nazywała to ćwiczenie, potrafili robić godzinę bez przerwy, trzy razy dziennie, codziennie, siedem dni w tygodniu. Taki byłem biedny. 8 B ycie wybrykiem natury wcale nie było takie złe. Przynaj­ mniej na początku. Całkiem dobrze mi się żyło. Tylko zaję­ czałem, a mamusia zostawiała wszystko i przychodziła do mnie. - Co, synuś? Co się dzieje? Co byś chciał? - Nie umiałem powie­ dzieć, co bym chciał, zawsze zgadywała: - Chcesz pić? Chcesz na plecki? Twardo ci? Podłożyć poduszkę? Tatuś to samo. Wystarczyło stęknąć, on już był. Zostawiał Tom­ ka, z którym właśnie sklejał model statku. Albo Matyldę, z którą grał w warcaby. Z czasem zacząłem to wykorzystywać. Jak tylko widziałem, że Matylda z tatusiem dobrze się bawią, od razu wtrą­ całem się ze swoim: „Uuuuaa”. Lubiłem patrzeć na jej skwaszoną minę, kiedy tatuś zostawiał moją siostrę dla mnie. Czasem złośli­ wy był ze mnie koleżka. Zanim pojawiłem się na świecie, Matylda była oczkiem w gło­ wie tatusia. Zawsze jak wracał z pracy, przynosił jej cukierek - krówkę. Na początku lat osiemdziesiątych niełatwo było dostać

krówki. Ale tatuś miał swoje sposoby. Może je wyczarowywał? W każdym razie kiedy tylko po powrocie z pracy zamykał za sobą drzwi, pstrykał lewą ręką, a wtedy prawą wyjmował zza gło­ wy Matyldy krówkę. Fajnie było tak codziennie dostawać cukier­ ki. Wiem, bo kiedy podrosłem, tatuś przestał wyczarowywać je zza głowy Matyldy. Wyjmował je zza mojej opadającej główki. Matylda mnie nienawidziła. Ja też jej nienawidziłem. Jak się jest kaleką, ma się właściwie cały czas wakacje i nikt nie zmusza do odrabiania lekcji. Tomek poszedł do szkoły i odtąd po­ południami musiał siedzieć przy biurku. Nie wiem, co tam było w tych jego zeszytach, ale kiedy je otwierał, miał taką nieszczęś­ liwą minę, że to nie mogło być nic przyjemnego. A jak mamusia wróciła z wywiadówki, to na niego krzyczała. Zabroniła mu przez dwa tygodnie oglądać telewizję, sklejać modele statków i grać w piłkę. Dopóki nie poprawi stopni w szkole. Na mnie nikt nie krzyczał i nie zabraniał mi oglądać telewizji. Siedziałem na kola­ nach tatusia albo obok niego na tapczanie i gapiłem się na odci­ nek Shoguna. A Tomek zamknięty w pokoju mi zazdrościł. Sho- gun to był bardzo popularny serial z Richardem Chamberlainem. Akcja toczyła się w Japonii, gdzie nie tylko kobiety i księża cho­ dzili w sukienkach. Mężczyźni też chodzili i nosili za paskami długie szable. A kiedy je wyjmowali, to przeraźliwie krzyczeli. Jak ja, kiedy czegoś nie rozumiałem. W tym czasie poznałem też nowy, dziwny stan. Pojawiał się, gdy się nad czymś zastanawiałem. Takie pstryk. Jakby ktoś odciął mi prąd. Głowa mi wtedy opadała do przodu, a buzia się otwiera­ ła. Zapominałem o przełykaniu i ślina płynęła po brodzie. No i moje oczy. Wyglądały, jakby patrzyły, ale nie widziały. Potem

się dowiedziałem, że to jest zwyczajny stan u osób z porażeniem mózgowym. Zawiesić się - tak to określano. 9 W końcu miałem dość tego pajączkowania, lewa-prawa, na stole. Kiedyś po ćwiczeniach położyli mnie na podło­ dze. Spróbowałem podczołgać się do przodu. Prawa ręka - lewa noga... Nie wyszło. Już chciałem krzyczeć, jak zwykle, kiedy czegoś nie rozumiałem, ale przypomniał mi się robak leżący tyłem, na pan­ cerzu. Pomyślałem, czy aby to nie jest właściwy sposób. W końcu jeżeli coś w ogóle umiem, to myśleć. Bez tego w życiu nie da rady. Spróbowałem obrócić się na plecy. Łatwo powiedzieć. Nie udało mi się za pierwszym ani za drugim razem. Nie zrezygnowałem. Dotknąłem czołem podłogi i przeciągnąłem całą siłę, którą mia­ łem, do głowy. Oparłem się na niej i czując, jak paznokcie lewej, wiecznie zaciśniętej dłoni wbijają mi się w skórę, przekręciłem się na plecy. - Mamo, Mateusz... - Siostra zareagowała pierwsza. Zatkało ją i na chwilę zapomniała, że mnie nienawidzi. Mamusia przybiegła z kuchni. - Co się dzieje? - On sam. - Matylda wskazała na mnie. Leżałem już na plecach i odpychając się „lewy łokieć - prawa noga”, śmigałem. W tempie kilku centymetrów na kilka minut. Ale do przodu. To był pierwszy samodzielny ruch mojego kalekiego ciała. U sprawnych i niepełnosprawnych dzieje się tak samo - wszyst­ ko zaczyna się od głowy.

- Niemożliwe - powiedziała doktor specjalistka, kiedy mamusia pokazała jej, jak się czołgam. Zmieniła puder na policzkach na bardziej czerwony. Lepiej tuszował blizny po trądziku. Na szyi nie miała tym razem wisiorka z turkusem, tylko złoty łańcuszek ze znakiem zodiaku. Waga. Ja byłem Bykiem. Śmigałem na plecach, podciągając się na łokciu lewej ręki i od­ pychając się prawą nogą. - Czy on może zrobić to jeszcze raz? - zapytała, kiedy dotar­ łem do ściany. Mamusia obróciła mnie, chciała, bym spełnił życzenie specja­ listki i śmignął z powrotem. Ale ja nie miałem ochoty na koncert życzeń. - No, synciu, pokaż pani doktor - zachęcała mnie mamusia. Pokazałbym. Gdybym nie leżał na plecach, ale na brzuchu, i po­ trafił samodzielnie zdjąć pieluchę. Wtedy pokazałbym doktor specjalistce, co o niej myślę. Drugi raz nie pokazałem Wadze, jak się czołgam. Byki są uparte. 10 T rening czyni mistrza, a śmiganie na plecach mi się spodo­ bało. Wkrótce mogłem w kilkanaście minut obejść całe mieszkanie. Ale zwykle mi się nie spieszyło. Wolałem poznawać świat z podłogi. Było na co popatrzeć. Promienie słońca malo­ wały wzory na podłodze i ścianie. Te wzory wyglądały czasem tak, jakby powstały nie przez przypadek, tylko jakby z góry jakiś artysta rzucał je na ścianę. Na podłodze leżały ścinki materiałów, nitki, trafiały się guziki i szpilki. Mamusia, jak już mówiłem, była krawcową. Jej warsztat zajmował połowę naszego dużego pokoju. Była dobra w tym, co robiła, i miała wiele klientek. Kiedyś, czoł­

gając się, znalazłem robaka. To musiał być ten sam, którego wcześniej widziałem. Wciąż leżał na pancerzu, ale jego kończyny już się nie poruszały. Już nie walczył. Poddał się. Mój tatuś znowu zaczął bawić się w politykę. Mamusia bała się my­ szy i dlatego nigdy nie schodziła do piwnicy. Tatuś to wykorzystał i po kryjomu w naszej piwnicy uruchomił produkcję butelek za­ palających. W wypadku powstania miały posłużyć do obrzucania czołgów i wozów bojowych generała. Z wujkiem Romanem, tym samym, z którym przewoził pod moim tyłkiem bibułę, zmonto­ wali maszynę. Do wielkiej butli sypali cukier i wrzucali drożdże. - Jak tam? - pytał wujek konspiracyjnie, tak żeby mamusia nie usłyszała. - Kapie - odpowiadał szeptem tatuś. W końcu amunicja dojrzała do próby. Konspiratorzy napełnili butelki i udali się z nimi w plener. W ruinach starej cementowni postanowili przekonać się o sile rażenia i zdetonować kilka fla­ szek. Ale napotkali problem. Nikt nie wiedział, jak to się robi, bo wszyscy widzieli butelki zapalaj ące tylko na starych filmach o woj - nie. Zastanawiając się, zaczęli kosztować zawartość flaszek. Popili się, śpiewali. Ktoś ich zauważył. Przyjechała milicja. Na szczęś­ cie nikt nie wydał prawdziwego powodu, dla którego znaleźli się z butelkami w ruinach. Odwieziono ich na izbę wytrzeźwień. Po wszystkim tatuś klęczał przed mamusią i przysięgał, że już na zawsze kończy z polityką. 11 M yślałem, że jak zacznę się czołgać, mamusia da mi spokój. Przecież nawet doktor specjalistka była moimi umiejęt­

nościami oczarowana. Nic z tego. Pajączki się skończyły, zaczęła się zabawa w chodzonego. Trzy razy dziennie mamusia podnosi­ ła mnie z podłogi i trzymając pod ramiona, usiłowała nauczyć chodzić. - No, synuś, prawa noga, lewa noga. - Uśmiechem nagradza­ ła każdy krok. Moje powykrzywiane stopy dotykały podłogi, ale nie dawały rady udźwignąć ciała. Gdyby mamusia mnie puściła, runąłbym jak snop. - Pięknie - mówiła. Mnie się nie podobało. Ciągnąłem na podłogę. - Lekarka powiedziała, że nigdy nie będzie chodził - gdera­ ła Matylda, wieszając moje pieluchy na sznurze rozciągniętym przez pokój. Balkonu nie mieliśmy. Pieluchy suszyły się dosłow­ nie wszędzie: w łazience, w pokoju i w kuchni. - Mówiła też, że nigdy nie będzie się czołgał. - Ma już cztery lata. - Matylda kończy rozwieszać pieluchy. Zerka przez ramię Tomka, który odrabia lekcje przy stole. - Co za tuman. Osiemdziesiąt i czterdzieści dwa to sto dwadzieścia dwa, a nie sto trzydzieści dwa. - Kreśli to, co napisał Tomek. - Co z ciebie wyrośnie. Co wyrośnie z Matyldy, wiadomo. Wyrośnie z niej jędza. 12 N adszedł dzień testu, o którym mówiła doktor specjalistka. Zaprowadziła nas do innego pokoju. W kącie leżały zwykłe zabawki: lalki, misie, samochodziki. Na parapecie leżały zabaw­ ki dziwne. Mamusia podjechała wózkiem do stolika, na którym specjalistka postawiła jedną z tych dziwnych zabawek. Boki skrzynki miały otwory w kształcie klocków - kwadraty, trójkąty

i gwiazdki. Specjalistka wysypała klocki, przysunęła je do mnie. Uśmiechnęła się do mamusi siedzącej pod oknem i podniosła dziwny zegarek, który też leżał na blacie. Wtedy nie wiedziałem, że taki zegarek nazywa się stoper. Kliknęło i widziałem, jak długa wskazówka szybko przesuwa się po tarczy. Domyślałem się, że trójkąty i kwadraty trzeba powsadzać do otworów o tych samych kształtach. Spojrzałem na doktor spe­ cjalistkę, przyglądała mi się. Przekręciłem głowę do mamusi. Zobaczyłem nadzieję w jej oczach. Spojrzałem na blat. Od razu spodobał mi się klocek w kształcie gwiazdy. Astronauta Mateusz postanowił ją zdobyć. Wyciągnąłem prawą rękę w kierunku klocka. Nie było mi łatwo utrzymać ją nad stołem. Czułem, jak zęby wbijają mi się w dziąs­ ła, ale udało mi się szczęśliwie wylądować. Położyłem dłoń na gwieździe i szykowałem się, żeby zacisnąć na niej moje dwa sprawne palce. Wtedy przypomniała o sobie spastyka. Ręka wy­ rwała w bok i uderzyła w pozostałe klocki. Dwa z nich spadły na podłogę. Mamusia zerwała się, chciała podnieść, ale specjalistka ją powstrzymała. Sam. Bolały mnie dziąsła. Bolała mnie lewa, za­ ciśnięta dłoń. Spojrzałem na gwiazdę leżącą na blacie. I się na niej zawiesiłem. Patrzyłem, ale nie widziałem. Nie pamiętam, jak dłu­ go to trwało. Odwiesiłem się na kliknięcie zatrzymujące stoper. Potem specjalistka pozbierała klocki, rozłożyła układankę. To był obraz, a właściwie zdjęcie pocięte na kawałki. Trzeba było je ułożyć w odpowiedniej kolejności. Zadanie łatwiejsze niż we­ pchnięcie gwiazdki w otwór. Ale miałem już dość. Przestało mi się tu podobać. Specjalistka znów wcisnęła stoper i położyła go na blacie. Było tak cicho, że słyszałem, jak tyka. Słyszałem nawet przelatującą

muchę. No i oddech mamusi. Nie wykonałem już żadnego ru­ chu. Po prostu siedziałem. Wskazówka sekundnika okręciła się pięć razy wokół tarczy. Mój czas minął. Specjalistka podniosła stoper i wcisnęła przycisk. Spojrzała na mamusię. - Są takie specjalne ośrodki. Może go pani oddać. - Co pani mówi? - Prawdę. W jego głowie zrobił się skrzep śródczaszkowy. Przez to mózg nie pracuje. Mateusz jest jak roślina. - Ale on zawsze podnosi głowę i patrzy na mnie, jak do niego mówię. - To odruch. Nie rozum. Odruch. Doktor specjalistka dała mamusi papier. Było na nim napisane, że nie tylko moje ciało jest kalekie, ale i mózg się nie rozwija. Przystawiła pod tym pieczątkę i się podpisała. Ale mamusia dalej nie wierzyła. Tatuś kiwał głową, gdy mu opowiadała, co działo się u specja­ listki i - jak to on - starał się żartować. - Może lepiej, że nie rozumie. Przynajmniej nie wie, co się teraz w kraju dzieje. Mamusi to nie śmieszyło. To wtedy tatuś zaczął później wracać z pracy. Od dawna już nie pracował w cegielni. Po wprowadzeniu stanu wojennego zwolnili go za to siedzenie na dachu. Ale tatuś się znał. Żadna spłuczka czy piecyk gazowy nie były w stanie go za­ skoczyć. Dobry hydraulik i ślusarz zawsze był na wagę złota. Dalej naprawiał spłuczki i piecyki, tyle że nie dla państwowej, ale dla prywatnej firmy. Pracował do szesnastej. Ale jak kończył pracę, nie wracał do domu. Nie szedł też z kolegami na wódkę. Zacho­ dził sam do baru - takiego, gdzie nikt go nie znał. Siadał w rogu sali, zamawiał piwo i tak siedział nad kuflem. Wiem, bo tata kolegi

Tomka pracował w tym barze i słyszałem, jak ten kolega mu opo­ wiadał. Wtedy myślałem, że tatuś przy piwie zastanawiał się nad sztuczkami, które nam pokaże, jak przyjdzie do domu. Kiedy wracał, słyszałem go pierwszy, jeszcze jak był na schodach. Czołgałem się, żeby, kiedy otworzy drzwi, być przy jego nogach. Zamek się zacinał i chwilę trwało, zanim wyciągnął klucz. - Paweł, miałeś go naprawić - powtarzała mamusia codziennie to samo. Właściwie od kiedy pamiętam, zawsze to słyszałem. Do dziś nie wiem, dlaczego tatuś przez tyle lat nie chciał napra­ wić tego zamka. Przecież dla niego to była bułka z masłem. Może coś przeczuwał. Kiedy już tatuś wyciągnął klucz, schylał się do mnie, pstrykał lewą ręką, a prawą zza mojej głowy wyjmował krówkę. Potem chwytał mnie za nogi i ciągnąc po podłodze, jechał ze mną do dużego pokoju. Podchodził do mamusi siedzącej przy maszynie do szycia i całował ją w policzek. Ona pociągała nosem. - Piłeś. - Ale nie miała pretensji. Rozumiała, że czasem musi posiedzieć sam i napić się piwa. Zresztą nie mogła mu się oprzeć, ten jego uśmiech zawsze ją rozbrajał. Tatuś pstrykał lewą ręką, a prawą wyjmował zza jej głowy małą różyczkę. Nie sztucz­ ną. Prawdziwą. Tatuś zawsze przynosił mamusi jakieś co nie­ co. Jak nie różyczkę, to flakonik perfum Być może. Mamusia wolała, gdy przynosił to, co niełatwo było jej kupić. No i tatuś wyjmował zza jej głowy płyn do prania Kokosal albo dziesięć rolek papieru toaletowego. Jak mogła być na niego zła i go nie kochać?

13 M amusia nie dawała za wygraną. -Twoją głowę wypełnia ciepło. - Pamiętam tego ol­ brzyma. Kiedy położył ręce na moim czole, zasłonił całą twarz. - Twoje ciało wypełnia ciepło. Daję ci moc, ona budzi się w tobie. Leżałem przerażony, a on klęczał nade mną. Gdy skończył za­ klęcie, jego ogromna głowa dotykała mojego tułowia. Przekazy­ wał mi w ten sposób moc, od której ze strachu sikałem w pieluchę. Mamusia i tatuś patrzyli na to z boku. Na twarzy mamusi ma­ lowała się wiara. Tatuś tylko ciężko oddychał. Nie wierzył w moc uzdrowiciela. Potem olbrzym lał na dłonie oliwę i nacierał moje ręce i nogi. Kiedy kończył, zawsze był zmęczony. Nie udawał. -1 jak? - pytała mamusia. - Trzeba czasu - odpowiadał, ocierając pot z czoła. Chował pieniądze, które mu dawała, i wychodził bez słowa. Przychodził w każdy czwartek o tej samej porze. Kiedy zbliżała się wizyta, uciekałem do pokoju, który zajmowałem z Tomkiem. Byłem taki drobny, że udawało mi się wsunąć pod tapczan. - Tu się schował - mówiła z uśmiechem Matylda. - Poczekaj. Jeszcze zobaczymy. Gdzieś po dwóch miesiącach olbrzym postawił mnie na nogi. Podniósł z wersalki i trzymał w powietrzu centymetr nad podłogą. - A teraz pójdziesz do mamy. Mamusia wyciągnęła do mnie rękę. Pamiętam, że wierzyłem. Mogę. Świat wokół przestał istnieć, była tylko mamusia i trzy kroki przede mną. Poszedłem. Pierwszy krok był chwiejny, dru­ gi pewniejszy. Trzeciego nie było. Kiedy olbrzym mnie puścił, nogi nie utrzymały ciała.

- Już więcej do pani nie przyjdę - powiedział, gdy tatuś pod­ niósł mnie z podłogi. - Nie ma sensu go męczyć. - Proszę, niech pan jeszcze spróbuje. Od ostatniego razu jest lepiej - błagała. Tatuś zrobił się czerwony na twarzy, zdjął mnie z kolan i wy­ szedł z pokoju. - Trzeba się z tym pogodzić, inaczej złamie to pani serce. - Olbrzym zebrał swoje olejki i kadzidła. Mamusia wyjęła pienią­ dze. Jak wcześniej do mnie, wyciągnęła rękę do niego. - Pieniądze nic tu nie pomogą. - Wziął banknoty, ale nie scho­ wał. Odłożył na stolik. Wyszedł. Ludzie z takimi dużymi ciałami muszą mieć duże serca. Moje malutkie serce wypełniała złość. Dlaczego się taki urodziłem? Nie rozumiałem. No i jak zwykle, kiedy czegoś nie rozumiałem, zacząłem krzyczeć. Następny w kolejności był Kaszpirowski. On nie przychodził, po­ jawiał się na ekranie telewizora. Cała Polska go wtedy oglądała. - A teraz zapadniecie w zdrowy sen - mówił spokojnym tonem mężczyzna o krótkich, czarnych włosach. - Adin, dwa, tri, czety- rie... - odliczał do dziesięciu. Tatuś nie wierzył w takie cuda, może dlatego, że sam był czarodziejem. Mamusia wierzyła. Ale oboje zasypiali, zanim Kaszpirowski doliczył do siedmiu. Tylko ja nic. Oni pochrapywali. Ja nawet nie ziewnąłem. 14 T en, kto sam cierpi, lepiej zrozumie kalekę. Mamusia klęcza­ ła, ja siedziałem na piętach. - Ty się pomódl za mnie, żebym cię mogła zrozumieć, a ja się pomodlę za ciebie, żebyś był zdrowy. - Moja prawa dłoń, prowa­

dzona przez mamusię, dotknęła czoła, piersi i ramion. - W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen. Tak naprawdę mamusia modliła się o dowód, który potwierdzi to, w co wierzyła. - „Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię twoje, przyjdź królestwo twoje...” - powtarzała, patrząc na wiszący nad nami krzyż. Był na nim pokaleczony pan z brodą. - To Pan Jezus, Syn Boży - wyjaśniła mi wcześniej. - Cierpiący panie, spraw, żebym mógł powiedzieć coś do mojej mamy. Po modlitwie przeczytała mi dziesięć przykazań. Nazywała je dekalogiem. - Każdy, kto wierzy i chce, żeby Pan Bóg mu pomógł, musi ich przestrzegać. Jeżeli tego nie robi, to jest grzech. A ci, co grzeszą, są surowo karani - powiedziała, patrząc mi w oczy. Byłem przerażony. Już wiedziałem, co to grzech. Ale ja przecież nie kradłem, nie zabijałem, nie miałem in­ nych bogów i święciłem niedzielę. Za co Pan Bóg mnie ukarał? Po zastanowieniu wyszło mi, że musiałem pożądać żony bliź­ niego swego. Nie wiedziałem tylko, co znaczy „pożądanie”. Nie wiedziałem, ale zgrzeszyłem. Przecież bez powodu się taki nie urodziłem. 15 M ój brat Tomek nie był taki jak Matylda. Chociaż ja byłem oczkiem w głowie rodziców, wcale mnie za to nie niena­ widził. Czasem kładł się obok na podłodze, na plecach. Ściga­ liśmy się. Odpychałem się tylko prawą nogą i lewym łokciem, ale zawsze wygrywałem. Specjalnie przegrywał, przecież był zdro-

wy, nie to, co ja. W porządku był z niego koleś. Wielką miłością Tomka były statki. Prenumerował miesięcznik „Morze”. Wycinał z niego zdjęcia żaglowców, statków i łodzi podwodnych, które potem wieszał na ścianie. Często z tatusiem sklejali modele. A ja im pomagałem. Tomek trzymał części statku, tatuś maczał pędzelek w kle­ ju i smarował. Ja siedziałem na jego kolanach z lewą ręką w gó­ rze. Kiedy skończył smarować, wsuwał pędzelek między moje zaciśnięte palce. Oni dociskali do siebie posmarowane części statku, a pędzelek w mojej dłoni czekał na to, kiedy znów się przyda. Jak na starszego brata przystało, Tomek nauczył mnie pa­ lić. Właściwie to oduczył. Pierwszego papierosa ośliniłem i nie chciał się zapalić. Z drugim poszło lepiej. - Ciągnij do siebie - zdążył mnie poinstruować, zanim wciąg­ nąłem go całego i połknąłem. Potem kaszlałem i było mi niedo­ brze. Przekonałem się, że palenie papierosów szkodzi. 16 N asz tatuś co jakiś czas miał genialne pomysły. Tak uważał. Mamusia była innego zdania. - Rewelacja, mówię ci, Zosia. Wszystko mam doskonale prze­ myślane. Tym razem były to złote pierścionki. Z dwoma kolegami, z któ­ rymi pracował kiedyś w cegielni, chciał wybrać się na Węgry. Nie wiedziałem najpierw, co to są te Węgry, potem zrozumiałem, że to kraj. Nie zamierzali zwiedzać, interesował ich handel. Nama­ wiał mamusię, żeby się zgodziła. Ale ona uważała, że tatuś nie ma głowy do interesów.