Elena
Malinowska
TANIEC
NAD PRZEPAŚCIĄ
Przełożyła
Izabela Wiśniewska-Repeczko
fabryka słów
Lublin 2008
Spis treści
Spis treści...............................................................................................................................3
Prolog.....................................................................................................................................5
Część pierwsza.......................................................................................................................7
Lazur......................................................................................................................................7
Część druga..........................................................................................................................61
Dworskie intrygi...................................................................................................................61
Część trzecia ......................................................................................................................110
Akademia ...........................................................................................................................110
Epilog.................................................................................................................................243
Daleko, daleko, na peryferiach potężnego imperium, pośród bezkresnej dali łagodnego
oceanu, przyczaił się maleńki archipelag nazywany Lazur. Przez wieki przyjaznym
wyspiarzom życie pełne radości i trosk płynęło spokojnie i leniwie. Lecz pewnego razu
wydarzyło się coś niezwykłego. W nocy na niebie rozbłysła purpurowa gwiazda, rozbłysła i
jej czerwone iskry skryły się na zawsze w oczach dziecka. Od tej pory dziewczynka, która
przychodząc na świat uśmierciła matkę, będzie musiała żyć z piętnem przekleństwa w
miejscu, gdzie każdy krok śledzą bezlitośni Bogowie, gdzie życie i śmierć splatają się w
mocny węzeł przeznaczenia, gdzie każdy niepewny ruch może się okazać zwiastunem upadku
i nieuchronnego końca. I gdzie partnerem w tańcu nad przepaścią jest sam Los.
Prolog
Dwóch mężczyzn toczyło walkę. Bez chwili wytchnienia, zawzięcie, jeden na jednego.
Pojedynek zaczął się o zachodzie słońca, teraz zaś pierwsze gwiazdy nieśmiało wyzierały zza
pociemniałych chmur.
Niełatwo walczyć, gdy jeden fałszywy krok oznacza śmierć, męczeńską, ale zarazem
cudowną, przez krótką chwilę, bowiem można zaznać radości lotu.
Wystarczy tylko stracić kontrolę, a wówczas jeden z walczących zepchnie drugiego w
przepaść.
Przerażające, aż chciałoby się uniknąć tego, co nieuniknione. Ale ta walka musi
zakończyć się śmiercią. Nieważne czyją. Nie wrogowie spotkali się w krwawym starciu, lecz
przyjaciele. I dlatego jest to aż tak straszne. Ponieważ każdy z nich jest przekonany, że
właśnie on ma rację. Wydaje się, że walka będzie trwać w nieskończoność. Siły są
wyrównane.
Nagle coś się zmieniło. Jednego z walczących dosięgnął cios. Miecz, głucho dźwięcząc,
spadł na kamienie, a mężczyzna zachwiał się na krawędzi przepaści.
- Odstąp - zaszeleścił głos byłego przyjaciela. - A daruję ci życie.
Mężczyzna uśmiechnął się dumnie, z pogardą spojrzał na wroga.
- Nigdy. Wolę śmierć.
- Żal mi, lecz sam wybrałeś swój Los.
Przyjaciel zamachnął się, by zadać ostateczny cios. Pokonany wykrzywił usta w gorzkim
grymasie i wyszeptał kilka słów, na których dźwięk drgnęły palce zaciśnięte na rękojeści
broni.
- Wrócę tu - rzekł pokonany mężczyzna i rzucił się z urwiska, nie pozwalając, by
przeciwnik odebrał mu życie.
Po raz pierwszy w historii świata Bogowie spojrzeli z zainteresowaniem w dół.
Podobno, gdy umiera człowiek, na niebie rodzi się gwiazda. Nie wiadomo, prawda to czy
czcze wymysły, jednak czarownicy przysięgają, że tamtej nocy na nieboskłonie nie pojawiła
się ani jedna. Drgnął tylko nieznacznie obraz galaktyk, zmieniając się i zwiastując rychły
koniec epoki.
Zresztą, czy można wierzyć w przepowiednie astrologów? Nazbyt często przecież się
mylą.
Część pierwsza
Lazur
Starą czarodziejkę ogarnął tak wielki niepokój, że nie mogła sobie znaleźć miejsca. Zbliżała
się pora dnia, której nie znosiła najbardziej. Od pewnego czasu kobieta bała się nadejścia
nocy - matki mroku. Co rano budziła się z uczuciem wdzięczności, że znowu udało się jej
uniknąć zagrożenia, chociaż nie wiedziała, komu lub czemu zawdzięcza ocalenie. Tym razem
jednak czarodziejka wpadła w popłoch już za dnia. Słońce stało w zenicie, na błękitnym
niebie nie było ani jednej chmurki. Maleńki archipelag, zagubiony w bezkresnej dali
łagodnego oceanu, niemal zjeżył się, jakby również wyczuwał zawisłe nad światem
niebezpieczeństwo.
Upał. Najmniejszego wiatru przynoszącego ulgę. W nieruchomym powietrzu,
przesyconym ciężkim, otępiającym zapachem sen-trawy, tonęły wszelkie dźwięki.
Południowe słońce wydawało się dziś szczególnie okrutne dla mieszkańców maleńkiej osady
skrytej między dwoma wzgórzami i przytulonej do wybrzeża. Ludzie przypominali senne
zjawy, nie poruszali się, lecz płynęli. Cień leśnej gęstwiny nie dawał ukojenia. Nawet
półmrok iglastego gaju tylko bardziej drażnił oczy zmęczone blaskiem fal i bezkresnym
błękitem nieba. Żyjące w tutejszych dzikich lasach gromady wiewiórek i burunduków, które
ani trochę nie bały się ludzi, teraz przepadły w dziewiczych ostojach. Umilkły trele i
ćwierkania, jedynie od czasu do czasu jakaś zbłąkana ptaszyna zawodziła żałobnie i
przenikliwie, jakby próbując przerwać senny koszmar, lecz potem znów powracała dzwoniąca
w uszach, przepełniona beznadziejnością cisza.
Czarodziejka z niedowierzaniem potrząsnęła głową. Żyła już ponad wiek i odkąd sięgała
pamięcią, po raz pierwszy przytrafił się jej taki dzień. W starych kronikach, które we
wczesnej młodości jeszcze jako uczennica miała okazję przeczytać, pojawiały się nieśmiałe,
ostrożne aluzje do czasu, kiedy cały świat zamiera w oczekiwaniu, czy to na śmierć czy też na
triumf. Ale cóż mogło wydarzyć się tutaj - w miejscu, gdzie diabeł mówi dobranoc, z dala od
jakichkolwiek szlaków handlowych, na malutkim strzępku suchego lądu pośród dziesiątków
podobnych skrawków. Czasami tylko w spokojną bezksiężycową noc cicho rozbrzmiewał
płacz niemowlęcia, niosąc się to tu, to tam po dwunastu wyspach archipelagu i zmuszał
wystraszone matki, by czuwały nad kołyskami swoich dzieci. Tutejsze wysepki nie miały
nawet osobnych nazw, wszystkie skrawki suchego lądu określano nazbyt może romantycznie
- Lazurem...
„Dzieci słońca i oceanu” - tak szumnie mówili o sobie wyspiarze. Jak mało którzy
mieszkańcy imperium, ludzie z Lazuru byli do siebie zadziwiająco podobni. Mieli jasne
włosy, jakby szczodrze zabarwiło je słońce i złoto piaszczystych płycizn; błękitne oczy,
których blask mógłby śmiało konkurować z bezkresem nieba i fal. Co prawda, barwa ta
przeplatała się z zielenią lasów, przebłyskującą w oczach niektórych mieszkańców
archipelagu, błogosławionej oazy spokoju i szczęśliwości omijanej szerokim łukiem przez
sztormy i zawieje. Świat mógłby legnąć w gruzach w jednej chwili, lecz wątpliwe, czy takie
wydarzenie byłoby w stanie wstrząsnąć wyspami, gdzie życie kołysało się od stuleci w
niewzruszonym rytmie morza.
Tylko raz do roku zdarzało się, że mieszkańcy archipelagu gromadzili się na wspólne
święto, poza tymi mniej ważnymi uroczystościami obchodzonymi w rodzinnym gronie. W
porze zrównania się dnia z nocą, gdy słońce świeciło nieco łagodniej aniżeli w pozostałych
miesiącach, a serca ludzi niepokoił krzyk ptaków, przelatujących niezliczonymi kluczami po
błękitnym niebie, odbywał się rytuał nadawania imion. Lazurowa młodzież, która ukończyła
dwunasty rok życia, zbierała się u wód strumienia przecinającego szerokim, burzliwym
nurtem największą z wysp. O północy, gdy gwiazdy migotały zagadkowo, a przejrzysty blask
księżyca odbijał się, tańcząc w lustrze wody, dzieci kolejno przepływały rzeczkę. Nie warto
chyba wspominać, że każde tutejsze dziecko umiało pływać, zanim nauczyło się chodzić czy
mówić, dlatego też nawet najbardziej zatroskani rodzice nie czuli niepokoju. Na drugim
brzegu czekała już na młodzież czarodziejka, która nowo nazwanego smagała lekko po
ramionach brzozową gałązką i cichutko szeptała mu do ucha kilka słów. Po tej ceremonii
dzieci mogły się uważać za pełnoprawnych dorosłych. Rytuał nie zmienił się od wieków.
Jedynym, co łączyło archipelag z cywilizacją, była cuma, która niczym cienka nić raz na
pół roku wiązała statek handlowy do przystani na wyspie, gdzie mieszkała czarodziejka.
Wyspiarze wysyłali na daleki tajemniczy ląd owoce oraz ryby, w jakie obfitowały tutejsze
wody, a w zamian otrzymywali stal do wyrobu narzędzi i naczyń, a także inne bardziej lub
mniej potrzebne rzeczy. Jednak najważniejszym, a zarazem najbardziej pożądanym i
wyczekiwanym towarem były plotki. Mieszkańcy Lazura z uwielbieniem równym temu,
jakim ryba darzy wodę, chłonęli wyrywkowe, sprzeczne historie o życiu na oddalonych,
spowitych mgiełką tajemnicy ziemiach, w których istnienie powątpiewała starszyzna.
Młodzież jednak z zapartym tchem słuchała o słynnych bitwach i wielkich czynach, a także o
niebezpieczeństwach zagrażających granicom imperium. Dzieci zbroiły się w miecze z
drewna, najgroźniejszą chyba broń na wyspach, a ich przenikliwe krzyki burzyły spokój
okolicznych lasów. Dorośli natomiast z dezaprobatą kiwali głowami, jednak nie wtrącali się
do zabaw, skoro cieszyły one serca niedorostków.
Statek nie mógł opuścić Lazura, dopóki gromada chłopców nie przeszukała
najciemniejszych nawet zakamarków zmurszałego kadłuba. Wielu młodych, których
zauroczyły opowieści o przygodach na dalekim lądzie, niepokoiło marynarzy odpływających
w powrotny rejs. Za każdym razem nim odwiązano cumy, trzeba było wysadzić kilku
pasażerów na gapę. Rodzice uśmiechali się tylko z pobłażaniem i wstydliwie odwracali oczy.
Jak mogli wyjaśnić chłopcom marzącym we śnie i na jawie o wielkich czynach i wspaniałych
podbojach, że nie wszyscy rodzą się bohaterami, i że przeznaczeniem wyspiarzy jest życie w
cieniu wielkiego imperium. Co tu kryć, przecież i dorośli byli niegdyś pełnymi entuzjazmu i
bujnej fantazji dziećmi, i tak jak ich dzieci próbowali uciec z wyspy, gdzie jedyną atrakcją
była stara wiedźma i rozłupane ongiś przez piorun drzewo.
Nie, wyspy nie były więzieniem, skąd nie można uciec. Niektórzy śmiałkowie, nawet gdy
zmężnieli i dojrzeli, wciąż nie tracili zapału. Porzucali rodzinne strony i wyruszali na
spotkanie czyhających niebezpieczeństw. Zazwyczaj nie przepadali na długo. Po roku lub
dwóch wędrowcy wracali do domów, z opuszczonymi głowami i pustką w kieszeniach, nie
wytrzymawszy zawrotnego tempa życia w wielkich miastach wśród obcych ludzi. Rodzina
witała powracających bliskich z otwartymi ramionami, bez słowa wyrzutu czy przekleństwa.
Dorośli celowo przyprowadzali pociechy, by mogły nasłuchać się od podróżników, jak
niegodziwe i niesprawiedliwe może być życie na lądzie. Niektórych to powstrzymywało, lecz
ci mniej pokorni, którzy za nic mieli dobre rady, nadal wyrywali się spod czułych skrzydeł
rodziny i podzielali niesławny los swoich poprzedników. Zdarzali się i tacy, którym udawało
się pozostać w wielkim świecie - ich imiona czczono na równi z bohaterami baśni i legend.
Od dawna jednak takich szczęśliwców nie przybywało.
Rzadko odwiedzali wyspy przybysze z obcych stron. Choć całkiem niedawno, pięć lat
temu, spokój mieszkańców Lazura został zachwiany z powodu młodej pary, która przybyła z
południa. Archipelag trwożnie huczał przez cały miesiąc, plotkując o obcych na prawo i lewo.
Wkrótce jednak temat się wyczerpał, a życie znów wróciło do normy, zwłaszcza kiedy
okazało się, że tych dwoje nie różni się niczym od ludzi, którzy od niepamiętnych czasów
mieszkali na wyspach. Kobieta była niczego sobie, młoda, miła i rozmowna. Jak tutejsze
kobiety - wysoka, szczupła, o wielkich promiennych oczach, długich jasnych włosach i skórze
ozłoconej słońcem. Jej mąż wyglądał podobnie, lecz charakter miał zupełnie inny.
Małomówność mężczyzny drażniła kumoszki z sąsiedztwa, jednak wybaczano mu to ze
względu na Elzę - bo tak właśnie miała na imię żona obcego. Elza bez trudu podbiła serca
sąsiadów otwartością i gotowością niesienia bezinteresownej pomocy o każdej porze, a także
tym, że uwielbiała dzieci. Od malców nie stronił nawet jej mąż. Spędzał z nimi krótkie letnie
noce na progu swojego domu, opowiadając czarodziejskie bajki.
Mieszkańcy archipelagu często wypytywali Elzę o historię jej rodziny, próbowali
dowiedzieć się czegoś o przeszłości przybyszy, lecz gdy tylko rozmowa schodziła na ten
temat, natychmiast za plecami żony wyrastała ponura postać Eldryża i zmieszani sąsiedzi
odchodzili w popłochu. W końcu wszyscy doszli do wniosku, że Elza i Eldryż musieli
zapewne uciec od surowych rodziców, którzy sprzeciwiali się ich małżeństwu. Po prostu nic
innego nie przychodziło do głowy nieobeznanym z intrygami wyspiarzom. „To oczywiste, że
Eldryż ma coś na sumieniu - rozmyślali. - Ale skoro taka miła dziewczyna, jak Elza, wybrała
go sobie na męża, to widocznie miała ku temu ważne powody, o których możemy nie
wiedzieć”. Uspokojeni takim wyjaśnieniem, miejscowi przestali w końcu pytać i przyjęli
młodą parę jak swoich.
Mieszkańcy Lazura przywykli do dzielenia się smutkami i radościami, dlatego też z
entuzjazmem przyjęli wiadomość, że po latach bezowocnych starań Elza wreszcie spodziewa
się dziecka. Ciąża przebiegała nadzwyczaj spokojnie. Przez cały ten czas kobieta sprawiała
wrażenie, że nie chodzi, ale wręcz unosi się jak na skrzydłach, spoglądając w twarze
napotkanych ludzi szczęśliwymi, pełnymi miłości oczami, w których błyskała duma z
błogosławionego stanu. Nawet jej mąż złagodniał trochę i uśmiechał się, częściej spoglądając
na żonę. Otoczył ją taką troską i szacunkiem, że wyspiarzom robiło się wstyd na
wspomnienie, jak bezceremonialnie osądzili go na początku.
A czarodziejka przypomniała sobie z niezwykłą dokładnością tamten pogodny wieczór,
gdy po raz pierwszy ogarnęło ją złe przeczucie.
Ocean leniwie muskał piaszczystą płyciznę, fale lizały bose stopy kobiety. Elza siedziała
na brzegu zupełnie sama i, otulając się wielkim szalem, w zamyśleniu patrzyła w dal.
Czarodziejkę uderzyło wtedy nie tyle nieodpowiednie na ciepłą pogodę odzienie Elzy, ile
spojrzenie kobiety. Słońce chyliło się ku zachodowi, obmywając zmęczone promienie w
pociemniałych wodach. Różowy blask odbijał się na policzkach Elzy niezdrowym
rumieńcem, nierówne plamy cienia kładły się na palcach troskliwie oplatających wyraźnie
zaokrąglony brzuch. Ciężarna kobieta zagadnęła czarodziejkę, jakby szóstym zmysłem
wyczuwając jej obecność.
- Jak sądzisz - zabrzmiał jej melodyjny głos. - Czy moje dziecko będzie szczęśliwe?
- Głupie pytanie - odpowiedziała stara kobieta, ostrożnie przysiadając obok i badawczo
wpatrując się w delikatny profil przyszłej matki. - Mając takich rodziców i mieszkając w
takim miejscu, jak Lazur, trudno, żeby nie było szczęśliwe.
- Nie wiem. - Elza nagle zacisnęła pięści z ponurą siłą. - Śnią mi się koszmary,
czarodziejko. Co noc ktoś próbuje wniknąć w moje ciało i zawładnąć moim dzieckiem, ukraść
jego duszę. Boję się, bardzo się boję. Przecież to moje dziecko i nikomu, słyszysz?, nikomu!,
nie pozwolę go skrzywdzić.
- Nie denerwuj się. - Wiedźma ostrożnie położyła na ramieniu młodszej kobiety
wykrzywioną ze starości dłoń przypominającą kurzą łapę. - Gdyby miało zdarzyć się coś
niedobrego, na pewno bym to wyczuła.
- A jeśli to jest coś, co wykracza poza twoją wiedzę o czarach, co przechodzi wszelkie
twoje wyobrażenia? - Elza odwróciła się gwałtownie. - Siła, zdolna zniszczyć cały świat
kiwnięciem palca?
- Na cóż byłoby jej wtedy twoje dziecko? - ironicznie uśmiechnęła się czarodziejka i
pobłażliwie poklepała przyszłą matkę po plecach. - A co o tych snach sądzi Eldryż?
- On się ze mnie śmieje - przygasła nagle ciężarna. - Mówi, że naczytałam się rodzinnych
legend.
- Rodzinnych legend? - ze zdziwieniem zapytała starsza kobieta, zastanawiając się, czy
się przesłyszała.
- Nieważne - odpowiedziała Elza, zbywając pytanie wzruszeniem ramion. - Może
rzeczywiście jestem trochę przewrażliwiona. Ale wiesz, musisz mi coś obiecać.
- Co tylko zechcesz.
- Obiecaj mi - wyszeptała ze zdenerwowaniem, chwytając czarodziejkę za suknię. -
Obiecaj, że jeśli zdarzy się coś strasznego, zaopiekujesz się moim dzieckiem.
- Wszyscy będziemy się nim opiekować - łagodnie uśmiechnęła się starsza kobieta. - I ty
razem z nami.
- Słuchaj mnie - przerwała jej Elza, odwracając twarz, by ukryć łzy, które na chwilę
zabłysły jej w oczach. - Kiedy na wyspie, oby mnie tylko Los nie usłyszał, nie pozostanie nikt
z jego bliskich, schwytasz białą mewę, jakich mnóstwo jest na sąsiedniej wyspie. Na pierś
mewy upuścisz trochę krwi dziecka, tylko nie za dużo, a potem przytwierdzisz do nóżki ptaka
karteczkę ze słowami: „Przybywaj, stało się nieszczęście”. Potem pozwól mewie odlecieć,
ptak znajdzie drogę.
- Zrobię tak, jak powiedziałaś - zapewniła czarodziejka i z niedowierzaniem potrząsnęła
głową. - Chociaż, prawdę mówiąc, uważam, że denerwujesz się niepotrzebnie. Ty i Eldryż
będziecie żyć długo i szczęśliwie i wychowacie jeszcze niejedno dziecko.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo bym chciała, żebyś miała rację. - Młoda matka ciężko
westchnęła. - Tak bardzo bym chciała.
W tej właśnie chwili czarodziejkę po raz pierwszy ogarnęło przeczucie nieuchronnie
nadciągającego nieszczęścia. I od tamtej pory powracało co noc. W miarę upływu czasu
wzmagało się i stawało się coraz bardziej namacalne. Elza także się zmieniła. W twarzy
kobiety można było dostrzec narastający strach, niczym mroczny cień skryty w źrenicach jej
oczu. Kobieta zmizerniała, przycichł głos, który wcześniej ożywiał radością gościnny dom.
Teraz Elza albo milczała, albo odzywała się tylko szeptem. Sąsiedzi z niedowierzaniem
kręcili głowami, nie mogąc zrozumieć, co wywołało tę zmianę. Tonęła w domysłach również
i czarodziejka, poszukując odpowiedzi u mocy, którymi władała. Na próżno jednak. Zdawało
się, że magia nagle opuściła Lazur, że na archipelagu nie ma już miejsca na czary. Już tylko to
było straszne. A co się stanie, gdy nadciągnie burza? I z jaką siłą uderzy nawałnica po tak
długim okresie spokoju?
Wieczór czarodziejka jak zwykle spędzała samotnie. Dzień minął niepostrzeżenie na
rozmyślaniach i noc okryła Lazur płaszczem wyszywanym iskierkami gwiazd. Księżyc
niczym figlarne oko swawolnej dzieweczki zaczepnie mrugał na nieboskłonie, ale
czarodziejka wciąż pogrążona była w zadumie. Nie tylko ona nie mogła spać tej nocy. Cała
ludność osady dręczona dziwnym przeczuciem rozsiadła się w ciemnościach na progach
domów i wyczekująco spoglądała w niebo. Czarodziejka dałaby sobie rękę uciąć, że na
pozostałych wyspach było dokładnie tak samo. I tylko wiatr swawolnie hulał po Lazurze,
targając ludziom włosy i tańcząc wśród fal. Wydawało się, że świat zastygł w oczekiwaniu.
I to, na co czekał, nadeszło.
Nad głowami tłumu błysnął czerwony płomień nowej gwiazdy. Gwiazda ta pojawiła się
nad horyzontem nie wiadomo skąd i powoli, ale pewnie, zajęła miejsce w zenicie,
przyćmiewając blaskiem inne klejnoty letniej nocy. Nawet księżyc pobladł przy
nieproszonym gościu. W osadzie rozległo się zdumione westchnienie. Westchnęła również
czarodziejka, lecz nie ze zdziwieniem, a z ulgą. Z radością odnalazła na niebie inną gwiazdę,
nie tak jasną, ale nadal widoczną, mimo rubinowej poświaty rozlewającej się po nocnym
sklepieniu. Jej blask, nieco tylko stłumiony, nadal oświetlał twarze, chwilami nawet
rozpraszając krwawą łunę. Wpatrzeni w niebo ludzie krzyknęli z zachwytu, kiedy dwie
gwiazdy ruszyły ku sobie, zataczając kręgi w cudownym tańcu odwiecznej jedności. Starej
czarodziejce serce zamarło, kiedy ogień rubinowej gwiazdy próbował zgasić niepokorne
światełko. Kobietę tak bardzo pochłonęło widowisko, że nie od razu dostrzegła dziecko, które
przybiegło do jej domu, mało nie pogubiwszy nóg.
- Czarodziejko! - z daleka krzyczał dziesięcioletni chłopiec, z trudem łapiąc oddech i
przerywając nabożną ciszę, w jakiej oglądano niebiańskie widowisko. - Pani Elza...
- Co z nią? - zabrzmiało kilka zatrwożonych głosów. - Rodzi?
- Chyba umiera - szepnęło dziecko, spuściwszy głowę.
- To niemożliwe - stwierdziła osłupiała czarodziejka, ale zaraz co sił w starych nogach
pobiegła za chłopcem.
Śpiesząc do Elzy, czuła, jak siedmiomilowymi krokami zbliża się nieszczęście, jak osadę
ogarnia trwoga. Drogę oświetlała jej gwiazda, której krwawy blask niemal pochłonął dumną
przeciwniczkę na nieboskłonie. Czarodziejka biegła jak na złamanie karku, niepokojąc się,
czy zdąży z pomocą, czy wystarczy jej czasu.
Nie zdążyła. Zabrakło kilku chwil. Kiedy wbiegła do domu, ciało Elzy jeszcze żyło, ale
dusza już ją opuściła. Przez otwarte na oścież drzwi, w ślad za wiedźmą triumfalnie wdarł się
płomienny blask, który już niemal zupełnie zaćmił drugą z tańczących na niebie gwiazd.
Eldryż stał nieruchomo przy łożu żony, jak wyciosany z kamienia, ale na widok oszalałego
nieba chwycił się za serce. Przez chwilę poruszał ustami, nim zdołał wyszeptać: „Kolor
przekleństwa”, po czym upadł bez czucia na podłogę. W tej samej chwili rubinowa gwiazda
ostatecznie pokonała skromną przeciwniczkę. Niebiosa rozstąpiły się, zalewając twarze ludzi
niekończącą się rzeką krwawego ognia. Płomień odbił się w martwych, obojętnych oczach
Elzy, po czym przemknął ku ciemnemu, uważnemu i spokojnemu spojrzeniu dziecka, które
leżało obok, nie dając znaku życia. Gwiazda błysnęła jaskrawo, zalśniła wszystkimi
odcieniami przeklętej purpury, po czym wzbiła się wysoko, oblewając Lazur kaskadą
ciemnoczerwonych płomieni i rozświetlając ocean w promieniu wielu mil. Iskra gwiezdnego
światła zamigotała w źrenicach noworodka. Ciszę nocy przerwał żałosny płacz maleństwa.
Później wszystko ucichło.
Po tym, co się wydarzyło, na wyspach długo jeszcze nie zapanował spokój. Mili i
serdeczni do niedawna sąsiedzi teraz odwrócili się od rodziny dotkniętej tak ogromną stratą.
Eldryżowi w jednej chwili wypomniano wszystkie, nawet najmniejsze przewinienia. Za
niegodziwe uznano, że przybysze z obcych stron tak łatwo wtopili się w społeczność wyspy,
zaprzyjaźnili się niemal ze wszystkimi mieszkańcami Lazura. Niektórzy nie cofnęli się nawet
przed tym, by obwiniać Eldryża o śmierć żony - z idiotycznych przesłanek wyprowadzając
wniosek, że mężczyzna zawarł pakt z Młodszymi Bogami, a żonę złożył im w ofierze.
Dziecko zaś, które przychodząc na świat przyniosło zgubę matce, w myśl tej pokrętnej logiki
stało się potworem, istotą mroku, nic dziwnego zatem, że niebiosa tak sprzeciwiały się jego
narodzinom. Dziwnym zbiegiem okoliczności Elzy nie dosięgło ani jedno z tych strasznych
oskarżeń. Mieszkańcy wyspy okazywali kobiecie więcej szacunku po śmierci niż za życia,
jakby czuli się winni tego, co się stało. Tak czy owak, pamiętali o zmarłej, okazywali
niegasnący żal po jej stracie, a całą wrogość skierowali na wdowca i jego wyrodne dziecko.
Eldryż tymczasem zdawał się nie zauważać nienawiści otaczającej go ze wszystkich stron.
Jak zawsze z szacunkiem witał sąsiadów, udając, że nie słyszy przepełnionych jadem i żółcią
słów. Wprawdzie mieszkańcy wyspy nie ośmielali się rzucać Eldryżowi oskarżenia prosto w
twarz, jednak uszczypliwe uwagi szeptane za plecami raniły tysiąckroć dotkliwiej. Podłością i
podstępem starano się pozbyć obcego. Oczywiście mieszkańcy Lazura nie dopuścili się
samosądu, obawiając się najwidoczniej wyimaginowanej potęgi nowo objawionego
mrocznego maga i niezadowolenia starej czarodziejki, która odważnie i nieugięcie pomagała
nieszczęśliwemu wdowcowi i jego dziecku. Nie uchroniło to jednak dobytku Eldryża przed
dziwnymi przypadkami. A to jego łódka zdryfowała podczas sztormu nawiedzającego, choć
rzadko, wybrzeże, gdy jakiś spryciarz na przystani odwiązał cumę. A to ostrym narzędziem,
zapewne nożem, porwano na strzępy jego sieć. Innym razem zasiewy, które miały wykarmić
mężczyznę i jego córkę, zostały doszczętnie stratowane.
Na gniewne pytania czarodziejki wyspiarze tylko z niedowierzaniem wzruszali
ramionami, a kiedy ich wina okazywała się oczywista, niechętnie mamrotali pod nosem: „To
nie miejsce dla nich, nawet Lazur jest przeciwko nim”. Czarodziejka miotała się, próbując
rozpalić choć iskrę współczucia w kamiennych, obojętnych sercach ludzi, ale wszystko na
próżno. Jej rozpaczliwe i płomienne przemowy rozbijały się o mur nieczułości jak groch o
ścianę. Stara kobieta nie umiała już spoglądać na wyspiarzy tak, jak niegdyś. Nie umiała już
dostrzec w nich życzliwości i wrażliwości na cudze nieszczęście, które tak kiedyś ceniła.
Widziała jedynie nierozgarniętych, przesądnych i szalenie niebezpiecznych, okrutnych w
swojej głupocie ludzi i gdyby była na miejscu Eldryża, już dawno zabrałaby dziewczynkę i
opuściła ten przeklęty przez los archipelag, a gdyby prawdą było, że mężczyzna zna choć
garść tajników starodawnej magii, na pożegnanie zmieniłaby jeszcze Lazur w popiół i pył.
Na cóż więcej zasługują bowiem ludzie niezdolni do współczucia, o sercach zimnych jak
lód?
Eldryż jednak zamknął się w ciasnym kokonie obojętności. Jego chęć życia umarła razem
z Elzą. Nie próbował jednak skończyć ze sobą, bał się widocznie, że jeśli tak postąpi, spotka
go jeszcze większa kara i nie ujrzy ukochanej nawet po śmierci. Pracował więc, jadł i pił,
bardziej z przyzwyczajenia niż z potrzeby i rzeczywistego poczucia głodu i pragnienia.
Wątpliwe, czy w ogóle czuł smak, gdy obojętnie połykał kawałki jedzenia. W oczach miał
taką beznadziejną tęsknotę, rezygnację i bezgraniczny smutek, że ludzie, pomimo okazywanej
mu wrogości, drżeli na widok tego cierpienia. Nie, mężczyzna nie płakał. Nikt ani razu
podczas ceremonii pogrzebowej, czy też później, nie zauważył ani jednej łzy na policzku czy
w kącikach oczu wdowca. Wydawało się, że jego dusza uleciała w ślad za Elzą,
pozostawiając przez jakieś smutne nieporozumienie ciało, by dożyło kresu swych dni na
ziemi. Czarodziejka z żalem skonstatowała, że nawet córce mężczyzna nie okazywał ani
ojcowskiej czułości, ani odrobiny współczucia. Nie można powiedzieć, że jej nie kochał. Po
prostu nie zauważał dziewczynki, traktując jej wychowanie jako codzienną, ciężką pracę,
obowiązek, który należy wypełnić. Dziecko nie sprawiało szczególnych kłopotów, było
spokojne, ciche z natury, jednak każde żywe stworzenie, zwłaszcza młode, potrzebuje troski i
uwagi. Starej kobiecie serce pękało z żalu, kiedy słyszała puste i oziębłe, sporadyczne, i
dlatego jeszcze bardziej porażające lodowatą obojętnością słowa ojca kierowane do dziecka:
„Nie, nie wolno, jedz, uspokój się”. I nic więcej, nawet cienia uczucia. Jeśli córka psociła,
ojciec wzruszał ramionami i zamykał ją w pokoju, a gdy kaprysiła, nie zwracał uwagi. Eldryż
nawet nie nadał dziecku imienia, jak to było przyjęte w innych rodzinach. Dla niego
dziewczynka na zawsze pozostała „Ej, ty”. Czarodziejka próbowała przemówić mu do
rozsądku, wyjaśnić, że nieszczęsne dziecko nie jest winne temu, co się stało, że bez względu
na to, jak bardzo cierpi Eldryż, córce jest jeszcze trudniej. Dorosły mężczyzna może się
przecież bronić, jeśli nie słowem, to czynem, ale dziecko jest bezsilne i ta mała od dnia
narodzin skazana została na samotność. I jeżeli najbliższy jej człowiek nie wierzy, że
dziewczynka nie ponosi winy za śmierć matki, to cóż mówić o innych? Córkę Eldryża czeka
niechęć rówieśników, i ciążące na duszy poczucie winy oraz niepewność, czy opinie, że jest
wyrodnym dzieckiem mroku, nie są czasem prawdziwe. Lecz Eldryż tylko wzruszał
ramionami, lekceważąc natrętne pouczenia czarodziejki. A kiedy stara niezbyt ostrożnie
wracała do śmierci Elzy, odpowiadał oschle i okrutnie:
- To wina dzieciaka. Przez niego zmarła moja ukochana Elza. - I czasami, ale tylko w
wyjątkowych przypadkach, dodawał zupełnie niezrozumiale: - Przekleństwo rodu, czerwone
oczy.
Dziewczynka w rzeczy samej wyglądała niezwykle, szczególnie w porównaniu z
wyspiarzami. Jakby mało było nieszczęść, które zwaliły się na rodzinę, widok córki Eldryża
budził drżenie. Nie była podobna do rodziców. Czarne włosy z niebieskim połyskiem, wijące
się i niepokorne, otaczały delikatny owal twarzy o trochę bezbronnej linii podbródka i ze
wzruszającymi dołeczkami na dziecinnie pulchnych jeszcze policzkach. Może to nie
zwracałoby tak bardzo uwagi, gdyby nie oczy. Takich oczu czarodziejka nie widziała nigdy w
życiu, a przecież widziała w swym życiu niemało. Kiedy córka Eldryża była spokojna,
spoglądała na świat ogromnymi, bezdennie czarnymi oczami. Ale w gniewie czy
rozdrażnieniu w źrenicach rozbłyskiwał czerwony płomień, jakby przeklęta gwiazda -
świadek narodzin dziewczynki - rozpalała się znowu na dnie oczu dziecka. Nawet
czarodziejka, niewierząca pogłoskom o czarnej magii, omal nie oddała ducha w ręce Losu,
kiedy zobaczyła córkę Eldryża w nocy nad brzegiem oceanu, gdzie dziewczynka zazwyczaj
spędzała wolny czas z dala od plotek i złośliwych słów oraz od ojca, który i tak nie był jej
bliski. Eldryż zresztą nigdy się nie niepokoił nieobecnością córki. Mogła pozostać nad
oceanem, którego fale rozbijały się o piaszczyste płycizny wyspy, nawet przez całą noc.
I często tak robiła. Mieszkańcy Lazura nie rozmawiali z „diabelskim nasieniem”, bali się,
że dziewczynka rzuci na nich urok. A pewnej nocy czarodziejka zrozumiała, dlaczego.
Powoli, z trudem powłócząc wykrzywionymi ze starości nogami, kobieta zbliżyła się do
maleńkiej postaci siedzącej tuż na krawędzi ociosanego przez fale głazu. Morze lekko
muskało nogi dziecka, odbijając w głębinach iskry gwiazd, a ciepły wiatr leniwie igrał w
nieposłusznych lokach dziewczynki. Kobiecie serce aż ścisnęło się z żalu. Nagle oczyma
duszy ujrzała obraz sprzed prawie jedenastu lat. W tamtej chwili na niebie świeciło słońce, ale
od Elzy wiało taką samą pustką, jak teraz od jej córki. Czarodziejka śmiała się wtedy z trwóg
kobiety przybyłej z obcych stron. Teraz widziała, czym to się skończyło. Dziecko Elzy
naprawdę zostało sierotą, chociaż jego ojciec wciąż żył, a dusza matki już dawno odeszła do
złudnego świata Bogów. Czarodziejka zapragnęła okazać małej życzliwość, przytulić, ogrzać
i ochronić przed złem i nienawiścią świata. Już miała położyć rękę na ramieniu dziewczynki,
gdy ta odwróciła się i przeszyła serce kobiety błędnym spojrzeniem czarnych oczu. Stara
cofnęła się odruchowo.
- Nie warto mnie żałować - odezwała się dziewczynka po chwili, która wydawała się
wiecznością, a potem opuściła powieki, uwalniając umysł czarodziejki spętany spojrzeniem
dziecka.
- Ja cię nie żałuję - skłamała stara i ciężko opadła na kamień.
- Kłamie pani - stwierdziła mała i uśmiechnęła się smutno. - Ale ja pani nie osądzam.
Tylko pani mnie nie nienawidzi. I choćby za to dziękuję.
- Skądże - czarodziejka próbowała niezbyt zręcznie obrócić w żart słowa, które usłyszała,
dziwiąc się po raz kolejny nadzwyczaj dojrzałemu, niepasującemu do wieku, myśleniu
dziecka. - A twój ojciec? Przecież on cię kocha, tylko... Eldryż nie jest zbyt wylewny, nie
okazuje uczuć.
- Jestem dla niego tylko dzieckiem, z powodu którego umarła mu żona - żałośnie
zaoponowała dziewczynka, a na jej rzęsach w świetle księżyca zabłysły łzy. - A ja nie
przypominam jej nawet z wyglądu. Ale dlaczego, dlaczego jestem aż tak niepodobna do
rodziców?
- Czasami dzieci bywają podobne do dziadków - łagodnie odpowiedziała stara. - Pomyśl.
Masz dopiero dziesięć lat. Życie nie zawsze będzie dla ciebie tak okrutne. Za dwa lata
otrzymasz imię i być może wszystko się zmieni.
- Prędzej niebo runie na ziemię - szorstko przerwała dziewczynka - niż tutejsi zmienią o
mnie zdanie. Dla nich zawsze pozostanę tworem mroku, wyrodkiem niegodnym, by żyć.
- Nie należy wszystkich osądzać tak kategorycznie - odrzekła czarodziejka i o mało nie
syknęła z przerażenia, kiedy dziecko niespodziewanie odwróciło się i nadzwyczaj mocno,
zupełnie, jak nie dziecko, chwyciło ją za ręce. Umysł starej kobiety przepełnił strach i
przeczucie, że nieuchronnie coś się wydarzy, kiedy z bliska zajrzała w mroczną głębię oczu
dziewczynki. W źrenicach dziecka tańczyły czerwone plamki. Przypominały żarzące się w
ciemności węgle. Poczuła się jak usidlony spojrzeniem węża ptak, niezdolny do ucieczki i
zastygły w oczekiwaniu na śmierć. Wszystko skończyło się równie nagle, jak się zaczęło.
Stara kobieta potrząsnęła głową, by odzyskać jasność myśli. I wtedy uświadomiła sobie, że
dziewczynka odsunęła się i bacznie obserwuje reakcję, jaką wywołała.
- Pani też się mnie boi - stwierdziła i, chowając głowę w ramionach, ruszyła w stronę
wioski. I tylko wiatr doniósł do starej kobiety słowa, które wymamrotała pod nosem córka
Eldryża. - Wszyscy się mnie boją... A przecież to nie moja wina, że nie jestem do nich
podobna.
Tyle żalu było w głosie dziecka, tyle rozpaczy i wstrzymywanych łez, że dobra z natury
kobieta wzdrygnęła się, jakby usłyszała krzyk. Dlaczego, dlaczego za głupie postępki
dorosłych tak często płacą dzieci, których jedynym przewinieniem jest to, że przyszły na
świat w dziwnych okolicznościach?!
Zaczynało świtać. Różowawa poświata zajaśniała na horyzoncie, zwiastując nadejście
dnia. Było jeszcze zbyt wcześnie, by zgasić świece, ale mijała już pora, gdy ze strachem
wypatrywało się słońca, tłumiąc niepokój, że tym razem noc się nie skończy, że Bogowie
przeklęli ludzi i skazali ich na życie w ciszy i okrutnym osamotnieniu, bez światła i radości.
Dziewczynka oddalała się, nie zwracając uwagi na uroczyste pieśni budzących się cykad. Już
nie ciemność nocy, ale półmrok świtu oblewał kruchą postać dziecka, kiedy na wschodzie
wstawała gwiazda zaranna, skazana na zagładę w potokach roztapiającego się na niebie
lazuru. Blask zarannej gwiazdy umierał w promieniach słońca i odradzał się, by po nocy
zwiastować kolejny dzień. W miarę jak dziewczynka się oddalała, rozpraszał się nocny mrok,
rozpływając się w błękicie nieba i oceanu. Czarodziejka zmrużyła oczy, śledząc powolne,
niepewne kroki dziewczynki. Z każdym jej krokiem świat budził się z nocnego odrętwienia,
radośnie witając nowy dzień i nowe wyzwania. Serce starej kobiety zabiło szybciej. Nawet
nie poczuła, jak wzdychając, wciągnęła słaby odór zła, którym powiało ze spokojnego na
pozór nieboskłonu.
- Stój! - Dziewczynka obejrzała się ze zdziwieniem na ten słaby krzyk. Czarodziejka
spieszyła ku niej, ślizgając się na drobnych otoczakach i ledwie unikając upadku i złamania
nogi na piętrzących się przy brzegu większych głazach.
- Stój! - Oddychając ciężko, dogoniła dziecko i szczupłą, kościstą ręką wsparła się na
jego ramieniu. Dziewczynka się skrzywiła, uścisk starej kobiety był bolesny. - Wybacz mi,
wybacz wszystkim. Ale... nie zostawiaj mnie teraz. Jeśli chcesz, możesz zostać moją
następczynią. Od dawna potrzebuję pomocy przy czarach, a ty jesteś najlepszą kandydatką na
uczennicę. Nikt już nie odważy się wyrządzić ci krzywdy, a po mojej śmierci tylko ty
będziesz mogła pomóc tym ludziom - wymamrotała czarodziejka, choć nie do końca
rozumiała sens tego, co mówi. Wydawało się jej, że ratuje dziewczynkę od nieuchronnej
śmierci. Nie mogła pozwolić, by dziecko wróciło teraz do domu. Nie wiedziała, dlaczego, ale
miała wrażenie, że otrzymała ostrzeżenie z góry. Zaczęła szukać następnych argumentów na
poparcie pomysłu, który tak nieoczekiwanie przyszedł jej do głowy. Jednak kiedy spojrzała
na dziecko, umilkła. Dziewczynka słuchała z zapartym tchem i w tej chwili była podobna do
tysiąca zwyczajnych dziesięciolatków cieszących się z dawno oczekiwanego podarunku.
Oczy błyszczały jej z podekscytowania, krwiożercze ognie w głębi źrenic zniknęły, jakby
nigdy ich nie było. A myśl, że niejeden dorosły, mądrzejszy i bardziej doświadczony drżał ze
strachu na widok tej dziewczynki, wydawała się śmieszna.
- Pani... Pani naprawę chce mnie na uczennicę i następczynię? - Z zachwytu mała obiegła
przyszłą nauczycielkę, z niedowierzaniem zerkając jej w twarz. - Naprawdę będę pomagać
innym i ludzie przestaną się mnie bać?
- Oczywiście, moje dziecko - łagodnie odpowiedziała czarodziejka. Wcześniejsze dziwne
przeczucie ustąpiło, pozostawiając tylko nieprzyjemny szum w uszach i lekkie zamglenie
wzroku. Teraz, kiedy stara czarodziejka nie wyczuwała niebezpieczeństwa, zrobiło się jej lżej
na duszy.
Czemu nie? - pomyślała. Lata już nie te, coraz więcej sił traci na poszukiwania i zbiory
leczniczych traw, a i nauczyć dziecko prostszych zaklęć nie będzie trudno. Eldryż z radością
przystanie na każdą propozycję, oby tylko pozbyć się niekochanej córki, która niczym zadra
przypominała mu o śmierci żony. A i mieszkańcy wyspy w końcu zaakceptują dziewczynkę,
wszak nikt nie sprzeciwi się jedynej czarodziejce na Lazurze. To by pozbawiło wyspiarzy
pomocy w leczeniu chorób i ran, a także innych korzyści. Tym razem dziewczynka ruszyła,
dostosowując tempo marszu do starej kobiety. Szczebiotała, gorliwie starając się upewnić
czarodziejkę, że dokonała trafnego wyboru. Kobieta słuchała uważnie w milczeniu, ciężko
opierając się na sękatym kosturze. Zdaje się, że wyszła z propozycją nauki w samą porę.
Dziecko dusiło się w otaczającej je pajęczynie cichej pogardy. Słowa czarodziejki dawały
nadzieję na przełamanie przesądów i niesprawiedliwych ocen. Obie kobiety, młoda i stara,
zbliżały się do obejścia Eldryża. Jednak z każdym krokiem wiedźma czuła, jak ucisk w
żołądku staje się coraz mocniejszy. Miała wrażenie, że w jej wnętrzu nici nieszczęścia
zaciskają się w twardy węzeł.
- Ojcze! - donośny krzyk dziewczynki, jak strzała pędzącej do skromnego domu,
zamienił się w grobowe milczenie, które zakłócił głuchy odgłos upadku. Stara kobieta
dokuśtykała do drzwi i zajrzała do środka, chociaż wiedziała dobrze, co zobaczy. Na jasnej
podłodze z nieheblowanych desek leżał Eldryż z rozłożonymi szeroko ramionami, jakby
próbował coś lub kogoś objąć. Biała płócienna koszula była rozchełstana, a wiatr muskał
delikatną, ledwie opaloną skórę mężczyzny, bawiąc się jedwabistymi włosami, całując lekko
rozchylone w radosnym zadziwieniu usta. Na wargach leżącego zagościł uśmiech,
prawdopodobnie pierwszy od śmierci żony. Eldryż wyglądał, jakby się położył na chwilę, by
odpocząć. Jednak w bezwładnym ciele nie było już duszy, która uleciała na spotkanie
ukochanej... Przy ojcu klęczała dziewczynka, tuląc do siebie dłoń zmarłego. W jej oczach nie
było łez, tylko pustka. Córka Eldryża wpatrywała się w dal, poruszając bezdźwięcznie ustami.
W końcu wyszeptała:
- Wybacz... wybacz mi wszystko... Jak ja ci wybaczyłam.
* * *
Po śmierci Eldryża dziecko zamieszkało w domu starej czarodziejki. Minął rok od
nieszczęsnego zdarzenia. Na ciele zmarłego nie znaleziono nawet draśnięcia. Jednak kobiety
nie opuszczało podejrzenie, że coś z tą śmiercią było nie tak. Skąd inaczej wzięłoby się tak
silne poczucie zagrożenia, które nawiedziło ją w noc śmierci przybysza z obcych stron?
Kiedy dusza dobrowolnie opuszcza ciało, robi to po cichu, niepostrzeżenie i nie stara się
pociągnąć za sobą tych, którzy znaleźli się w pobliżu, czy to przez ironię Losu czy przez
zwykły przypadek.
Nie, Eldryż zapewne nie został zabity. Stara skłonna była raczej wierzyć, że ktoś o mocy
przewyższającej te żałosne okruchy wiedzy tajemnej i sztuki magii, jakie posiadła, pomógł
Eldryżowi odnaleźć drogę do krainy Bogów. I ten ktoś najwyraźniej nie chciał, żeby mu się
wtrącano w jego ciemne sprawki. A tych, co się próbowali wtrącać, pozbywał się z łatwością.
Ale komu z Wysokich Magów, bo takimi czarami nie mógł się poszczycić byle kto,
wszedł w drogę Eldryż? Eldryż, któremu brakowało woli życia i który absolutnie nie stanowił
żadnego zagrożenia?
Tak czy owak, Ewelina (bo właśnie takie imię nadała dziewczynce czarodziejka)
zamieszkała u starej. Powiedzieć, że mieszkańcy wyspy byli przeciwni, byłoby potężnym
niedomówieniem. Wszyscy zgodnie chcieli dziecko odprawić na ląd i oddać do imperialnego
sierocińca, gotowi byli nawet zapłacić za podróż, byle tylko pozbyć się dziewczynki.
Przekonywali wiedźmę, że tak będzie lepiej nie tylko dla ludzi z Lazura, ale przede
wszystkim dla Eweliny. Przecież każda zapomniana przez Los sierota może liczyć na opiekę
Roknaru, imperium ma na to dość pieniędzy. A i Ewelinie będzie lżej, gdy znajdzie się w
nowym miejscu, gdzie będzie mogła zapomnieć o przykrych zdarzeniach z przeszłości. Tym
bardziej że w gronie dzieci zebranych ze wszystkich zakątków wielkiego lądu nie będzie się
tak wyróżniała swoim wyglądem. Poza tym dziewczynka pod egidą białoskrzydłego orła, jaki
widnieje na imperialnym godle, otrzyma lepsze wykształcenie, aniżeli mogliby jej zapewnić
mieszkańcy wyspy. Bo czy ktokolwiek ma czas, a przede wszystkim - chęci, by użerać się z
tym... naznaczonym piętnem przekleństwa stworem? Wielki ląd daje więcej możliwości.
Każdy z pokolenia dorastającego na Lazurze wiele oddałby za to, by znaleźć się na miejscu
Eweliny.
Czarodziejka słuchała mieszkańców wyspy jednym uchem. Owszem, mieli rację, ale
myśleli tylko o sobie. Dziewczynka była dla nich jak zadra, przypominała im o ich
nieprawości i okrucieństwie, o tej strasznej nocy rozjaśnionej blaskiem rubinowej gwiazdy.
Ewelina budziła w ludziach z Lazura to, co wypływa z ciemnej strony duszy - zabobony,
przesądy, nienawiść do tego, co nowe i nieznane, a zatem rodzące lęk. Czarodziejka dobrze to
rozumiała. Wątpiła jednak, by dziewczynka była szczęśliwa w sierocińcu. Niepokorne i
wyjątkowe dziecko znawcy ludzkiej natury prośbą i groźbą dopasują do szablonu,
wymodelują według obowiązujących standardów, a potem poślą do monotonnej,
przymusowej pracy. A jeśli mimo wszystko poniosą porażkę i dziewczynka nie dostosuje się
do praw rządzących ich światem, cóż, na peryferiach imperium sporo jest mrocznych
zakątków dla odszczepieńców, którzy nie potrafili znaleźć sobie miejsca w doskonale
funkcjonującej machinie społeczeństwa. Czarodziejka nie życzyła Ewelinie takiego losu.
Dlatego jej odpowiedź była krótka i prosta: „Nie”. I każdy, kto próbował wracać do tematu,
narażał się na karę.
Po przenosinach do czarodziejki dziewczynka sprawiała wrażenie onieśmielonej, w
milczeniu pomagała w domu, unikając rozmów. Szybko i bez wysiłku zaprowadziła porządek
w obejściu. Zabłysła stara drewniana podłoga, dokładnie wyszorowana troskliwą ręką,
zajaśniały zmatowiałe okna. Dziecko, które wkroczyło już na drogę dorosłości, cieszyło się,
że choćby w ten sposób może odwdzięczyć się starej kobiecie za ciepło i dobro, jakiego
zaznawało w ubogiej chacie.
Nie tylko to jednak zaskakiwało czarodziejkę. Ewelina bez trudu zgłębiała arkana
tajemnej sztuki magii. Wydawało się, że nie tyle uczy się zaklęć, co przypomina sobie coś, co
już znała, a co z jakiegoś powodu uleciało jej z pamięci. Najbardziej stara kobieta lubiła
wyprawy z podopieczną na poszukiwania leczniczych traw. Zbiory odbywały się w ciszy i
skupieniu, należało uważać, żeby Starsza Bogini zamiast do dobrego na wszystko i dlatego
tak rzadkiego i cennego zęba smoka, nie doprowadziła do miejsca, gdzie można zerwać
trującą płacz-trawę. Dziewczynce wystarczał ledwie rzut oka, by rozpoznać rośliny, które
widziała wcześniej tylko raz. Wiedza na temat właściwości traw zdawała się być wyryta w jej
pamięci, co więcej, nieraz uczennica oświecała swoją nauczycielkę, powołując się na
starodawne, pokryte kurzem wieków foliały opisujące magiczne rośliny. Na początku stara z
niedowierzaniem traktowała słowa Eweliny, sprawdzając na domowych kozach wywary
przyrządzone według rad dziecka. Ale kiedy kozłowi, prawie rówieśnikowi starej kobiety,
zamiast śmierdzących potem grubych kołtunów, wyrosła nowa, jedwabista i oślepiająco biała
sierść, czarodziejka zawierzyła talentom Eweliny. Przecież dziewczynka częstowała zwierzę
eliksirem młodości, najbardziej pracochłonnym i trudnym do przygotowania, zawierającym
niemal sto składników w zwariowanych proporcjach. Czarodziejka uśmiechnęła się smutno.
Ciekawe, co powiedzieliby mieszkańcy wyspy, gdyby się dowiedzieli, że wyciągi i napary,
które wychwalali pod niebiosa, od dawna już przygotowuje „diabelskie nasienie” - dziecko,
które nie osiągnęło jeszcze wieku nadania imienia i którego widok jest dla wyspiarzy tak
obmierzły. W rękach dziewczynki znalazła się chyba najstraszniejsza broń - magia i trucizny.
Niedługo potem czarodziejka zaprzestała zbiorów traw. Z radością ustąpiła miejsca
młodej uczennicy i zrezygnowała z zajęcia uciążliwego dla wykręconych starością i
chorobami nóg. A Ewelina była szczęśliwa, że może spędzić dzień z dala od wioski, odpocząć
od przesądów, krzywych spojrzeń i drwin rzucanych skrycie, jak kamienie. Wychodziła w
góry wczesnym rankiem, kiedy słońce zaczynało dopiero ozłacać szczyty wzgórz, a dolina
wciąż jeszcze rozkoszowała się poranną mgłą. W cichym szumie fal szła przez osadę, gdzie w
przekrzywionych domach żyli ludzie, zewnętrznie piękni, lecz o duszach przegniłych od
zabobonów. Dziewczyna wspinała się powoli po piaszczystej dróżce biegnącej pomiędzy
głazami i wiodącej na szczyt, napawając się rzadkimi chwilami spokoju i wytchnienia od
codziennej krzątaniny. Zwieszając nogi nad skalnym urwiskiem, dziewczynka oczekiwała
narodzin nowego dnia. W tym miejscu, na krawędzi przepaści, od której głębi krew zastygała
w żyłach, ledwie chwila dzieliła światło od mroku. Jedno westchnienie, słabe uderzenie pulsu
w skroni - i wszystko wokół zalewało triumfalnie złoto, a Ewelina śmiała się, przepełniona
uczuciem zachwytu.
Pod nogami rozpościerał się cały świat: maleńka osada przytulona do piaszczystej zatoki,
gęsta zieleń lasu, pokrywająca podnóża gór i niczym szmaragdowe krople zatopione w
przejrzystym szafirze oceanu - inne skrawki lądu. Tutaj, niewidoczna i nieosiągalna dla
mieszkańców wyspy, dziewczynka szybko jadła na śniadanie kawałek chleba, pachnący
wiatrem i ciepłem lata, kilka łyków zaczerpniętej z głębokiego i czystego źródełka chłodnej
wody, która wywoływała przyjemne odrętwienie zębów. Dopiero wtedy Ewelina zaczynała
się spieszyć, by zdążyć do południa, kiedy słońce znajdzie się w zenicie i trudno będzie
uniknąć bezlitosnych promieni. Z łatwością korzystała ze swojej pamięci jak z encyklopedii,
przywołując bezbłędnie wiadomości na temat wyglądu rośliny i jej uzdrawiającej mocy.
Ewelina uwielbiała zbierać trawy. Wydawało jej się, że to jej wierni przyjaciele, którzy nigdy
jej nie zdradzą. Na przykład arnika, niezastąpiona przy różnorodnych chorobach kości i
stawów. Albo płacz-trawa, która dodana do napoju wroga sprawi, że człowiek zacznie
usychać z niezwykłego żalu i tęsknoty, i może nawet umrzeć, jeśli nie otrzyma przebaczenia
od tego, kto podał mu wywar. Na szczęście tak niebezpiecznych ziół nie sprzedawano. Nie
warzono również trucizn na zamówienie. Jedynie Ewelina pod bacznym okiem starej
czarodziejki mogła czasami upuścić kroplę wywaru z triumf-trawy na dłoń wyspiarza
ukąszonego przez żmiję czy oparzonego przez meduzę. W takich przypadkach dwie
śmiertelne substancje zwalczały się wzajemnie i rana goiła się w oczach.
Ostatnio jednak Ewelina musiała uważać na czarodziejkę, szczególnie gdy opiekunka
zabierała się za wróżby. Dziewczynka wciąż jeszcze pamiętała, jak nauczycielka zamiast
długo oczekiwanego deszczu sprowadziła na Lazur mięczaki, które o mały włos nie
zniszczyły plonów. Mieszkańcy wychwalali Starszych Bogów, że miłosiernie powstrzymali
plagę, ale tylko Ewelina wiedziała, komu tak naprawdę wyspiarze zawdzięczają
nieoczekiwany ratunek. To ona spaliła żarłoczne stwory drążące ziemię, zapewniając
wszystkim spokojną deszczową porę i oddalając widmo głodu. Dziewczynka nie chowała
urazy do głupich mieszkańców Lazura. Mogłaby ich otruć, wywołać silny sztorm, sprowadzić
grad na zasiewy. Ale nie zrobiła nic. Myśl o zemście tylko ją śmieszyła. Bo na kim wywrzeć
zemstę? Na garstce ludzi pogrążonych w strachu i ignorancji? To żałosne. Nawet Bogowie
wobec głupoty są bezsilni. Jednak, chociaż Ewelina odnosiła sukcesy, stara czarodziejka
wciąż nie zamierzała powierzyć jej sekretu magii. Dziewczynka zaśmiała się gorzko na to
wspomnienie, jej głos spłoszył kilka ptaków mających w pobliżu gniazda. Stara kobieta była
święcie przekonana, że starodawnej sztuki magii można nauczyć się jedynie w Akademii na
wyspie Dosir, niedaleko wielkiego lądu. Jako absolwentka tej szacownej uczelni czarodziejka
uważała, że bez błogosławieństwa magów nie powinno się nawet myśleć o nauce, nie
wspominając już o wykonywaniu czarów. Oby tylko Bogowie pobłogosławili decyzję, że
powierzyła dziecku sekrety traw. Ewelina nie sprzeciwiała się opiekunce, ale bez pytania
zabierała na wyprawy starodawne księgi, na kartach których sama wieczność snuła
przepowiednie.
Czarodziejka nie zdawała sobie sprawy, że dziecko dawno już przewyższa ją wiedzą.
Ewelina przy pomocy prostych, ale skutecznych zaklęć ulepszała mikstury sprzedawane
mieszkańcom wyspy, co odczuwalnie wpłynęło na dochody. Stara kobieta była przekonana,
że to zasługa młodych nóg i niebywałej pamięci podopiecznej. Dziewczynka podleczyła także
opiekunkę, która pozostała wierna pierwszemu przykazaniu czarodziejów i nie leczyła siebie
samej, przez co cierpiała na wiele dolegliwości, choć starała się to ukrywać. Oczywiście,
czarodziejka nie zaczęła biegać i skakać, ale poruszała się teraz z większą swobodą, nie
narzekając już na wykręcający stawy ból. Ewelina spojrzała z troską na wyblakłą od palącego
słońca kopułę nieba. Czas znaleźć sobie kryjówkę, inaczej nabawi się na kamieniach
dotkliwych oparzeń. Dziewczynka wstała zwinnie, poprawiła na ramieniu rzemyk torby,
wypełnionej po brzegi aromatycznymi ziołami i szybkim krokiem ruszyła w dół. Wiedziała,
gdzie i czego szukać. Tuż obok dróżki szeleściła leniwie listkami na lekkim wietrze młoda
gęstwina. Splątane gałęzie doskonale skrywały wejście do przytulnej jaskini u podnóża skały.
Wewnątrz bystry potok, mający swój początek gdzieś we wnętrzu góry i tutaj wypływający
na wolność, chłodził gładkie kamienie. Szarość tego miejsca kontrastowała z zielenią zbocza
w mroku i chłodzie. Tutaj właśnie Ewelina miała zwyczaj się uczyć.
Sadowiąc się wygodnie na ziemi, zarysowała wokół siebie krąg mający chronić ją przed
złymi oczami i uszami. Po czym z mniejszej torby, gdzie miała resztki śniadania, wyciągnęła
malutką zniszczoną książkę i pogrążyła się w lekturze. A wtedy czas jakby się dla niej
zatrzymał. Czytając, dziewczynka podnosiła oczy znad stronic na wpół rozpadającego się
rękopisu i, niecierpliwie postukując palcami, szeptała coś cichutko pod nosem. Jej wzrok był
zamglony, jakby wbity w przeszłość, i wydawało się, że Ewelina próbuje sobie przypomnieć
tajemną wiedzę. Od czasu do czasu gwałtownie zrywała się i, kierując palec w kąt jaskini,
głośno wykrzykiwała kilka słów w nieznanym języku. Czasem z jej palców tryskała kula
ognia, miotając się bezdźwięcznie i rozświetlając ruskie sklepienie, innym zaś razem -
lodowaty piorun przeszywał kamień, a wtedy góra cicho trzęsła się ze zdumienia: co się tam,
w jej wnętrzu, wyprawia? Kiedy dziewczynka była zadowolona, znów zasiadała wygodnie i
kontynuowała przerwaną lekturę. Już dawno zaprzestała prób bezmyślnego wkuwania zaklęć,
jak to robiła stara czarodziejka. Ludzka pamięć jest zawodna, a czarodziejskie inkantacje
trudne i długie. Nie, dziewczynka próbowała znaleźć system - i znalazła go. Pomocna okazała
się rozmowa z opiekunką, którą odbyły około pół roku temu. Dzień wtedy nie był pogodny.
Zaczęła się pora sztormów i morze w jednej chwili utraciło życzliwość i ciepło, napierając
falami na wybrzeże z siłą dzikiego zwierza, usiłowało dosięgnąć i zgładzić, zmyć z oblicza
ziemi ludzkie siedliska. Miarowemu rykowi oceanu wtórowało wycie wiatru hulającego w
kominach, próbującego pozrywać dachy i rzucić na pastwę niepogody żałosne istoty, które
kryły się w lichych chatach. Okiennice zalewały potoki deszczu, jakby w niebiosach zrobiła
się dziura. Jednak domy Lazura przetrwały już nie takie sztormy i dlatego ludzie spokojnie
spożywali kolację w gronie rodziny, czasem tylko wzdrygając się od nadzwyczaj mocnego
porywu wiatru, wypełniającego kruchą budowlę żałobnym brzękiem szkła.
Ewelina jak zaczarowana siedziała przy kominku, w zadumie patrząc w ogień. Odblask
płomieni odbijał się w jej spokojnych, ciemnych i teraz niegroźnych oczach, kładąc się
czerwoną pajęczyną na czarnych włosach. Czarodziejka, siedząc przy stole, usiłowała
odczytać manuskrypt, mrużąc ślepnące od starości oczy.
- Nie rozumiem - głos Eweliny odciągnął kobietę od lektury. - Dlaczego nie chce mnie
pani nauczyć języka zaklęć? Nie musiałaby pani wysilać wzroku.
- Ach, dziecko moje - smutno uśmiechnęła się czarodziejka, odkładając na bok zwój. -
Gdybym sama była w stanie zrozumieć ten język, nie skończyłabym Akademii z ósmym
stopniem wtajemniczenia.
- Co to znaczy? - zainteresowała się Ewelina, odwracając się od ognia. - Po raz pierwszy
słyszę o jakichś stopniach.
- Nie ma w tym żadnej tajemnicy. - Stara kobieta z trudem wzruszyła zesztywniałymi
ramionami. - Po skończeniu Akademii każdy uczeń otrzymuje odpowiednią ocenę wyrażoną
w stopniach. Stopni jest dziesięć. Najwyższy, to stopień pierwszy. Mag, który otrzyma taką
ocenę, może dostąpić przywileju dalszej nauki i stać się Wysokim Magiem, wykładowcą w
Akademii. I potem może sięgnąć po najtrudniejszy cel - tytuł Najwyższego Maga. Takich na
świecie jest tylko pięciu. Albo sześciu, różnie gadają.
- Za co jest się ocenianym? - spytała Ewelina. - Za wiedzę czy umiejętności?
- Ani za jedno, ani za drugie. - Opiekunka chwilę pomilczała, a potem niechętnie
dokończyła: - Język magii, to język smoków, rządzący się własnymi prawami i zasadami.
Rozumieć go, a co ważniejsze posługiwać się, może jedynie ktoś, kto otrzyma znak Bogów.
Im mniej w człowieku siły czterech żywiołów, tym trudniej jest poznać ten język. Posiadający
niższe stopnie, w tym i ja, nie są w stanie przeniknąć ukrytego sensu języka magii, lecz
jedynie nauczyć się formuł na pamięć. Dlatego nie chcę i nie mogę uczyć cię zaklęć. Trawy
są mi bliższe, co do nich nigdy się nie myliłam.
- Czy to oznacza, że Najwyżsi Magowie w pełni władają językiem smoków? -
dziewczynka nie dała spokoju czarodziejce.
- Mówi się - stara kobieta zniżyła głos do szeptu - że Najwyżsi przekroczyli nawet próg
czasu. To oczywiste, że magia daje swoim sługom władzę nad upływem czasu. - Tu wiedźma,
przestraszona, obejrzała się na cienie tańczące jej za plecami. - Im silniejszy mag, tym dłużej
żyje. Sama mam już ponad sto lat, a nie jestem przecież tak potężna. Ale Najwyżsi Magowie
żyją tysiące lat, nie starzejąc się i nie umierając. Tak to jest, dziecko moje.
Ewelina potrząsnęła głową, odrywając się od wspomnień. Tak czy owak, tamta rozmowa
rozbudziła jej zainteresowanie, a teraz miała czas i mnóstwo ksiąg. I dziewczynka zaczęła
pracować. Powoli, bardzo powoli zgłębiała arkana magii, samodzielnie, bez niczyjej pomocy,
przedzierając się przez metafory i wyrafinowane zwroty językowe, których mnóstwo było w
starych księgach. Aż zaczęła rozumieć. Ale najistotniejsze, czego się nauczyła, to
świadomość, że nie musi uczyć się zaklęć. Wystarczy najpierw sformułować życzenie lub
rozkaz, a treść przyjdzie sama, podpowiedziana przez kogoś z góry. Ewelina wracała do
domu o zachodzie, zmęczona, ale zadowolona. Następnego dnia, kiedy ręce przebierały
trawy, umysł segregował nowe słowa, analizując je i systematyzując. A kolejnego dnia
dziewczynka znowu szła w góry z książką. Stara czarodziejka nie mogła nadziwić się
pracowitości i posłuszeństwu podopiecznej. I tak sennie mijały dni. Wieczorami stara kobieta
opowiadała dziewczynce o wielkich wojnach i bitwach, i na nieskończenie samotnym
Lazurze zagubionym na wodnej pustyni rodził się nowy wspaniały świat. Ewelina od dawna
marzyła o stolicy - Dorgonie, i o Akademii, do której, o czym była święcie przekonana, bez
Elena Malinowska TANIEC NAD PRZEPAŚCIĄ Przełożyła Izabela Wiśniewska-Repeczko fabryka słów Lublin 2008
Spis treści Spis treści...............................................................................................................................3 Prolog.....................................................................................................................................5 Część pierwsza.......................................................................................................................7 Lazur......................................................................................................................................7 Część druga..........................................................................................................................61 Dworskie intrygi...................................................................................................................61 Część trzecia ......................................................................................................................110 Akademia ...........................................................................................................................110 Epilog.................................................................................................................................243
Daleko, daleko, na peryferiach potężnego imperium, pośród bezkresnej dali łagodnego oceanu, przyczaił się maleńki archipelag nazywany Lazur. Przez wieki przyjaznym wyspiarzom życie pełne radości i trosk płynęło spokojnie i leniwie. Lecz pewnego razu wydarzyło się coś niezwykłego. W nocy na niebie rozbłysła purpurowa gwiazda, rozbłysła i jej czerwone iskry skryły się na zawsze w oczach dziecka. Od tej pory dziewczynka, która przychodząc na świat uśmierciła matkę, będzie musiała żyć z piętnem przekleństwa w miejscu, gdzie każdy krok śledzą bezlitośni Bogowie, gdzie życie i śmierć splatają się w mocny węzeł przeznaczenia, gdzie każdy niepewny ruch może się okazać zwiastunem upadku i nieuchronnego końca. I gdzie partnerem w tańcu nad przepaścią jest sam Los.
Prolog Dwóch mężczyzn toczyło walkę. Bez chwili wytchnienia, zawzięcie, jeden na jednego. Pojedynek zaczął się o zachodzie słońca, teraz zaś pierwsze gwiazdy nieśmiało wyzierały zza pociemniałych chmur. Niełatwo walczyć, gdy jeden fałszywy krok oznacza śmierć, męczeńską, ale zarazem cudowną, przez krótką chwilę, bowiem można zaznać radości lotu. Wystarczy tylko stracić kontrolę, a wówczas jeden z walczących zepchnie drugiego w przepaść. Przerażające, aż chciałoby się uniknąć tego, co nieuniknione. Ale ta walka musi zakończyć się śmiercią. Nieważne czyją. Nie wrogowie spotkali się w krwawym starciu, lecz przyjaciele. I dlatego jest to aż tak straszne. Ponieważ każdy z nich jest przekonany, że właśnie on ma rację. Wydaje się, że walka będzie trwać w nieskończoność. Siły są wyrównane. Nagle coś się zmieniło. Jednego z walczących dosięgnął cios. Miecz, głucho dźwięcząc, spadł na kamienie, a mężczyzna zachwiał się na krawędzi przepaści. - Odstąp - zaszeleścił głos byłego przyjaciela. - A daruję ci życie. Mężczyzna uśmiechnął się dumnie, z pogardą spojrzał na wroga. - Nigdy. Wolę śmierć. - Żal mi, lecz sam wybrałeś swój Los. Przyjaciel zamachnął się, by zadać ostateczny cios. Pokonany wykrzywił usta w gorzkim grymasie i wyszeptał kilka słów, na których dźwięk drgnęły palce zaciśnięte na rękojeści broni. - Wrócę tu - rzekł pokonany mężczyzna i rzucił się z urwiska, nie pozwalając, by przeciwnik odebrał mu życie. Po raz pierwszy w historii świata Bogowie spojrzeli z zainteresowaniem w dół. Podobno, gdy umiera człowiek, na niebie rodzi się gwiazda. Nie wiadomo, prawda to czy czcze wymysły, jednak czarownicy przysięgają, że tamtej nocy na nieboskłonie nie pojawiła się ani jedna. Drgnął tylko nieznacznie obraz galaktyk, zmieniając się i zwiastując rychły koniec epoki.
Zresztą, czy można wierzyć w przepowiednie astrologów? Nazbyt często przecież się mylą.
Część pierwsza Lazur Starą czarodziejkę ogarnął tak wielki niepokój, że nie mogła sobie znaleźć miejsca. Zbliżała się pora dnia, której nie znosiła najbardziej. Od pewnego czasu kobieta bała się nadejścia nocy - matki mroku. Co rano budziła się z uczuciem wdzięczności, że znowu udało się jej uniknąć zagrożenia, chociaż nie wiedziała, komu lub czemu zawdzięcza ocalenie. Tym razem jednak czarodziejka wpadła w popłoch już za dnia. Słońce stało w zenicie, na błękitnym niebie nie było ani jednej chmurki. Maleńki archipelag, zagubiony w bezkresnej dali łagodnego oceanu, niemal zjeżył się, jakby również wyczuwał zawisłe nad światem niebezpieczeństwo. Upał. Najmniejszego wiatru przynoszącego ulgę. W nieruchomym powietrzu, przesyconym ciężkim, otępiającym zapachem sen-trawy, tonęły wszelkie dźwięki. Południowe słońce wydawało się dziś szczególnie okrutne dla mieszkańców maleńkiej osady skrytej między dwoma wzgórzami i przytulonej do wybrzeża. Ludzie przypominali senne zjawy, nie poruszali się, lecz płynęli. Cień leśnej gęstwiny nie dawał ukojenia. Nawet półmrok iglastego gaju tylko bardziej drażnił oczy zmęczone blaskiem fal i bezkresnym błękitem nieba. Żyjące w tutejszych dzikich lasach gromady wiewiórek i burunduków, które ani trochę nie bały się ludzi, teraz przepadły w dziewiczych ostojach. Umilkły trele i ćwierkania, jedynie od czasu do czasu jakaś zbłąkana ptaszyna zawodziła żałobnie i przenikliwie, jakby próbując przerwać senny koszmar, lecz potem znów powracała dzwoniąca w uszach, przepełniona beznadziejnością cisza. Czarodziejka z niedowierzaniem potrząsnęła głową. Żyła już ponad wiek i odkąd sięgała pamięcią, po raz pierwszy przytrafił się jej taki dzień. W starych kronikach, które we wczesnej młodości jeszcze jako uczennica miała okazję przeczytać, pojawiały się nieśmiałe, ostrożne aluzje do czasu, kiedy cały świat zamiera w oczekiwaniu, czy to na śmierć czy też na triumf. Ale cóż mogło wydarzyć się tutaj - w miejscu, gdzie diabeł mówi dobranoc, z dala od jakichkolwiek szlaków handlowych, na malutkim strzępku suchego lądu pośród dziesiątków
podobnych skrawków. Czasami tylko w spokojną bezksiężycową noc cicho rozbrzmiewał płacz niemowlęcia, niosąc się to tu, to tam po dwunastu wyspach archipelagu i zmuszał wystraszone matki, by czuwały nad kołyskami swoich dzieci. Tutejsze wysepki nie miały nawet osobnych nazw, wszystkie skrawki suchego lądu określano nazbyt może romantycznie - Lazurem... „Dzieci słońca i oceanu” - tak szumnie mówili o sobie wyspiarze. Jak mało którzy mieszkańcy imperium, ludzie z Lazuru byli do siebie zadziwiająco podobni. Mieli jasne włosy, jakby szczodrze zabarwiło je słońce i złoto piaszczystych płycizn; błękitne oczy, których blask mógłby śmiało konkurować z bezkresem nieba i fal. Co prawda, barwa ta przeplatała się z zielenią lasów, przebłyskującą w oczach niektórych mieszkańców archipelagu, błogosławionej oazy spokoju i szczęśliwości omijanej szerokim łukiem przez sztormy i zawieje. Świat mógłby legnąć w gruzach w jednej chwili, lecz wątpliwe, czy takie wydarzenie byłoby w stanie wstrząsnąć wyspami, gdzie życie kołysało się od stuleci w niewzruszonym rytmie morza. Tylko raz do roku zdarzało się, że mieszkańcy archipelagu gromadzili się na wspólne święto, poza tymi mniej ważnymi uroczystościami obchodzonymi w rodzinnym gronie. W porze zrównania się dnia z nocą, gdy słońce świeciło nieco łagodniej aniżeli w pozostałych miesiącach, a serca ludzi niepokoił krzyk ptaków, przelatujących niezliczonymi kluczami po błękitnym niebie, odbywał się rytuał nadawania imion. Lazurowa młodzież, która ukończyła dwunasty rok życia, zbierała się u wód strumienia przecinającego szerokim, burzliwym nurtem największą z wysp. O północy, gdy gwiazdy migotały zagadkowo, a przejrzysty blask księżyca odbijał się, tańcząc w lustrze wody, dzieci kolejno przepływały rzeczkę. Nie warto chyba wspominać, że każde tutejsze dziecko umiało pływać, zanim nauczyło się chodzić czy mówić, dlatego też nawet najbardziej zatroskani rodzice nie czuli niepokoju. Na drugim brzegu czekała już na młodzież czarodziejka, która nowo nazwanego smagała lekko po ramionach brzozową gałązką i cichutko szeptała mu do ucha kilka słów. Po tej ceremonii dzieci mogły się uważać za pełnoprawnych dorosłych. Rytuał nie zmienił się od wieków. Jedynym, co łączyło archipelag z cywilizacją, była cuma, która niczym cienka nić raz na pół roku wiązała statek handlowy do przystani na wyspie, gdzie mieszkała czarodziejka. Wyspiarze wysyłali na daleki tajemniczy ląd owoce oraz ryby, w jakie obfitowały tutejsze wody, a w zamian otrzymywali stal do wyrobu narzędzi i naczyń, a także inne bardziej lub mniej potrzebne rzeczy. Jednak najważniejszym, a zarazem najbardziej pożądanym i wyczekiwanym towarem były plotki. Mieszkańcy Lazura z uwielbieniem równym temu,
jakim ryba darzy wodę, chłonęli wyrywkowe, sprzeczne historie o życiu na oddalonych, spowitych mgiełką tajemnicy ziemiach, w których istnienie powątpiewała starszyzna. Młodzież jednak z zapartym tchem słuchała o słynnych bitwach i wielkich czynach, a także o niebezpieczeństwach zagrażających granicom imperium. Dzieci zbroiły się w miecze z drewna, najgroźniejszą chyba broń na wyspach, a ich przenikliwe krzyki burzyły spokój okolicznych lasów. Dorośli natomiast z dezaprobatą kiwali głowami, jednak nie wtrącali się do zabaw, skoro cieszyły one serca niedorostków. Statek nie mógł opuścić Lazura, dopóki gromada chłopców nie przeszukała najciemniejszych nawet zakamarków zmurszałego kadłuba. Wielu młodych, których zauroczyły opowieści o przygodach na dalekim lądzie, niepokoiło marynarzy odpływających w powrotny rejs. Za każdym razem nim odwiązano cumy, trzeba było wysadzić kilku pasażerów na gapę. Rodzice uśmiechali się tylko z pobłażaniem i wstydliwie odwracali oczy. Jak mogli wyjaśnić chłopcom marzącym we śnie i na jawie o wielkich czynach i wspaniałych podbojach, że nie wszyscy rodzą się bohaterami, i że przeznaczeniem wyspiarzy jest życie w cieniu wielkiego imperium. Co tu kryć, przecież i dorośli byli niegdyś pełnymi entuzjazmu i bujnej fantazji dziećmi, i tak jak ich dzieci próbowali uciec z wyspy, gdzie jedyną atrakcją była stara wiedźma i rozłupane ongiś przez piorun drzewo. Nie, wyspy nie były więzieniem, skąd nie można uciec. Niektórzy śmiałkowie, nawet gdy zmężnieli i dojrzeli, wciąż nie tracili zapału. Porzucali rodzinne strony i wyruszali na spotkanie czyhających niebezpieczeństw. Zazwyczaj nie przepadali na długo. Po roku lub dwóch wędrowcy wracali do domów, z opuszczonymi głowami i pustką w kieszeniach, nie wytrzymawszy zawrotnego tempa życia w wielkich miastach wśród obcych ludzi. Rodzina witała powracających bliskich z otwartymi ramionami, bez słowa wyrzutu czy przekleństwa. Dorośli celowo przyprowadzali pociechy, by mogły nasłuchać się od podróżników, jak niegodziwe i niesprawiedliwe może być życie na lądzie. Niektórych to powstrzymywało, lecz ci mniej pokorni, którzy za nic mieli dobre rady, nadal wyrywali się spod czułych skrzydeł rodziny i podzielali niesławny los swoich poprzedników. Zdarzali się i tacy, którym udawało się pozostać w wielkim świecie - ich imiona czczono na równi z bohaterami baśni i legend. Od dawna jednak takich szczęśliwców nie przybywało. Rzadko odwiedzali wyspy przybysze z obcych stron. Choć całkiem niedawno, pięć lat temu, spokój mieszkańców Lazura został zachwiany z powodu młodej pary, która przybyła z południa. Archipelag trwożnie huczał przez cały miesiąc, plotkując o obcych na prawo i lewo. Wkrótce jednak temat się wyczerpał, a życie znów wróciło do normy, zwłaszcza kiedy okazało się, że tych dwoje nie różni się niczym od ludzi, którzy od niepamiętnych czasów
mieszkali na wyspach. Kobieta była niczego sobie, młoda, miła i rozmowna. Jak tutejsze kobiety - wysoka, szczupła, o wielkich promiennych oczach, długich jasnych włosach i skórze ozłoconej słońcem. Jej mąż wyglądał podobnie, lecz charakter miał zupełnie inny. Małomówność mężczyzny drażniła kumoszki z sąsiedztwa, jednak wybaczano mu to ze względu na Elzę - bo tak właśnie miała na imię żona obcego. Elza bez trudu podbiła serca sąsiadów otwartością i gotowością niesienia bezinteresownej pomocy o każdej porze, a także tym, że uwielbiała dzieci. Od malców nie stronił nawet jej mąż. Spędzał z nimi krótkie letnie noce na progu swojego domu, opowiadając czarodziejskie bajki. Mieszkańcy archipelagu często wypytywali Elzę o historię jej rodziny, próbowali dowiedzieć się czegoś o przeszłości przybyszy, lecz gdy tylko rozmowa schodziła na ten temat, natychmiast za plecami żony wyrastała ponura postać Eldryża i zmieszani sąsiedzi odchodzili w popłochu. W końcu wszyscy doszli do wniosku, że Elza i Eldryż musieli zapewne uciec od surowych rodziców, którzy sprzeciwiali się ich małżeństwu. Po prostu nic innego nie przychodziło do głowy nieobeznanym z intrygami wyspiarzom. „To oczywiste, że Eldryż ma coś na sumieniu - rozmyślali. - Ale skoro taka miła dziewczyna, jak Elza, wybrała go sobie na męża, to widocznie miała ku temu ważne powody, o których możemy nie wiedzieć”. Uspokojeni takim wyjaśnieniem, miejscowi przestali w końcu pytać i przyjęli młodą parę jak swoich. Mieszkańcy Lazura przywykli do dzielenia się smutkami i radościami, dlatego też z entuzjazmem przyjęli wiadomość, że po latach bezowocnych starań Elza wreszcie spodziewa się dziecka. Ciąża przebiegała nadzwyczaj spokojnie. Przez cały ten czas kobieta sprawiała wrażenie, że nie chodzi, ale wręcz unosi się jak na skrzydłach, spoglądając w twarze napotkanych ludzi szczęśliwymi, pełnymi miłości oczami, w których błyskała duma z błogosławionego stanu. Nawet jej mąż złagodniał trochę i uśmiechał się, częściej spoglądając na żonę. Otoczył ją taką troską i szacunkiem, że wyspiarzom robiło się wstyd na wspomnienie, jak bezceremonialnie osądzili go na początku. A czarodziejka przypomniała sobie z niezwykłą dokładnością tamten pogodny wieczór, gdy po raz pierwszy ogarnęło ją złe przeczucie. Ocean leniwie muskał piaszczystą płyciznę, fale lizały bose stopy kobiety. Elza siedziała na brzegu zupełnie sama i, otulając się wielkim szalem, w zamyśleniu patrzyła w dal. Czarodziejkę uderzyło wtedy nie tyle nieodpowiednie na ciepłą pogodę odzienie Elzy, ile spojrzenie kobiety. Słońce chyliło się ku zachodowi, obmywając zmęczone promienie w pociemniałych wodach. Różowy blask odbijał się na policzkach Elzy niezdrowym
rumieńcem, nierówne plamy cienia kładły się na palcach troskliwie oplatających wyraźnie zaokrąglony brzuch. Ciężarna kobieta zagadnęła czarodziejkę, jakby szóstym zmysłem wyczuwając jej obecność. - Jak sądzisz - zabrzmiał jej melodyjny głos. - Czy moje dziecko będzie szczęśliwe? - Głupie pytanie - odpowiedziała stara kobieta, ostrożnie przysiadając obok i badawczo wpatrując się w delikatny profil przyszłej matki. - Mając takich rodziców i mieszkając w takim miejscu, jak Lazur, trudno, żeby nie było szczęśliwe. - Nie wiem. - Elza nagle zacisnęła pięści z ponurą siłą. - Śnią mi się koszmary, czarodziejko. Co noc ktoś próbuje wniknąć w moje ciało i zawładnąć moim dzieckiem, ukraść jego duszę. Boję się, bardzo się boję. Przecież to moje dziecko i nikomu, słyszysz?, nikomu!, nie pozwolę go skrzywdzić. - Nie denerwuj się. - Wiedźma ostrożnie położyła na ramieniu młodszej kobiety wykrzywioną ze starości dłoń przypominającą kurzą łapę. - Gdyby miało zdarzyć się coś niedobrego, na pewno bym to wyczuła. - A jeśli to jest coś, co wykracza poza twoją wiedzę o czarach, co przechodzi wszelkie twoje wyobrażenia? - Elza odwróciła się gwałtownie. - Siła, zdolna zniszczyć cały świat kiwnięciem palca? - Na cóż byłoby jej wtedy twoje dziecko? - ironicznie uśmiechnęła się czarodziejka i pobłażliwie poklepała przyszłą matkę po plecach. - A co o tych snach sądzi Eldryż? - On się ze mnie śmieje - przygasła nagle ciężarna. - Mówi, że naczytałam się rodzinnych legend. - Rodzinnych legend? - ze zdziwieniem zapytała starsza kobieta, zastanawiając się, czy się przesłyszała. - Nieważne - odpowiedziała Elza, zbywając pytanie wzruszeniem ramion. - Może rzeczywiście jestem trochę przewrażliwiona. Ale wiesz, musisz mi coś obiecać. - Co tylko zechcesz. - Obiecaj mi - wyszeptała ze zdenerwowaniem, chwytając czarodziejkę za suknię. - Obiecaj, że jeśli zdarzy się coś strasznego, zaopiekujesz się moim dzieckiem. - Wszyscy będziemy się nim opiekować - łagodnie uśmiechnęła się starsza kobieta. - I ty razem z nami. - Słuchaj mnie - przerwała jej Elza, odwracając twarz, by ukryć łzy, które na chwilę zabłysły jej w oczach. - Kiedy na wyspie, oby mnie tylko Los nie usłyszał, nie pozostanie nikt z jego bliskich, schwytasz białą mewę, jakich mnóstwo jest na sąsiedniej wyspie. Na pierś mewy upuścisz trochę krwi dziecka, tylko nie za dużo, a potem przytwierdzisz do nóżki ptaka
karteczkę ze słowami: „Przybywaj, stało się nieszczęście”. Potem pozwól mewie odlecieć, ptak znajdzie drogę. - Zrobię tak, jak powiedziałaś - zapewniła czarodziejka i z niedowierzaniem potrząsnęła głową. - Chociaż, prawdę mówiąc, uważam, że denerwujesz się niepotrzebnie. Ty i Eldryż będziecie żyć długo i szczęśliwie i wychowacie jeszcze niejedno dziecko. - Nawet nie wiesz, jak bardzo bym chciała, żebyś miała rację. - Młoda matka ciężko westchnęła. - Tak bardzo bym chciała. W tej właśnie chwili czarodziejkę po raz pierwszy ogarnęło przeczucie nieuchronnie nadciągającego nieszczęścia. I od tamtej pory powracało co noc. W miarę upływu czasu wzmagało się i stawało się coraz bardziej namacalne. Elza także się zmieniła. W twarzy kobiety można było dostrzec narastający strach, niczym mroczny cień skryty w źrenicach jej oczu. Kobieta zmizerniała, przycichł głos, który wcześniej ożywiał radością gościnny dom. Teraz Elza albo milczała, albo odzywała się tylko szeptem. Sąsiedzi z niedowierzaniem kręcili głowami, nie mogąc zrozumieć, co wywołało tę zmianę. Tonęła w domysłach również i czarodziejka, poszukując odpowiedzi u mocy, którymi władała. Na próżno jednak. Zdawało się, że magia nagle opuściła Lazur, że na archipelagu nie ma już miejsca na czary. Już tylko to było straszne. A co się stanie, gdy nadciągnie burza? I z jaką siłą uderzy nawałnica po tak długim okresie spokoju? Wieczór czarodziejka jak zwykle spędzała samotnie. Dzień minął niepostrzeżenie na rozmyślaniach i noc okryła Lazur płaszczem wyszywanym iskierkami gwiazd. Księżyc niczym figlarne oko swawolnej dzieweczki zaczepnie mrugał na nieboskłonie, ale czarodziejka wciąż pogrążona była w zadumie. Nie tylko ona nie mogła spać tej nocy. Cała ludność osady dręczona dziwnym przeczuciem rozsiadła się w ciemnościach na progach domów i wyczekująco spoglądała w niebo. Czarodziejka dałaby sobie rękę uciąć, że na pozostałych wyspach było dokładnie tak samo. I tylko wiatr swawolnie hulał po Lazurze, targając ludziom włosy i tańcząc wśród fal. Wydawało się, że świat zastygł w oczekiwaniu. I to, na co czekał, nadeszło. Nad głowami tłumu błysnął czerwony płomień nowej gwiazdy. Gwiazda ta pojawiła się nad horyzontem nie wiadomo skąd i powoli, ale pewnie, zajęła miejsce w zenicie, przyćmiewając blaskiem inne klejnoty letniej nocy. Nawet księżyc pobladł przy nieproszonym gościu. W osadzie rozległo się zdumione westchnienie. Westchnęła również czarodziejka, lecz nie ze zdziwieniem, a z ulgą. Z radością odnalazła na niebie inną gwiazdę,
nie tak jasną, ale nadal widoczną, mimo rubinowej poświaty rozlewającej się po nocnym sklepieniu. Jej blask, nieco tylko stłumiony, nadal oświetlał twarze, chwilami nawet rozpraszając krwawą łunę. Wpatrzeni w niebo ludzie krzyknęli z zachwytu, kiedy dwie gwiazdy ruszyły ku sobie, zataczając kręgi w cudownym tańcu odwiecznej jedności. Starej czarodziejce serce zamarło, kiedy ogień rubinowej gwiazdy próbował zgasić niepokorne światełko. Kobietę tak bardzo pochłonęło widowisko, że nie od razu dostrzegła dziecko, które przybiegło do jej domu, mało nie pogubiwszy nóg. - Czarodziejko! - z daleka krzyczał dziesięcioletni chłopiec, z trudem łapiąc oddech i przerywając nabożną ciszę, w jakiej oglądano niebiańskie widowisko. - Pani Elza... - Co z nią? - zabrzmiało kilka zatrwożonych głosów. - Rodzi? - Chyba umiera - szepnęło dziecko, spuściwszy głowę. - To niemożliwe - stwierdziła osłupiała czarodziejka, ale zaraz co sił w starych nogach pobiegła za chłopcem. Śpiesząc do Elzy, czuła, jak siedmiomilowymi krokami zbliża się nieszczęście, jak osadę ogarnia trwoga. Drogę oświetlała jej gwiazda, której krwawy blask niemal pochłonął dumną przeciwniczkę na nieboskłonie. Czarodziejka biegła jak na złamanie karku, niepokojąc się, czy zdąży z pomocą, czy wystarczy jej czasu. Nie zdążyła. Zabrakło kilku chwil. Kiedy wbiegła do domu, ciało Elzy jeszcze żyło, ale dusza już ją opuściła. Przez otwarte na oścież drzwi, w ślad za wiedźmą triumfalnie wdarł się płomienny blask, który już niemal zupełnie zaćmił drugą z tańczących na niebie gwiazd. Eldryż stał nieruchomo przy łożu żony, jak wyciosany z kamienia, ale na widok oszalałego nieba chwycił się za serce. Przez chwilę poruszał ustami, nim zdołał wyszeptać: „Kolor przekleństwa”, po czym upadł bez czucia na podłogę. W tej samej chwili rubinowa gwiazda ostatecznie pokonała skromną przeciwniczkę. Niebiosa rozstąpiły się, zalewając twarze ludzi niekończącą się rzeką krwawego ognia. Płomień odbił się w martwych, obojętnych oczach Elzy, po czym przemknął ku ciemnemu, uważnemu i spokojnemu spojrzeniu dziecka, które leżało obok, nie dając znaku życia. Gwiazda błysnęła jaskrawo, zalśniła wszystkimi odcieniami przeklętej purpury, po czym wzbiła się wysoko, oblewając Lazur kaskadą ciemnoczerwonych płomieni i rozświetlając ocean w promieniu wielu mil. Iskra gwiezdnego światła zamigotała w źrenicach noworodka. Ciszę nocy przerwał żałosny płacz maleństwa. Później wszystko ucichło. Po tym, co się wydarzyło, na wyspach długo jeszcze nie zapanował spokój. Mili i serdeczni do niedawna sąsiedzi teraz odwrócili się od rodziny dotkniętej tak ogromną stratą.
Eldryżowi w jednej chwili wypomniano wszystkie, nawet najmniejsze przewinienia. Za niegodziwe uznano, że przybysze z obcych stron tak łatwo wtopili się w społeczność wyspy, zaprzyjaźnili się niemal ze wszystkimi mieszkańcami Lazura. Niektórzy nie cofnęli się nawet przed tym, by obwiniać Eldryża o śmierć żony - z idiotycznych przesłanek wyprowadzając wniosek, że mężczyzna zawarł pakt z Młodszymi Bogami, a żonę złożył im w ofierze. Dziecko zaś, które przychodząc na świat przyniosło zgubę matce, w myśl tej pokrętnej logiki stało się potworem, istotą mroku, nic dziwnego zatem, że niebiosa tak sprzeciwiały się jego narodzinom. Dziwnym zbiegiem okoliczności Elzy nie dosięgło ani jedno z tych strasznych oskarżeń. Mieszkańcy wyspy okazywali kobiecie więcej szacunku po śmierci niż za życia, jakby czuli się winni tego, co się stało. Tak czy owak, pamiętali o zmarłej, okazywali niegasnący żal po jej stracie, a całą wrogość skierowali na wdowca i jego wyrodne dziecko. Eldryż tymczasem zdawał się nie zauważać nienawiści otaczającej go ze wszystkich stron. Jak zawsze z szacunkiem witał sąsiadów, udając, że nie słyszy przepełnionych jadem i żółcią słów. Wprawdzie mieszkańcy wyspy nie ośmielali się rzucać Eldryżowi oskarżenia prosto w twarz, jednak uszczypliwe uwagi szeptane za plecami raniły tysiąckroć dotkliwiej. Podłością i podstępem starano się pozbyć obcego. Oczywiście mieszkańcy Lazura nie dopuścili się samosądu, obawiając się najwidoczniej wyimaginowanej potęgi nowo objawionego mrocznego maga i niezadowolenia starej czarodziejki, która odważnie i nieugięcie pomagała nieszczęśliwemu wdowcowi i jego dziecku. Nie uchroniło to jednak dobytku Eldryża przed dziwnymi przypadkami. A to jego łódka zdryfowała podczas sztormu nawiedzającego, choć rzadko, wybrzeże, gdy jakiś spryciarz na przystani odwiązał cumę. A to ostrym narzędziem, zapewne nożem, porwano na strzępy jego sieć. Innym razem zasiewy, które miały wykarmić mężczyznę i jego córkę, zostały doszczętnie stratowane. Na gniewne pytania czarodziejki wyspiarze tylko z niedowierzaniem wzruszali ramionami, a kiedy ich wina okazywała się oczywista, niechętnie mamrotali pod nosem: „To nie miejsce dla nich, nawet Lazur jest przeciwko nim”. Czarodziejka miotała się, próbując rozpalić choć iskrę współczucia w kamiennych, obojętnych sercach ludzi, ale wszystko na próżno. Jej rozpaczliwe i płomienne przemowy rozbijały się o mur nieczułości jak groch o ścianę. Stara kobieta nie umiała już spoglądać na wyspiarzy tak, jak niegdyś. Nie umiała już dostrzec w nich życzliwości i wrażliwości na cudze nieszczęście, które tak kiedyś ceniła. Widziała jedynie nierozgarniętych, przesądnych i szalenie niebezpiecznych, okrutnych w swojej głupocie ludzi i gdyby była na miejscu Eldryża, już dawno zabrałaby dziewczynkę i opuściła ten przeklęty przez los archipelag, a gdyby prawdą było, że mężczyzna zna choć garść tajników starodawnej magii, na pożegnanie zmieniłaby jeszcze Lazur w popiół i pył.
Na cóż więcej zasługują bowiem ludzie niezdolni do współczucia, o sercach zimnych jak lód? Eldryż jednak zamknął się w ciasnym kokonie obojętności. Jego chęć życia umarła razem z Elzą. Nie próbował jednak skończyć ze sobą, bał się widocznie, że jeśli tak postąpi, spotka go jeszcze większa kara i nie ujrzy ukochanej nawet po śmierci. Pracował więc, jadł i pił, bardziej z przyzwyczajenia niż z potrzeby i rzeczywistego poczucia głodu i pragnienia. Wątpliwe, czy w ogóle czuł smak, gdy obojętnie połykał kawałki jedzenia. W oczach miał taką beznadziejną tęsknotę, rezygnację i bezgraniczny smutek, że ludzie, pomimo okazywanej mu wrogości, drżeli na widok tego cierpienia. Nie, mężczyzna nie płakał. Nikt ani razu podczas ceremonii pogrzebowej, czy też później, nie zauważył ani jednej łzy na policzku czy w kącikach oczu wdowca. Wydawało się, że jego dusza uleciała w ślad za Elzą, pozostawiając przez jakieś smutne nieporozumienie ciało, by dożyło kresu swych dni na ziemi. Czarodziejka z żalem skonstatowała, że nawet córce mężczyzna nie okazywał ani ojcowskiej czułości, ani odrobiny współczucia. Nie można powiedzieć, że jej nie kochał. Po prostu nie zauważał dziewczynki, traktując jej wychowanie jako codzienną, ciężką pracę, obowiązek, który należy wypełnić. Dziecko nie sprawiało szczególnych kłopotów, było spokojne, ciche z natury, jednak każde żywe stworzenie, zwłaszcza młode, potrzebuje troski i uwagi. Starej kobiecie serce pękało z żalu, kiedy słyszała puste i oziębłe, sporadyczne, i dlatego jeszcze bardziej porażające lodowatą obojętnością słowa ojca kierowane do dziecka: „Nie, nie wolno, jedz, uspokój się”. I nic więcej, nawet cienia uczucia. Jeśli córka psociła, ojciec wzruszał ramionami i zamykał ją w pokoju, a gdy kaprysiła, nie zwracał uwagi. Eldryż nawet nie nadał dziecku imienia, jak to było przyjęte w innych rodzinach. Dla niego dziewczynka na zawsze pozostała „Ej, ty”. Czarodziejka próbowała przemówić mu do rozsądku, wyjaśnić, że nieszczęsne dziecko nie jest winne temu, co się stało, że bez względu na to, jak bardzo cierpi Eldryż, córce jest jeszcze trudniej. Dorosły mężczyzna może się przecież bronić, jeśli nie słowem, to czynem, ale dziecko jest bezsilne i ta mała od dnia narodzin skazana została na samotność. I jeżeli najbliższy jej człowiek nie wierzy, że dziewczynka nie ponosi winy za śmierć matki, to cóż mówić o innych? Córkę Eldryża czeka niechęć rówieśników, i ciążące na duszy poczucie winy oraz niepewność, czy opinie, że jest wyrodnym dzieckiem mroku, nie są czasem prawdziwe. Lecz Eldryż tylko wzruszał ramionami, lekceważąc natrętne pouczenia czarodziejki. A kiedy stara niezbyt ostrożnie wracała do śmierci Elzy, odpowiadał oschle i okrutnie: - To wina dzieciaka. Przez niego zmarła moja ukochana Elza. - I czasami, ale tylko w wyjątkowych przypadkach, dodawał zupełnie niezrozumiale: - Przekleństwo rodu, czerwone
oczy. Dziewczynka w rzeczy samej wyglądała niezwykle, szczególnie w porównaniu z wyspiarzami. Jakby mało było nieszczęść, które zwaliły się na rodzinę, widok córki Eldryża budził drżenie. Nie była podobna do rodziców. Czarne włosy z niebieskim połyskiem, wijące się i niepokorne, otaczały delikatny owal twarzy o trochę bezbronnej linii podbródka i ze wzruszającymi dołeczkami na dziecinnie pulchnych jeszcze policzkach. Może to nie zwracałoby tak bardzo uwagi, gdyby nie oczy. Takich oczu czarodziejka nie widziała nigdy w życiu, a przecież widziała w swym życiu niemało. Kiedy córka Eldryża była spokojna, spoglądała na świat ogromnymi, bezdennie czarnymi oczami. Ale w gniewie czy rozdrażnieniu w źrenicach rozbłyskiwał czerwony płomień, jakby przeklęta gwiazda - świadek narodzin dziewczynki - rozpalała się znowu na dnie oczu dziecka. Nawet czarodziejka, niewierząca pogłoskom o czarnej magii, omal nie oddała ducha w ręce Losu, kiedy zobaczyła córkę Eldryża w nocy nad brzegiem oceanu, gdzie dziewczynka zazwyczaj spędzała wolny czas z dala od plotek i złośliwych słów oraz od ojca, który i tak nie był jej bliski. Eldryż zresztą nigdy się nie niepokoił nieobecnością córki. Mogła pozostać nad oceanem, którego fale rozbijały się o piaszczyste płycizny wyspy, nawet przez całą noc. I często tak robiła. Mieszkańcy Lazura nie rozmawiali z „diabelskim nasieniem”, bali się, że dziewczynka rzuci na nich urok. A pewnej nocy czarodziejka zrozumiała, dlaczego. Powoli, z trudem powłócząc wykrzywionymi ze starości nogami, kobieta zbliżyła się do maleńkiej postaci siedzącej tuż na krawędzi ociosanego przez fale głazu. Morze lekko muskało nogi dziecka, odbijając w głębinach iskry gwiazd, a ciepły wiatr leniwie igrał w nieposłusznych lokach dziewczynki. Kobiecie serce aż ścisnęło się z żalu. Nagle oczyma duszy ujrzała obraz sprzed prawie jedenastu lat. W tamtej chwili na niebie świeciło słońce, ale od Elzy wiało taką samą pustką, jak teraz od jej córki. Czarodziejka śmiała się wtedy z trwóg kobiety przybyłej z obcych stron. Teraz widziała, czym to się skończyło. Dziecko Elzy naprawdę zostało sierotą, chociaż jego ojciec wciąż żył, a dusza matki już dawno odeszła do złudnego świata Bogów. Czarodziejka zapragnęła okazać małej życzliwość, przytulić, ogrzać i ochronić przed złem i nienawiścią świata. Już miała położyć rękę na ramieniu dziewczynki, gdy ta odwróciła się i przeszyła serce kobiety błędnym spojrzeniem czarnych oczu. Stara cofnęła się odruchowo. - Nie warto mnie żałować - odezwała się dziewczynka po chwili, która wydawała się wiecznością, a potem opuściła powieki, uwalniając umysł czarodziejki spętany spojrzeniem dziecka. - Ja cię nie żałuję - skłamała stara i ciężko opadła na kamień.
- Kłamie pani - stwierdziła mała i uśmiechnęła się smutno. - Ale ja pani nie osądzam. Tylko pani mnie nie nienawidzi. I choćby za to dziękuję. - Skądże - czarodziejka próbowała niezbyt zręcznie obrócić w żart słowa, które usłyszała, dziwiąc się po raz kolejny nadzwyczaj dojrzałemu, niepasującemu do wieku, myśleniu dziecka. - A twój ojciec? Przecież on cię kocha, tylko... Eldryż nie jest zbyt wylewny, nie okazuje uczuć. - Jestem dla niego tylko dzieckiem, z powodu którego umarła mu żona - żałośnie zaoponowała dziewczynka, a na jej rzęsach w świetle księżyca zabłysły łzy. - A ja nie przypominam jej nawet z wyglądu. Ale dlaczego, dlaczego jestem aż tak niepodobna do rodziców? - Czasami dzieci bywają podobne do dziadków - łagodnie odpowiedziała stara. - Pomyśl. Masz dopiero dziesięć lat. Życie nie zawsze będzie dla ciebie tak okrutne. Za dwa lata otrzymasz imię i być może wszystko się zmieni. - Prędzej niebo runie na ziemię - szorstko przerwała dziewczynka - niż tutejsi zmienią o mnie zdanie. Dla nich zawsze pozostanę tworem mroku, wyrodkiem niegodnym, by żyć. - Nie należy wszystkich osądzać tak kategorycznie - odrzekła czarodziejka i o mało nie syknęła z przerażenia, kiedy dziecko niespodziewanie odwróciło się i nadzwyczaj mocno, zupełnie, jak nie dziecko, chwyciło ją za ręce. Umysł starej kobiety przepełnił strach i przeczucie, że nieuchronnie coś się wydarzy, kiedy z bliska zajrzała w mroczną głębię oczu dziewczynki. W źrenicach dziecka tańczyły czerwone plamki. Przypominały żarzące się w ciemności węgle. Poczuła się jak usidlony spojrzeniem węża ptak, niezdolny do ucieczki i zastygły w oczekiwaniu na śmierć. Wszystko skończyło się równie nagle, jak się zaczęło. Stara kobieta potrząsnęła głową, by odzyskać jasność myśli. I wtedy uświadomiła sobie, że dziewczynka odsunęła się i bacznie obserwuje reakcję, jaką wywołała. - Pani też się mnie boi - stwierdziła i, chowając głowę w ramionach, ruszyła w stronę wioski. I tylko wiatr doniósł do starej kobiety słowa, które wymamrotała pod nosem córka Eldryża. - Wszyscy się mnie boją... A przecież to nie moja wina, że nie jestem do nich podobna. Tyle żalu było w głosie dziecka, tyle rozpaczy i wstrzymywanych łez, że dobra z natury kobieta wzdrygnęła się, jakby usłyszała krzyk. Dlaczego, dlaczego za głupie postępki dorosłych tak często płacą dzieci, których jedynym przewinieniem jest to, że przyszły na świat w dziwnych okolicznościach?! Zaczynało świtać. Różowawa poświata zajaśniała na horyzoncie, zwiastując nadejście dnia. Było jeszcze zbyt wcześnie, by zgasić świece, ale mijała już pora, gdy ze strachem
wypatrywało się słońca, tłumiąc niepokój, że tym razem noc się nie skończy, że Bogowie przeklęli ludzi i skazali ich na życie w ciszy i okrutnym osamotnieniu, bez światła i radości. Dziewczynka oddalała się, nie zwracając uwagi na uroczyste pieśni budzących się cykad. Już nie ciemność nocy, ale półmrok świtu oblewał kruchą postać dziecka, kiedy na wschodzie wstawała gwiazda zaranna, skazana na zagładę w potokach roztapiającego się na niebie lazuru. Blask zarannej gwiazdy umierał w promieniach słońca i odradzał się, by po nocy zwiastować kolejny dzień. W miarę jak dziewczynka się oddalała, rozpraszał się nocny mrok, rozpływając się w błękicie nieba i oceanu. Czarodziejka zmrużyła oczy, śledząc powolne, niepewne kroki dziewczynki. Z każdym jej krokiem świat budził się z nocnego odrętwienia, radośnie witając nowy dzień i nowe wyzwania. Serce starej kobiety zabiło szybciej. Nawet nie poczuła, jak wzdychając, wciągnęła słaby odór zła, którym powiało ze spokojnego na pozór nieboskłonu. - Stój! - Dziewczynka obejrzała się ze zdziwieniem na ten słaby krzyk. Czarodziejka spieszyła ku niej, ślizgając się na drobnych otoczakach i ledwie unikając upadku i złamania nogi na piętrzących się przy brzegu większych głazach. - Stój! - Oddychając ciężko, dogoniła dziecko i szczupłą, kościstą ręką wsparła się na jego ramieniu. Dziewczynka się skrzywiła, uścisk starej kobiety był bolesny. - Wybacz mi, wybacz wszystkim. Ale... nie zostawiaj mnie teraz. Jeśli chcesz, możesz zostać moją następczynią. Od dawna potrzebuję pomocy przy czarach, a ty jesteś najlepszą kandydatką na uczennicę. Nikt już nie odważy się wyrządzić ci krzywdy, a po mojej śmierci tylko ty będziesz mogła pomóc tym ludziom - wymamrotała czarodziejka, choć nie do końca rozumiała sens tego, co mówi. Wydawało się jej, że ratuje dziewczynkę od nieuchronnej śmierci. Nie mogła pozwolić, by dziecko wróciło teraz do domu. Nie wiedziała, dlaczego, ale miała wrażenie, że otrzymała ostrzeżenie z góry. Zaczęła szukać następnych argumentów na poparcie pomysłu, który tak nieoczekiwanie przyszedł jej do głowy. Jednak kiedy spojrzała na dziecko, umilkła. Dziewczynka słuchała z zapartym tchem i w tej chwili była podobna do tysiąca zwyczajnych dziesięciolatków cieszących się z dawno oczekiwanego podarunku. Oczy błyszczały jej z podekscytowania, krwiożercze ognie w głębi źrenic zniknęły, jakby nigdy ich nie było. A myśl, że niejeden dorosły, mądrzejszy i bardziej doświadczony drżał ze strachu na widok tej dziewczynki, wydawała się śmieszna. - Pani... Pani naprawę chce mnie na uczennicę i następczynię? - Z zachwytu mała obiegła przyszłą nauczycielkę, z niedowierzaniem zerkając jej w twarz. - Naprawdę będę pomagać innym i ludzie przestaną się mnie bać? - Oczywiście, moje dziecko - łagodnie odpowiedziała czarodziejka. Wcześniejsze dziwne
przeczucie ustąpiło, pozostawiając tylko nieprzyjemny szum w uszach i lekkie zamglenie wzroku. Teraz, kiedy stara czarodziejka nie wyczuwała niebezpieczeństwa, zrobiło się jej lżej na duszy. Czemu nie? - pomyślała. Lata już nie te, coraz więcej sił traci na poszukiwania i zbiory leczniczych traw, a i nauczyć dziecko prostszych zaklęć nie będzie trudno. Eldryż z radością przystanie na każdą propozycję, oby tylko pozbyć się niekochanej córki, która niczym zadra przypominała mu o śmierci żony. A i mieszkańcy wyspy w końcu zaakceptują dziewczynkę, wszak nikt nie sprzeciwi się jedynej czarodziejce na Lazurze. To by pozbawiło wyspiarzy pomocy w leczeniu chorób i ran, a także innych korzyści. Tym razem dziewczynka ruszyła, dostosowując tempo marszu do starej kobiety. Szczebiotała, gorliwie starając się upewnić czarodziejkę, że dokonała trafnego wyboru. Kobieta słuchała uważnie w milczeniu, ciężko opierając się na sękatym kosturze. Zdaje się, że wyszła z propozycją nauki w samą porę. Dziecko dusiło się w otaczającej je pajęczynie cichej pogardy. Słowa czarodziejki dawały nadzieję na przełamanie przesądów i niesprawiedliwych ocen. Obie kobiety, młoda i stara, zbliżały się do obejścia Eldryża. Jednak z każdym krokiem wiedźma czuła, jak ucisk w żołądku staje się coraz mocniejszy. Miała wrażenie, że w jej wnętrzu nici nieszczęścia zaciskają się w twardy węzeł. - Ojcze! - donośny krzyk dziewczynki, jak strzała pędzącej do skromnego domu, zamienił się w grobowe milczenie, które zakłócił głuchy odgłos upadku. Stara kobieta dokuśtykała do drzwi i zajrzała do środka, chociaż wiedziała dobrze, co zobaczy. Na jasnej podłodze z nieheblowanych desek leżał Eldryż z rozłożonymi szeroko ramionami, jakby próbował coś lub kogoś objąć. Biała płócienna koszula była rozchełstana, a wiatr muskał delikatną, ledwie opaloną skórę mężczyzny, bawiąc się jedwabistymi włosami, całując lekko rozchylone w radosnym zadziwieniu usta. Na wargach leżącego zagościł uśmiech, prawdopodobnie pierwszy od śmierci żony. Eldryż wyglądał, jakby się położył na chwilę, by odpocząć. Jednak w bezwładnym ciele nie było już duszy, która uleciała na spotkanie ukochanej... Przy ojcu klęczała dziewczynka, tuląc do siebie dłoń zmarłego. W jej oczach nie było łez, tylko pustka. Córka Eldryża wpatrywała się w dal, poruszając bezdźwięcznie ustami. W końcu wyszeptała: - Wybacz... wybacz mi wszystko... Jak ja ci wybaczyłam. * * * Po śmierci Eldryża dziecko zamieszkało w domu starej czarodziejki. Minął rok od nieszczęsnego zdarzenia. Na ciele zmarłego nie znaleziono nawet draśnięcia. Jednak kobiety nie opuszczało podejrzenie, że coś z tą śmiercią było nie tak. Skąd inaczej wzięłoby się tak
silne poczucie zagrożenia, które nawiedziło ją w noc śmierci przybysza z obcych stron? Kiedy dusza dobrowolnie opuszcza ciało, robi to po cichu, niepostrzeżenie i nie stara się pociągnąć za sobą tych, którzy znaleźli się w pobliżu, czy to przez ironię Losu czy przez zwykły przypadek. Nie, Eldryż zapewne nie został zabity. Stara skłonna była raczej wierzyć, że ktoś o mocy przewyższającej te żałosne okruchy wiedzy tajemnej i sztuki magii, jakie posiadła, pomógł Eldryżowi odnaleźć drogę do krainy Bogów. I ten ktoś najwyraźniej nie chciał, żeby mu się wtrącano w jego ciemne sprawki. A tych, co się próbowali wtrącać, pozbywał się z łatwością. Ale komu z Wysokich Magów, bo takimi czarami nie mógł się poszczycić byle kto, wszedł w drogę Eldryż? Eldryż, któremu brakowało woli życia i który absolutnie nie stanowił żadnego zagrożenia? Tak czy owak, Ewelina (bo właśnie takie imię nadała dziewczynce czarodziejka) zamieszkała u starej. Powiedzieć, że mieszkańcy wyspy byli przeciwni, byłoby potężnym niedomówieniem. Wszyscy zgodnie chcieli dziecko odprawić na ląd i oddać do imperialnego sierocińca, gotowi byli nawet zapłacić za podróż, byle tylko pozbyć się dziewczynki. Przekonywali wiedźmę, że tak będzie lepiej nie tylko dla ludzi z Lazura, ale przede wszystkim dla Eweliny. Przecież każda zapomniana przez Los sierota może liczyć na opiekę Roknaru, imperium ma na to dość pieniędzy. A i Ewelinie będzie lżej, gdy znajdzie się w nowym miejscu, gdzie będzie mogła zapomnieć o przykrych zdarzeniach z przeszłości. Tym bardziej że w gronie dzieci zebranych ze wszystkich zakątków wielkiego lądu nie będzie się tak wyróżniała swoim wyglądem. Poza tym dziewczynka pod egidą białoskrzydłego orła, jaki widnieje na imperialnym godle, otrzyma lepsze wykształcenie, aniżeli mogliby jej zapewnić mieszkańcy wyspy. Bo czy ktokolwiek ma czas, a przede wszystkim - chęci, by użerać się z tym... naznaczonym piętnem przekleństwa stworem? Wielki ląd daje więcej możliwości. Każdy z pokolenia dorastającego na Lazurze wiele oddałby za to, by znaleźć się na miejscu Eweliny. Czarodziejka słuchała mieszkańców wyspy jednym uchem. Owszem, mieli rację, ale myśleli tylko o sobie. Dziewczynka była dla nich jak zadra, przypominała im o ich nieprawości i okrucieństwie, o tej strasznej nocy rozjaśnionej blaskiem rubinowej gwiazdy. Ewelina budziła w ludziach z Lazura to, co wypływa z ciemnej strony duszy - zabobony, przesądy, nienawiść do tego, co nowe i nieznane, a zatem rodzące lęk. Czarodziejka dobrze to rozumiała. Wątpiła jednak, by dziewczynka była szczęśliwa w sierocińcu. Niepokorne i wyjątkowe dziecko znawcy ludzkiej natury prośbą i groźbą dopasują do szablonu, wymodelują według obowiązujących standardów, a potem poślą do monotonnej,
przymusowej pracy. A jeśli mimo wszystko poniosą porażkę i dziewczynka nie dostosuje się do praw rządzących ich światem, cóż, na peryferiach imperium sporo jest mrocznych zakątków dla odszczepieńców, którzy nie potrafili znaleźć sobie miejsca w doskonale funkcjonującej machinie społeczeństwa. Czarodziejka nie życzyła Ewelinie takiego losu. Dlatego jej odpowiedź była krótka i prosta: „Nie”. I każdy, kto próbował wracać do tematu, narażał się na karę. Po przenosinach do czarodziejki dziewczynka sprawiała wrażenie onieśmielonej, w milczeniu pomagała w domu, unikając rozmów. Szybko i bez wysiłku zaprowadziła porządek w obejściu. Zabłysła stara drewniana podłoga, dokładnie wyszorowana troskliwą ręką, zajaśniały zmatowiałe okna. Dziecko, które wkroczyło już na drogę dorosłości, cieszyło się, że choćby w ten sposób może odwdzięczyć się starej kobiecie za ciepło i dobro, jakiego zaznawało w ubogiej chacie. Nie tylko to jednak zaskakiwało czarodziejkę. Ewelina bez trudu zgłębiała arkana tajemnej sztuki magii. Wydawało się, że nie tyle uczy się zaklęć, co przypomina sobie coś, co już znała, a co z jakiegoś powodu uleciało jej z pamięci. Najbardziej stara kobieta lubiła wyprawy z podopieczną na poszukiwania leczniczych traw. Zbiory odbywały się w ciszy i skupieniu, należało uważać, żeby Starsza Bogini zamiast do dobrego na wszystko i dlatego tak rzadkiego i cennego zęba smoka, nie doprowadziła do miejsca, gdzie można zerwać trującą płacz-trawę. Dziewczynce wystarczał ledwie rzut oka, by rozpoznać rośliny, które widziała wcześniej tylko raz. Wiedza na temat właściwości traw zdawała się być wyryta w jej pamięci, co więcej, nieraz uczennica oświecała swoją nauczycielkę, powołując się na starodawne, pokryte kurzem wieków foliały opisujące magiczne rośliny. Na początku stara z niedowierzaniem traktowała słowa Eweliny, sprawdzając na domowych kozach wywary przyrządzone według rad dziecka. Ale kiedy kozłowi, prawie rówieśnikowi starej kobiety, zamiast śmierdzących potem grubych kołtunów, wyrosła nowa, jedwabista i oślepiająco biała sierść, czarodziejka zawierzyła talentom Eweliny. Przecież dziewczynka częstowała zwierzę eliksirem młodości, najbardziej pracochłonnym i trudnym do przygotowania, zawierającym niemal sto składników w zwariowanych proporcjach. Czarodziejka uśmiechnęła się smutno. Ciekawe, co powiedzieliby mieszkańcy wyspy, gdyby się dowiedzieli, że wyciągi i napary, które wychwalali pod niebiosa, od dawna już przygotowuje „diabelskie nasienie” - dziecko, które nie osiągnęło jeszcze wieku nadania imienia i którego widok jest dla wyspiarzy tak obmierzły. W rękach dziewczynki znalazła się chyba najstraszniejsza broń - magia i trucizny. Niedługo potem czarodziejka zaprzestała zbiorów traw. Z radością ustąpiła miejsca
młodej uczennicy i zrezygnowała z zajęcia uciążliwego dla wykręconych starością i chorobami nóg. A Ewelina była szczęśliwa, że może spędzić dzień z dala od wioski, odpocząć od przesądów, krzywych spojrzeń i drwin rzucanych skrycie, jak kamienie. Wychodziła w góry wczesnym rankiem, kiedy słońce zaczynało dopiero ozłacać szczyty wzgórz, a dolina wciąż jeszcze rozkoszowała się poranną mgłą. W cichym szumie fal szła przez osadę, gdzie w przekrzywionych domach żyli ludzie, zewnętrznie piękni, lecz o duszach przegniłych od zabobonów. Dziewczyna wspinała się powoli po piaszczystej dróżce biegnącej pomiędzy głazami i wiodącej na szczyt, napawając się rzadkimi chwilami spokoju i wytchnienia od codziennej krzątaniny. Zwieszając nogi nad skalnym urwiskiem, dziewczynka oczekiwała narodzin nowego dnia. W tym miejscu, na krawędzi przepaści, od której głębi krew zastygała w żyłach, ledwie chwila dzieliła światło od mroku. Jedno westchnienie, słabe uderzenie pulsu w skroni - i wszystko wokół zalewało triumfalnie złoto, a Ewelina śmiała się, przepełniona uczuciem zachwytu. Pod nogami rozpościerał się cały świat: maleńka osada przytulona do piaszczystej zatoki, gęsta zieleń lasu, pokrywająca podnóża gór i niczym szmaragdowe krople zatopione w przejrzystym szafirze oceanu - inne skrawki lądu. Tutaj, niewidoczna i nieosiągalna dla mieszkańców wyspy, dziewczynka szybko jadła na śniadanie kawałek chleba, pachnący wiatrem i ciepłem lata, kilka łyków zaczerpniętej z głębokiego i czystego źródełka chłodnej wody, która wywoływała przyjemne odrętwienie zębów. Dopiero wtedy Ewelina zaczynała się spieszyć, by zdążyć do południa, kiedy słońce znajdzie się w zenicie i trudno będzie uniknąć bezlitosnych promieni. Z łatwością korzystała ze swojej pamięci jak z encyklopedii, przywołując bezbłędnie wiadomości na temat wyglądu rośliny i jej uzdrawiającej mocy. Ewelina uwielbiała zbierać trawy. Wydawało jej się, że to jej wierni przyjaciele, którzy nigdy jej nie zdradzą. Na przykład arnika, niezastąpiona przy różnorodnych chorobach kości i stawów. Albo płacz-trawa, która dodana do napoju wroga sprawi, że człowiek zacznie usychać z niezwykłego żalu i tęsknoty, i może nawet umrzeć, jeśli nie otrzyma przebaczenia od tego, kto podał mu wywar. Na szczęście tak niebezpiecznych ziół nie sprzedawano. Nie warzono również trucizn na zamówienie. Jedynie Ewelina pod bacznym okiem starej czarodziejki mogła czasami upuścić kroplę wywaru z triumf-trawy na dłoń wyspiarza ukąszonego przez żmiję czy oparzonego przez meduzę. W takich przypadkach dwie śmiertelne substancje zwalczały się wzajemnie i rana goiła się w oczach. Ostatnio jednak Ewelina musiała uważać na czarodziejkę, szczególnie gdy opiekunka zabierała się za wróżby. Dziewczynka wciąż jeszcze pamiętała, jak nauczycielka zamiast długo oczekiwanego deszczu sprowadziła na Lazur mięczaki, które o mały włos nie
zniszczyły plonów. Mieszkańcy wychwalali Starszych Bogów, że miłosiernie powstrzymali plagę, ale tylko Ewelina wiedziała, komu tak naprawdę wyspiarze zawdzięczają nieoczekiwany ratunek. To ona spaliła żarłoczne stwory drążące ziemię, zapewniając wszystkim spokojną deszczową porę i oddalając widmo głodu. Dziewczynka nie chowała urazy do głupich mieszkańców Lazura. Mogłaby ich otruć, wywołać silny sztorm, sprowadzić grad na zasiewy. Ale nie zrobiła nic. Myśl o zemście tylko ją śmieszyła. Bo na kim wywrzeć zemstę? Na garstce ludzi pogrążonych w strachu i ignorancji? To żałosne. Nawet Bogowie wobec głupoty są bezsilni. Jednak, chociaż Ewelina odnosiła sukcesy, stara czarodziejka wciąż nie zamierzała powierzyć jej sekretu magii. Dziewczynka zaśmiała się gorzko na to wspomnienie, jej głos spłoszył kilka ptaków mających w pobliżu gniazda. Stara kobieta była święcie przekonana, że starodawnej sztuki magii można nauczyć się jedynie w Akademii na wyspie Dosir, niedaleko wielkiego lądu. Jako absolwentka tej szacownej uczelni czarodziejka uważała, że bez błogosławieństwa magów nie powinno się nawet myśleć o nauce, nie wspominając już o wykonywaniu czarów. Oby tylko Bogowie pobłogosławili decyzję, że powierzyła dziecku sekrety traw. Ewelina nie sprzeciwiała się opiekunce, ale bez pytania zabierała na wyprawy starodawne księgi, na kartach których sama wieczność snuła przepowiednie. Czarodziejka nie zdawała sobie sprawy, że dziecko dawno już przewyższa ją wiedzą. Ewelina przy pomocy prostych, ale skutecznych zaklęć ulepszała mikstury sprzedawane mieszkańcom wyspy, co odczuwalnie wpłynęło na dochody. Stara kobieta była przekonana, że to zasługa młodych nóg i niebywałej pamięci podopiecznej. Dziewczynka podleczyła także opiekunkę, która pozostała wierna pierwszemu przykazaniu czarodziejów i nie leczyła siebie samej, przez co cierpiała na wiele dolegliwości, choć starała się to ukrywać. Oczywiście, czarodziejka nie zaczęła biegać i skakać, ale poruszała się teraz z większą swobodą, nie narzekając już na wykręcający stawy ból. Ewelina spojrzała z troską na wyblakłą od palącego słońca kopułę nieba. Czas znaleźć sobie kryjówkę, inaczej nabawi się na kamieniach dotkliwych oparzeń. Dziewczynka wstała zwinnie, poprawiła na ramieniu rzemyk torby, wypełnionej po brzegi aromatycznymi ziołami i szybkim krokiem ruszyła w dół. Wiedziała, gdzie i czego szukać. Tuż obok dróżki szeleściła leniwie listkami na lekkim wietrze młoda gęstwina. Splątane gałęzie doskonale skrywały wejście do przytulnej jaskini u podnóża skały. Wewnątrz bystry potok, mający swój początek gdzieś we wnętrzu góry i tutaj wypływający na wolność, chłodził gładkie kamienie. Szarość tego miejsca kontrastowała z zielenią zbocza w mroku i chłodzie. Tutaj właśnie Ewelina miała zwyczaj się uczyć. Sadowiąc się wygodnie na ziemi, zarysowała wokół siebie krąg mający chronić ją przed
złymi oczami i uszami. Po czym z mniejszej torby, gdzie miała resztki śniadania, wyciągnęła malutką zniszczoną książkę i pogrążyła się w lekturze. A wtedy czas jakby się dla niej zatrzymał. Czytając, dziewczynka podnosiła oczy znad stronic na wpół rozpadającego się rękopisu i, niecierpliwie postukując palcami, szeptała coś cichutko pod nosem. Jej wzrok był zamglony, jakby wbity w przeszłość, i wydawało się, że Ewelina próbuje sobie przypomnieć tajemną wiedzę. Od czasu do czasu gwałtownie zrywała się i, kierując palec w kąt jaskini, głośno wykrzykiwała kilka słów w nieznanym języku. Czasem z jej palców tryskała kula ognia, miotając się bezdźwięcznie i rozświetlając ruskie sklepienie, innym zaś razem - lodowaty piorun przeszywał kamień, a wtedy góra cicho trzęsła się ze zdumienia: co się tam, w jej wnętrzu, wyprawia? Kiedy dziewczynka była zadowolona, znów zasiadała wygodnie i kontynuowała przerwaną lekturę. Już dawno zaprzestała prób bezmyślnego wkuwania zaklęć, jak to robiła stara czarodziejka. Ludzka pamięć jest zawodna, a czarodziejskie inkantacje trudne i długie. Nie, dziewczynka próbowała znaleźć system - i znalazła go. Pomocna okazała się rozmowa z opiekunką, którą odbyły około pół roku temu. Dzień wtedy nie był pogodny. Zaczęła się pora sztormów i morze w jednej chwili utraciło życzliwość i ciepło, napierając falami na wybrzeże z siłą dzikiego zwierza, usiłowało dosięgnąć i zgładzić, zmyć z oblicza ziemi ludzkie siedliska. Miarowemu rykowi oceanu wtórowało wycie wiatru hulającego w kominach, próbującego pozrywać dachy i rzucić na pastwę niepogody żałosne istoty, które kryły się w lichych chatach. Okiennice zalewały potoki deszczu, jakby w niebiosach zrobiła się dziura. Jednak domy Lazura przetrwały już nie takie sztormy i dlatego ludzie spokojnie spożywali kolację w gronie rodziny, czasem tylko wzdrygając się od nadzwyczaj mocnego porywu wiatru, wypełniającego kruchą budowlę żałobnym brzękiem szkła. Ewelina jak zaczarowana siedziała przy kominku, w zadumie patrząc w ogień. Odblask płomieni odbijał się w jej spokojnych, ciemnych i teraz niegroźnych oczach, kładąc się czerwoną pajęczyną na czarnych włosach. Czarodziejka, siedząc przy stole, usiłowała odczytać manuskrypt, mrużąc ślepnące od starości oczy. - Nie rozumiem - głos Eweliny odciągnął kobietę od lektury. - Dlaczego nie chce mnie pani nauczyć języka zaklęć? Nie musiałaby pani wysilać wzroku. - Ach, dziecko moje - smutno uśmiechnęła się czarodziejka, odkładając na bok zwój. - Gdybym sama była w stanie zrozumieć ten język, nie skończyłabym Akademii z ósmym stopniem wtajemniczenia. - Co to znaczy? - zainteresowała się Ewelina, odwracając się od ognia. - Po raz pierwszy słyszę o jakichś stopniach. - Nie ma w tym żadnej tajemnicy. - Stara kobieta z trudem wzruszyła zesztywniałymi
ramionami. - Po skończeniu Akademii każdy uczeń otrzymuje odpowiednią ocenę wyrażoną w stopniach. Stopni jest dziesięć. Najwyższy, to stopień pierwszy. Mag, który otrzyma taką ocenę, może dostąpić przywileju dalszej nauki i stać się Wysokim Magiem, wykładowcą w Akademii. I potem może sięgnąć po najtrudniejszy cel - tytuł Najwyższego Maga. Takich na świecie jest tylko pięciu. Albo sześciu, różnie gadają. - Za co jest się ocenianym? - spytała Ewelina. - Za wiedzę czy umiejętności? - Ani za jedno, ani za drugie. - Opiekunka chwilę pomilczała, a potem niechętnie dokończyła: - Język magii, to język smoków, rządzący się własnymi prawami i zasadami. Rozumieć go, a co ważniejsze posługiwać się, może jedynie ktoś, kto otrzyma znak Bogów. Im mniej w człowieku siły czterech żywiołów, tym trudniej jest poznać ten język. Posiadający niższe stopnie, w tym i ja, nie są w stanie przeniknąć ukrytego sensu języka magii, lecz jedynie nauczyć się formuł na pamięć. Dlatego nie chcę i nie mogę uczyć cię zaklęć. Trawy są mi bliższe, co do nich nigdy się nie myliłam. - Czy to oznacza, że Najwyżsi Magowie w pełni władają językiem smoków? - dziewczynka nie dała spokoju czarodziejce. - Mówi się - stara kobieta zniżyła głos do szeptu - że Najwyżsi przekroczyli nawet próg czasu. To oczywiste, że magia daje swoim sługom władzę nad upływem czasu. - Tu wiedźma, przestraszona, obejrzała się na cienie tańczące jej za plecami. - Im silniejszy mag, tym dłużej żyje. Sama mam już ponad sto lat, a nie jestem przecież tak potężna. Ale Najwyżsi Magowie żyją tysiące lat, nie starzejąc się i nie umierając. Tak to jest, dziecko moje. Ewelina potrząsnęła głową, odrywając się od wspomnień. Tak czy owak, tamta rozmowa rozbudziła jej zainteresowanie, a teraz miała czas i mnóstwo ksiąg. I dziewczynka zaczęła pracować. Powoli, bardzo powoli zgłębiała arkana magii, samodzielnie, bez niczyjej pomocy, przedzierając się przez metafory i wyrafinowane zwroty językowe, których mnóstwo było w starych księgach. Aż zaczęła rozumieć. Ale najistotniejsze, czego się nauczyła, to świadomość, że nie musi uczyć się zaklęć. Wystarczy najpierw sformułować życzenie lub rozkaz, a treść przyjdzie sama, podpowiedziana przez kogoś z góry. Ewelina wracała do domu o zachodzie, zmęczona, ale zadowolona. Następnego dnia, kiedy ręce przebierały trawy, umysł segregował nowe słowa, analizując je i systematyzując. A kolejnego dnia dziewczynka znowu szła w góry z książką. Stara czarodziejka nie mogła nadziwić się pracowitości i posłuszeństwu podopiecznej. I tak sennie mijały dni. Wieczorami stara kobieta opowiadała dziewczynce o wielkich wojnach i bitwach, i na nieskończenie samotnym Lazurze zagubionym na wodnej pustyni rodził się nowy wspaniały świat. Ewelina od dawna marzyła o stolicy - Dorgonie, i o Akademii, do której, o czym była święcie przekonana, bez